Epoka legendy. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 4 - Michael J. Sullivan - ebook
NOWOŚĆ

Epoka legendy. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 4 ebook

Michael J.Sullivan

4,5

43 osoby interesują się tą książką

Opis

Każda kultura ma swoje mity i legendy, ale tylko jeden mit jest wspólny i wzbudza lęk we wszystkich. W Epoce Mitów, Epoce Mieczy i Epoce Wojny mistrz literatury fantasy Michael J. Sullivan porwał czytelników swoją opowieścią o nietypowych bohaterach toczących rozpaczliwą walkę o ocalenie ludzkości. Po latach wojny ludzie uzyskali przewagę i odepchnęli Fhrejów do granic ich ojczyzny, ale nie zdołali posunąć się dalej. Nadchodzi kluczowy moment. Persefona pragnie wykorzystać impas, by rozpocząć rozmowy pokojowe, ale jej plan rujnuje niespodziewana zdrada, która może zapewnić zwycięstwo Fhrejom i zarazem naraża kogoś jej bliskiego na śmiertelne niebezpieczeństwo. Ostatnia nadzieja tkwi w pewnej legendzie o wiedźmie, zapomnianej pieśni oraz prostych drzwiach w ogrodzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 517

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (15 ocen)
10
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cahir2e

Całkiem niezła

O ile epoka wojny była pełna absurdów,ale miała bohaterów do których się przywiązałem i fajne się czytało to ta część jest przegadana ,pełna absurdów i bohaterowie mnie nudzą tym dopytywaniem się czy aby na pewno to jest jedyne rozwiązanie . Jedynie Tesh jest ciekawy ,chłodno myślący i krwawy ,o wiele lepszy od Raydea ,którego niezachwianą miłość do Persefony mnie znudziła ,jak to było oczywiste że Persefona musi zawrzeć polityczne małżeństwo. O ile na początku było kilka scen które mnie porwały na serce,ale potem nuda i naiwna wyprawa Tessy ,która jest specjalnie skrojona pod przepowiednie. Tessa też jest w miarę fajną postacią . Mają i Tethin jeszcze są zgrani.I Roan i Gifford są słodcy . Suri niestety jest poboczną postacią w tej historii, pozatym nie widać żeby się zmieniła ,w tej 5 lat.
00

Popularność




Od Autora

Od Autora

Jeśli czy­ta­cie te słowa, zakła­dam, że skoń­czy­li­ście Epokę Mitu, Epokę Mie­czy i Epokę Wojny. Jeśli nie, pro­szę prze­rwij­cie lek­turę i nad­rób­cie braki. W prze­ciw­nym razie ta opo­wieść sprawi Wam znacz­nie mniej rado­ści. A jeśli prze­czy­ta­li­ście te książki, ale chce­cie je sobie odświe­żyć, znaj­dzie­cie ich stresz­cze­nia na stro­nie www.fir­stem­pi­re­se­ries.com/book-recaps. Może­cie także zapo­znać się ze słow­nicz­kiem znaj­du­ją­cym się na końcu tego tomu. Jest pozba­wiony spo­ile­rów i uak­tu­al­niany po każ­dej kolej­nej książce, by stale zapew­niać nowe infor­ma­cje.

No dobrze, co mogę Wam powie­dzieć o tej książce? Jed­nym z moich celów pod­czas pisana tej serii było opo­wie­dze­nie o fun­da­men­tach świata Elan i w dużym stop­niu udało mi się to w poprzed­nich trzech tomach. Ale pew­nego dnia, gdy byłem sku­piony na pracy, jedna z postaci – która na razie pozo­sta­nie ano­ni­mowa – powie­działa śmier­tel­nie zabawny żart. Moi boha­te­ro­wie cza­sami to robią, ale tym razem opa­dła mi szczęka i natych­miast zaczą­łem pisać.

A gdyby to nie był żart?

Tak jak Wielki Wybuch w jed­nej chwili zro­dził cały wszech­świat, tak w mojej gło­wie natych­miast obja­wił się zupeł­nie nowy kie­ru­nek, w któ­rym mogła podą­żyć cała histo­ria. „Naprawdę mogę to zro­bić?”, pomy­śla­łem z wypie­kami na twa­rzy i natych­miast sobie odpo­wie­dzia­łem: „Muszę przy­naj­mniej spró­bo­wać”. Wła­śnie w ten spo­sób naro­dziła się druga połowa tej serii. Zsze­dłem aż do korzeni świata Elan, by stwo­rzyć coś, co uwa­żam za wyjąt­kowe i nie­ty­powe. Mam nadzieję, że podzie­li­cie moje zda­nie.

W tej dru­giej poło­wie kilka rze­czy zamie­rzam zro­bić ina­czej i od razu chcę Was o tym ostrzec. Pierw­szą zmianą są ramy cza­sowe. Wojna elfów z ludźmi trwała sześć lat, ale opo­wia­da­nie o wszyst­kich wyda­rze­niach, które miały wtedy miej­sce, jest nie­po­trzebne i nie służy budo­wa­niu fabuły. Kiedy zabra­łem się do pisa­nia Epoki Legend, pier­wot­nie umie­ści­łem jej akcję pełne sześć lat po Epoce Wojny. Ale potem pierw­sza czy­tel­niczka, czyli moja żona Robin, zapo­znała się z powie­ścią i stwier­dziła, że to zbyt daleki skok w przy­szłość. Rela­cje mię­dzy­ludz­kie doj­rzały, o roz­mo­wach, które powinny się odbyć przed laty, teraz pra­wie się nie wspo­mina, a kil­ku­letni odstęp utrud­nia śle­dze­nie wyda­rzeń. Dla­tego akcja książki zaczyna się bez­po­śred­nio po Epoce Wojny. Druga część roz­grywa się rok póź­niej, a trze­cia część prze­ska­kuje do przodu o kolejne pięć lat. Nie­któ­rzy czy­tel­nicy, któ­rzy chcą oglą­dać wszyst­kie ważne zda­rze­nia w życiu swo­ich uko­cha­nych boha­te­rów, będą roz­cza­ro­wani, że opusz­czam tak długi okres, a ja bar­dzo ich za to prze­pra­szam, ale uwa­żam, że zasłu­gu­je­cie na prze­czy­ta­nie jak naj­lep­szej opo­wie­ści, a rezy­gna­cja z tego zabiegu zaowo­co­wa­łaby nad­mier­nie poplą­taną i roz­mytą fabułą. Naj­lep­szym spo­so­bem na unik­nię­cie tego pro­blemu było wycię­cie nie­po­trzeb­nych ele­men­tów i pisa­nie tylko o tym, co konieczne, by popchnąć histo­rię naprzód.

To pierw­sza sprawa. Druga kwe­stia doty­czy faktu, że ta książka nie jest aż tak odręb­nym dzie­łem jak poprzed­nie. Ow­szem, składa się z początku, roz­wi­nię­cia i zakoń­cze­nia, ale kiedy dotrze­cie do ostat­niej strony, zapo­zna­cie się jedy­nie z pierw­szą odsłoną dra­matu roz­pi­sa­nego na trzy akty. Tak się składa, że druga część serii zabie­rze nas w podróż w zupeł­nie nowym kie­runku, a opo­wie­dze­nie tej histo­rii wymaga trzech peł­no­wy­mia­ro­wych powie­ści, z któ­rych każda ma wyraź­nie zde­fi­nio­waną kon­klu­zję. Mówiąc w skró­cie, ta powieść koń­czy się jak Wyprawa Tol­kiena, zamyka bowiem pewien etap opo­wie­ści, lecz cała histo­ria daleka jest od zakoń­cze­nia.

Wiem, że nie­któ­rym czy­tel­ni­kom to się nie spodoba. Nie­wielu spo­śród dziś żyją­cych musiało cze­kać, aż Tol­kien wyda drugą część Władcy Pier­ścieni, a cho­ciaż żałuję, że będzie­cie musieli zacze­kać na zaspo­ko­je­nie cie­ka­wo­ści, mogę Was zapew­nić, że seria już została ukoń­czona i kolejne dwa tomy ukażą się w nie­dłu­gim cza­sie. Jeśli zasta­na­wia­cie się, dla­czego nie wydam ich od razu, mam ku temu dwa powody. Po pierw­sze, gotowy maszy­no­pis to jesz­cze nie gotowa książka. Cho­ciaż lwia część pracy została wyko­nana (nie licząc drob­nych popra­wek), moi redak­to­rzy, beta-czy­tel­nicy, publi­cy­ści, auto­rzy okła­dek czy pro­jek­tanci wciąż muszą wło­żyć wiele wysiłku w to, by koń­cowy efekt miał odpo­wied­nią jakość. Może­cie jed­nak być pewni, że wypu­ścimy obie czę­ści naj­szyb­ciej, jak to będzie moż­liwe, a nawet wyślemy je wcze­śniej oso­bom, które wspie­rały nas na Kick­star­te­rze, tak jak zro­bi­li­śmy z tym tomem.

To wszystko, co powin­ni­ście wie­dzieć, sia­da­jąc do lek­tury dru­giej połowy serii. Zatem powtó­rzę coś, co już pisa­łem w innych uwa­gach od autora: jestem nie­zwy­kle wdzięczny za wszyst­kie cudowne e-maile, zatem dalej ślij­cie je na adres michael@micha­el­sul­li­van-author.com. Każ­dego pisa­rza cie­szy odzew ze strony czy­tel­ni­ków – to dla mnie praw­dziwy zaszczyt i przy­wi­lej.

Skoro nasz wstęp już dobiega końca, zasiądźmy razem wokół wiecz­nego pło­mie­nia i posłu­chajmy, a ja zapro­szę Was jesz­cze raz do epoki mitów i legend, do cza­sów, gdy ludzi nazy­wano Rhu­nami, a elfy uwa­żano za bogów. W tym kon­kret­nym przy­padku zabiorę Was do Epoki Legend.

Część I

Część I

Rozdział pierwszy. Utracona niewinność

Roz­dział pierw­szy

Utra­cona nie­win­ność

Jakże dziw­nym skar­bem jest nie­win­ność, cnotą dla sta­rych i prze­kleń­stwem dla mło­dych, tak wysoko cenioną, lecz chęt­nie żegnaną – bogac­twem pięk­nej skóry prze­han­dlo­wa­nym za mądrość odci­sków.

Księga Brin

Suri sie­działa samot­nie z mie­czem na kola­nach, wpa­tru­jąc się w coś, co więk­szość nazwa­łaby smo­kiem, ale co dawna mistyczka dahlu Ren postrze­gała jako kawa­łek swo­jego zła­ma­nego serca. Jej serce pękło już nie raz i jego frag­menty były roz­siane po dwóch kon­ty­nen­tach. Ale część, na którą patrzyła tego ranka, była olbrzy­mia i jako jedyną dawało się ją zoba­czyć.

Od wielu dni Suri obser­wo­wała przy­po­mi­na­jącą smoka istotę, która leżała na szczy­cie wzgó­rza. Jako że sama ją stwo­rzyła, czuła się odpo­wie­dzialna za jej poczy­na­nia. Bacz­nie śle­dziła swoje dzieło, ale od czasu oca­le­nia miesz­kań­ców Alon Rhist, poprzez zma­sa­kro­wa­nie wro­giej armii, jej twór trwał w bez­ru­chu. Nie drgnął mu nawet ogon. To cie­szyło, ale zara­zem mar­twiło nie­mal wszyst­kich. Więk­szość miała nadzieję, że nie­gdyś cudowny – a teraz nie­po­ko­jący – smok wyle­gu­jący się na ich progu po pro­stu odleci. Pra­gnęli, by ich potworny wybawca wró­cił do tajem­ni­czego miej­sca, z któ­rego przy­był. Nie­wielu znało pocho­dze­nie istoty, cho­ciaż krą­żyły plotki o udziale Suri w całej spra­wie. Mistyczka podej­rze­wała, że Gila­ra­brywn wzbu­dzał nie­po­kój, niczym gniazdo os na weran­dzie – gdyby osy mogły kru­szyć kamień i ziać ogniem. Bestia leżała nie­ru­chomo, zwi­nięta w kłę­bek, jak gigan­tyczna rzeźba albo nie­ty­powa for­ma­cja skalna. Cichy śpiący smok, choć nie­ide­alny, sta­no­wił mniej­sze zło.

Z miej­sca, w któ­rym sie­działa Suri, syl­wetka Gila­ra­brywna, oświe­tlana przez wscho­dzące słońce, zle­wała się ze ska­li­stym zary­sem Wil­czego Łba i trzeba było wytę­żyć wzrok, by dostrzec jej kształt. Suri nie pamię­tała, gdzie znaj­dują się ogon i głowa stwora, ale skrzy­deł nie dało się prze­oczyć. Nawet zło­żone wysta­wały ponad szczyt wzgó­rza – niczym dwa spi­cza­ste maszty fla­gowe. Suri czuła na kola­nach cię­żar ostrza i zasta­na­wiała się, czy nie podejść bli­żej. Wie­działa, że w końcu będzie zmu­szona uwol­nić istotę, ale stale odkła­dała to na kolejny dzień. Dla­tego tylko sie­działa na skale obok mar­twego drzewa, na dnie morza winy.

Jeśli tam wejdę, on otwo­rzy oczy. Suri była o tym prze­ko­nana. Te potężne śle­pia sku­pią się na niej, wpa­tru­jąc się w nią z… Czym? Nie­na­wi­ścią, stra­chem, współ­czu­ciem? Suri nie była pewna i nie wie­działa, czy zdo­ła­łaby roz­po­znać róż­nicę. Naj­gor­sze w Gila­ra­bryw­nie jest to, że muszę go zabić dwu­krot­nie.

Mimo że przez kilka dni padał ulewny deszcz, pole bitwy przy Wiel­kim Moście pozo­sta­wało spla­mione. Beżowe skały i piach były nazna­czone rdza­wym odcie­niem, a powie­trze cuch­nęło, zwłasz­cza gdy wiał zachodni wiatr. Nie wszyst­kie ciała pogrze­bano; wielu Fhre­jów pozo­sta­wiono, by zgnili. Było zbyt wiele do zro­bie­nia i za mało rąk do pracy, a grze­ba­nie wro­gów znaj­do­wało się nisko na liście prio­ry­te­tów.

– To paskudne miej­sce – powie­działa, patrząc na bestię. – Ale zawsze o tym wie­dzia­łaś, prawda?

Poczuła suro­wość rów­nin Dureyi, zanim nastał dzień, w któ­rym prze­po­wied­nia śmierci Raithe’a o mało jej nie przy­tło­czyła. Sztuka zapew­niała jej dar jasno­wi­dze­nia, szó­sty zmysł. Arion cza­sami nazy­wała to trze­cim okiem, ale to nie było wła­ściwe okre­śle­nie. Te doświad­cze­nia nie miały nic wspól­nego z wizjami. Przy­no­siły tylko odczu­cia, impre­sje i zazwy­czaj były cał­ko­wi­cie cha­otyczne. Naj­sil­niej­sze dozna­nia prze­waż­nie odzna­czały się na tle szumu, ale tutaj pano­wał ogłu­sza­jący zgiełk. Na tej ziemi wal­czyły i ginęły całe poko­le­nia.

I nic się nie zmie­niło.

Suri trzy­mała w dło­niach czapkę Arion. Prze­su­nęła kciu­kami po nie­wiel­kich otwo­rach w luź­nym splo­cie z gru­bej wełny i przy­po­mniała sobie głos Arion. „Mimo wszystko na­dal czuję tę cienką nić, która roz­ciąga się pomię­dzy tobą a zawar­ciem pokoju. Kiedy na cie­bie patrzę, wyczu­wam nadzieję. Jesteś jak świa­tełko w ciem­no­ściach i codzien­nie świe­cisz coraz jaśniej”. Arion wypo­wie­działa te słowa zale­d­wie kilka dni wcze­śniej, ale wyda­wało się, że to było w innym życiu. Suri wcale nie czuła się jaśniej­sza.

Za sobą usły­szała jakiś ruch. Ktoś szedł z ruin for­tecy po spla­mio­nej krwią gli­nie. Mal­colm. Nie musiała patrzeć ani korzy­stać ze Sztuki, by go widzieć. Tylko on nie bał się gniazda os na weran­dzie ani mistyczki, która je przy­wo­łała, a poza tym spo­dzie­wała się jego odwie­dzin.

Od pogrzebu Raithe’a i Arion Suri spę­dzała w tym miej­scu więk­szość czasu. Ona i Gila­ra­brywn byli jak złą­czone ze sobą nie­ty­powe bliź­nięta. Suri cza­sami wyru­szała na poszu­ki­wa­nie jedze­nia, ale sta­ran­nie uni­kała spo­tka­nia z kim­kol­wiek. Nie chciała z nikim roz­ma­wiać, odpo­wia­dać na pyta­nia ani zno­sić spoj­rzeń peł­nych współ­czu­cia – czy raczej stra­chu. Nie chciała także roz­ma­wiać z Mal­col­mem. Cho­ciaż nie miał nic wspól­nego ze śmier­cią Arion, nakło­nił ją do zabi­cia Raithe’a i stwo­rze­nia Gila­ra­brywna.

– Dziwne, prawda? – ode­zwał się, pod­cho­dząc. – Nawet pro­ste dro­bia­zgi, na przy­kład weł­niane czapki, z cza­sem mogą się dla nas stać ważne i na swój spo­sób magiczne.

Suri popa­trzyła na czapkę i poki­wała głową.

– Nosiła ją bar­dzo krótko, podobno wełna ją draż­niła. Ale taką ją zapa­mię­ta­łam.

Mal­colm usiadł obok niej, a jego duże kolana ster­czały jak u konika polnego.

– Jesteś…? – Chciała powie­dzieć Mira­ly­ithem, ale w poło­wie zda­nia uświa­do­miła sobie, że tak nie jest. Mira­ly­itho­wie ema­no­wali świa­tłem i gorą­cem, jakby nada­wali sygnał. Mal­colm był taki jak inni, tylko bar­dziej. Ni­gdy wcze­śniej tego nie zauwa­żyła, ale gdyby był drze­wem, to na pewno nie byle jakim. Byłby ide­al­nie kształt­nym dębem okry­tym liśćmi, jaki wszy­scy sobie wyobra­żają, gdy myślą o drze­wach. Z pew­no­ścią nie był pospo­lity i nie­ła­two było go zro­zu­mieć. Rów­nie dobrze można pró­bo­wać pojąć chmurę. Suri już dawno dała za wygraną. Nie każdą zagadkę trzeba roz­wią­zać, a z nie­któ­rych rze­czy jest wię­cej szkody niż pożytku. Uwa­żała, że tak jest w jego przy­padku.

– Czym?

– Niczym. – Pokrę­ciła głową. – Nie­ważne.

– Jak się czu­jesz? Nic ci nie jest?

– Nie.

Sie­dzieli w mil­cze­niu, pod­czas gdy suchy wiatr bez powo­dze­nia nama­wiał kru­chą trawę do tańca.

– Powiedz mi, czy to już wszystko? – spy­tała Suri. Mal­colm wyja­wił, że potrafi oglą­dać przy­szłość, a ona nie wie­działa, jak wiele jesz­cze może znieść.

– Musisz mówić bar­dziej kon­kret­nie.

Sądziła, że będzie wie­dział, o co jej cho­dzi, że odczyta jej myśli, ale może trak­to­wała go nie­uczci­wie – w końcu ją także ludzie podej­rze­wali o zdol­ność czy­ta­nia w myślach.

– Arion była prze­ko­nana, że gdyby fane wie­dział, że Rhu­no­wie mogą opa­no­wać Sztukę, mię­dzy naszymi ludami zapa­no­wałby pokój. – Wska­zała głową Gila­ra­brywna. – Widział to na wła­sne oczy, więc wojna powinna dobiec końca, czyż nie?

Mal­colm ze smut­kiem pokrę­cił głową.

– Nie­stety nie.

– Więc dla­czego… – Łzy napły­nęły jej do oczu. – Skoro wie­dzia­łeś, że to nie wystar­czy, dla­czego poświę­ci­li­śmy Raithe’a?

– Już znasz odpo­wiedź. Siły fane’a by nas przy­tło­czyły i wszy­scy by zgi­nęli. Raithe nas oca­lił. Ty nas oca­liłaś. A poza tym…

– Poza tym co?

– Tamto było nie­zbędne, by mogło się wyda­rzyć to, co dopiero nad­cho­dzi.

– A co ze mną? Czy moja rola dobie­gła końca? Prze­cież zro­bi­łam wszystko, czego chciała Arion i czego ty chcia­łeś, więc chyba nie mam już nic do roboty?

Suri nie dbała o przy­szłość, skoro prze­szłość ją zdru­zgo­tała. Osią­gnęła szczyt pogardy dla samej sie­bie po tym, jak zabiła dwie naj­bliż­sze osoby i nie zdo­łała oca­lić trze­ciej. Tak nie postę­puje ktoś szla­chetny. Oka­zało się, że motyle wcale nie są piękne, a kawałki pęk­nię­tego serca stają się potwo­rami. Nie­win­ność nie tylko została utra­cona, ale też bez­li­to­śnie zmiaż­dżona, a Suri czuła się nie tyle samotna, ile porzu­cona. Zamie­rzała wró­cić do Gło­go­wej Dolinki, zaszyć się w lesie i już ni­gdy nie zbli­żać się do ludzi.

Mal­colm zmarsz­czył czoło.

– Myślisz o ucieczce?

No tak, teraz nauczył się czy­tać w myślach.

– Nie możesz. Jesz­cze nie. Przy­kro mi to mówić, ale zro­bi­łaś tylko kilka kro­ków na dro­dze, którą musisz kro­czyć. – Wes­tchnął. – Żałuję, że nie mogę cię zapew­nić, że teraz już wszystko będzie dobrze albo że naj­gor­sze minęło…

– Będzie gorzej? – Wytrzesz­czyła oczy z nie­do­wie­rza­niem.

Mal­colm znów zmarsz­czył czoło.

– Cho­dzi o to…

– Jak może być jesz­cze gorzej?

– Powin­naś się sku­pić na tym, że osta­tecz­nie wszystko będzie…

– Tego warte? – wtrą­ciła gwał­tow­nie. – Nic nie może wyna­gro­dzić mi tego, co już się stało… Nic! – Nawet nie zauwa­żyła, kiedy wstała. – Minna nie żyje. Arion nie żyje. Raithe nie żyje. Zabi­łam ich wszyst­kich!

– Nie zabi­łaś Arion, ona…

– Zna­la­zła się w Alon Rhist z mojego powodu!

– Suri, musisz się uspo­koić.

– Nie chcę się uspo­koić! Nie mam takiego zamiaru…

– Suri! – Mal­colm ostro jej prze­rwał i wska­zał pal­cem w stronę wzgó­rza.

Gila­ra­brywn pod­niósł łeb i otwo­rzył śle­pia. Cho­ciaż Suri nie potra­fiła odczy­tać wyrazu pyska zaklę­tej istoty, była prze­ko­nana, że bestia nie jest zado­wo­lona.

Mistyczka wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów, otarła łzy z oczu i usia­dła.

– Nie pro­si­łam się o to wszystko – wyszep­tała.

– Wiem, ale i tak to otrzy­ma­łaś. Nie mamy niczego poza drogą, która roz­ciąga się pod naszymi sto­pami, a nasz wybór czę­sto ogra­ni­cza się do tego, czy będziemy stać, czy iść naprzód. A sta­nie w miej­scu doni­kąd nas nie dopro­wa­dzi.

– Nie możemy się cof­nąć?

Mal­colm pokrę­cił głową.

– To, co uwa­żasz za odwrót, tak naprawdę jest wędrówką naprzód, tylko w innym kie­runku. Obie ścieżki są rów­nie nie­bez­pieczne.

– No to co mam zro­bić?

– Na razie wystar­czy, jeśli nie uciek­niesz. – Popa­trzył na Gila­ra­brywna, który znów uło­żył się na skale. – I jesz­cze go nie uwal­niaj.

– Nie? – Suri prze­ra­żała myśl, że będzie musiała prze­bić mie­czem swój twór. Cho­ciaż tak naprawdę nie doko­na­łaby zabój­stwa, wła­śnie tak by to ode­brała. Prze­ko­na­nie jej, by się wstrzy­mała, nie było trudne.

Mal­colm pokrę­cił głową.

– Tak jak ty, on rów­nież ma jesz­cze wiele do zro­bie­nia. Zresztą pew­nie cię ucie­szy, że nie musisz tego robić sama. Daj mi miecz. Kiedy nadej­dzie czas, ja się tym zajmę.

Wrę­czyła mu ostrze z czar­nego brązu, na któ­rego pła­zie wytra­wiono praw­dziwe imię Raithe’a.

– Skoro więc nie mogę się udać do Gło­go­wej Dolinki, to co powin­nam zro­bić?

– Odkry­jesz swoją nową ścieżkę, gdy do niej dotrzesz. Na tym polega piękno wędrówki, że wszyst­kie drogi dokądś pro­wa­dzą.

Mal­colm wstał, jakby chciał pod­kre­ślić swoje słowa. Uśmiech­nął się do niej – to był dobry uśmiech, ide­alny w tej chwili – a ona poczuła się lepiej. Ruszył w stronę ruin Rhist, a potem przy­sta­nął i jesz­cze raz sku­pił wzrok na Gila­ra­bryw­nie.

– Arion nauczyła cię, jak go stwo­rzyć?

To zasko­czyło Suri, która sądziła, że Mal­colm wie o wszyst­kim, co ma zwią­zek ze stwo­rze­niem Gila­ra­brywna. Z pew­no­ścią spra­wiał wra­że­nie dosko­nale obe­zna­nego z sytu­acją tam­tej nocy w kuźni, gdy Raithe został prze­mie­niony.

– Splot, któ­rego uży­łam, był wyrzeź­biony na tablicz­kach z Agawy.

Mal­colm zmru­żył oczy, wyraź­nie zbity z tropu, jakby on i Suri prze­stali roz­ma­wiać tym samym języ­kiem.

– Tablicz­kach z Agawy?

Suri poki­wała głową.

– Kamien­nych pły­tach głę­boko w Neithu. Brin prze­tłu­ma­czyła znaj­du­jące się na nich napisy.

– Skąd się wzięły te tabliczki?

Suri wzru­szyła ramio­nami.

– Pra­stary je wyrzeź­bił. – Teraz to ona była zasko­czona. Zmarsz­czyła czoło. – Jak możesz o tym nie wie­dzieć? Myśla­łam, że wiesz wszystko.

Z ust Mal­colma znik­nął ide­alny uśmiech.

– Ja też.

***

Brin sie­działa przy małym biurku w gołęb­niku i opie­rała się ple­cami o kamienną ścianę. Wokół niej w osob­nych klat­kach gru­chał tuzin pta­ków. Per­se­fona popro­siła ją, by wypa­try­wała odpo­wie­dzi od fane’a, a skoro gołęb­nik był jed­nym z nie­wielu miejsc, które nie ucier­piały pod­czas bitwy, Brin posta­no­wiła w nim zamiesz­kać. Miała tam ide­alne warunki do pracy nad książką. W gołęb­niku stało biu­reczko, przy któ­rym pisano wia­do­mo­ści wysy­łane do poste­run­ków Fhre­jów.

Była tak pochło­nięta pracą, że nie zauwa­żyła Mal­colma, dopóki ten nie odchrząk­nął.

– Jak ci idzie pisa­nie księgi?

Skąd wie­dział, że tutaj jestem? Obej­rzała się, oszo­ło­miona.

– Tak ją nazy­wasz, prawda? Księgą? – spy­tał.

– Tak. Księgą Brin.

Mal­colm poki­wał głową.

– Roan i Per­se­fona czę­sto o niej wspo­mi­nają, i to z wielką dumą. To cudowny pomysł, by spo­rzą­dzić trwały zapis wszyst­kich wyda­rzeń. Ale musisz być ostrożna. Nie pozwól, żeby oso­bi­ste opi­nie znie­kształ­ciły fakty.

Brin pochy­liła się na stołku i oparła na łok­ciach.

– Cho­dzi ci o Gron­ba­cha? Ten podły zdrajca zasłu­żył na wszyst­kie złe rze­czy, które o nim napi­sa­łam.

– O tam­tego karła? – Mal­colm przez chwilę się zasta­na­wiał. – Nie cho­dziło mi kon­kret­nie o niego, ale skoro już o nim wspo­mi­nasz, to powi­nie­nem zazna­czyć, że ryzy­ku­jesz uka­za­nie całej rasy w tym samym nega­tyw­nym świe­tle, co może mieć nie­prze­wi­dziane skutki w przy­szło­ści. Mam na myśli, że powin­naś być jak naj­bar­dziej rze­telna, ponie­waż twoja rela­cja może się oka­zać jedyną.

Brin brała to pod uwagę. Zapo­cząt­ko­wała ten pro­jekt wła­śnie po to, by stwo­rzyć poje­dyn­czą i kom­pletną rela­cję, wspólne źró­dło, z któ­rego mogliby korzy­stać przy­szli Straż­nicy.

– Ni­gdy bym nie skła­mała. Honor zobo­wią­zuje Straż­ni­ków Praw do skru­pu­lat­no­ści i pre­cy­zji.

Mal­colm poki­wał głową i uśmiech­nął się krzywo.

– A jed­nak wie­lo­krot­nie zda­rzało im się błęd­nie zacho­wy­wać prze­szłość.

– O czym ty…

– Weźmy na przy­kład Gatha z Ode­onu. Jest legendą w waszym kla­nie, czyż nie?

Wyczu­wa­jąc, że odwie­dziny Mal­colma wła­śnie się prze­dłu­żyły, zamknęła kała­marz i wypro­sto­wała się na stołku.

– Tak.

– A czym jest legenda?

Brin uznała to pyta­nie za zdu­mie­wa­jące. Mal­colm pró­bo­wał wyka­zać coś, co naj­wy­raź­niej miało jej się nie spodo­bać. Szu­kał cze­goś kon­kret­nego, ale ona nie miała poję­cia, co to może być. W końcu pod­dała się i wzru­sza­jąc ramio­nami, podała oczy­wi­stą odpo­wiedź.

– Ważną opo­wie­ścią lub osobą.

Mal­colm wes­tchnął. Wyraź­nie nie o taką odpo­wiedź mu cho­dziło.

– Rozu­miesz, że nie wszyst­kie opo­wie­ści są praw­dziwe?

– Ow­szem, wiem, że nie­któ­rzy ludzie kła­mią. Ale już powie­dzia­łam, że ja ni­gdy…

Mal­colm uci­szył ją unie­sie­niem dłoni, a potem wska­zał drugi sto­łek w pomiesz­cze­niu.

– Mogę?

Brin wyko­nała zapra­sza­jący gest, zdzi­wiona, że w ogóle zapy­tał. To nie był jej gołęb­nik.

Przy­cią­gnął sto­łek i usiadł po dru­giej stro­nie biurka, po czym nachy­lił się i oparł łok­cie na kola­nach.

– Brin – zaczął łagod­nie. – Zda­rza się, że ludzie wcale nie kła­mią, a jed­nak opo­wia­dają o czymś, co się nie wyda­rzyło. Cza­sami wie­rzą, że to prawda, cza­sami popeł­niają błąd. Może się też zda­rzyć, że ktoś ich okła­mał, być może nawet w dobrej wie­rze. Same histo­rie też mogą się zmie­niać wraz z upły­wem czasu. Straż­nicy ubar­wiają je, by stały się bar­dziej emo­cjo­nu­jące. – Przez chwilę się zasta­na­wiał. – Albo po to, by cze­goś dowieść.

Brin spra­wiała wra­że­nie zbi­tej z tropu.

– No dobrze, wróćmy do Gatha. Jest postrze­gany jako mądra i boha­ter­ska postać, prawda? To on wypro­wa­dził Dzie­sięć Kla­nów ze wschodu, gdy nade­szła wielka powódź. Gath jest uzna­wany za wyba­wi­ciela Rhu­nów i nie bez powodu. Nie widzi się w nim prze­cięt­nego czło­wieka, który w cza­sie kry­zysu zna­lazł w sobie odwagę i deter­mi­na­cję, by namó­wić wszyst­kich do odej­ścia. Opo­wie­ści czy­nią z niego kogoś waż­niej­szego.

– Kto już w dzie­ciń­stwie roz­wią­zy­wał liczne zagadki?

– Wła­śnie. Może rze­czy­wi­ście był nie­prze­cięt­nie bystry, a może ta część jego histo­rii została dodana póź­niej, by uka­zać go jako mędrca. Nie­wy­klu­czone, że wcale nie był bystry. Kiedy się nad tym zasta­no­wić, czy­nie­nie z niego kogoś wyjąt­ko­wego psuje cały efekt. Tak naprawdę każdy może osią­gnąć wiel­kość, ale wielu nawet nie pró­buje, ponie­waż uważa się za prze­cięt­nych.

Brin przy­po­mniała sobie dzień, dawno temu, w któ­rym Kon­ni­ger zor­ga­ni­zo­wał pierw­sze zebra­nie loży. Per­se­fona pró­bo­wała go prze­ko­nać do prze­miesz­cze­nia klanu, ale Maeve, ówcze­sna Straż­niczka, pogrze­bała ten pomysł, mówiąc: „Gath z Ode­onu był sław­nym mężem jesz­cze przed powo­dzią. Tacy boha­te­ro­wie już nie cho­dzą po świe­cie”.

Jed­nakże nie miała racji. A może, jak suge­ro­wał Mal­colm, boha­te­ro­wie się nie rodzą, lecz wyra­stają ze zwy­kłych zia­ren nawo­żo­nych cięż­kimi cza­sami?

Mal­colm kon­ty­nu­ował:

– Księga Brin uchroni naszą histo­rię przed zapo­mnie­niem oraz zbęd­nymi upięk­sze­niami, co może czy­nić z niej naj­waż­niej­sze ludz­kie przed­się­wzię­cie. Ale jeśli nie będzie dokładna, może spo­wo­do­wać nowe pro­blemy. Twoja książka będzie postrze­gana jako naoczna rela­cja, którą nie­ła­two pod­wa­żyć. To ogromna odpo­wie­dzial­ność, musisz więc uwa­żać na to, co piszesz. Zgo­dzisz się ze mną?

Brin poki­wała głową, szcze­rze wystra­szona. To, co pier­wot­nie miało być uła­twie­niem dla Straż­ni­ków, zmie­niło się w poten­cjal­nie groźne przed­się­wzię­cie. Czuła się jak dziecko, które przy­nio­sło do domu niedź­wie­dziątko, ponie­waż uznało je za uro­cze. Popa­trzyła na stro­nice roz­ło­żone na biurku i prze­stra­szyła się tego, co może się stać, gdy niedź­wie­dziątko doro­śnie.

Mal­colm rów­nież popa­trzył na per­ga­miny.

– Jak daleko dotar­łaś?

– Nie tak daleko jak poprzed­nio. – Nagły przy­pływ fru­stra­cji pra­wie dopro­wa­dził ją do łez. Po tym wszyst­kim, co się wyda­rzyło, jej emo­cje były jak mleko w prze­peł­nio­nym wia­drze: zbyt łatwo się wyle­wały. – Mia­łam znacz­nie wię­cej, ale wszystko zostało znisz­czone pod­czas ataku Mira­ly­ithów. Tak ciężko pra­co­wa­łam, a teraz… – wska­zała kartki na biurku – …mam tylko to. Musia­łam zacząć od początku.

– Rozu­miem. – Mal­colm z powagą poki­wał głową, a potem uśmiech­nął się pocie­sza­jąco. – Ale dru­gie próby zazwy­czaj są lep­sze od pierw­szych.

Zmarsz­czyła czoło, zasta­na­wia­jąc się nad jego sło­wami.

– Wła­śnie opi­suję Bitwę pod Rhen i… – Wzru­szyła ramio­nami. – Cał­kiem dobrze mi idzie. Bar­dzo moż­liwe, że lepiej niż za pierw­szym razem.

– Skoń­czy­łaś opi­sy­wać swój pobyt w Neithu? – Zatrzy­mał wzrok na naj­więk­szej ster­cie kar­tek.

Wes­tchnęła.

– Jesz­cze nie.

– Ale wciąż to pamię­tasz?

– Jestem Straż­niczką… na tym polega moje zada­nie.

– Oczy­wi­ście. Opo­wiesz mi o tym? Cho­dzi mi o Neith. A dokład­nie o kamienne tabliczki.

Brin poki­wała głową.

– Dobrze.

Mal­colm uśmiech­nął się i popra­wił na stołku.

– Zna­leź­li­śmy kamienne tabliczki z jaki­miś napi­sami. – Brin uśmiech­nęła się nie­pew­nie. – Widzisz, tak naprawdę wcale nie wymy­śli­łam tego, co Airon nazywa „pisa­niem”. Pró­bo­wa­łam to robić, ale bez powo­dze­nia, dopóki nie zna­la­złam tabli­czek. Nie­mal wszystko, co teraz robię, opiera się na tam­tym odkry­ciu.

– W jaki spo­sób zro­zu­mia­łaś znaki na kamie­niach?

– To nie było trudne. Tabliczka na szczy­cie sterty słu­żyła jako prze­wod­nik. Znaj­do­wała się na niej lista sym­boli pogru­po­wa­nych według dźwię­ków, któ­rym odpo­wia­dały. Kiedy już zro­zu­mia­łam każdy znak, łatwo było doko­nać pod­miany.

Mal­colm spra­wiał wra­że­nie zagu­bio­nego.

– Na­dal nie rozu­miem. Patrzę na to, co zro­bi­łaś, i wygląda to pięk­nie, ale nie umiem powie­dzieć, co ozna­cza. Jak ty to robisz?

– Oczy­wi­ście, że nie umiesz. Nie stu­dio­wa­łeś prze­wod­nika. Ja go zapa­mię­ta­łam, więc nie spra­wia mi to kło­potu. Pozwól, że ci pokażę. – Wska­zała stronę, nad którą pra­co­wała. – Widzisz, ten znak odpo­wiada dźwię­kowi „mu”, jak w sło­wach „muzyka” czy „musieć”, a ten dźwię­kowi „ur”, jak w sło­wie „szczur”. Kiedy je połą­czysz, otrzy­masz „mur”. – Pokle­pała ścianę za swo­imi ple­cami.

Poki­wał głową.

– To ma sens, ale skąd wiesz… – wska­zał jeden z sym­boli – …że on brzmi jak „mu”?

– To prze­cież oczy­wi­ste. Sym­bole są uni­wer­salne. – Ponow­nie wska­zała kartkę. – Kiedy po raz pierw­szy napi­sa­łam „słońce”, uży­łam okręgu, by oddać dźwięk „sss”. Każdy by to zro­bił, prawda? Okrąg to uni­wer­salny sym­bol tego dźwięku. Gdy zapo­zna­łam się z prze­wod­ni­kiem, wie­dzia­łam, że jestem na wła­ści­wym tro­pie.

Mal­colm pokrę­cił głową.

– To mia­łoby sens tylko, gdyby wszy­scy na świe­cie mówili po rhu­nicku. U Fhre­jów słońce nazywa się arkum a u Bel­gri­klin­gre­ja­nów halan. Gobliny nazy­wają je rivik. Więc dla­czego okrąg nie ozna­cza dźwięku „ar”, „ha” albo „ri”?

Brin przez chwilę się nad tym zasta­na­wiała.

– Nie wiem, ale na pewno mam rację, ponie­waż to zadzia­łało. Kiedy doko­na­łam pod­sta­wie­nia sym­boli, słowa nabrały sensu. Nawet imiona się zga­dzały.

– Imiona?

– Tak. Tabliczki opo­wia­dały o stwo­rze­niu świata. Wspo­mi­nały o Fer­rolu, Dro­mie, a nawet Mari. Musia­łam zatem zna­leźć wła­ściwe dźwięki. Podej­rze­wam, że pisarz mówił po rhu­nicku.

Mal­colm znów pokrę­cił głową.

– Te imiona aku­rat brzmią tak samo we wszyst­kich języ­kach, nawet po gha­zel­sku, ale to nie tłu­ma­czy innych słów. Masz rację. Nie da się zaprze­czyć, że popraw­nie je odszy­fro­wa­łaś. A więc… – Mal­colm odwró­cił kartkę, by przyj­rzeć się jej z wła­ści­wej strony. Brin nie miała poję­cia, co ma nadzieję na niej zoba­czyć. Dla niego były to tylko ciągi nie­zro­zu­mia­łych zna­ków. – Ist­nieje tylko jedno wyja­śnie­nie. Te tabliczki zostały stwo­rzone dla cie­bie.

– Dla mnie? To nie­moż­liwe.

– Oczy­wi­ście, że tak. Zanim Gif­ford przy­szedł na świat, Tura powie­działa Pade­rze, że pew­nego dnia wygra wyścig, by oca­lić ludz­kość. On sam… jak zresztą wszy­scy… uwa­żał to za nie­do­rzeczne, a jed­nak wła­śnie tak się stało. Praw­dzi­wość tego pro­roc­twa jest nie­pod­wa­żalna, ponie­waż się wypeł­niło. Skoro odczy­ta­łaś tabliczki, moja hipo­teza ma sens.

– Ale to nie zna­czy, że cho­dziło wła­śnie o mnie, prawda? – Brin nie podo­bała się myśl, że jakaś przed­wieczna istota, która była w sta­nie stwo­rzyć potwora takiego jak Bal­gar­ga­rath, zosta­wiła dla niej oso­bi­stą wia­do­mość. To było straszne jak Tet. – Każdy, kto zna rhu­nicki, mógł je odszy­fro­wać. To nie musia­łam być ja.

– Czy nauczy­łaś kogo­kol­wiek swo­ich sym­boli? Czy ktoś poza tobą zna związki mię­dzy tymi zna­kami a dźwię­kami?

– Nie, ale…

– A zatem ten, kto to napi­sał, był pewien, że je znaj­dziesz. Chyba że… – Z namy­słem postu­kał się pal­cem w usta.

– Chyba że co?

– Mogli wie­dzieć, że twój alfa­bet sta­nie się tak popu­larny, że każdy będzie mógł odczy­tać tabliczki. To by suge­ro­wało, że twoje sym­bole naprawdę staną się uni­wer­salne. Tak czy ina­czej, autor nie­wąt­pli­wie miał dar widze­nia przy­szło­ści. Ale skoro to ty odczy­ta­łaś tabliczki i nie­moż­liwe, by to był zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści, skła­niam się ku swo­jemu pierw­szemu wnio­skowi: prze­zna­czono je wyłącz­nie dla cie­bie.

Brin zaczy­nała żało­wać, że Mal­colm odwie­dził ją tego ranka. Sie­dział u niej dopiero od kilku minut, a ona już prze­raź­li­wie bała się swo­jej książki oraz tego, że jakaś potężna pra­dawna istota znała jej imię.

– Suri wspo­mi­nała o Aga­wie. Co to takiego? – spy­tał Mal­colm.

– Ach… To pewna kom­nata głę­boko pod Neithem. Deszcz mówił, że to jak koniec świata, a prze­cież jest gór­ni­kiem. Tam uwię­ziono Pra­sta­rego. To on napi­sał tabliczki. Nauczył karły wytwa­rzać brąz i żelazo, zapła­cił tymi sekre­tami za swoją wol­ność. Ale one nie dotrzy­mały słowa. Jestem prze­ko­nana, że mają to we krwi. W każ­dym razie osta­tecz­nie zapro­po­no­wał im nasiono Pierw­szego Drzewa i zapo­wie­dział, że jeśli zje­dzą jego owoce, będą żyli wiecz­nie. Kiedy chcieli zabrać nasiono, Pra­stary uciekł i zosta­wił Bal­gar­ga­ra­tha, by uka­rać karły i powstrzy­mać innych przed wej­ściem do Neithu.

Mal­colm spra­wiał wra­że­nie zmar­twio­nego, jak ojciec, który stra­cił z oczu dzieci i usły­szał w oddali wycie wilka.

– Mal­col­mie, coś się stało?

– Tak sądzę. Wła­śnie odpo­wie­dzia­łaś na wiele pytań, nad któ­rymi zasta­na­wia­łem się od dawna, ale także pod­su­nę­łaś mi mnó­stwo nowych. Będę musiał na jakiś czas odejść.

– Odejść? Wybie­rasz się do Neithu?

Poki­wał głową.

– Ow­szem, na począ­tek. Spraw­dzę, czy uda mi się zna­leźć te tabliczki. Jeśli tak, to czy je dla mnie prze­tłu­ma­czysz?

– Oczy­wi­ście! – Na ustach Brin wykwitł sze­roki uśmiech. Zakrę­ciło jej się w gło­wie z pod­nie­ce­nia na myśl o prze­czy­ta­niu wszyst­kich tabli­czek. – Zanim odej­dziesz, spo­tkaj się z Roan. Ona da ci węgiel drzewny oraz welin i pokaże, w jaki spo­sób wyko­nać odbitki z tabli­czek. Jest ich zbyt wiele, by je zabrać. Zresztą są za cięż­kie… – Wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści i posmut­niała. – Ale i tak do nich nie dotrzesz! Suri zawa­liła całą górę. Nie da się tam wejść.

– Być może, ale i tak spró­buję.

– Dla­czego?

Mal­colm roze­śmiał się i pokrę­cił głową.

– Zbyt długo musiał­bym tłu­ma­czyć, a nie mam… nie mamy aż tyle czasu.

– Jeśli dotrzesz do Caric, uwa­żaj na Gron­ba­cha. Nie ufaj mu. Ten karzeł to podły kłamca.

Mal­colm uśmiech­nął się z roz­ba­wie­niem.

– Będę ostrożny, ale ty też miej się na bacz­no­ści. W tej chwili jesteś jedyną osobą, która potrafi odczy­tać tabliczki oraz tę księgę. Będziesz musiała to zmie­nić, w prze­ciw­nym razie to nie ma sensu. Pod moją nie­obec­ność nauczaj innych, aby twoje sym­bole rze­czy­wi­ście stały się powszech­nie znane.

– Długo cię nie będzie?

– Tak sądzę. Jeśli, tak jak mówisz, nie zdo­łam się dostać do Neithu, być może będę musiał odna­leźć Pra­sta­rego.

– Odna­leźć go? Prze­cież on nie żyje, prawda? A może uwa­żasz, że nie kła­mał w kwe­stii nie­śmier­tel­no­ści?

– Wła­śnie się dowie­dzie­li­śmy, że ktoś, kto przez tysiące lat żył na dnie świata, zosta­wił dla cie­bie wia­do­mość, którą ode­bra­łaś. Myślę, że nie można niczego wyklu­czać.

– Czy pomo­głoby ci, gdy­byś znał jego imię?

– Inne niż Pra­stary?

– Tak go okre­ślały karły, ale na tablicz­kach nazy­wał sie­bie Drze­wem.

Mal­colm ponow­nie wytrzesz­czył oczy.

– Naprawdę muszę wyru­szyć.

Rozdział drugi. Exodus

Roz­dział drugi

Exo­dus

Na początku nasze klany były wędrow­cami. Potem osie­dli­li­śmy się w dah­lach i przez całe poko­le­nia się z nich nie rusza­li­śmy. Wojna znów uczy­niła z nas włó­czę­gów.

Księga Brin

Per­se­fona upie­rała się, że będzie w sta­nie podró­żo­wać pie­szo, ale Moya sta­now­czo się nie zgo­dziła. Tar­cza keeniga prze­ma­wiała z rękami na bio­drach, pod­kre­śla­jąc powagę swo­ich słów za pomocą takiego samego suro­wego spoj­rze­nia, jakie posłała Udga­rowi tuż przed tym, jak prze­szyła mu krtań strzałą. Moya była piękną kobietą, ale potra­fiła być groźna jak Jędza Tetlin.

– Zamó­wi­łam dla cie­bie wóz – oznaj­miła, jakby to koń­czyło dys­ku­sję.

– Wszy­scy inni będą szli. Nie mogę jechać na wozie jak jakaś uprzy­wi­le­jo­wana…

– Sef, nie możesz cho­dzić. Nie­cały tydzień temu cię wypa­tro­szono. Ledwo sto­isz na nogach i wciąż jesteś blada jak gęsie jajo. Będziesz miała szczę­ście, jeśli dotrzesz bez pomocy do bramy. – Moya wes­tchnęła i nieco zła­god­niała. – Wiem, że zależy ci na wize­runku i pozo­rach, ale wyobraź sobie, jak to będzie wyglą­dało, jeśli prze­wró­cisz się na twarz. Jesteś keenig, naszą nie­ustra­szoną przy­wód­czy­nią. Nie popsuj wszyst­kim zabawy, cału­jąc się z zie­mią. Poza tym to ładny wóz. Sama go wybra­łam i wszystko zor­ga­ni­zo­wa­łam. Jest na nim mnó­stwo podu­szek i koców, a do tego wino, ser, dziew­czyna, która będzie trzy­mać twój kie­lich i ocie­rać ci czoło, chło­piec z wachla­rzem, muzy­kant oraz przy­stojni męż­czyźni bez koszul, któ­rzy będą stali po obu stro­nach i chro­nili cię nie tylko przed nie­bez­pie­czeń­stwem, ale także słoń­cem, ponie­waż trzy­mają bal­da­chim, abyś mogła podró­żo­wać w wiel­kim stylu.

Per­se­fona popa­trzyła na nią z prze­ra­że­niem.

– Uspo­kój się, żar­tuję. Na Mari, kiedy stra­ci­łaś poczu­cie humoru?

Per­se­fona dosko­nale wie­działa kiedy i Moya rów­nież zna­łaby odpo­wiedź, gdyby tylko się zasta­no­wiła. Nie zro­biła tego jed­nak. Na razie nikt nie miał ochoty o tym myśleć, zakła­da­jąc, że póź­niej będzie mnó­stwo czasu na reflek­sję. Wszy­scy pró­bo­wali czymś się zająć: pra­co­wali, kopali, zbie­rali, pako­wali i stale się prze­no­sili. Groza bitwy wciąż była świeża; gdyby się zatrzy­mali, smu­tek miałby oka­zję ich dogo­nić. Dopóki mieli coś do roboty, mogli odra­czać myśli o utra­cie domów i naj­bliż­szych i uda­wać, że życie toczy się jak daw­niej. A przy­naj­mniej pra­wie jak daw­niej.

Przy­kuta do łóżka Per­se­fona nie miała tego luk­susu. Mogła tylko roz­my­ślać o popeł­nio­nych błę­dach, stra­co­nych ist­nie­niach i pię­trzą­cych się wyrzu­tach sumie­nia.

Moya postu­kała się pal­cem w usta.

– Cho­ciaż kiedy teraz o tym myślę… – zaczęła z łobu­zer­skim uśmie­chem – …ten pomysł z męż­czy­znami trzy­ma­ją­cymi bal­da­chim brzmi cał­kiem kusząco. Żałuję, że rze­czy­wi­ście o nich nie popro­si­łam. – Ponow­nie sku­piła wzrok na Per­se­fo­nie i wska­zała ją pal­cem. – Ale nie żar­tuję w kwe­stii wozu.

Per­se­fona została zakwa­te­ro­wana w naj­lep­szej oca­la­łej kom­na­cie w byłej for­tecy, która po trzech dniach bitwy obró­ciła się w ruinę. Moya upie­rała się, by ranna keenig zamiesz­kała w jak naj­lep­szych warun­kach. Dopóki Per­se­fona leżała w jed­nej z malut­kich cel pod zbu­rzo­nym Veren­the­no­nem, miała świa­do­mość, że Alon Rhist nie zostało doszczęt­nie znisz­czone.

Kom­nata, pośpiesz­nie wysprzą­tana i ozdo­biona zasło­nami, była tak mała, że nie zmie­ściło się w niej nic poza łóż­kiem, zatem Moya musiała stać na kory­ta­rzu. Przez kilka dni przy­po­mi­na­jące labi­rynt cele wię­zienne, znane jako duryn­gon, słu­żyły za kom­naty miesz­kalne i cen­trum admi­ni­stra­cyjne „Sił Zachodu”. Per­se­fona wymy­śliła tę nazwę z koniecz­no­ści. Nie mogła nazy­wać tych, któ­rymi dowo­dziła, Dzie­się­cioma Kla­nami ani Hordą Rhu­nów, ponie­waż wtedy wyklu­czy­łaby swo­ich fhrej­skich sojusz­ni­ków oraz trzy karły. Poza tym Siły Zachodu to potężna nazwa.

– Jak idą przy­go­to­wa­nia? – spy­tała.

– Dobrze – odrze­kła Moya, ale Per­se­fona zasta­na­wiała się, czy ta zdaw­kowa odpo­wiedź nie zro­dziła się z chęci oszczę­dze­nia jej ner­wów. Moya być może wyczuła, że keenig ocze­kuje cze­goś wię­cej, ponie­waż dodała: – Dokąd się uda­jemy?

– Chyba do Mer­re­dydd, ale naj­pierw będę musiała poroz­ma­wiać z Nyph­ro­nem. Odwie­dzi­łam tylko Alon Rhist i nie wiem, które z pozo­sta­łych for­tec Fhre­jów naj­le­piej nada­dzą się do naszych potrzeb. Mer­re­dydd podobno leży naj­bli­żej. Ale czy pomie­ścimy się tam wszy­scy? Alon Rhist była główną for­tecą Insta­rya, więc zakła­dam, że jest naj­więk­sza, ale bio­rąc pod uwagę wszyst­kich Gula, któ­rzy do nas dołą­czyli, nawet ona będzie zbyt cia­sna. Jeśli żaden z poste­run­ków nie pomie­ści naszej armii, lep­szym wyj­ściem może być Rhen.

– Rhen nie ma murów – zauwa­żyła Moya. – Już nie.

– Na razie, ale możemy je odbu­do­wać.

– Mamy tyle czasu? No i na co się zda­dzą drew­niane mury?

– Pomy­śla­łam, że Mróz, Powódź i Suri mogą nam pomóc.

– Suri nie lubi murów.

– To prawda, ale i tak nas wes­prze. Naj­waż­niej­sze, że Rhen jest nie­da­leko, jest tam mnó­stwo miej­sca, drewno, woda, zwie­rzyna w lesie i pola uprawne. Kto wie, co znaj­dziemy w innych osa­dach Insta­rya.

– Nie powin­ni­śmy po pro­stu zostać tutaj? Suri nie może wszyst­kiego przy­wró­cić do pier­wot­nego stanu?

– Wąt­pię. Nie wiem, jak działa Sztuka, ale na pewno łatwiej jest nisz­czyć niż odbu­do­wy­wać. Wie­dzia­ła­byś, gdzie należy umie­ścić każdy kamień i drza­zgę? Myślisz, że ona to wie? Pew­nie mogłaby w czymś pomóc: uprząt­nąć gruz, może posta­wić nowe mury, ale skoro i tak podej­mu­jemy taki wysi­łek, to rów­nie dobrze możemy zacząć od nowa w innym miej­scu, gdzie trupy nie będą naszymi fun­da­men­tami. Nie, nie możemy tutaj zostać. Chcę wyru­szyć, gdy tylko Nyph­ron wróci.

Moya unio­sła brwi.

– Wró­cił wczo­raj.

– Naprawdę?

Kobieta zro­biła kwa­śną minę.

– To źle wróży, prawda? To, że nie wiesz.

– O czym ty mówisz?

– Sły­sza­łam, że zamier­za­cie wziąć ślub. – Moya się skrzy­wiła, jakby spo­dzie­wała się spo­licz­ko­wa­nia.

– Kto ci tak powie­dział? – spy­tała oszo­ło­miona Per­se­fona.

– Nyph­ron. – Moya spra­wiała wra­że­nie nieco zbi­tej z tropu. – Według niego o tym roz­ma­wia­cie.

– Ow­szem, roz­ma­wiamy, od mniej wię­cej roku, ale wcale się nie zgo­dzi­łam.

– No tak, teraz rozu­miem dla­czego. Wraca i nawet nie wpad­nie, żeby się przy­wi­tać. Gdyby Tek­chin to zro­bił, chy­ba­bym…

– Jak wam się układa? – Per­se­fona chciała zmie­nić temat i unik­nąć roz­mowy o mał­żeń­stwie, ale jako że roz­wa­żała podobny układ z Nyph­ro­nem, była szcze­rze zacie­ka­wiona.

– Tek­chi­nowi i mnie?

Per­se­fona poki­wała głową. Z tego, co wie­działa, Moya i Tek­chin byli jedyną w histo­rii parą zło­żoną z Rhunki i Fhreja. Pod wie­loma wzglę­dami nie miało naj­mniej­szego sensu, że aro­gancki fhrej­ski wojow­nik, który miał tysiąc sto lat, uznał dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nią Rhunkę za godną part­nerkę, ale z dru­giej strony było to cał­kiem logiczne. Oboje byli nie­okrze­sani: pełni pasji, agre­sji i ambi­cji. Bar­dzo sie­bie przy­po­mi­nali – byli swo­imi odbi­ciami zro­dzo­nymi w róż­nych rze­czy­wi­sto­ściach. Cho­ciaż wyda­wało się to wąt­pliwe, z jakie­goś powodu ide­al­nie do sie­bie paso­wali.

Per­se­fona dostrze­gała podo­bień­stwa mię­dzy ich związ­kiem a swoją rela­cją z Nyph­ro­nem. Ona i Nyph­ron przede wszyst­kim widzieli w sobie nawza­jem przy­wód­ców. Sku­piali się na rolach, które odgry­wali w kształ­to­wa­niu przy­szło­ści, a nie na oso­bi­stych wygo­dach i pra­gnie­niach. Nawet to, że Nyph­ron od razu jej nie odwie­dził, miało mnó­stwo sensu. Po powro­cie musiał w pierw­szej kolej­no­ści wysłu­chać rapor­tów obroń­ców, któ­rych zosta­wił, a nie spraw­dzać, co u niej sły­chać.

Gdyby jej narze­czony był Rhu­nem, być może popę­dziłby do niej wie­dziony emo­cjami i potrzebą upew­nie­nia się, że nic jej nie grozi. Sen­ty­ment zmą­ciłby jego osąd sytu­acji. Ale nie było powodu bać się o jej bez­pie­czeń­stwo. Była dobrze chro­niona i takie obawy byłyby nie­doj­rzałe i nie­ra­cjo­nalne w porów­na­niu z licz­nymi tro­skami doty­czą­cymi skut­ków dru­zgo­cą­cej bitwy. Nyph­ron nie był dziec­kiem i zawsze kie­ro­wał się logiką.

Raithe był jego prze­ci­wień­stwem i za to go kocha­łam.

Tak naprawdę Per­se­fona chciała się dowie­dzieć od Moyi, czy związki mię­dzy Fhre­jami i ludźmi mają szansę powo­dze­nia. Czy taka para może ze sobą wytrzy­mać?

– Wszystko mię­dzy nami w porządku. – Moya swo­bod­nie poru­szyła ramio­nami. Potem zamil­kła i zmru­żyła oczy. Na jej ustach znów poja­wił się uśmiech, któ­remu tym razem towa­rzy­szył cień satys­fak­cji. – Pytasz o to, jak…

– Na Wielką Matkę, nie! – Per­se­fona gwał­tow­nie pod­nio­sła ręce, uci­sza­jąc Moyę.

Uśmiech Moyi stał się jesz­cze bar­dziej łobu­zer­ski.

– Myślę, że była­byś mile zasko­czona odkry­ciem, że Fhre­jo­wie są jesz­cze bar­dziej…

– Prze­stań! Prze­stań natych­miast! Nie chcę nic o tym wie­dzieć. Cho­dziło mi o to, że… to cał­ko­wi­cie odmienna kul­tura. Cie­ka­wiło mnie, czy… eee…

Moya skrzy­żo­wała ręce na pier­siach i z roz­ba­wia­niem patrzyła na zma­ga­nia Per­se­fony.

– W końcu fhrej­skie kobiety są takie…

– Nudne? – pod­po­wie­działa Moya. – Wła­śnie takie są. A przy­naj­mniej tak je postrze­gają Fhre­jo­wie.

– Chcia­łam raczej powie­dzieć…

– Mówię poważ­nie. Tek­chin cały czas to powta­rza. Jasne, fhrej­skie kobiety są śliczne, ale zara­zem nie­cie­kawe. My, pro­ści Rhu­no­wie, żyjemy tak krótko, że nie mamy czasu być mono­tonni. Przy­naj­mniej wiem, że mnie to doty­czy. A w moich oczach Tek­chin znacz­nie prze­wyż­sza ludz­kiego męż­czy­znę, zwłasz­cza w łóżku. Jest… ach… naprawdę jest jak bóg… tylko ni­gdy mu nie mów, że to powie­dzia­łam.

Moya nagle tak się zafra­so­wała, że Per­se­fona nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu. Uświa­do­miła sobie, że nie uśmie­chała się od czasu…

– Wyj­dziesz za Nyph­rona, prawda? – Teraz to Moya zmie­niła temat i nagle ich roz­mowa zaczęła przy­po­mi­nać grę w wyzwa­nia.

– Pew­nie tak, kiedy tylko sta­niemy na nogi.

– Cudow­nie. – Głos Nyph­rona odbił się echem w kory­ta­rzu.

– Cicho. – Per­se­fona przy­ło­żyła palec do ust.

Po chwili przy­wódca Galan­tian poja­wił się na progu obok Moyi, która prze­su­nęła się, by rów­nież mógł sta­nąć w drzwiach.

– Jak dużo usły­szały twoje fhrej­skie uszy? – spy­tała zmar­twiona Per­se­fona.

Nyph­ron wyszcze­rzył zęby.

– Wystar­cza­jąco dużo, by wie­dzieć, że Tek­chin jest bogiem w łóżku. Będzie zachwy­cony.

Moya popa­trzyła na niego z sze­roko otwar­tymi ustami. Nyph­ron dał jej chwilę na ripo­stę, ale Tar­cza keeniga nic nie powie­działa.

– A także, że będę musiał wypra­wić ucztę po roz­bi­ciu nowego obozu w Doli­nie Wznie­sio­nej Włóczni. – Popa­trzył na Per­se­fonę. – Tak to robimy w spo­łecz­no­ści Fhre­jów. Ogła­szamy publicz­nie nasze połą­cze­nie, a następ­nie wszy­scy obecni jedzą i piją do upa­dłego.

– Nasze połą­cze­nie?

– Połą­cze­nie, mał­żeń­stwo, jak zwał, tak zwał.

Obu­rzona Per­se­fona popa­trzyła na Moyę.

– Widzisz, co muszę zno­sić?

– Tek­chin jest gor­szy. Nie chce żad­nej uro­czy­sto­ści i nie zamie­rza powie­dzieć, że mnie kocha. Zawsze powta­rza, że czyny zna­czą wię­cej niż słowa.

– No i w tym aku­rat ma rację – stwier­dził Nyph­ron. – Wyzna­nia to fry­wolna głu­pota. Ale w tym wypadku publiczna pre­zen­ta­cja będzie nie­unik­niona.

– Jak to? – spy­tała Moya.

– Poli­tyka – wyja­śnił Nyph­ron. – Ona jest keenig, a ja dowódcą szczepu Insta­rya, więc wszy­scy powinni być świad­kami naszych zaślu­bin. Ludzie muszą zoba­czyć w nas zjed­no­czoną dru­żynę, usły­szeć nasze przy­sięgi i poznać powód.

– Praw­dziwy roman­tyk, nie­praw­daż? – skwi­to­wała Per­se­fona.

Mimo dosko­na­łego słu­chu Nyph­ron naj­wy­raź­niej tego nie usły­szał. Wska­zał kciu­kiem coś za swo­imi ple­cami.

– Zauwa­ży­łem, że zaprzę­ga­cie konie do wozów. Co się dzieje?

Per­se­fona chciała wie­rzyć, że zmie­nił temat, ponie­waż roz­mowa o miło­ści go peszyła, ale Nyph­ron ni­gdy się nie peszył. Był po pro­stu skon­cen­tro­wany jak zwy­kle i uznał, że spę­dził już wystar­cza­jąco dużo czasu na towa­rzy­skich poga­węd­kach.

– Roan wpa­dła na pomysł, że konie mogą je cią­gnąć – wyja­śniła Per­se­fona. – Jedno zwie­rzę jest sil­niej­sze od grupy ludzi.

– Konie zechcą to robić? Wiem z doświad­cze­nia, że są dość pło­chliwe. Lepiej nie pole­gać na głu­pich zwie­rzę­tach. Czy nie wywrócą wozów? Pew­nie je popsują i przy oka­zji poła­mią sobie nogi.

– Roan i Gif­ford pra­cują z oca­la­łymi zwie­rzę­tami i podobno osią­gają dobre rezul­taty. – Popa­trzyła na Moyę. – Prawda?

– Począt­kowo napo­tkali pewne kom­pli­ka­cje, ale już sobie z nimi pora­dzili. Och, zapo­mnia­łam powie­dzieć. – Twarz Moyi wyraź­nie się roz­pro­mie­niła. – Gif­ford wczo­raj zabrał mnie na prze­jażdżkę swoim dwu­ko­ło­wym wozem, który Roan zbu­do­wała razem z kar­łami. Zaprzągł do niego Nara­spur i, na słodką Mari, pomknę­li­śmy przez rów­ninę tak szybko, że łza­wiły mi oczy. Ści­ga­li­śmy stado jeleni! Gdyby była z nami Audrey, napeł­ni­li­by­śmy maga­zyn.

– Naprawdę? – Nyph­ron spra­wiał wra­że­nie zain­try­go­wa­nego. – Myślisz, że zdo­ła­ła­byś ustrze­lić jele­nia z łuku, jadąc na wozie?

– Mogę ustrze­lić wszystko i wszę­dzie. – Moya się do niego uśmiech­nęła. Teraz to ona cze­kała na ripo­stę, ale ponow­nie żadna się nie poja­wiła. Może ta dwójka szu­kała spo­so­bów na poko­jowe współ­ist­nie­nie.

– Moyu, muszę poroz­ma­wiać z Nyph­ro­nem na osob­no­ści. Możesz prze­ka­zać wszyst­kim wie­ści, że nie­długo wyru­szamy?

– Jak sobie pani życzy, Madam Keenig. – Moya uśmiech­nęła się i ukło­niła Per­se­fo­nie, która w odpo­wie­dzi prze­wró­ciła oczami, gdy jej Tar­cza już wyszła.

Nyph­ron powiódł wzro­kiem za Moyą. Gdyby był kim­kol­wiek innym, Per­se­fona mogłaby podej­rze­wać, że podzi­wia jej urodę, ale umysł Nyph­rona już nad czymś pra­co­wał i nie miało to nic wspól­nego z odda­la­jącą się kobietą.

– Co się stało? – spy­tała Per­se­fona.

Odpo­wie­dział dopiero po chwili.

– Hmm? Słu­cham?

– Fane? Co się stało, kiedy go dogo­ni­li­ście?

Nyph­ron prze­cze­sał pal­cami włosy przy­kle­pane przez hełm.

– Ach, o to cho­dzi. Nie dogo­ni­li­śmy go. Reszta jego oddzia­łów nie sta­wiła sil­nego oporu, ale zapew­niła mu czas na ucieczkę. Prawdę mówiąc, nie ocze­ki­wa­łem tak znacz­nego zwy­cię­stwa. To, w jaki spo­sób go roz­gro­mi­li­śmy… – Pokrę­cił głową. – Zosta­wi­łem żoł­nie­rzy w Doli­nie Wznie­sio­nej Włóczni, gdzie zbie­rzemy wszyst­kie siły przed kolej­nym eta­pem.

– A na czym on będzie pole­gał?

– Przy­go­tu­jemy się do natar­cia. Gula przy­byli, gdy tylko zoba­czyli ogni­ska sygna­łowe, i więk­szość z nich nie zabrała nawet koców. Będziemy potrze­bo­wać mie­sięcy, by zor­ga­ni­zo­wać łań­cuch zaopa­trze­nia dla naszych połą­czo­nych sił, zanim przej­dziemy do ofen­sywy. Do tego czasu nadej­dzie zima, a to nie jest dobry czas na wojnę. Jeśli wła­ści­wie to roze­gramy, możemy zaata­ko­wać Lothiana następną wio­sną. Wtedy już będziemy w znacz­nie lep­szej kon­dy­cji.

– Nie powin­ni­śmy się schro­nić za murami? Czy nie po to przy­by­li­śmy do Alon Rhist?

Pokle­pał dło­nią kamienną ścianę.

– Sta­ruszka speł­niła swoje zada­nie, ale los się odwró­cił i teraz my jeste­śmy myśli­wymi. To fane musi ukryć się w for­tecy, a my powin­ni­śmy napie­rać i wal­czyć z nim na jego tere­nie. Dla­tego prze­no­simy się do doliny.

– Czy na otwar­tej prze­strzeni będziemy bez­pieczni?

– Tak. Fane nie będzie w sta­nie prze­pro­wa­dzić ataku, nie­za­leż­nie od tego, gdzie będziemy sta­cjo­no­wać. Stra­cił więk­szość wojow­ni­ków i pozo­stała mu tylko garstka Mira­ly­ithów. Naj­lep­sze zaś, że zna­czące odbu­do­wa­nie sił zaj­mie mu co naj­mniej trzy pory roku. My z kolei mamy aż nadto wojow­ni­ków i do tego czasu będziemy dosko­nale zaopa­trzeni i uzbro­jeni. No i nie zapo­mi­najmy o smoku. Wiesz, że stwo­rzyła go ta dziew­czyna, Suri?

– Opo­wia­da­łam ci o niej. Nie wie­rzy­łeś mi?

Zmarsz­czył czoło.

– To nie tak, że posą­dza­łem cię o kłam­stwo, ale nie wyglą­dała na zdolną do takich wyczy­nów. Począt­kowo sądzi­łem, że miał z tym coś wspól­nego Mal­colm, ale oka­zało się, że ona jest mistyczką. Nie podej­rze­wa­łem, że coś takiego jest moż­liwe. W zimie będzie musiała stwo­rzyć ich wię­cej. Wojna zapewne skoń­czy się o tej samej porze w przy­szłym roku.

Pierw­szy Gila­ra­brywn kosz­to­wał życie Minny. Raithe zapła­cił naj­wyż­szą cenę za dru­giego. Ale praw­dziwy koszt spadł na ramiona Suri. Per­se­fona była prze­ko­nana, że nic nie prze­kona mistyczki do stwo­rze­nia trze­ciego smoka. Chciała wyja­śnić to Nyph­ro­nowi, to jed­nak nie była wła­ściwa chwila, zwłasz­cza że zasy­gna­li­zo­wał chęć do roz­mowy, na którą cze­kała od chwili jego odej­ścia.

– Myśla­łam o tym… to zna­czy o końcu wojny. Powie­dzia­łeś, że pora­dzi­li­śmy sobie wyjąt­kowo dobrze, a fane uciekł, prawda? Pew­nie jest wystra­szony?

– Prze­ra­żony. Wie, że zostało mu nie­wiele czasu.

– Wła­śnie. – Poki­wała głową. – Czy w takim razie nie byłby otwarty na poro­zu­mie­nie poko­jowe?

Nyph­ron się roze­śmiał.

– Co takiego?

– Arion kie­dyś o tym mówiła. Uwa­żała, że gdy­by­śmy udo­wod­nili, że… gdyby inni Fhre­jo­wie zro­zu­mieli, że nie jeste­śmy bez­myśl­nymi zwie­rzę­tami, mogli­by­śmy zyskać ich sza­cu­nek i nauczyć się wspól­nie żyć. W cza­sie natar­cia, kiedy sądzi­łam, że prze­gra­li­śmy, wysła­łam pro­po­zy­cję roz­mów poko­jo­wych. Nie otrzy­ma­łam odpo­wie­dzi, ale…

– Co zro­bi­łaś? Jak?

– Posła­łam ptaka do Estram­na­donu. Wie­dzia­łam, że fane’a tam nie ma, ale gdyby wró­cił tam ze świa­do­mo­ścią, że odpar­li­śmy jego atak, być może coś by nam to dało. A teraz mamy jesz­cze sil­niej­szą pozy­cję. Zmu­si­li­śmy go do ucieczki, więc…

– Masz rację, poko­na­li­śmy fane’a. Ucieka do Eri­vanu z pod­wi­nię­tym ogo­nem. Nie ma nic. Ale mylisz się co do nego­cja­cji. Nie musimy tego robić. Wygra­li­śmy. Jaki sens mają roz­mowy? Nie mamy powodu, by w czym­kol­wiek ustę­po­wać i zawie­rać kom­pro­misy. Wystar­czy, że prze­kro­czymy Nidwal­den i pod­pa­limy Leśny Tron. Zamie­rzam stra­cić Lothiana na jego are­nie przy peł­nej widowni. Zwy­cię­skie armie nie nego­cjują. Pokój nasta­nie, kiedy Lothian i wszy­scy jego Mira­ly­itho­wie zginą.

Per­se­fona nie powinna być zaszo­ko­wana. Nyph­ron był wojow­ni­kiem, a bru­talni męż­czyźni tacy jak on spro­wa­dzali wszystko do pro­stej zasady: „Zabijmy ich, żeby nie mogli zabić nas”. Wcie­lali w życie nie­pod­wa­żalną prawdę, pod­sy­caną okru­cień­stwem i nio­sącą nie­prze­wi­dziane kon­se­kwen­cje. Ale Per­se­fona nauczyła się, że zaprzy­jaź­nie­nie się z wro­giem jest znacz­nie sku­tecz­niej­sze od tak­tyki spa­lo­nej ziemi.

– Nie musimy zabi­jać…

– Ow­szem, musimy. Zaufaj mi. Znam Lothiana. Myślisz, że fane mnie uła­skawi po tym, jaką rolę ode­gra­łem? Nie sądzę. Wiem, co kryje się w jego sercu i umy­śle, ponie­waż jeste­śmy do sie­bie podobni, gdy cho­dzi o podej­ście do tych, któ­rzy nas skrzyw­dzili. Jeśli pozwo­limy mu żyć, poża­łu­jemy tego.

– Ale Arion chciała, żeby nasze ludy…

– Arion nie żyje.

Ton, jakim to powie­dział, zimny i obo­jętny, natych­miast ją uci­szył. Nie była gotowa na kolejną bitwę. Moya miała rację w kwe­stii ran Per­se­fony: stale spra­wiały jej ból, nie tylko fizyczny. Nyph­ron roz­po­czy­nał przy­go­to­wa­nia, co ozna­czało zawie­sze­nie walk. Wciąż miała czas, by go prze­ko­nać.

– Prze­pra­szam, masz rację. Mamy wiele do zro­bie­nia i naj­le­piej będzie sku­pić się na przy­go­to­wa­niach do prze­pro­wadzki.

– Dobrze. – Wypro­sto­wał się i ponow­nie popa­trzył wzdłuż kory­ta­rza, w kie­runku, w któ­rym odda­liła się Moya. – Myślisz, że ona mówiła prawdę w kwe­stii strze­la­nia z łuku z wozu zaprzę­żo­nego w konia?

– Sądzi­łam, że zaczy­nasz rozu­mieć Moyę. Ta kobieta nie wie, co to wstyd, i nie potrze­buje słów, by mani­pu­lo­wać męż­czy­znami. Nie ma zwy­czaju prze­sa­dzać.

– Fascy­nu­jące. – Nyph­ron poki­wał głową, ponow­nie zata­pia­jąc się w myślach.

– Co takiego?

– Pamię­tam wóz z waszym kamien­nym bogiem, który zje­chał ze wzgó­rza i prze­bił bramę dahlu Tirre. Zmiaż­dżył wszyst­kich i wszystko na swo­jej dro­dze.

– Nie przy­po­mi­naj mi. Ostat­nio mam wra­że­nie, że…

– Wybacz – prze­rwał jej Nyph­ron i zosta­wił ją samą.

– Ja też się cie­szę, że cię widzę, mój drogi – wyszep­tała, słu­cha­jąc jego odda­la­ją­cych się kro­ków.

***

Gif­ford stał na ulicy, oszo­ło­miony, i wpa­try­wał się w jeden z fascy­nu­ją­cych przy­kła­dów iro­nii losu. Tylko Dom Bez­na­dziei prze­trwał zagładę, która spo­tkała wszyst­kie pozo­stałe budynki w Małym Rhen. Nie­mal każdy ze ślicz­nych domów obró­cił się w stertę gru­zów, a wiele spa­liło się na popiół. Ale paskudny gmach, w któ­rym miesz­kali miej­scowi wyrzut­ko­wie: Gif­ford, Habet, Mathias i Gel­ston, jakimś cudem pozo­stał nie­tknięty.

– Wiesz, co naj­bał­dziej mnie łusza? – spy­tał, z nie­do­wie­rza­niem krę­cąc głową. – Nie mam w śłodku ani jed­nej rze­czy, któ­łej potrze­buję. Wszy­scy tak wiele stła­cili, a ja… – wska­zał ide­al­nie zacho­wany dom – …nie mam niczego do spa­ko­wa­nia.

Wokół nich oca­leńcy ze łzami w oczach ukła­dali na wozach to, co udało im się wydo­być z gru­zów: ubra­nia, tale­rze, rośliny, dywany. Prze­wa­żali wśród nich Fhre­jo­wie.

My, ludzie, mamy jedną prze­wagę: Jeste­śmy bar­dziej doświad­czeni w prze­ży­wa­niu straty.

Wszy­scy przy­go­to­wy­wali się do odjazdu. Wielu cywi­lów z Alon Rhist uda­wało się do Mer­re­dydd, ale Rhu­no­wie i Insta­rya kie­ro­wali się na wschód do kra­iny Gula. Na wscho­dzie leżała Dolina Wznie­sio­nej Włóczni, gdzie toczyła się wojna.

Gif­ford i Roan wybrali się na ostatni spa­cer po mie­ście, a raczej po tym, co z niego zostało. Ona przez ostat­nie kilka dni zaj­mo­wała się budową wozów. Odzy­skali więk­szość drewna ze zbu­rzo­nych dom­ków, a nawet teraz Roan roz­glą­dała się po oko­licy za jaki­miś uży­tecz­nymi przed­mio­tami.

Wcale się nie zmie­niła, pomy­ślał. Potem popa­trzył na ich swo­bod­nie sple­cione dło­nie i zmie­nił zda­nie. No, może tro­chę. Uśmiech­nął się tak sze­roko, że aż zabo­lały go policzki.

Po tym, jak wcią­gnął ją na grzbiet Nara­spur, a dziew­czyna po raz pierw­szy się do niego przy­tu­liła, nie roz­dzie­lili się ani na chwilę i nie­mal cały czas trzy­mali się za ręce. Spali pod jed­nym kocem, a Roan mocno go obej­mo­wała. Pierw­szej nocy oboje pła­kali. Wyda­wało się, że wszy­scy to robili. Gif­ford nie wie­dział, co dopro­wa­dziło Roan do pła­czu. Przy­czyn mogło być wiele: wyrzuty sumie­nia, ulga, poczu­cie winy, wyczer­pa­nie. Ale dosko­nale wie­dział, dla­czego sam pła­cze. Aż do tam­tej nocy nie zaznał łez rado­ści.

Nie pró­bo­wał jej poca­ło­wać, jesz­cze nie. Gif­ford, który był teraz ofi­cjal­nie znany jako Naj­szyb­szy Czło­wiek na Świe­cie, posu­wał się z szyb­ko­ścią śli­maka, ponie­waż nie chciał zbu­rzyć tego kru­chego i cudow­nego snu, w któ­rym się zna­lazł. Nie był pewien, w jakim stop­niu Roan się zmie­niła ani jak wiele jest w sta­nie znieść. Wie­dział tylko, że teraz może jej dotknąć, nie ryzy­ku­jąc, że dziew­czyna znie­ru­cho­mieje albo się cof­nie. Trzy­ma­nie jej za rękę było pierw­szym kro­kiem w tym nowym wspa­nia­łym świe­cie. Kiedy miał na sobie zbroję Roan, lśniącą we wscho­dzą­cym słońcu, czuł, że wszystko jest moż­liwe.

Powi­nie­nem był ją wtedy poca­ło­wać. Z per­spek­tywy czasu wszystko wyda­wało się jasne. Pozwo­li­łaby mi. To byłoby takie łatwe, ale teraz…

Jesz­cze raz popa­trzył na ich sple­cione dło­nie, jakby doświad­czał cudu.

To wię­cej, niż mogłem sobie wyma­rzyć. A jeśli to będzie wszystko… wystar­czy mi na całe życie.

– Tutaj jesteś – ode­zwał się Nyph­ron, wspi­na­jąc się po kamie­niach obok połu­dnio­wych scho­dów, które pro­wa­dziły z gór­nego dzie­dzińca do mia­sta.

Sku­piał się na Roan, co nie zdzi­wiło Gif­forda. Więk­szość ludzi go igno­ro­wała, a dla Fhre­jów mógłby nie ist­nieć.

– Moya mówi, że zna­la­złaś spo­sób na zaprzę­gnię­cie konia do wozu. Czy to prawda?

Roan pokrę­ciła głową.

– Gif­ford to zro­bił. – Popa­trzyła na garn­ca­rza. – Ja tylko wymy­śli­łam spo­sób moco­wa­nia. To on zna się na koniach.

– On? – Nyph­ron z zasko­cze­niem popa­trzył na powy­krę­cane ciało kaleki. – Ty jesteś Gif­ford? Chyba nie jesteś tym czło­wie­kiem, o któ­rym cały czas opo­wiada Ply­me­rath, Noc­nym Boha­te­rem, który prze­je­chał przez obóz fane’a?

Roan z entu­zja­zmem poki­wała głową, nie prze­sta­jąc uśmie­chać się do Gif­forda, i wyre­cy­to­wała frag­ment rela­cji Brim z bitwy:

Nocny Boha­ter w lśnią­cej zbroi

Roz­gła­sza prawdę, wroga się nie boi,

Nie­sie nadzieję, dobrych wie­ści moc

Przez ciemną, nie­przy­ja­zną noc.

Nyph­rom przez chwilę patrzył na nią, jakby postra­dała zmy­sły. W końcu otrzą­snął się i zwró­cił do Gif­forda.

– Jesteś pierw­szym Rhu­nem, który dosiadł konia. – Galan­ta­nin ponow­nie przyj­rzał się poskrę­ca­nemu ciału Gif­forda. – Ni­gdy bym nie zgadł. – Znów sku­pił się na Roan. – Moya powie­działa, że zbu­do­wa­łaś mały szybki wóz. Cie­kawi mnie, czy można go uży­wać w walce.

– Co pan ma na myśli?

– Podobno na twoim wozie miesz­czą się dwie osoby. Pomy­śla­łem, że gdyby jedna z nich kie­ro­wała końmi, a druga w tym samym cza­sie uży­wała łuku albo oszcze­pów, byłoby to śmier­cio­no­śne roz­wią­za­nie. Ale wóz musiałby być pokryty sym­bo­lami Orin­far. Możesz zbu­do­wać wię­cej pojaz­dów takich jak ten, któ­rym jechała Moya?

Roan poki­wała głową.

Nyph­ron zwró­cił się do Gif­forda.

– A czy ty uwa­żasz, że konia można kon­tro­lo­wać w bitew­nym cha­osie?

– Kiedy kie­ło­wa­łem Nał-as-puł, ata­ko­wano nas załówno oszcze­pami, jak i magią. Nie była zachwy­cona, ale dała ładę. Zwie­rzęta aż tak nie łóż­nią się od ludzi. Dzięki tłe­nin­gowi wszystko jest moż­liwe.

Nyph­ron wyszcze­rzył zęby.

– Ta wojna będzie łatwiej­sza, niż podej­rze­wa­łem. Zupeł­nie jakby bóg wska­zy­wał mnie pal­cem i mówił: „To twój czas”.

Gif­ford znów popa­trzył na swoje palce sple­cione z dło­nią Roan i poki­wał głową.

– Tak, dobrze wiem, co pan ma na myśli.

***

Tressa tak jak pozo­stali nio­sła swój doby­tek, idąc po jed­nym z sied­miu mostów prze­ci­na­ją­cych roz­pa­dlinę, w któ­rej pły­nęła rzeka Bern. Wybrała ten poło­żony naj­da­lej na połu­dnie, ponie­waż był naj­mniej zatło­czony. Nie miała wiele: kilka wor­ków z jedze­niem, za cienki koc i stary brec­kon mor, tak wytarty, że już nie można było go uznać za porządny. Dźwi­gała także tykwę z wodą i resztkę dobytku Gel­stona, który jej towa­rzy­szył. Pro­wa­dziła go przez most jak kozę na pastwi­sko. Stary pasterz ni­gdy nie doszedł do sie­bie po tra­fie­niu bły­ska­wicą Mira­ly­ithów i teraz podą­żał za nią bez słowa.

Tressa spe­cjal­nie trzy­mała się na końcu pochodu i na środku mostu. Nie chciała, by ktoś pod­kradł się do niej od tyłu i ją zepchnął. Wie­działa, że stary dobry Gel­ston jej nie pomoże. Stałby tylko i głu­pio się gapił.

Tressa potra­fi­łaby wymie­nić ponad tuzin osób, które chcia­łyby zgo­to­wać jej taki los. Moya, Tar­cza keeniga, znaj­do­wała się na szczy­cie tej listy. W dahlu Rhen Tressa pró­bo­wała zmu­sić ją do poślu­bie­nia Hegnera. Moya już wcze­śniej jej nie lubiła, ale ten nie­udany plan prze­peł­nił czarę gory­czy i zmie­nił nie­chęć w czy­stą nie­na­wiść. To nie powinno mieć zna­cze­nia. Moya była nikim, pyskatą ślicz­notką bez rodziny. Ale Per­se­fona rów­nież miała być nie­istotna.

Ta cała sytu­acja to jakiś kosz­mar. Nie­moż­liwe, żeby kobieta została keeni­giem i kto by pomy­ślał, że Moya będzie jej Tar­czą? Oto jak absur­dalne staje się życie, gdy bogo­wie dopusz­czają tę dwójkę do wła­dzy.

Tressa zawsze wie­działa, że życie jest nie­spra­wie­dliwe, ale dopiero nie­dawno uświa­do­miła sobie, że los wyjąt­kowo ją doświad­cza. Może powin­nam być wdzięczna, że poświęca mi tyle uwagi… Gdy­bym znik­nęła, nikt by tego nie zauwa­żył, nawet Gel­ston. Zupeł­nie jak­bym nie ist­niała.

Dotarła na drugi brzeg bez przy­gód. Moya, Nyph­ron i Per­se­fona – która była tak uprzy­wi­le­jo­wana, że podró­żo­wała wozem – pro­wa­dzili ich na wschód. Kiedy Tressa prze­kro­czyła rzekę, czoło pochodu znaj­do­wało się już w odle­gło­ści ćwierci mili. Trzy­mała się z tyłu, gdy masze­ro­wali Dureyą, zapy­loną, nie­równą, pła­ską poła­cią kamie­nia, błota i gliny. Obok Per­se­fony zasia­dała ta stara wiedźma Padera, a skoro Gif­ford jeź­dził teraz wszę­dzie konno, Tressa i ten otę­piały żółw Gel­ston podró­żo­wali na samym końcu kolumny. Z każdą minutą powięk­szała się odle­głość mię­dzy nimi a ludzką masą wędru­jącą na wschód. Tressa nie pró­bo­wała ich dogo­nić. Nie chciała tego. Wolała nie wdy­chać ich pyłu.

Kiedy czoło pochodu dotarło do Wil­czego Łba, grupa się zatrzy­mała. Zna­leźli się obok leża smoka. Omi­nęli go łukiem i naj­wy­raź­niej o czymś dys­ku­to­wali.

– Nyph­ron chce się upew­nić, że smok do nas dołą­czy! – zawo­łał ktoś z tyłu.

Tressa o mało nie wysko­czyła ze skóry. Sądziła, że ona i Gel­ston są sami. Pasterz w ogóle nie zare­ago­wał. Śle­dził wzro­kiem lot trzmiela. To przy­naj­mniej było bez­piecz­niej­sze od wpa­try­wa­nia się w słońce, co robił na tyle czę­sto, że mar­twiła się, że oślep­nie. Obró­ciła się na pię­cie i zoba­czyła Mal­colma. Gdyby to był kto­kol­wiek inny, mogłaby rzu­cić obe­lgą, by ukryć zasko­cze­nie, ale tylko padła na kolana.

– Co robisz? – spy­tał Mal­colm nieco poiry­to­wa­nym tonem.

Nie pod­no­siła wzroku, tylko wpa­try­wała się w jego stopy.

– Wiem, kim jesteś.

– Oczy­wi­ście, że tak, znasz mnie od ponad roku.

– Cho­dzi mi o to, że… wiem, czym jesteś.

Zapa­dła mię­dzy nimi cisza, a Tressa spo­dzie­wała się, że Mal­colm zacznie upie­rać się, że jest zwy­kłym czło­wie­kiem. Nie wie­działa, jak by na to zare­ago­wała. Nie miała zamiaru nazy­wać go kłamcą.

– Rozu­miem – odrzekł Mal­colm.

Przy­jęła to słowo z ulgą, ale zara­zem zamarła. Nie­mal bez prze­rwy roz­my­ślała o wyda­rze­niach w kuźni w nocy, gdy zgi­nął Raithe i powstał Gila­ra­brywn. Doszła do wnio­sku, że Mal­colm był bogiem uda­ją­cym czło­wieka. Ni­gdy tego nie przy­znał, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że znał prze­szłość, teraź­niej­szość i przy­szłość każ­dego z nich. Tam­tej nocy Tressa prze­żyła coś nie­zwy­kłego. Gdy tylko oddała pier­ścień, co wypeł­niło jego wcze­śniej­sze pro­roc­two, poczuła coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czyła. Kiedy uśmiech­nął się do niej z uzna­niem, zapło­nęło w niej zaska­ku­jące uczu­cie. Była z sie­bie dumna; nie tak, jak po osią­gnię­ciu jakie­goś celu, ale jak po doko­na­niu cze­goś dobrego i wła­ści­wego. Poczuła się jak boha­terka.

Prze­cież tylko odda­łam głupi pier­ścień, który nie nale­żał do mnie, ale Mal­colm zmie­nił to w akt cnoty.

Wciąż nie wie­działa, dla­czego i jak to się stało. Miała wra­że­nie, że to jakaś cza­ro­dziej­ska sztuczka, dar, który uczy­nił ją mniej samotną i spra­wił, że po raz pierw­szy poczuła się szla­chetna. Tylko że wcale taka nie była. Na­dal uwa­żała się za paskudną osobę. Wszy­scy inni podzie­lali jej zda­nie i wła­śnie dla­tego miała się na bacz­no­ści na moście. Tamta chwila w kuźni była tylko poje­dyn­czą iskrą w mroku ist­nie­nia, prze­bły­skiem innego świata, do któ­rego nie paso­wała.

Zwy­kły czło­wiek nie mógłby spra­wić, by poczuła się w taki spo­sób.

Mal­colm poki­wał głową, jakby roz­ma­wiał ze sobą w myślach i nie był zado­wo­lony z efek­tów tej wymiany zdań.

– To powinno uła­twić sprawę – rzekł.

Jego słowa ją prze­ra­ziły. Zepchnię­cie z mostu wydało jej się zachę­ca­jące w porów­na­niu z tą zapo­wie­dzią.

Zebrała siły, ale kiedy zaci­snęła pię­ści i zęby, Mal­colm popa­trzył na nią z roz­ba­wie­niem i odro­biną smutku.

– Nie skrzyw­dzę cię, Tresso. Wybra­łem cię do cze­goś waż­nego.

– Nie jestem dobrą osobą – odpo­wie­działa pośpiesz­nie, choć sama nie wie­działa dla­czego. Mimo że to była prawda, nie spo­dzie­wała się, że powie to na głos.

Mal­colm ponow­nie się uśmiech­nął – nie kpiąco ani trium­fal­nie, tylko ze współ­czu­ciem.

– Sądzisz, że jesteś w tej kwe­stii wyjąt­kowa?

Tressa przy­po­mniała sobie męża, a potem inne osoby w swoim życiu.

– Pew­nie nie, ale dla­czego wybra­łeś aku­rat mnie?

– Gdy­bym pra­co­wał tylko ze szla­chet­nymi ludźmi, miał­bym nie­wielki wybór. Kiedy chce się zbu­do­wać ścianę, naj­le­piej jest popro­sić o pomoc mura­rza.

Tressa wie­działa, że ni­gdy w pełni nie zro­zu­mie słów Mal­colma, ale wcale na to nie liczyła.

– Czego ode mnie wyma­gasz?

– W tej chwili… niczego.

– Ale w końcu będziesz cze­goś chciał.

– Ow­szem, ale dopiero za kilka lat.

– Więc dla­czego przy­cho­dzisz do mnie teraz?

– Ponie­waż zamie­rzam odejść i nie wiem, kiedy wrócę. Muszę się upew­nić, że będziesz wie­działa, kiedy nadej­dzie ta chwila.

Tressa ponow­nie przy­go­to­wała się na złe wie­ści.

– Czy to będzie… czy to będzie coś strasz­nego?

– Widzę, że masz o sobie bar­dzo złe mnie­ma­nie.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Wielu ludzi mnie nie­na­wi­dzi.

– Mnie także.

To wyzna­nie ją zasko­czyło.

Mal­colm wes­tchnął, a na jego twa­rzy ponow­nie odma­lo­wał się smu­tek.

– Oba­wiam się, że to, o co cię popro­szę, nie będzie przy­jemne.

Przy­gry­zła wargę i poki­wała głową.

– Na pewno nie będzie gor­sze od tego, co spo­tkało Raithe’a. Nie mogła­bym zmie­nić się w smoka, prawda? To by nie zadzia­łało, ponie­waż nikt nie kocha mnie tak, jak Suri kochała jego.

Głos Mal­colma stał się mroczny i lodo­waty.

– Nie, nie cho­dzi o to… ale o coś gor­szego. Jak już mówi­łem, kiedy chce się posta­wić ścianę, wzywa się mura­rza.

Na­dal nie rozu­miała, co to zna­czy, ale bała się tych słów.

Mal­colm zdjął z szyi cienki łań­cu­szek. Wisiał na nim kawa­łe­czek nie­równo przy­cię­tego metalu, długi na nieco ponad cal.

– Weź to. – Podał jej wisio­rek.

– Co to jest? – spy­tała, przyj­mu­jąc oso­bliwy przed­miot.

Mal­colm uśmiech­nął się gorzko.

– Być może naj­cen­niej­sza rzecz na świe­cie, więc musisz jej dobrze pil­no­wać.

Tressa przy­glą­dała się kawał­kowi metalu na końcu łań­cuszka, zafa­scy­no­wana sło­wami „naj­cen­niej­sza rzecz na świe­cie”. Gdyby powie­dział to kto­kol­wiek inny, tylko by się roze­śmiała, ale skoro to był Mal­colm, poczuła na sobie ogromny cię­żar odpo­wie­dzial­no­ści. Czuła w głębi serca, że go nie udźwi­gnie.

A jakie będą kon­se­kwen­cje, jeśli się okaże, że to prawda?

– To klucz. Wiesz, co to takiego, Tresso?

Pokrę­ciła głową, ale zapa­mię­tała to słowo: klucz.

– Ist­nieją miej­sca zaka­zane, drzwi, któ­rych nie da się otwo­rzyć, zamknięte drzwi. Klu­cza używa się do ich otwar­cia. A to, co trzy­masz w dłoni, to nie jest zwy­kły klucz, lecz wyjąt­kowy klucz uni­wer­salny, który otwiera wszyst­kie drzwi.

– Mam się dostać do jakie­goś zaka­za­nego miej­sca? Nie mówię, że to będzie pro­blem. Ni­gdy nie mia­łam w zwy­czaju prze­strze­gać zasad.

– Jeśli się zgo­dzisz, to tak, będziesz musiała wybrać się do miej­sca, do któ­rego nawet ja nie mogę się dostać.

Poki­wała z powagą głową, jakby skła­dała przy­sięgę.

– Będziesz musiała zabrać ze sobą innych… dokład­nie sió­demkę.

– Sió­demkę? – Popa­trzyła na klucz, a potem na niego. – Niby jak mam… Ledwo udało mi się namó­wić Gel­stona, żeby za mną podą­żał. Jestem znie­na­wi­dzona. Nikt nie…

– Zaufaj mi. Kiedy przyj­dzie wła­ściwy czas, wszystko nabie­rze sensu. Nie będziesz musiała się sta­rać, ponie­waż ele­menty ukła­danki same tra­fią na swoje miej­sca. Już się o to posta­ra­łem. Jesie­nią za kilka lat, gdy wszystko zacznie iść źle, Tesh przy­nie­sie wie­ści doty­czące klatki i nikt nie będzie wie­dział, co robić. Wtedy ty wkro­czysz do akcji. Zro­bisz do dla mnie?

Poki­wała głową, cho­ciaż wciąż nie miała poję­cia, czego od niej ocze­kuje.

– Zanim odejdę, muszę ci coś powie­dzieć. Są dwie rze­czy, o któ­rych musisz wie­dzieć. Czy sły­sza­łaś pieśń „Za wzgó­rzami i lasami”?

– Chyba nie.

– Zaczyna się tak…

Za wzgó­rzami i lasami, za górami niczym kły,

Skryta na bagni­stej wyspie, którą spo­wi­jają mgły,

Mieszka pośród czar­nych sta­wów, gdzie bluszcz pełza niczym wąż,

W oczach blask zie­lono-szary, włosy ciemne niby brąz.

– Nie brzmi zbyt wesoło – zauwa­żyła Tressa ner­wowo. – Raczej nie nadaje się do tańca.

– To prawda. Znasz ją? Jest bar­dzo stara.

Pokrę­ciła głową.

– W takim razie cię jej nauczę. Będziesz musiała ją zapa­mię­tać. W cało­ści, każde słowo.

– Muszę zapa­mię­tać pio­senkę?

Poki­wał głową z miną zna­chora, któ­rego matka pyta o swoje zmarłe dziecko. Jego poważny wyraz twa­rzy spra­wił, że Tressa zdo­łała wykrztu­sić tylko jedno słowo.

– Dobrze.

– Druga rzecz, o któ­rej musisz wie­dzieć, Tresso, to że w Estram­na­do­nie znaj­dują się pewne drzwi…

Rozdział trzeci. Powrót fane’a

Roz­dział trzeci

Powrót fane’a

Duma to wyso­kie i śli­skie urwi­sko, a upa­dek z takiej wyso­ko­ści może cię zmiaż­dżyć.

Księga Brin

Imaly sie­działa w swoim pokoju dzien­nym i patrzyła przez okno na drzewa w ogro­dzie. Pąki zaczy­nały się otwie­rać lub, jak zwy­kła mawiać jej pra­babka, „drzewa się prze­cią­gały”. Sta­ruszka była lekko zbzi­ko­wana. Musiała być – żadna nor­malna osoba nie mogłaby zostać pierw­szą fane.

Jako potom­kini Gylin­dory Fane Imaly odzie­dzi­czyła dom pra­babki. Ten zaska­ku­jąco skromny bun­ga­low co prawda stał w sercu mia­sta Estram­na­don, ale dzięki ota­cza­ją­cemu go ogro­dowi cie­szył się przy­jem­nym odizo­lo­wa­niem.

Gdyby Gylin­dora żyła, teraz sie­dzia­łaby w ogro­dzie i plo­tła koszyk, pomy­ślała Imaly.

Wła­śnie tym się zaj­mo­wała, zanim została przy­wód­czy­nią sze­ściu szcze­pów, a także potem w stre­su­ją­cych chwi­lach. Mówiła, że ją to uspo­kaja. Imaly ni­gdy nie nauczyła się wypla­ta­nia koszy­ków i bar­dzo tego żało­wała.

Mia­ła­bym ich teraz całą stertę.

Usły­szała ciche szu­ra­nie stóp. Dom nie był duży, ale Maka­reta wciąż się w nim gubiła. Kolejne hałasy świad­czyły o tym, że weszła do kuchni. Potem zapa­dła cisza, a po kolej­nej por­cji szu­ra­nia dziew­czyna zaj­rzała do pokoju dzien­nego. Młoda Fhrejka miała głowę cia­sno owi­niętą chu­stą. Nosiła ją dniem i nocą, jak naj­moc­niej zaci­śniętą, cho­wa­jąc pod spodem każdy kosmyk wło­sów.

Tydzień wcze­śniej Imaly zgo­dziła się przy­jąć dziew­czynę, która zbun­to­wała się prze­ciwko fane’owi i zabiła kilku Fhre­jów pod­czas krót­ko­trwa­łego Powsta­nia Sza­rych Płasz­czy. Zaraz po przy­by­ciu do jej domu, jesz­cze zanim popro­siła o coś do jedze­nia, Maka­reta bła­gała Imaly o brzy­twę.

– Po co ci coś takiego? – spy­tała gospo­dyni, podej­rze­wa­jąc, że dziew­czyna może zechcieć zro­bić sobie krzywdę.

– Żeby się tego pozbyć! – syk­nęła Maka­reta, chwy­ta­jąc kosmyk wło­sów, jakby to był paso­żyt przy­twier­dzony do jej głowy.

– Nie mogła­byś po pro­stu użyć magii, żeby… – Imaly wska­zała swoją głowę i zakrę­ciła pal­cem.

– Każde uży­cie Sztuki można wykryć, a nawet wytro­pić. Nie mogę ryzy­ko­wać nawet naj­mniej­szej fali. Każ­dego dnia te kudły robią się coraz dłuż­sze, a ja nie mam czym ich obciąć. Pró­bo­wa­łam je wyrwać, ale to za bar­dzo boli.

Imaly się skrzy­wiła, wyobra­ża­jąc sobie, jak Maka­reta pła­cze w lesie, pró­bu­jąc rwać włosy z głowy.

– Po pro­stu niech je pani zetnie – ode­zwała się dziew­czyna bła­gal­nie.

– Nie – odrze­kła Imaly. – Musisz je zacho­wać.

– Ale… obie­ca­łam, że zro­bię wszystko, o co pani poprosi.

Imaly chwy­ciła ją za rękę.

– To nie jest kara. To dla two­jego wła­snego dobra. Łysa głowa u mło­dej damy koja­rzy się tylko z jed­nym: z Mira­ly­ithami. Jeśli ktoś cię zoba­czy, cho­ciażby przez okno, obie możemy zostać stra­cone. Chcesz tego?

Dziew­czyna pokrę­ciła głową, a potem zaci­snęła zęby i zadrżała. Włosy zako­ły­sały się w rytm jej ruchu.

Po tej roz­mo­wie Imaly usta­no­wiła zasady: włosy mają zostać na gło­wie, należy uni­kać okien, Maka­reta nie może opusz­czać domu i w żad­nym wypadku nie wolno jej uży­wać Sztuki. Bio­rąc pod uwagę, jak bar­dzo Mira­ly­itho­wie pole­gali na magii, i zakła­da­jąc, że jej uży­cie rze­czy­wi­ście można wykryć, Imaly uwa­żała tę ostat­nią zasadę za klu­czową.

Maka­reta się zgo­dziła i chyba dotrzy­my­wała słowa. Imaly kupiła tro­chę tanich ubrań pocho­dzą­cych od szczepu Gwy­dry: szorst­kie, wytrzy­małe i pro­ste stroje robo­cze bar­dzo róż­niły się od asyk Mira­ly­ithów. Ubrana w tunikę i spodnie, które wyglą­dały, jakby uszyto je z takiej samej tka­niny jak namioty, Maka­reta była dosko­nale zama­sko­wana.

– Mogę napić się her­baty? – spy­tała, usiadł­szy na kana­pie w kącie, jak naj­da­lej od okna wyku­szo­wego wycho­dzą­cego na ogród.

Imaly wes­tchnęła.

– Oczy­wi­ście, jeśli sama ją zapa­rzysz.

Począt­kowo Imaly trak­to­wała biedną Fhrejkę jak gościa, ale jej szczo­drość zaczy­nała się wyczer­py­wać i nie zamie­rzała usłu­gi­wać jed­nej z Mira­ly­ithów.

Maka­reta popa­trzyła na nią zatro­skana.

– Nie… nie umiem.

– Zago­tuj wodę i zalej nią liście. To nic trud­nego.

Maka­reta popa­trzyła w stronę kuchni, jakby wła­śnie speł­nił się jej naj­gor­szy kosz­mar.

Imaly wstała i zapro­wa­dziła ją do pieca.

– Pokażę ci.

Poka­zała dziew­czy­nie cały pro­ces, a skoń­czyw­szy, powie­działa:

– Kiedy następ­nym razem będziesz miała ochotę na her­batę, możesz sama ją przy­go­to­wać.

Maka­reta nie wyglą­dała na pewną sie­bie, ale chęt­nie przy­jęła kubek z gorą­cym napa­rem i upiła łyk.

– To doświad­cze­nie naprawdę może ci się przy­dać. Tak bar­dzo pole­ga­łaś na magii, że sta­łaś się bez­radna. Dziwne, że jesteś w sta­nie się wykar­mić.

– To nie jest magia – odparła Maka­reta. – Nazy­wamy ją Sztuką.

– Nie­ważne. – Imaly lek­ce­wa­żąco mach­nęła ręką. – Posłu­chaj, wiem, jak bar­dzo się nudzisz. Może poszu­kamy cze­goś, co pomoże ci zabić czas? Co lubisz robić?

Maka­reta wzru­szyła ramio­nami.

– Czy ty nie… Wydaje mi się, że malo­wa­łaś.

Dziew­czyna poki­wała głową.

– Oraz two­rzy­łam rzeźby, ale to było, zanim…

– Zanim wzię­łaś udział w spi­sku prze­ciwko fane’owi i wywró­ci­łaś całe swoje życie do góry nogami? – Imaly zmarsz­czyła czoło. – Tak, widzę, że malo­wa­nie pej­zaży i misek z owo­cami nie jest rów­nie kuszące jak wznie­ca­nie powstań. Ale może jed­nak spró­bu­jemy? Przy­go­tuję dla cie­bie mate­riały, glinę i farbę. Możesz urzą­dzić swoje stu­dio w salo­nie. Przy­da­łoby mi się kilka ład­nych obra­zów i sta­tu­etek. Dasz radę. Zgoda?

Maka­reta poki­wała głową, ale w jej oczach próżno było szu­kać entu­zja­zmu. Po pro­stu była uprzejma dla swo­jej gospo­dyni.

Dziew­czyna wciąż jest oszo­ło­miona, pomy­ślała Imaly.