Dziwne losy Jane Eyre - Brontë Charlotte - ebook

Dziwne losy Jane Eyre ebook

Bronte Charlotte

0,0

Opis

Witaj w niezwykłym świecie „Dziwnych losów Jane Eyre” autorstwa Charlotte Brontë! Ta niesamowita powieść to niezapomniana podróż przez skomplikowane życie i niezłomne dążenia głównej bohaterki, Jane Eyre. Ta emocjonująca historia rozpoczyna się we wczesnej młodości Jane, która po wielu trudnościach i cierpieniach trafia do przepięknego, ale tajemniczego zamku Thornfield Hall, gdzie zostaje guwernantką. Tam spotyka swojego pracodawcę, tajemniczego Edwarda Rochestera. Między nimi zaczyna rozwijać się niezwykłe uczucie, które jednak zostaje wystawione na próbę, gdy przeszłość Rochestera poczyna rzucać swoje mroczne cienie na ich szczęście. „Dziwne losy Jane Eyre” to wciągająca opowieść o miłości, tęsknocie, walce o swoje prawa i niezłomnej wierze w dobro. Książka przemawia do serca czytelników, ukazując nie tylko trudności i wyzwania, z jakimi musiała zmierzyć się Jane, ale także jej siłę i determinację. Ta klasyczna powieść Charlotte Brontë to nie tylko fascynująca opowieść o miłości i przygodzie, ale także głęboka refleksja nad rolą i miejscem kobiety w społeczeństwie. To lektura, która porusza dusze czytelników i pozostawia w nich niezatarte wrażenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 780

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Charlotte Brontë

 

Dziwne losy Jane Eyre

 

przełożyła Teresa Świderska 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: F. H. Townsend (1868-1920), "Hush, Hannah! I have a word to say to the woman (1847),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:P323b.jpg,

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst wg edycji z roku 1930. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-478-7 

 

 

 

TOM I.

ROZDZIAŁ I.

Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano, coprawda, snuliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed, gdy nie było gości, jadała wcześnie) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak przenikliwy, że dalsze przebywanie na świeżem powietrzu stało się niemożliwe.

Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia; tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętemi palcami u rąk i u nóg, z sercem ściśniętem upomnieniami Elżbietki, naszej bony, i upokorzonem w poczuciu, że Eliza, Janek i Georgjana Reed o tyle zręczniejsi i silniejsi są ode mnie.

Eliza, Janek i Georgjana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokoło siebie pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się, ani krzyczeli), sprawiała wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie, mówiąc, że „żałuje, iż musi trzymać mnie zdaleka; lecz dopóki nie usłyszy od Elżbietki i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dziecku usposobienie, że staram się być naturalniejszą, żywszą i przyjemniejszą w obejściu, dopóty będzie musiała odmówić mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom”.

– O co Elżbietka skarżyła się na mnie? – zapytałam.

– Joasiu, nie znoszę chwytania za słowa i dopytywali; a przytem to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba; a skoro nie umiesz mówić grzecznie, bądź cicho.

Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tam półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jeden tom, starannie wybrawszy obficie ilustrowany. Wsunąwszy się na siedzenie w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie ponsową morową zasłonę u okna, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.

Fałdy ponsowej draperji zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szyba szklana chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności dnia listopadowego. W przerwach, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. Tam daleko stała się blada pustka mgieł i chmur; bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem, oraz nieustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.

Powróciłam do książki. Była to Berwicka Historia ptaków brytyjskich. O tekst drukowany mało naturalnie dbałam; jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Stronice te traktowały o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach”, które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegji z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca aż do przylądka Północnego.

Tam gdzie Arktyku wartka, chłodna fala

Tuli samotną wysepkę okala;

Tam gdzie do Hebryd wody Atlantyku

Szturm ponawiają wśród bałwanów ryku.

Nie mogłam też pominąć wzmianki o pustych wybrzeżach Laponji, Syberji, Szpicbergu, Islandji, Grenlandji z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, strasznym bezludnym przestworem, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając do wyżyn alpejskich, otaczają biegun polarny i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia; mgliste, jak wszystkie nawpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci, ale dziwnie przejmujące. Tekst tych stronic wstępnych nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego z za chmury, jak z poza krat, na tonący właśnie okręt.

Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niedokształconych uczuć, ale zawsze głęboko zajmującego; tak jak te bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Elżbietka, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przysunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dookoła, i prasując koronkowe falbanki pani Reed, albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła ciekawość naszą opowiadaniami o miłości i o przygodach, zaczerpniętemi ze starych bajek o wróżkach i ze starych ballad, – lub też (jak później odkryłam) z książek Pamela i Henryk, hrabia Moreland.

Z Berwickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nieprzeszkodzili; niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.

– Hę! panno mrukliwa! – usłyszałam krzyk Janka Reed, lecz nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. – Gdzie u licha ona być może! – wołał dalej. – Liziu, Georgjano. – wołał na siostry – Joanny tu niema; powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz, nieznośna dziewczyna!

„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam firankę”, pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. Janek Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie; nie był on ani bystry ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wsunęła głowę we drzwi i odrazu powiedziała:

– Z pewnością jest w framudze okiennej, Janku!

Ja też natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie Janek stamtąd wyciągnie.

– Czego chcesz ode mnie? – zapytałam nieśmiało, bardzo zalękniona.

– Powiedz raczej „czego pan chce ode mnie, panie Reed?” – odpowiedział. – Chcę, żebyś tu przyszła!

I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.

Janek Reed był to sztubak czternastoletni, o cztery lata starszy ode mnie, gdyż wtedy miałam lat dziesięć. Duży był i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, o grubych rysach na rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się stale przy stole, co oddziaływało mu na wątrobę i powodowało mętność oczu i obwisłość policzków. Powinien być obecnie w szkole; jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu delikatnego jego zdrowia”. Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednakże nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd Janka raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.

Janek nie był wielce przywiązany do matki i sióstr, a mnie poprostu niecierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie i to nie dwa lub trzy razy na tydzień, albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całem ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdzie wprost traciłam przytomność, takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony od jego gróźb i szturchańców; służba nie miałą ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed na jego zachowanie była głucha i ślepa: nigdy nie widziała, gdy Janek mnie bił, nigdy nie słyszała, gdy mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.

Jak zwykle posłuszna Jankowi zbliżyłam się do jego fotela, najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty; wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to widząc Janka takim, nie mogłam się opędzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał myśli te z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam, się; a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się o dwa kroki.

– To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie – powiedział – i za twoje skradanie się: i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed, chwilą ty szelmo!

Przyzwyczajona do besztania ze strony Janka, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć; myślałam tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.

– Coś ty robiła tam za firanką? – zapytał.

– Czytałam.

– Pokaż książkę.

Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.

– Nie masz prawa brać naszych kisążek; mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy; twój ojciec nic ci nie zostawił; powinnabyś żebrać, a nie mieszkać z pańskiemi dziećmi, takiemi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie kosztem naszej mamy. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy gospodarować w moich półkach z książkami; bo one są moje; cały dom do mnie należy, albo będzie należał za lat kilka. Idź i stań przy drzwiach, zdaleka od lustra i od okien.

Uczyniłam to, niezorjentowawszy się odrazu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam, że Janek podnosi, waży w ręku książkę i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam wbok z okrzykiem przestrachu; niedość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając o drzwi głową i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry; strach przesilił się we mnie, natomiast obudziły się inne uczucia.

– Niegodziwy, okrutny chłopcze! – zawołałam. – Nie lepszy jesteś od rozbójnika... od poganiacza niewolników... od rzymskich cesarzy!

Czytałam Goldsmitha Historję Rzymu i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli, Neronie i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób wypowiem głośno.

– Co? Co? – krzyknął. – Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizko, Georgjano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw...

Rzucił się ku mnie: poczułam, że chwyta mnie za włosy, za ramię; ale tym razem walczył ze zrozpaczonem stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, czułam ból piekący; w tej chwil strach zmienił się we mnie w wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość że Janek wrzasnął: „ty szelmo! ty szelmo!” i uderzył w głośny alarm. Zaraz też znalazł szybką pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze; stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Elżbietka i jej panna służąca, Abbot. Rozłączono nas; usłyszałam słowa:

– Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na pana Janka!

– Czy widział kto kiedy coś podobnego! Taką wściekłą pasję!

A pani Reed dorzuciła:

– Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie!

Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniesiono mnie na górę.

ROZDZIAŁ II.

Stawiałam opór przez całą drogę; był to objaw nowy zupełnie i wielce pogłębiający złe wyobrażenie, jakie Elżbietka i Abbot skłonne były mieć o mnie. Faktycznie straciłam panowanie nad sobą; wiedziałam, że buntem chwilowym ściągnęłam już na siebie kary, lecz jak każdy zbuntowany niewolnik, w rozpaczy postanowiłam iść do końca.

– Proszę trzymać jej ręce, panno Abbot! rzuca się jak wściekła kotka.

– Wstyd! Wstyd! – wołała panna służąca. – Jakie to nieprzyzwoite zachowanie, panno Eyre, bić młodego panicza, syna swojej dobrodziejki! swojego młodego pana!

– Pana! Jakim sposobem jest on moim panem? Czyż ja jestem służąca?

– Nie; panienka jest mniej niż służąca, gdyż nic nie robi za swe utrzymanie. No, proszę usiąść i zastanowić się nad swoją niegodziwością.

Wniosły mnie tymczasem do wskazanego przez panią Reed pokoju i rzuciły na otomanę; natychmiastowym odruchem chciałam wstać jak sprężyna; dwie pary ich rąk powstrzymały mnie w tej chwili.

– Jeżeli panienka nie będzie siedzieć spokojnie, będziemy ją musiały przywiązać – rzekła Elżbietka. – Panno Abbot, niech mi panna pożyczy swoich podwiązek; moje zerwałaby odrazu.

Panna Abbot odwróciła się, by zdjąć z grubej nogi potrzebne tasiemki. To przygotowywanie więzów i dodatkowa hańba z tem złączona, uspokoiły mnie nieco.

– Proszę podwiązek nie zdejmować! – zawołałam. – Będę siedziała spokojnie.

I na poparcie słów chwyciłam się rękoma siedzenia.

– No, więc proszę pamiętać – rzekła Elżbietka; a przekonawszy się, że się rzeczywiście uspokajam, przestała mnie przytrzymywać; teraz, założywszy ręce, stały obiedwie, patrząc chmurnie i podejrzliwie w moją twarz, jakgdyby niepewne, czy jestem przy zdrowych zmysłach.

– Nic podobnego nigdy przedtem nie zrobiła – rzekła wkońcu Elżbietka, zwracając się do Abbot.

– Ale to zawsze w niej tkwiło – brzmiała odpowiedź. – Często mówiłam pani, co sądzę o tem dziecku, a pani zgadzała się ze mną. To chytre małe stworzenie; nigdy nie widziałam dziecka w jej wieku, tak bardzo skrytego.

Elżbietka nie odpowiedziała. Po chwili jednak, zwracając się do mnie, rzekła:

– Panienka powinna rozumieć, że ma obowiązki wdzięczności względem pani Reed: pani Reed panienkę utrzymuje; gdyby panienkę wygnała, musiałaby panienka iść do domu pracy.

Milczałam na to, gdyż nie była to dla mnie nowina. Od czasu, jak sięgam pamięci, słyszałam już nieraz podobne napomknienia. To wymawianie mi, że jestem na łasce, obijało się o moje uszy, jak niejasna zwrotka; bardzo było przykre i upokarzające, ale tylko przez pół zrozumiałe. Abbot dorzuciła:

– I nie powinna się panienka uważać za równą z pannami Reed i paniczem dlatego, że pani łaskawie pozwala, by się panienka chowała razem z nimi. Oni będą mieli dużo pieniędzy, a panienka nie będzie miała nic; panience przystoi być pokorną i starać się im podobać.

– To, co panience mówimy, to tylko dla jej dobra – dodała Elżbietka łagodniejszym głosem. – Panienka powinna starać się być pożyteczną i miłą, a wtedy może będzie panienka miała tutaj swój dom; ale jeśli panienka będzie gwałtowna i szorstka, to jestem pewna, że pani wyśle stąd panienkę.

– A przytem – wtrąciła Abbot – Pan Bóg może panienkę pokarać. Może jej zesłać nagłą śmierć w chwili, gdy wyprawiać będzie hece, a wtedy dokąd pójdzie? Wyjdźmy, Elżbietko, zostawimy ją tu. Ach, nie chciałabym za nic pomieniać się z nią na dusze! Niech się panienka modli, panno Eyre, gdy zostaniesz sama; bo, jeżeli nie będziesz żałować, to Pan Bóg może dopuścić, że „coś” spuści się kominem i porwie ciebie.

Poszły, zamknąwszy drzwi za sobą i przekręciwszy klucz w zamku.

Czerwony pokój był to pokój zapasowy, w którym bardzo rzadko sypiano, chyba że przypadkowy wielki napływ gości do Gateshead Hall zmusił do tego. A jednak był to jeden z największych i najokazalszych pokoi we dworze. Na środku stało łóżko, wsparte na masywnych mahoniowych filarach z kotarą z ciemno-ponsowego adamaszku; dwa wielkie okna z zapuszczonemi stale storami udrapowane były w festony i fałdy z podobnej materji; dywan był czerwony; stół u stóp łóżka nakryty był karmazynowem suknem; ściany miały delikatny kolor bronzowy z odcieniem różowym; szafa, toaleta, krzesła były z ciemno politurowanego starego mahoniu. Na tle tych ciemnych barw wznosił się wysoko i jaśniał białością stos materaców i poduszek na łóżku, nakryty śnieżną kapą. Niemniej zwracał uwagę szeroki wyściełany fotel, stojący u wezgłowia łóżka, również biały, z ustawionym przed nim podnóżkiem; pomyślałam, patrząc nań, że wygląda, jak jakiś blady tron.

W pokoju tym było chłodno, gdyż rzadko w nim palono; było cicho, gdyż leżał daleko od dziecinnego pokoju i od kuchni, uroczyście, gdyż było wiadomo, że tak rzadko doń wchodzono. Pokojówka tylko chodziła tam co sobotę zetrzeć tygodniowy kurz z luster i z mebli; sama zaś pani Reed odwiedzała go czasami, by przejrzeć zawartość pewnej tajemnej szuflady w szafie, gdzie były złożone różne pergaminy, jej szkatułka z klejnotami i minjatura jej nieboszczyka męża. Tu leży tajemnica czerwonego pokoju, tajemnica jego opuszczenia mimo okazałości.

Pan Reed nie żył już od lat dziewięciu; w tym pokoju wydał ostatnie tchnienie; tutaj leżał, wystawiony na paradnym katafalku; stąd ludzie przedsiębiorstwa pogrzebowego wynieśli jego trumnę – i od tego dnia uczucie uświęcającej grozy chroniło ten pokój od częstych odwiedzin.

Niska otomana, do której przykutą zostawiła mnie Elżbietka i złośliwa Abbot, stała blisko marmurowego kominka; łóżko wznosiło się przede mną; po prawej ręce umieszczona była wysoka ciemna szafa, której błyszcząca powierzchnia załamywała odblaski światła; po lewej znajdowały się udrapowane okna; wielkie lustro pomiędzy oknami powtarzało ponury majestat łóżka i pokoju. Nie byłam zupełnie pewna, czy one zamknęły drzwi na klucz, i gdy odważyłam się poruszyć, wstałam i poszłam się przekonać. Niestety, tak; żadne więzienie nie mogło być pewniejsze. Wracając, musiałam przejść obok lustra; mój wzrok, jakby urzeczony spoczął na niem bezwiednie. Wszystko wyglądało w lustrze zimniejsze, niż w rzeczywistości, a dziwna mała figurka, patrząca stamtąd na mnie, z białą twarzą i rękami białemi, jak plamy na ciemności, i z błyszczącemi, wystraszonemi oczami, poruszająca się nieśmiało tam, gdzie wszystko tonęło w nieruchomości, sprawiła na mnie wrażenie prawdziwego ducha; pomyślałam, że podobna jest do tych zjaw, co to są niby boginki a niby chochliki, które wedle wieczornych opowiadań Elżbietki wychodzą z odludnych, paprocią zarosłych zakątków wśród wzgórz i jawią się spóźnionym podróżnym. Powróciłam na swoje miejsce.

Strach zabobonny już w tej chwili zaczynał mnie ogarniać, ale nie była to jeszcze godzina jego zupełnego zwycięstwa: ciepłą krew czułam jeszcze w sobie; nastrój zbuntowanego niewolnika krzepił mnie gorzką mocą; musiałam wpierw zatamować szybki pęd myśli, bieżącej wstecz, zanimbym się ugięła przed straszną chwilą obecną.

Cała brutalna tyranja Janka Reed, dumna obojętność jego sióstr, odraza ich matki, stronniczość służby, wszystko to burzyło się w zaniepokojonej mojej duszy, jak brudny osad w zamąconej studni. Dlaczego ja mam zawsze cierpieć, zawsze być upokarzana, zawsze oskarżana, raz na zawsze potępiona? Dlaczego nie mogłam nigdy dogodzić? Dlaczego daremnie starałam się pozyskać czyjeśkolwiek względy? Elizę, która była uparta i samolubna, szanowano. Georgjanie, rozpieszczonej, kapryśnej, skwaszonej, kłótliwej i aroganckiej w obejściu, ogólnie pobłażano. Jej uroda, różowe policzki i złote loki widocznie zachwycały każdego, kto na nią patrzył, i okupywały bezkarność. Jankowi nikt się nie sprzeciwiał, tem bardziej nikt go nie karał, chociaż ukręcał główki gołębiom, zabijał małe pawięta, szczuł owce psami, winograd w cieplarni ogałacał z owoców, obłamywał pączki najrzadszych roślin w oranżerji; nazywał też matkę „ty stara”, niekiedy urągał jej, że ma brzydką, ciemną cerę, taką, jak on sam miał; szorstko opierał się wszelkim jej życzeniom, nieraz rozdarł lub splamił jedwabną na niej suknię, a jednak był zawsze jej „najdroższym synkiem”. Ja nie ośmielałam się zawinić w niczem, usiłowałam spełniać wszystkie swoje obowiązki, a jednak nazywano mnie niegrzeczną i nudną, kwaśną i skrytą od rana do południa i od południa do wieczora.

Głowa wciąż mnie jeszcze bolała i krwawiła od tego uderzenia i od upadku. Nikt nawet nie zganił Janka za to, że mnie niesłusznie uderzył, lecz gdy w obronie przed dalszym gwałtem zwróciłam się przeciw niemu, spadło na mnie ogólne potępienie.

– Co za niesprawiedliwość! Co za niesprawiedliwość! – wołał mój rozum i w myśli podnieconej krzywdą doznaną szukałam jakichś niezwykłych sposobów wydobycia się z tego nieznośnego ucisku. Przemyśliwałam czyby nie uciec, a gdyby to okazało się niemożliwe, żeby już ani nie jeść ani nie pić i umrzeć w ten sposób.

Jakaż rozterka targała duszę moją tego okropnego popołudnia! Jak wrzał mózg mój zamieszaniem, a serce buntem! A jednak w jakiej ciemnicy i głębokiej niewiadomości toczyła się ta walka duchowa! Nie mogłam znaleźć odpowiedzi na wciąż powracające pytanie, dlaczego ja tak cierpię; teraz z odległości tylu lat znajduję ją łatwo.

Byłam dysonansem w Gateshead Hall; do nikogo tam nie byłam podobna; nic we mnie nie układało się harmonijnie z panią Reed, jej dziećmi i z dobranymi przez nią domownikami. Jeżeli oni mnie nie kochali, to i ja również ich nie kochałam. Nie potrzebowali być przyjaźnie usposobieni do stworzenia, które nie sympatyzowało z żadnym z nich; do stworzenia tak odrębnego, przeciwnego im temperamentem, zdolnościami, skłonnościami; stworzenia niepotrzebnego, nie mogącego służyć ich interesom, przyczyniać im przyjemności; szkodliwego stworzenia, noszącego w duszy zarodki oburzenia na ich traktowanie, pogardę dla ich sądu. Wiem, że gdybym była dzieckiem żwawem, wesołem, niedbałem, wymagającem, ładnem, rozpuszczonem, choć równie zależnem i równie bez przyjaciół, pani Reed chętniej znosiłaby moją obecność, dzieci jej okazywałyby więcej serdeczności koleżeńskich uczuć, a służba mniej byłaby skłonna robić ze mnie kozła ofiarnego w dziecinnym pokoju.

Światło dzienne w czerwonym pokoju zaczynało zanikać. Było już po czwartej, a chmurne popołudnie chyliło się ku posępnemu zmrokowi. Słyszałam, jak krople deszczu bezustannie biły w okna, jak wiatr wył pośród klombów za domem; czułam, że stopniowo ziębnę na kość, a wtedy opuściła mnie odwaga. Zwykły mój nastrój upokorzenia, zwątpienia o sobie, smutnej depresji opadł jak mgła wilgotna na dogasające ognisko mojego gniewu. Wszyscy mówią, że jestem zła, a może rzeczywiście to prawda? Jakąż to myśl miałam przed chwilą? zagłodzić się na śmierć? Przecież to z pewnością była zbrodnia; a czy jestem przygotowana na śmierć? A czy krypta pod amboną w kościele w Gateshead jest ponętnem schronieniem? Mówiono mi, że w takiej krypcie pochowano pana Reed. Ta myśl przywiodła mi go na pamięć; z coraz większym lękiem rozmyślałam teraz o nim. Nie mogłam go pamiętać, ale wiedziałam, że był moim rodzonym wujem, bratem mojej matki, że wziął mnie do swojego domu, gdy byłam małem dzieckiem, sierotą zupełną; że na łożu śmierci wymógł od pani Reed obietnicę, że będzie mnie chowała i utrzymywała jakby swoje dziecko. Pani Reed prawdopodobnie uważała, że dotrzymuje obietnicy; i dotrzymywała jej niezawodnie o tyle, o ile pozwalała na to jej natura; ale w istocie jakże mogła lubić narzucone sobie dziecko nie z jej rodu, nie związane z nią po śmierci męża żadnym węzłem? Musiało jej być bardzo ciężko czuć się zniewoloną wymuszonem przyrzeczeniem do zastępowania matki dziwnemu dziecku, którego kochać nie mogła, i widzieć to tak odmienne, obce stworzenie stałym uczestnikiem jej rodzinnego kółka.

Szczególniejsza myśl zaczęła we mnie świtać. Nie wątpiłam, tak, nie wątpiłam nigdy, że pan Reed obchodziłby się ze mną dobrotliwie; a teraz, gdym tak siedziała, patrząc na białe łóżko i ciemniejące ściany – raz po raz, jak urzeczona, spoglądając ku niejasno połyskującemu zwierciadłu, zaczęłam sobie przypominać, co słyszałam o umarłych, niepokojonych w grobach pogwałceniem ich ostatnich życzeń, i odwiedzających ten świat, ażeby ukarać wiarołomnych i pomścić uciśnionych. Pomyślałam, że duch pana Reed, dręczony krzywdą dziecka jego siostry, mógłby opuścić swoją siedzibę, czyto w krypcie kościelnej, czy gdzieś w nieznanym świecie umarłych – i stanąć przede mną w tym oto pokoju. Otarłam łzy i powstrzymałam łkanie w obawie, by ten objaw gwałtownego żalu nie zbudził jakiegoś nadnaturalnego głosu ku memu pocieszeniu, albo nie wywołał z cienia twarzy w aureoli, schylającej się nade mną dziwnie litośnie. Czułam, że przypuszczenie to, pocieszające teoretycznie, gdyby się ziściło, byłoby straszne; całą mocą starałam się je odegnać, starałam się być odważną. Odgarnąwszy włosy z oczu, podniosłam głowę i usiłowałam śmiało rozejrzeć się po ciemnym pokoju. W tej chwili jakieś światło zaświeciło na ścianie. „Czy to promień księżyca, zadałam sobie pytanie, przedziera się przez szparę w storze?” Nie; światło księżyca byłoby nieruchome, a to się porusza; gdym na nie patrzyła, przesunęło się na sufit i zadrżało nad moją głową. Łatwo dziś mogę wymiarkować, że ta smuga światła najprawdopodobniej pochodziła z latarni, niesionej przez kogoś, kto przechodził pod oknami; wtedy jednak tak byłam nastrojona oczekiwaniem rzeczy strasznych, tak nerwy moje były rozbite, że wyobraziłam sobie, iż ten nagły błysk światła to zwiastun nadciągającej zjawy z drugiego świata. Serce zabiło we mnie mocno, krew uderzyła mi do głowy, w uszach uczułam szum, który wzięłam za szum skrzydeł; wydało mi się, że coś się do mnie zbliża; uczułam duszność; tchu nie mogłam złapać; nie starczyło mi wytrzymałości; rzuciłam się do drzwi i zaczęłam rozpaczliwym wysiłkiem szarpać klamkę. Wzdłuż korytarza usłyszałam kroki; obrócono klucz w zamku i Elżbietka oraz Abbot weszły.

– Panno Eyre, czy panienka chora? – zapytała Elżbietka.

– Co za straszny hałas! Aż mną zatrząsł! – zawołała Abbot.

– Wypuśćcie mnie! Pozwólcie mi pójść do dziecinnego pokoju! – krzyczałam.

– Dlaczego? Czy się panience co stało? Czy panienka co zobaczyła? – znowu zapytała Elżbietka.

– Ach! zobaczyłam światło i myślałam, że to duch przychodzi! – Chwyciłam teraz rękę Elżbietki, której mi nie cofnęła.

– Ona umyślnie wrzeszczała – oświadczyła, krzywiąc się, Abbot. – A co to był za wrzask! Gdyby ją coś bardzo bolało, możnaby to jeszcze darować, ale ona tylko chciała ściągnąć nas wszystkich tutaj; już ja znam jej miłe sztuczki!

– Co się tutaj dzieje? – zapytał inny głos rozkazujący; to pani Reed nadeszła korytarzem w rozwianym czepeczku, groźnie szumiąc jedwabiami. – Abbot, Elżbietko, zdaje się, że wydałam rozkaz, że Joanna ma być pozostawiona w czerwonym pokoju, dopóki ja sama do niej nie przyjdę.

– Panna Joanna krzyczała tak głośno, proszę pani – tłumaczyła Elżbietka.

– Puść ją – brzmiała odpowiedź. – Puść rękę Elżbietki, dziecko; nie uda ci się wydostać się stąd tym sposobem, bądź pewna. Nie znoszę chytrości, zwłaszcza u dzieci. Mam obowiązek pokazać ci, że podstępne sztuczki na nic się nie zdadzą; zostaniesz tu teraz o godzinę dłużej, i wtedy uwolnię cię, gdy przyobiecasz, że będziesz uległa i cicha.

– O wujenko, miej litość! Przebacz mi! Ja nie mogę tego znieść! Ukarz mnie jakim innym sposobem! Mnie to zabije, jeżeli...

– Cicho bądź! Co za wstrętna gwałtowność!

Wujenka rzeczywiście tak czuła; byłam w jej oczach przedwczesną komedjantką; szczerze widziała we mnie mieszaninę złośliwych namiętności, niskiego charakteru i niebezpiecznej obłudy.

Elżbietka i Abbot usunęły się, a pani Reed, zniecierpliwiona nowym moim gwałtownym wybuchem męki i rozpaczliwego szlochania, wtrąciła mnie zpowrotem do pokoju i zamknęła drzwi na klucz bez dalszego gadania. Słyszałam, jak odchodzi. Wkrótce po jej odejściu – przypuszczam – musiałam dostać jakiegoś ataku. Straciłam przytomność.

ROZDZIAŁ III.

Przypominam sobie, że potem obudziłam się z uczuciem, jakby straszna zmora dręczyła mnie w śnie. Widziałam przed sobą okropny żar czerwony za grubą czarną kratą; słyszałam głosy głucho brzmiące, stłumione płynącą wodą albo wiatrem: wzburzenie, niepewność i nad wszystkiem górujące przerażenie wprowadzało zamęt w moje pojęcia. Niebawem poczułam, że ktoś mnie dotyka, że mnie podnosi i podtrzymuje w pozycji siedzącej, i to delikatniej, niż kiedykolwiek to czyniono ze mną. Oparłam głowę o jakiś filar czy czyjeś ramię i poczułam, że mi lżej.

Po pięciu minutach chmura otumanienia rozwiała się; wyraźnie zdałam sobie sprawę, że znajduję się we własnem łóżku i że ten żar czerwony to ogień na kominku w pokoju dziecinnym. Był późny wieczór; świeca paliła się na stole; Elżbietka stała w nogach łóżka z miednicą w rękach, a jakiś pan siedział w krześle koło mojej poduszki, nachylając się nade mną.

Uczułam niewymowną ulgę, uspokajające poczucie opieki i bezpieczeństwa, gdy się przekonałam, że obcy człowiek jest w pokoju, ktoś, kto nie należy do Gateshead, ani nie jest krewnym pani Reed. Odwróciwszy się od Elżbietki, (choć jej obecność nie była mi tak niemiła, jak byłaby naprzykład obecność Abbot) przyjrzałam się twarzy tego pana. Poznałam go; był to pan Lloyd, aptekarz, wzywany niekiedy przez panią Reed, gdy chorował ktoś ze służby; do siebie i do dzieci wzywała doktora.

– No, proszę, kto ja jestem? – zapytał.

Wymówiłam jego nazwisko i równocześnie podałam mu rękę. Wziął ją uśmiechając się i powiedział:

– Pomaleńku, skrzepimy się.

Poczem ułożył mnie zpowrotem i zapowiedział Elżbietce, żeby uważała, bym miała zupełny spokój w nocy. Dawszy jeszcze kilka dalszych wskazówek i zapowiedziawszy, że zajrzy nazajutrz, odszedł ku mojemu zmartwieniu; dopóki siedział przy mojem łóżku, czułam się bezpiecznie pod tą opieką – a gdy zamknął drzwi za sobą, cały pokój pociemniał i serce się we mnie ścisnęło: osiadł w niem niewymowny smutek.

– Czy panienka czuje, że będzie mogła zasnąć? – zapytała Elżbietka wcale łagodnie.

Zaledwie śmiałam jej odpowiedzieć, tak się bałam, że następne zdanie będzie brzmiało szorstko.

– Spróbuję.

– Czy nie chciałaby panienka napić się czego? A możeby panienka co zjadła?

– Nie, Elżbietko, dziękuję.

– Jeżeli tak, to możebym ja się już położyła, bo to już po dwunastej; ale może mnie panienka zawołać, gdyby potrzebowała czego w nocy.

Co za zadziwiająca uprzejmość! Ośmieliło mnie to, więc zapytałam:

– Elżbietko, co się to ze mną dzieje? Czy ja jestem chora?

– Zasłabła panienka, zdaje się, w czerwonym pokoju od płaczu; ale wkrótce z pewnością panienka wydobrzeje.

Elżbietka weszła do pokoju pokojówki, który znajdował się obok. Słyszałam jak mówiła:

– Saro, przyjdź i śpij ze mną w pokoju dziecinnym; za nic w świecie nie chciałabym być sama z tem biednem dzieckiem dziś w nocy; a nużby umarła? To taka dziwna rzecz, że miała ten atak; ciekawa jestem, czy ona co zobaczyła? Pani była za surowa.

Elżbietka wróciła z Sarą; położyły się; szeptały ze sobą przed zaśnięciem dobre pół godziny. Z urywków ich rozmowy, które mnie dolatywały aż nadto wyraźnie, dorozumieć się mogłam, o czem mówią.

– Coś koło niej przeszło, całe biało ubrane, i znikło... Wielki czarny pies szedł za niem... Trzy głośne stuknięcia do drzwi pokoju... Światło na cmentarzu wprost nad jego grobem... i t. p., i t. p.

Nakoniec obie zasnęły. Wygasł ogień na kominku, zagasła świeca; długą dla mnie była ta noc strasznej bezsenności; oczy, uszy, umysł – strach wyostrzał – taki strach, jaki dzieci tylko odczuwać umieją.

Żadna poważna dłuższa choroba nie nastąpiła po tym wypadku w czerwonym pokoju; uległam tylko wtedy wstrząsowi nerwowemu, którego ślady odczuwam do dziś dnia. Tak, pani Reed, tobie zawdzięczam niektóre straszne męki duchowe, ale powinnabym ci wybaczyć, gdyż nie wiedziałaś, co czynisz; szarpiąc struny me serdeczne, sądziłaś, że tylko wykorzeniasz we mnie złe skłonności.

Nazajutrz w południe, wstawszy i ubrawszy się, usiadłam otulona w szal przy kominku w pokoju dziecinnym. Fizycznie czułam się słaba i wyczerpana; ale więcej dokuczało mi to, że czułam się tak niewypowiedzianie nieszczęśliwa; tak nieszczęśliwa, że mi to łzy milczące wyciskało z oczu; ledwie jedną słoną kroplę otarłam z policzka, płynęła za nią druga. A jednak, myślałam, powinnabym się czuć dobrze, gdyż żadnej z moich kuzynek nie było wpobliżu. Wyjechali wszyscy powozem z matką. I Abbot szyła w innym pokoju, a Elżbietka, krzątając się tu i tam, zbierając zabawki i porządkując w szufladach, przemawiała do mnie raz po raz niezwykle dobrotliwie. Taki stan rzeczy powinien był być dla mnie rajem, dla mnie, przyzwyczajonej do ciągłej besztaniny, do ciągłego komenderowania mną; w rzeczywistości rozstrojone nerwy moje były w takim stanie, że żaden spokój nie mógł ich ułagodzić, żadna przyjemność mile ich podniecić.

Elżbietka zeszła do kuchni i przyniosła mi kawałek ciasta na pewnym, żywemi barwami malowanym talerzu porcelanowym. To malowidło na porcelanie, przedstawiające rajskiego ptaka, otoczonego girlandą pączków różanych, było zawsze przedmiotem mojego najgorętszego podziwu. Często prosiłam, żeby mi pozwolono wziąć ten talerz do ręki, by się dokładniej przyjrzeć malowaniu – nigdy jednak nie uważano mnie za godną tego przywileju. Ten cenny przedmiot umieszczono mi teraz na kolanach i zapraszano serdecznie, żebym zjadła delikatne ciasteczko. Daremna łaska! przychodziła, jak wiele innych łask upragnionych, a długo odwlekanych, za późno. Nie mogłam zjeść ciastka, a upierzenie ptaka, barwy kwiatów wydały mi się dziwnie wyblakłe; odsunęłam talerz i ciastko. Elżbietka zapytała, czy podać mi można jaką książkę: słowo książka pobudziło mnie narazie, poprosiłam ją, żeby mi z bibljoteki przyniosła Podróże Gulliwera. Książkę tę odczytywałam zawsze z rozkoszą. Uważałam ją za opowieść, czerpaną z rzeczywistości, i więcej mnie ona zajmowała, niż bajki o wróżkach i krasnoludkach. Co się tyczy krasnoludków, to ponieważ szukałam ich napróżno pod liśćmi łopianu i dzwonków, pod grzybami i pod cieniem bluszczów, osłaniających stare zakątki murów, pogodziłam się wkońcu z tą smutną prawdą, że wszystkie one musiały opuścić Anglję i przenieść się gdzieś do dzikiego kraju, gdzie lasy są większe i gęstsze, a ludność nie tak liczna. Natomiast wierzyłam w istnienie krainy Lilliput i Brobdignag i nie wątpiłam, że kiedyś, odbywszy długą podróż, zobaczę na własne oczy te małe pólka, domki i drzewka, tych malusieńkich ludzi, krowy, owce i ptaki tego jednego królestwa, – i zboża, wysokie jak lasy, olbrzymie psy, potworne koty, mężczyzn i kobiety jak wieże, tego drugiego państwa. Jednakże, gdy ten ulubiony tom dostałam teraz do rąk, gdy zaczęłam obracać jego karty, szukając w przedziwnych obrazkach tego uroku, który tam dotychczas zawsze znajdowałam – wszystko to wydało mi się niesamowite i straszne; olbrzymami były jakieś ogromne upiory, pigmejczykami – złośliwe chochliki, zaś Gulliwerem był nieszczęsny wędrowiec w strasznych i niebezpiecznych krainach.

Zamknęłam książkę, której nie śmiałam już dłużej oglądać, i położyłam ją na stole obok nietkniętego ciastka.

Elżbieta skończyła tymczasem ścierać kurze i porządkować w pokoju. Umywszy ręce, otworzyła małą szufladę, pełną wspaniałych resztek jedwabiu i atłasów, i zaczęła fabrykować nowy kapelusz dla lalki Georgjany. Przy robocie śpiewała. Była to piosenka, która się zaczynała:

„Kiedy poszliśmy na wędrówkę

Dawno temu...”

Ile razy dawniej słyszałam tę piosenkę, zawsze odczuwałam żywą przyjemność, gdyż Elżbietka miała miły głos, przynajmniej mnie się takim wydawał. Ale tym razem, chociaż głos jej miły był zawsze, odczułam w tej melodji niewysłowiony smutek. Chwilami, zajęta swoją robotą, śpiewała końcowy refren ciszej, mocno zwalniając. „Dawno temu” brzmiało jak najsmutniejszy refren żałobnego hymnu.

– No proszę, panno Joasiu, proszę nie płakać – powiedziała Elżbietka, skończywszy. Mogła była równie dobrze powiedzieć ogniowi „nie pal się”. Lecz skądże ona mogła odgadnąć we mnie chorobliwe cierpienie. Przed południem przyszedł znowu pan Lloyd.

– Jakto? wstaliśmy już? – zapytał, wchodząc. – Jakże, panno Elżbieto, jak się ona miewa?

Elżbietka odpowiedziała, że mam się bardzo dobrze.

– W takim razie powinnaby mieć weselszą minkę. Proszę tu przyjść, panno Joasiu; panience na imię Joanna, nieprawdaż?

– Tak, proszę pana, Joanna Eyre.

– Otóż panienka płakała; czy może mi panienka powiedzieć, dlaczego? Czy panienkę co boli?

– Nie, panie.

– Ach! ja myślę, że ona płacze, ponieważ nie mogła wyjechać z panią powozem – wtrąciła Elżbietka.

– Z pewnością nie dlatego. Za duża jest na takie dzieciństwa.

I ja to samo myślałam, a dotknięta w miłości własnej tym niesłusznym zarzutem, odpowiedziałam czem prędzej:

– Nigdy w życiu dla czegoś podobnego nie płakałam; niecierpię jeździć powozem. Płaczę, bo jestem nieszczęśliwa.

– O, mogłaby się panienka wstydzić! – rzekła Elżbietka.

Poczciwy aptekarz zdawał się trochę zdziwiony. Stałam przed nim; przyglądał mi się długo; miał małe, siwe oczy, niebardzo jasne, ale dziś nazwałabym je bystremi; twarz jego o grubych rysach miała wyraz poczciwości. Przypatrzywszy mi się do woli, powiedział:

– Wskutek czego to panienka wczoraj zachorowała?

– Upadła – rzekła Elżbietka, znów wtrącając swoje słowo.

– Upadła! To znowu jak małe dzieciątko! Czy to ona nie umie chodzić w tym wieku? Musi mieć chyba z ośm albo dziewięć lat.

– Upadłam, bo mnie uderzono – dałam proste wyjaśnienie, które wyrwała ze mnie znów boleśnie dotknięta duma. – Ale to nie od tego zachorowałam – dodałam, podczas gdy pan Lloyd zażywał niuch tabaki.

W chwili gdy wkładał tabakierkę zpowrotem do kieszeni, odezwał się głośny dzwonek, wzywający służbę na obiad. Pan Lloyd wiedział, co to znaczy.

– To na pannę – rzekł. – Proszę spokojnie iść na dół; ja tu tymczasem pannie Joasi dam burę.

Elżbietka byłaby wołała zostać, ale musiała pójść, gdyż punktualności w porze jedzeń surowo pilnowano w Gateshead Hall.

– Więc nie upadek spowodował zasłabnięcie panienki, co zatem? – dopytywał pan Lloyd dalej po odejściu Elżbietki.

– Zamknięto mnie w pokoju, gdzie duch pokutuje, choć już było ciemno.

Ujrzałam, że pan Lloyd uśmiecha się i równocześnie marszczy.

– Duch! No co! dzieciak z panienki koniec końcem. Boi się panienka duchów?

– Ducha pana Reed boję się; umarł w tym pokoju, tam go wystawiono po śmierci; i to było okrutnie zamykać mnie tam samą bez świecy, – to było tak okrutnie, że myślę, iż tego nigdy nie zapomnę.

– Co znowu? I to dlatego tak się panienka czuje nieszczęśliwą? Boi się panienka teraz, za dnia?

– Nie; ale noc znów niedługo przyjdzie; a przytem... ja jestem nieszczęśliwa... bardzo nieszczęśliwa z innego powodu.

– Z innego powodu? Czy może mi panienka powiedzieć, z jakiego?

Jak bardzo pragnęłam odpowiedzieć wyczerpująco na to pytanie! Jak trudno mi było ułożyć odpowiedź! Dzieci umieją czuć, ale nie umieją analizować swoich uczuć; a jeżeli nawet dokonają częściowo analizy w myśli, nie umieją rezultatu wyrazić słowami. Obawiając się jednak stracić tę pierwszą i jedyną sposobność ulżenia zmartwieniu swemu przez wypowiedzenie go, zdołałam, po kłopotliwem milczeniu, ująć je w szczupłą, ale ostatecznie w pewnej mierze trafną, bo szczerą odpowiedź.

– Przedewszystkiem nie mam ani ojca ani matki, ani sióstr, ani braci.

– Ma panienka dobrą wujenkę i kuzynków.

Milczałam znowu, a potem wybuchnęłam:

– Ale to Janek Reed tak mnie uderzył, że upadłam, a wujenka zamknęła mnie w czerwonym pokoju.

Pan Lloyd po raz drugi wyciągnął tabakierkę.

– Czy nie uważa panna Joasia, że Gateshead Hall to bardzo piękny dom? – zapytał. – Czy nie jest panienka z tego rada, że w tak pięknej miejscowości może mieszkać?

– To nie mój dom, panie; a Abbot powiada, że mam mniej prawa być tutaj, niż służąca.

– Co tam! Panna Joasia chyba nie jest tak nierozsądna, żeby pragnąć taki wspaniały dom porzucić?

– Gdybym miała dokąd się udać, opuściłabym go chętnie; ale ja nigdy nie będę mogła wydostać się z Gateshead, dopóki nie będę – dorosłą kobietą.

– A możeby panienka mogła, kto wie? Czy ma panienka jakich krewnych oprócz pani Reed?

– Zdaje mi się, że nie, proszę pana.

– Żadnych ze strony ojca?

– Nie wiem. Pytałam raz wujenki, odpowiedziała, że może i mam jakichś biednych, niskiej kondycji krewnych, nazwiskiem Eyre, ale ona nic o nich nie wie.

– A gdyby panienka miała takich krewnych, czy chciałaby panienka udać się do nich?

Namyślałam się. Bieda ma pozór straszny dla ludzi dorosłych, dla dzieci tem bardziej; nie mają one pojęcia o pracowitej, pilnej, przyzwoitej niezamożności; dla nich z wyrazem „bieda” wiąże się pojęcie ubrania w łachmanach, głodu, pieca bez ognia, szorstkiego obejścia i niskich nałogów; dla mnie „bieda” oznaczała poniżenie.

– Nie; nie chciałabym należeć do ludzi biednych – odpowiedziałam.

– Nawet gdyby byli dobrzy dla ciebie, panienko?

Potrząsnęłam głową; nie mogłam zrozumieć, jakim sposobem ludzie biedni mogą być dobrzy; a potem, nauczyć się mówić tak, jak oni, nabrać ich manier, być niewykształconą, wyrosnąć na podobieństwo jednej z tych biednych kobiet, jakie widywałam niekiedy, gdy karmiły dzieci swoje albo prały swe ubrania przed drzwiami chat we wsi Gateshead; nie, nie miałam w sobie dosyć bohaterstwa, by chcieć kupić wolność za cenę wyjścia ze swojej sfery.

– Ale czyż krewni panienki są aż tak bardzo biedni? Czy to są robotnicy?

– Nie wiem; wujenka Reed powiedziała, że jeżeli mam jakich, to musi to być żebracza hołota; jabym nie chciała chodzić po żebraninie.

– Czy chciałaby panienka pójść do szkoły?

Znowu zaczęłam się namyślać: niewiele wiedziałam, czem jest szkoła. Elżbietka niekiedy mówiła o szkole, jako o miejscu, gdzie panienki za karę usadzano w dybach, gdzie im zawieszano tablice na plecach i gdzie wymagano od nich nadzwyczajnej dystynkcji i dokładności we wszystkiem. Janek Reed niecierpiał swojej szkoły i wygadywał na nauczyciela; jednak gusta Janka Reed nie były dla mnie prawem, a jeżeli opowiadanie Elżbietki o rygorze w szkole (słyszała o tem od panienek tej rodziny, w której przebywała, zanim przybyła do Gateshead) wzbudzały nieco strachu, to zato szczegóły o rozmaitych umiejętnościach, nabytych przez te same panienki, nęciły mnie wielce. Wychwalała piękne widoki i kwiaty, malowane przez nie, piosenki, które umiały śpiewać, i kawałki, które umiały grać; opowiadała o sakiewkach, które umiały robić szydełkiem, i francuskich książkach, które umiały tłumaczyć. Słuchając tego, miałam ochotę współzawodniczyć z niemi. A przytem szkoła – byłaby to zupełna odmiana; łączyła się z tem długa podróż, zupełne rozstanie z Gateshead, przejście do nowego życia.

– Tak, chciałabym pójść do szkoły – brzmiała odpowiedź, głośny wynik moich rozmyślań.

– No, no, niewiadomo, co się stać może – powiedział pan Lloyd, powstając. – Dziecku potrzeba zmiany powietrza i otoczenia – dodał, mówiąc do siebie – nerwy w nieszczególnym stanie.

Elżbietka powróciła teraz; równocześnie rozległ się turkot powozu po wysypanej piaskiem drodze.

– Czy to pani wasza powróciła, panno Elżbieto? – zapytał pan Lloyd. – Chciałbym pomówić z panią, zanim odejdę.

Elżbietka poprosiła p. Lloyda do jadalni i sprowadziła go nadół. W rozmowie, która nastąpiła teraz, wnosząc z tego, co zaszło później, pan aptekarz odważył się poradzić, by mnie odesłano do szkoły. Rada ta niewątpliwie była chętnie przyjęta; gdyż, jak powiedziała Abbot, omawiając tę sprawę z Elżbietą, podczas gdy szyły pewnego wieczora w dziecinnym pokoju, a ja leżałam już w łóżku i one myślały, że śpię: „pani byłaby, zdaje mi się, kontenta pozbyć się takiego nudnego, niemiłego dziecka, które zdaje się zawsze wszystkich szpiegować i jakieś tam intrygi pocichu obmyślać”. Abbot widocznie poczytywała mnie za jakiegoś dziecinnego zdrajcę stanu, rewolucjonistę!...

Przy sposobności dowiedziałam się po raz pierwszy z tego, co Abbot opowiadała Elżbietce, że ojciec mój był niezamożnym duchownym; że matka moja wyszła za niego wbrew woli rodziny, która uważała tę partję za nieodpowiednią dla niej; że dziadek mój Reed tak się rozgniewał tem jej nieposłuszeństwem, że wydziedziczył ją i nie dał ani szylinga; że po roku małżeństwa ojca mojego i mojej matki ojciec zaraził się podczas epidemji, odwiedzając biednych w wielkiem fabrycznem mieście, gdzie leżała jego parafja; że matka moja zaraziła się od niego i oboje zmarli, jedno w miesiąc po drugiem.

Elżbietka, słysząc to opowiadanie, westchnęła i powiedziała:

– Biedna panna Joasia, a jednak ona godna litości, Abbot!

– Tak, zapewne – odpowiedziała Abbot – gdyby to było miłe, ładne dziecko, możnaby z jej sieroctwem współczuć; ale doprawdy, nie można lubić takiej małej ropuchy jak ona.

– Tak bardzo, to nie, przyznaję – zgodziła się Elżbietka – w każdym razie taka piękność, jak panna Georgjana, więcejby była wzruszająca w tem samem położeniu.

– Tak, ja przepadam za panną Georgjaną! – zawołała Abbot z zapałem. – Ślicznota kochana!... z długiemi lokami, niebieskiemi oczami i temi ślicznemi rumieńczykami – jak malowanie!... Elżbietko, miałabym ochotę na potrawkę z królika na kolację.

– I ja też – z rumianą cebulką. No, pójdźmy; zejdziemy nadół.

I poszły.

ROZDZIAŁ IV.

Rozmowa moja z panem Lloydem i to, co usłyszałam z rozmowy między Elżbietką a Abbot, dodało mi dostatecznego bodźca, by pragnąć powrotu do zdrowia; zdawało się, że nadchodzi jakaś zmiana, pragnęłam jej i oczekiwałam w milczeniu. Zwlekało się to jednak; dni i tygodnie mijały. Odzyskałam zdrowie, ale nie było żadnej wzmianki o sprawie, która mnie tak interesowała. Pani Reed przyglądała mi się czasem okiem surowem, ale rzadko do mnie przemawiała. Od czasu mojej słabości zaznaczyła silniej przedział pomiędzy mną a własnemi dziećmi. Wyznaczyła dla mnie małą komóreczkę, gdzie sypiałam sama, kazała mi osobno jadać i przebywać stale w pokoju dziecinnym, gdy kuzynki me bawiły ciągle w salonie. Ani słowem jednak nie dotknęła sprawy posłania mnie do szkoły; pomimo to odczuwałam instynktowną pewność, że już niedługo mnie znosić będzie pod wspólnym dachem, gdyż jej spojrzenia, zwracane ku mnie, wyrażały teraz więcej niż kiedykolwiek nieopanowaną i głęboką odrazę.

Eliza i Georgjana, widocznie stosując się do rozkazów, mówiły do mnie możliwie jak najmniej; Janek pokazywał język, ile razy mnie zobaczył, a raz nawet spróbował mnie bić; ponieważ jednak natychmiast stanęłam w pozycji obronnej, poruszona tem samem uczuciem gniewu i rozpaczliwego buntu, jaki mnie był uniósł poprzednio, uważał, że lepiej dać pokój, i uciekł, wymyślając mi i zaklinając się, że mu rozbiłam nos. Istotnie w ten wystający punkt wymierzyłam cios niezgorszy, a widząc, że go poskromiłam tem uderzeniem czy też wyrazem twarzy, miałam wielką ochotę dopełnić miary zwycięstwa; on jednakże już zdążył schronić się pod skrzydła swojej mamusi. Słyszałam, jak płaczliwym głosem zaczął opowiadać, że „ta szkaradna Joanna rzuciła się na niego, jak wściekła kotka...” Matka przerwała mu ostro:

– Nie mów mi o niej, Janku; powiedziałam wam, że nie macie się do niej zbliżać; nie chcę, ażebyście się z nią wdawali, ani ty, ani twoje siostry.

Tu, przechylając się przez poręcz schodów, zawołałam nagle, wcale się nad mojemi słowami nie zastanowiwszy:

– To oni nie są godni wdawać się ze mną!

Pani Reed była to osoba raczej tęga, ale usłyszawszy to dziwne i zuchwałe oświadczenie, wbiegła lekko na schody, jak wicher porwała mnie i zaciągnęła do pokoju dziecinnego; rzuciwszy mnie na brzeg mego łóżka, z całym naciskiem zapowiedziała:

– Żebyś mi nie śmiała ruszyć się stąd i słowa jednego wymówić do końca dnia!

– Coby na to wuj Reed powiedział, gdyby żył? – zapytałam prawie mimowoli. Mówię, „prawie mimowoli”, gdyż język mój wymawiał wyrazy bez zgody mojej woli: mówiło przeze mnie coś, nad czem nie panowałam.

– Co? – powiedziała pani Reed głosem ściszonym; jej zwykle spokojne, zimne siwe oczy zamąciły się, jak gdyby wyrazem lęku; puściła moje ramię i patrzyła na mnie, jakby w istocie nie wiedziała, czy ma przed sobą dziecko czy szatana. Ale ja już wzięłam na kieł.

– Wuj Reed jest w niebie i stamtąd może widzieć wszystko, co wujenka robi i myśli; i mój tatuś i moja mama też; oni widzą, że wujenka mnie całemi dniami zamyka i życzy sobie, żebym umarła.

Pani Reed opanowała się niebawem: wytrząsła mnie z całej siły, wytargała za uszy i nie mówiąc słowa, wyszła. Elżbietka następnie wygłosiła mi godzinne kazanie, w którem dowodziła niezbicie, że jestem najniegodziwszem, najniepoczciwszem dzieckiem, jakie się kiedykolwiek uchowało. Uwierzyłam jej w połowie, gdyż czułam istotnie, że tylko złe, gniewne uczucia kotłują w mej duszy.

Minął listopad, grudzień, minęła połowa stycznia. Boże Narodzenie i Nowy Rok obchodzono w Gateshead jak zwykle radośnie i uroczyście; wymieniano nawzajem podarki, wydawano obiady i przyjęcia wieczorne. Ze wszystkich tych uciech byłam, naturalnie, wyłączona i mój udział w tych wesołościach polegał na przypatrywaniu się, jak strojono Elizę i Georgjanę, jak potem schodziły do salonu, ubrane w lekkie muślinowe sukienki i szkarłatne szarfy, z włosami ufryzowanemi starannie w loki; a później na przysłuchiwaniu się płynącym zdołu dźwiękom fortepianu i harfy, na przypatrywaniu się, jak tam i napowrót krążyli lokaje; dźwięczało szkło i porcelana, gdy roznoszono zakąski, a ile razy otwierano drzwi salonu, dolatywał zmieszany gwar rozmów. Zmęczywszy się tem zajęciem, wracałam ze schodów do samotnego i cichego dziecinnego pokoju; tam, chociaż trochę smutna, nigdy nie czułam się nieszczęśliwa. Prawdę powiedziawszy, nie miałam najmniejszej ochoty iść pomiędzy gości, gdyż w towarzystwie rzadko na mnie zwracano uwagę; a o ileby tylko Elżbietka była dobra i towarzysko usposobiona, uważałabym sobie za prawdziwą przyjemność spędzać z nią wieczory, zamiast spędzać je pod groźnem okiem pani Reed w salonie, pełnym pań i panów. Jednakże Elżbietka, skoro tylko swoje panienki ubrała, zwykła była przenosić się w bardziej ożywione sfery kuchni i pokoju gospodyni, zazwyczaj i świecę zabierając z sobą. Wtedy dopóki ogień nie przygasł, siedziałam z lalką na kolanach, oglądając się raz po raz dokoła, by się przekonać, czy coś gorszego ode mnie nie pokutuje w tym mrocznym pokoju; a gdy już głownie nabierały ciemnoczerwonego koloru, rozbierałam się prędko, szarpiąc, jak umiałam, węzły i tasiemki, i chroniłam się od zimna i ciemności do łóżeczka. Do tego łóżeczka zabierałam zawsze swoją lalkę. Istota ludzka musi coś kochać, a ja w braku godniejszych kochania przedmiotów znajdowałam przyjemność w kochaniu i pieszczeniu tej wyblakłej podobizny człowieka, lichej i źle ubranej, jak minjaturowy strach na wróble. Zastanawia mnie to, gdy sobie przypominam, jak niedorzecznie a szczerze rozpływałam się nad tą zabaweczką, wyobrażając sobie, że ona żyje i zdolna jest odczuwać. Nie byłabym mogła usnąć, nie otuliwszy jej wpierw swoją nocną koszulką, a gdy leżała przy mnie bezpiecznie i ciepło, czułam się stosunkowo dobrze, wierząc, że i ona również czuje się dobrze.

Dłużyły mi się godziny oczekiwania na odjazd gości. Nadsłuchiwałam odgłosu kroków Elżbietki na schodach; Elżbietka niekiedy przychodziła to po naparstek, to po nożyczki, czasami przynosiła mi coś na kolację – jakąś bułeczkę albo ciastko z serem, wtedy siedziała na łóżku, podczas gdy jadłam, a gdy skończyłam, pocałowawszy mnie dwa razy, mówiła: „Dobranoc, panno Joasiu”. Gdy taka była miła i łagodna, wydawała mi się najlepszą, najładniejszą, najpoczciwszą w święcie istotą, i tylko jak najgoręcej pragnęłam, żeby zawsze była tak miła i dobra, a nie popychała mnie, nie burczała na mnie, nie stawiała mi nierozsądnych żądań, co aż nazbyt często robiła. Elżbietka Lee była to, sądzę, zdolna z natury dziewczyna, gdyż wszystko, co robiła, robiła składnie i ładnie i miała wybitny dar opowiadania. I ładna była przytem, jeżeli dobrze pamiętam jej twarz. Przypominam ją sobie jako młodą dziewczynę wiotką, o czarnych włosach, ciemnych oczach, bardzo ładnych rysach i świeżej jasnej cerze; ale miała usposobienie kapryśne i prędkie i niezbyt gruntowne pojęcie o zasadach i sprawiedliwości: ale pomimo to wołałam ją niż wszystkich innych mieszkańców Gateshead Hall.

Działo się to piętnastego stycznia, około godziny dziewiątej rano. Elżbietka zeszła była nadół na śniadanie; kuzynek moich jeszcze nie zawołano do matki. Eliza wkładała kapelusz i ciepły płaszcz ogrodowy, by pójść nakarmić swój drób; zajęcie, za którem przepadała, niemniej przepadając za sprzedawaniem jaj gospodyni i gromadzeniem otrzymanych tą drogą pieniędzy. Miała ona żyłkę kupiecką i wybitną skłonność do oszczędzania; dowodem tego było nietylko sprzedawanie jaj i kurcząt, ale sprzedawanie ogrodnikowi za drogie pieniądze cebulek i nasion kwiatowych i ciętych kwiatów; ogrodnikowi nakazała pani Reed kupować od panienki wszelkie produkta jej ogródka, jakieby tylko sprzedać pragnęła. Eliza zaś sprzedałaby włosy z głowy, gdyby tylko mogła na tem porządnie zarobić. Pieniądze chowała początkowo w rozmaitych kątach, zawinięte w gałganek albo w stare papierki od papilotów; ponieważ jednak niektóre z tych skarbów odkryła pokojowa, Eliza, w obawie, żeby kiedy nie stracić swoich cennych bogactw, zgodziła się powierzyć je matce na lichwiarski procent, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt od sta; te procenta wyciągała co kwartał, z największą akuratnością prowadząc rachunki w książeczce.

Georgjana siedziała na wysokiem krześle, czesząc włosy przed lustrem i przetykając loki sztucznemi kwiatami i wyblakłemi piórami, których zapas znalazła w jakiejś szufladzie na strychu. Ja ścieliłam łóżko, otrzymawszy wyraźny rozkaz od Elżbietki, bym je doprowadziła do porządku, zanim ona powróci (Elżbietka bowiem często teraz używała mnie do czynności jakby podpokojowej w pokoju dziecinnym, do porządkowania w pokoju, okurzania krzeseł i t. p.). Złożywszy nocną bieliznę i zaścieliwszy kapę, podeszłam do okna, chcąc ułożyć niektóre rozrzucone tam książki z obrazkami i mebelki z pokoju lalek; zatrzymał mnie nagły rozkaz Georgjany, żeby nie ruszać jej zabawek. Wtedy, nie mając nic lepszego do roboty, zaczęłem chuchać na zamarzłą w kwiaty szybę, by tym sposobem odczyścić kawałek szkła i móc wyjrzeć na świat, gdzie wszystko było takie ciche i stężałe pod wypływem silnego mrozu.

Z okna widać było lożę portjera i zajazd; właśnie też w chwili, gdy rozpuściłam tyle tych srebmobiałych liści zasłaniających szybę, że można było wyjrzeć, zobaczyłam, że otwierają bramę i jakiś powóz wjeżdża. Obojętnie przyglądałam się powozowi, podjeżdżającemu przed dom; ekwipaże często przyjeżdżały do Gateshead, ale nigdy żaden nie przywiózł gości, którzyby mnie interesowali; ten powóz zajechał przed dom i stanął; dzwonek odezwał się głośno, gość został wpuszczony.

Ponieważ to wszystko niczem było dla mnie, zwróciłam uwagę na coś ciekawszego, na małą, głodną raszkę, która nadleciała i ćwierkała na gałęziach bezlistnej czereśni, przywiązanej do muru pod oknem. Reszta mojego śniadania stała na stole; rozkruszywszy kawałek bułki, starałam się właśnie otworzyć okno, ażeby okruszyny wysypać, gdy Elżbietka, biegnąc pędem po schodach, wpadła do dziecinnego pokoju.

– Panno Joasiu, zdjąć fartuszek; co tam panienka robi? Czy twarz i ręce panienka umyła dziś rano?

Szarpnęłam oknem raz jeszcze, zanim odpowiedziałam, gdyż chciałam, żeby ptaszek dostał pożywienie; okno puściło, a ja wysypałam okruszyny trochę na kamienny parapet, a trochę na gałęzie czereśni, poczem, zamykając okno, odpowiedziałam:

– Nie, Elżbietko, ja dopiero w tej chwili skończyłam ścierać kurze.

– Nieznośne, niedbałe dziecko! A cóż to panienka robi tam teraz? Cała czerwona, z pewnością jakaś psota była tam w robocie: poco było otwierać to okno?

Nie potrzebowałam się silić na odpowiedź, gdyż Elżbietka widocznie za bardzo się spieszyła, by czekać na wyjaśnienia; pociągnęła mnie do umywalni, niemiłosiernie, choć na szczęście prędko wyszorowała mi twarz i ręce wodą, mydłem i grubym ręcznikiem, wyszczotkowała głowę ostrą szczotką, zdjęła ze mnie fartuszek i wyprowadziwszy mnie szybko na schody, kazała natychmiast zejść nadół, i stawić się w saloniku.

Miałam ochotę zapytać, kto się ze mną chce widzieć; miałam ochotę zapytać, czy tam jest pani Reed, – ale Elżbieta już odeszła i zamknęła za sobą drzwi dziecinnego pokoju. Zwolna schodziłam ze schodów. Od trzech miesięcy prawie nie byłam nigdy wzywana przed oblicze pani Reed; dla mnie skazanej tak długo na pokój dziecinny, stała się jadalnia oraz salon jakąś straszną dziedziną, do której bałam się wkraczać.

Stałam teraz w pustym hallu, przede mną były drzwi saloniku, a ja zatrzymałam się, onieśmielona i drżąca. Co za biednego, małego tchórza uczynił ze mnie w owych czasach strach, zrodzony z niesprawiedliwej kary! Lękałam się wracać do dziecinnego pokoju, lękałam się iść naprzód i wejść do saloniku; z dziesięć minut tak stałam, wahająca się, wzruszona; gwałtowne dzwonienie dzwonka z saloniku zdecydowało mnie; muszę wejść.

„Kto może chcieć się ze mną widzieć?” pytałam siebie w duszy, gdy oburącz naciskałam klamkę, która opierała mi się przez chwilę. „Kogo zobaczę w pokoju oprócz wujenki? mężczyznę czy kobietę?” Klamka ustąpiła, drzwi się otworzyły, a ja wszedłszy i dygnąwszy nisko, podniosłam oczy i ujrzałam – czarny słup! taką przynajmniej wydała mi się na pierwsze wrażenie sztywna, wąska, czarno ubrana, wyprostowana postać, stojąca na dywanie; surowa twarz wyglądała jak rzeźbiona maska umieszczona na szczycie kolumny zamiast kapitolu.

Pani Reed siedziała na zwykłem miejscu przy kominku; skinęła na mnie, bym się przybliżyła; posłuchałam, a ona przedstawiła mnie gościowi w tych słowach:

– Oto jest ta dziewczynka, co do której zwracałam się do pana.

On – gdyż był to mężczyzna – obrócił zwolna głowę ku mnie, a przypatrzywszy mi się badawczemi siwemi oczami, mrugającemi pod krzaczastemi brwiami, orzekł basem uroczyście:

– Jest małego wzrostu. W jakim jest wieku?

– Dziesięć lat.

– Aż tyle? – odpowiedział tonem powątpiewania, poczem w dalszym ciągu przez parę minut przyglądał mi się badawczo.

– Jak się nazywasz, dziewczynko? – zwrócił się wkońcu do mnie.

– Joanna Eyre, panie.

Wymawiając te słowa podniosłam na niego oczy. Ten pan wydał mi się wysoki, ale to prawda, że ja byłam bardzo mała. Rysy miał grube i wszystko w nim było surowe, wymuszone.

– No powiedz mi, Joanno Eyre, czy jesteś dobrem dzieckiem?

Niepodobna mi było odpowiedzieć na to twierdząco; moje otoczenie było przeciwnego zdania; milczałam. Pani Reed odpowiedziała za mnie wymownem potrząśnięciem głowy, dodając:

– Może lepiej o tem nie mówić, panie Brocklehurst.

– Przykro mi, doprawdy, że muszę to słyszeć! Muszę z nią trochę pogadać! – Tu, łamiąc swą prostopadłą linję, zakwaterował się w fotelu naprzeciw pani Reed. – Pójdź tutaj – rzekł.

Przeszłam przez dywan; postawił mnie prosto przed sobą. Jakąż on miał twarz, gdy zobaczyłam ją prawie na jednym poziomie z moją własną! co za wielki nos! a jakie usta! i co za ogromne wystające zęby!

– Niema smutniejszego widoku nad widok niegrzecznego dziecka – zaczął – zwłaszcza niegrzecznej dziewczynki. Czy ty wiesz, dokąd źli idą po śmierci?

– Idą do piekła – odpowiedziałam szybko i trafnie.

– A co to jest piekło? Czy możesz mi na to odpowiedzieć?

– Piekło to otchłań, pełna ognia.

– A czy tybyś chciała wpaść do tej otchłani i smażyć się tam na wieki?

– Nie, panie.

– Więc co winnaś robić, żeby jej uniknąć?

Zastanowiłam się przez chwilę; odpowiedź moja, gdy się na nią zdobyłam, nie spodobała się:

– Muszę być zdrowa i nie umierać.

– Jak możesz być zdrowa? Dzieci młodsze od ciebie umierają codziennie. Nie dalej, jak dwa dni temu pochowałem małe dziecko pięcioletnie – dobre, grzeczne dziecko, którego duszyczka jest teraz w niebie. Lękam się, że nie możnaby tego powiedzieć o tobie, gdyby cię Pan Bóg stąd odwołał.

Nie mogąc go pod tym względem uspokoić, spuściłam tylko oczy, utkwiwszy je w dwóch wielkich nogach, spoczywających na dywanie, i westchnęłam, pragnąc być stąd najdalej.

– Spodziewam się, że to było westchnienie z głębi serca i że żałujesz, iż martwiłaś twą najlepszą dobrodziejkę.

„Dobrodziejkę! dobrodziejkę!” pomyślałam: „oni wszyscy nazywają panią Reed moją dobrodziejką; jeżeli tak, to „dobrodziejka” jest czemś bardzo nieprzyjemnem”.

– Czy odmawiasz pacierz rano i wieczór? – dopytywał dalej.

– Tak, panie.

– Czytujesz biblję?

– Czasami.

– Z przyjemnością? Czy bardzo ją lubisz?

– Lubię Objawienia i księgę o Danielu i Genesis i o Samuelu, i kawałek księgi Exodus, i niektóre części Księgi Królów i o Hiobie i o Jonaszu.

– A psalmy czy ci się podobają? Sądzę, że je lubisz?

– Nie, panie.

– Nie? O to źle! Ja mam małego chłopczyka, młodszego od ciebie, który sześć psalmów umie napamięć; a gdy go zapytać, co woli – czy dostać do zjedzenia orzech osmażany czy nauczyć się wiersza jakiego psalmu, odpowiada: „O, nauczyć się wiersza jakiego psalmu! aniołowie śpiewają psalmy!” – tak on mówi i dodaje: „A ja pragnę być aniołkiem tu na ziemi!” A wtedy dostaje dwa orzechy w nagrodę, że taki pobożny.

– Psalmy nie są zajmujące – zauważyłam.

– To dowodzi, że masz złe serce i powinnaś modlić się do Boga, ażeby ci je odmienił; ażeby dał ci nowe, czyste serce; ażeby ci odjął to serce kamienne, a dał ci serce z żywego ciała.

Już się miałam zapytać, w jaki to sposób miałaby się odbyć taka operacja zamiany mojego serca, gdy wmieszała się pani Reed, nakazując mi, bym usiadła. Zaraz też dalszą rozmowę wzięła na siebie.

– Panie Brocklehurst, zdaje mi się, że w liście pisanym do pana przed trzema tygodniami, wyznałam panu, że ta dziewczynka ma charakter i usposobienie nie takie, jakiebym sobie życzyła w niej widzieć. Jeżeli przyjmie ją pan do szkoły w Lowood, byłabym rada, gdyby poproszono nauczycielki, by baczne na nią miały oko, a przedewszystkiem, by strzegły ją od jej najgorszej wady, skłonności – do kłamstwa i obłudy. Wspominam o tem przy tobie, Joasiu, żebyś nie próbowała oszukiwać pana Brocklehursta.

Czyż mogłam się nie bać pani Reed? Rzecz prosta, że musiałam jej nie znosić, skoro w jej naturze leżała chęć zadawania mi ran okrutnych; nigdy w jej obecności nie czułam się dobrze; i chociaż starałam się być posłuszną i dogodzić jej, usiłowania moje zawsze odpychała i odpłacała zdaniami takiemi, jak powyższe. Teraz to oskarżenie, wypowiedziane przed człowiekiem obcym, dotknęło mnie do głębi serca; niejasno spostrzegłam, że już mi ona zaczyna odbierać nadzieję, pokładaną w tej nowej fazie istnienia, na jaką mnie skazywała, i czułam, choć nie byłabym umiała uczucia tego wyrazić, że sieje ona wstręt i nieżyczliwość wzdłuż drogi, jaką w przyszłości iść miałam; widziałam, jak w oczach pana Brocklehursta zamieniam się w dziecko fałszywe, szkodliwe – i cóż ja mogłam uczynić, żeby tej krzywdzie zaradzić? „Nic w istocie” pomyślałam, walcząc, by powstrzymać łkanie, i szybko otarłam kilka łez, bezsilnych dowodów mojej męki.

– Obłuda, to w istocie brzydka wada w dziecku – rzekł pan Brocklehurst. – Jest ona pokrewna z fałszem, a wszyscy kłamcy dostąpią kary w jeziorze, płonącem ogniem i siarką. Będą jej jednak pilnować, pani Reed. Pomówię z panną Tempie i z nauczycielkami.

– Pragnęłabym, żeby Joanna była wychowana w sposób odpowiedni do jej widoków w przyszłości – ciągnęła dalej moja dobrodziejka – żeby nauczyła się użyteczności i pokory. Co do wakacyj, to jeżeli pan pozwoli, będzie je zawsze spędzała w Lowood.

– Życzenia pani są najzupełniej słuszne – odpowiedział pan Brocklehurst. – Pokora jest to cnota chrześcijańska, szczególnie odpowiednia dla wychowanek Lowood; to też ja wymagam, żeby ją jak najstaranniej wpośród nich hodowano. Wystudjowałem, w jaki sposób można najlepiej w nich upokorzyć uczucia światowej pychy, i nie dalej jak parę dni temu miałem miły dowód, że mi się powiodło. Młodsza moja córka poszła z matką zwiedzić szkołę, a wróciwszy, zawołała: „O, drogi papo, jak skromnie i jak nieładnie wszystkie te dziewczęta w Lowood wyglądają, z temi włosami, sczesanemi za uszy, w tych długich fartuchach i z kieszonkami na wierzchu u sukien; wyglądają prawie, jak dzieci biednych ludzi! a przytem – dodała – przyglądały się mojej sukni i maminej, jakgdyby jedwabnej sukni nigdy dotąd nie widziały!”

– To właśnie stan rzeczy, który ja najzupełniej pochwalam – odpowiedziała pani Reed. – Gdybym przeszukała całą Anglję, nie wiem, czy byłabym znalazła system, odpowiedniejszy dla takiego dziecka, jak Joanna Eyre. Konsekwencja, mój drogi panie Brocklehurst; ja obstaję za konsekwencją we wszystkiem.

– Konsekwencja, pani, jest pierwszym obowiązkiem chrześcijańskim i pilnuje się jej też we wszystkich urządzeniach, związanych z zakładem w Lowood: prosty pokarm, prosty ubiór, niewymyślne urządzenia, surowe i pracowite zwyczaje – taki jest porządek dnia w domu dla jego mieszkanek.

– Bardzo słusznie, łaskawy panie. Czy mogę zatem liczyć na to, że to dziecko będzie przyjęte do szkoły w Lowood i tam chowane odpowiednio do swego stanowiska i przyszłych widoków?

– Tak, pani, niech pani na to liczy; będzie przyjęta do tej hodowli doborowych roślin i ufam, że okaże się wdzięczna za ten nieoceniony przywilej, że została wybrana.

– Poślę ją zatem możliwie najprędzej, panie Brocklehurst, gdyż zapewniam pana, iż pilno mi uwolnić się od odpowiedzialności, która zaczęła się stawać już nazbyt dokuczliwą.

– Niewątpliwie, niewątpliwie, łaskawa pani; a teraz się pożegnam. Powrócę do Brocklehurst Hall w ciągu tygodnia lub dwóch; mój dobry przyjaciel, archidiakon, prędzej mnie nie wypuści. Napiszę do panny Temple, że ma oczekiwać nowej dziewczynki, tak że nie będzie trudności z jej przyjęciem. Dowidzenia!

– Dowidzenia, panie Brocklehurst; proszę mnie przypomnieć pamięci pani Brocklehurst, jej córek i synów.

– Nie omieszkam, łaskawa pani. Dziewczynko, oto masz książkę, zatytułowaną Przewodnik dziecka; czytaj ją i módl się, czytaj zwłaszcza „Opowiadanie o okropnej nagłej śmierci Marty G.”, niedobrego dziecka, grzeszącego fałszem i kłamstwem.

To mówiąc, pan Brocklehurst wsunął mi w rękę cienką broszurkę, wszytą w okładkę, i zadzwoniwszy, by podano powóz, odjechał.

Pani Reed i ja zostałyśmy same; kilka minut upłynęło w milczeniu; ona szyła, ja się jej przypatrywałam. Pani Reed mogła mieć wtedy ze trzydzieści sześć lub siedm lat; była to kobieta silnie zbudowana, szeroka w ramionach i chociaż tęga, nie gruba; twarz jej była nieco szeroka, gdyż dolną szczękę miała silnie rozwiniętą, mocną; niskie miała czoło, dużą i wystającą brodę, usta i nos dosyć regularne, pod jasnymi brwiami błyszczały oczy pozbawione łagodności; cerę miała ciemną, włosy prawie lnianego koloru; organizm jej był zdrowy, nie znała, co to choroba; była to dokładna, mądra gospodyni; domowników i dzierżawców trzymała krótko; dzieci niekiedy opierały się jej władzy i śmiały się z niej pogardliwie; dobrze się ubierała i miała postawę, na której strój ładnie się wydawał.

Siedząc na niskim stołeczku o parę kroków od jej fotela, przyglądałam się jej twarzy. W ręce trzymałam rozprawkę, zawierającą „Nagłą śmierć kłamczyni”, na którą, jako na odpowiednią przestrogę, zwrócono mi przed chwilą uwagę. Wszystko, co zaszło przed chwilą, co pani Reed o mnie powiedziała panu Brocklehurst, cała treść ich rozmowy – wszystko to było żywe, świeże, wszystko bolało w duszy; odczuwałam każdy wyraz tak dotkliwie, jak wyraźnie go usłyszałam, i jakaś pasja urazy wrzała teraz we mnie.

Pani Reed podniosła wzrok z nad roboty; oczy jej zatrzymały się na moich oczach, a równocześnie palce zaprzestały zręcznych ruchów.

– Wyjdź stąd, wracaj do dziecinnego pokoju – rozkazała. Moje spojrzenie lub wyraz twarzy musiały jej się wydać obraźliwe, gdyż mówiła z niezwykłem, chociaż hamowanem rozdrażnieniem. Wstałam, poszłam ku drzwiom i znowu wróciłam; podeszłam do okna, przeszłam przez pokój i stanęłam przed nią tuż blisko.

Czułam, że muszę mówić; zdeptano mnie boleśnie, muszę mieć odwet, ale jak? Gdzież ja mam siłę odeprzeć cios mojej nieprzyjaciółki? Zebrałam całą energję i wyrzuciłam z siebie te szczere a zuchwałe słowa:

– Ja nie jestem obłudna; gdybym nią była, powiedziałabym, że panią kocham, a ja oświadczam, że nie kocham pani; nie znoszę pani tak, jak nikogo na świecie, z wyjątkiem Janka Reed; a tę książeczkę o kłamczyni może pani dać swojej córce Georgjanie, gdyż to ona kłamie, nie ja.

Ręce pani Reed wciąż jeszcze bezczynnie leżały na robocie, a lodowate jej oczy mroźno tkwiły w moich.

– Co więcej masz mi do powiedzenia? – zapytała tonem takim raczej, jakim ktoś mógłby przemawiać do dorosłego przeciwnika, niż jakim się zwykło przemawiać do dziecka.

Te jej oczy, ten głos, obudziły całą antypatję, jaką ku niej czułam. Trzęsąc się od stóp do głów, cała drżąca przemożnem wzburzeniem, mówiłam dalej:

– Cieszę się, że pani nie jest żadną moją krewną; dopóki żyję, już pani nigdy nie nazwę wujenką; nigdy pani nie odwiedzę, gdy dorosnę; a gdy mnie kto zapyta, czy panią lubię i czy pani była dla mnie dobra, powiem, że sama myśl o pani jest dla mnie jak choroba, i że obchodziła się pani ze mną nielitościwie, okrutnie.

– Jak śmiesz to twierdzić, Joanno?