Dzieci mroku - Patricia Gibney - ebook
NOWOŚĆ

Dzieci mroku ebook

Patricia Gibney

4,6

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy w katedrze zostaje odkryte ciało kobiety, a niedługo potem młody mężczyzna zawisa na drzewie przed własnym domem, inspektor Lottie Parker rozpoczyna śledztwo. Ciała obu ofiar mają na nogach charakterystyczny, nieudolnie wykonany tatuaż. Bez wątpienia coś je łączy.

Trop prowadzi do Domu Świętej Anieli, dawnego sierocińca, z którym wiąże się historia rodziny Lottie – sprawa staje się osobista. Gdy inspektor dostrzega związek między odnalezionymi właśnie ofiarami a niewyjaśnionymi morderstwami sprzed lat, dwaj nastoletni chłopcy znikają...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (13 ocen)
9
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joanna3120

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] “Dzieci mroku” autorstwa Particii Gibney to nowe wydanie książki, która ukazała się już w Polsce w 2018 roku pod tytułem „Zagubieni”. Teraz jednak wraz z jej wydaniem dostaliśmy obietnicę wydania dalszych tomów serii, co jest naprawdę dobrą wiadomością, bo główna bohaterka Lottie Parker zdecydowanie zasługuje na dłuższą wizytę na polskim rynku książki! Akcja tomu pierwszego przenosi nas do przełomu 2014/2015 roku do niewielkiego irlandzkiego miasteczka, w którym w przeciągu dwóch dni popełnione zostają dwie zbrodnie. Cala historia rozgrywa się w przeciągu ośmiu dni i prowadzona jest tempem przyjemnym - jest czas, by przyjrzeć się postaciom zarówno pod względem zawodowym i prywatnym, co jest dobrym zabiegiem w wypadku serii, gdyż czytelnik szybko do postaci się przywiązuje. Autorka pod tym względem dobrze się spisała, postać głównej bohaterki Lottie budzi sympatię, choć jest to kobieta skomplikowana, głównie dlatego, że ciągle nie odnalazła się na nowo po śmierci m...
00

Popularność




Prolog

31 stycz­nia 1976 roku

Wyko­pali płytki dół, nie głęb­szy niż metr. Drobne ciało wrzu­cili do worka na mąkę i mocno obwią­zali trocz­kami popla­mio­nego, nie­gdyś bia­łego far­tu­cha. Toczyli worek po ziemi, choć ważył na tyle nie­wiele, że mogliby go prze­nieść. Nie oka­zy­wali zmar­łemu żad­nego sza­cunku, a jeden z nich nawet posłał zawi­niątko kop­nia­kiem do dołu i doci­snął je pode­szwą buta. Nie odmó­wili modli­twy, nie było ostat­niego poże­gna­nia, wybrzmiały tylko pla­śnię­cia wil­got­nej ziemi, spa­da­ją­cej ciem­nym gra­dem na jasną mate­rię niczym nagle zapa­da­jąca noc. Pod jabło­nią, która na wio­snę miała pokryć się bia­łym kwie­ciem, a latem obro­dzić soczy­stymi owo­cami, leżały teraz dwa kop­czyki ziemi, jeden zwarty i ubity, drugi świeżo usy­pany.

Troje dzieci przy­glą­dało się temu z okna na trze­cim pię­trze oczami pociem­nia­łymi z prze­ra­że­nia, klę­cząc na łóżku wyło­żo­nym podusz­kami wypcha­nymi szorst­kim pie­rzem.

Męż­czyźni zabrali łopaty i ode­szli, a dzieci na­dal wpa­try­wały się w jabłoń, którą teraz oświe­tlał sierp księ­życa. Były świad­kami cze­goś, czego ich młode umy­sły nie potra­fiły pojąć. Drżały, ale nie z zimna.

Dziecko w środku ode­zwało się, nie odwra­ca­jąc wzroku:

– Cie­kawe, które z nas będzie następne?

Dzień pierwszy

30 grud­nia 2014 roku

1

Susan Sul­li­van wybie­rała się na spo­tka­nie z osobą, któ­rej bała się naj­bar­dziej na świe­cie.

Posta­no­wiła pójść pie­chotą, w nadziei, że spa­cer jej pomoże. Prze­chadzka w świe­tle dnia, z dala od dusz­nej atmos­fery domu, od przy­tła­cza­ją­cych myśli powinna przy­nieść jej ulgę. Wci­snęła do uszu słu­chawki iPoda, wło­żyła ciemną weł­nianą czapkę, mocno otu­liła się brą­zo­wym twe­edo­wym płasz­czem i wyszła w sypiący śnieg.

Jed­nak myśli na­dal kłę­biły jej się w gło­wie. Kogo chciała oszu­kać? Nie umiała się od nich uwol­nić ani uciec od kosz­maru swo­jej prze­szło­ści. Nawie­dzał on każdą minutę jej dnia i zakłó­cał noc niczym nie­to­perz, czarny i szybki, budzący paniczny strach. Pró­bo­wała się skon­tak­to­wać z któ­rymś z detek­ty­wów z komi­sa­riatu w Rag­mul­lin, ale nie otrzy­mała odpo­wie­dzi. Chciała się w ten spo­sób zabez­pie­czyć. Lecz naj­bar­dziej zale­żało jej na pozna­niu prawdy, więc kiedy zawio­dły wszyst­kie ofi­cjalne drogi, posta­no­wiła dojść do niej sama. Może w ten spo­sób prze­gna swoje demony. Zadrżała. Przy­spie­szyła kroku, poty­ka­jąc się i śli­zga­jąc, obo­jętna na wszystko. Naj­wyż­szy czas, by odkryć tajem­nicę.

Z głową nisko pochy­loną na wie­trze masze­ro­wała przez mia­sto naj­szyb­ciej, jak na to pozwa­lały oblo­dzone chod­niki. Wcho­dząc przez kutą meta­lową bramę na teren kate­dry, zer­k­nęła na jej bliź­nia­cze wieże i odru­chowo się prze­że­gnała. Ktoś posy­pał beto­nowe schody solą, która zachrzę­ściła pod pode­szwami jej butów. Śnieg nie padał już tak inten­syw­nie i zimowe słońce wychy­nęło zza ciem­nych chmur. Susan popchnęła skrzy­dło wiel­kich drzwi, obtu­pała zdrę­twiałe z zimna stopy na gumo­wej wycie­raczce i gdy umil­kło echo zamy­ka­nych drzwi, sta­nęła w ciszy.

Wyjęła z uszu słu­chawki, które zawi­sły na jej ramio­nach. Prze­mar­zła, mimo że przez pół godziny żwawo masze­ro­wała. Wschodni wiatr prze­nik­nął przez war­stwy ubrań, a szczu­płe ciało nie mogło ochro­nić pięć­dzie­się­cio­jed­no­let­nich kości. Pocie­ra­jąc twarz, prze­su­nęła pal­cem pod opuch­nię­tymi oczami i zamru­gała, strzą­sa­jąc wil­goć z rzęs. Pró­bo­wała coś doj­rzeć w pół­mroku. Świece na bocz­nym ołta­rzu rzu­cały cie­nie na pokryte mozaiką ściany, a słabe świa­tło sączyło się przez witra­żowe okna wysoko nad sta­cjami drogi krzy­żo­wej. Susan szła powoli przez sepiową mgiełkę, wcią­ga­jąc uno­szący się w powie­trzu zapach kadzi­dła.

Schy­liw­szy głowę, nie­pew­nie przy­sia­dła w pierw­szym rzę­dzie ławek, ude­rza­jąc pisz­cze­lami o drew­niany klęcz­nik. Znów się prze­że­gnała, dzi­wiąc się, jakim cudem pozo­stała w niej choćby odro­bina wiary po tym, co zro­biła i przez co prze­szła. Poczuła się bar­dzo samotna w tej ciszy i ude­rzyła ją iro­nia tego, że męż­czy­zna zapro­po­no­wał spo­tka­nie aku­rat w kate­drze. Zgo­dziła się, bo uznała, że będzie bez­pieczna wśród ludzi, któ­rzy powinni tu być o tej porze dnia. Nie­stety, pogoda wszyst­kich znie­chę­ciła.

Drzwi otwo­rzyły się i zamknęły, a główną nawą prze­mknął podmuch wia­tru. Susan wie­działa, że to on. Strach obez­wład­nił ją tak bar­dzo, że nie mogła się poru­szyć. Wpa­try­wała się więc pro­sto przed sie­bie w lampkę nad taber­na­ku­lum, aż obraz przed jej oczami się roz­ma­zał.

Dźwięk kro­ków, nie­spiesz­nych i zde­cy­do­wa­nych, poniósł się echem po kościele. Ławka za nią zaskrzy­piała, gdy męż­czy­zna ukląkł. Oto­czyła ją chmura zim­nego powie­trza i jego cha­rak­te­ry­styczny zapach prze­mie­szany z wonią kadzi­dła. Pod­nio­sła się z klę­czek i usia­dła. Jedy­nym dźwię­kiem, jaki sły­szała, był jego ury­wany oddech. Nie musiał jej nawet doty­kać, by czuła jego siłę. Natych­miast sobie uświa­do­miła, że popeł­niła błąd. Nie przy­szedł tu, by odpo­wie­dzieć na pyta­nia. Nie wyjawi jej prawdy, któ­rej tak długo szu­kała.

– Nie powin­naś była się wtrą­cać – ode­zwał się schryp­nię­tym szep­tem.

Susan nie mogła wydo­być z sie­bie głosu. Jej oddech przy­spie­szył, a serce tłu­kło się w piersi, dud­niąc gło­śno w uszach. Zaci­snęła dło­nie w pię­ści, aż cienka skóra pobie­lała na jej kłyk­ciach. Chciała zerwać się i uciec jak naj­da­lej, ale nie miała już siły. Wie­działa, że przy­szedł na nią czas.

Łzy napły­nęły jej do oczu, gdy męż­czy­zna objął jej szyję dło­nią w ręka­wiczce, pal­cami prze­su­wa­jąc w górę i w dół po wiot­kiej skó­rze. Unio­sła ręce, chcąc go powstrzy­mać, ale je odtrą­cił. Chwy­cił kabel od słu­cha­wek i skrę­cił go w pal­cach. Poczuła kwa­śny zapach jego wody po gole­niu i z pełną jasno­ścią zro­zu­miała, że umrze, nie poznaw­szy prawdy.

Usi­ło­wała mu się wyrwać, odsu­wa­jąc się na drew­nia­nej ławce i pró­bu­jąc roze­wrzeć jego palce, ale on tylko moc­niej zacią­gnął kabel. Pró­bo­wała zaczerp­nąć tchu – bez­sku­tecz­nie. Poczuła cie­pło mię­dzy nogami, gdy jej pęcherz popu­ścił. Męż­czy­zna zaci­snął kabel jesz­cze moc­niej. Susan bez­rad­nie opu­ściła ręce. Był zbyt silny.

Gdy życie z niej ucho­dziło, w dziwny spo­sób zaak­cep­to­wała fizyczny ból po latach psy­chicz­nej udręki. Męż­czy­zna szarp­nął kabel moc­niej raz, potem drugi, w końcu zapa­da­jąca ciem­ność pochło­nęła świa­tło lampki. Ciało Susan zwi­sło bez­wład­nie i opu­ścił ją wszelki lęk.

W tych ostat­nich chwi­lach cier­pie­nia pozwo­liła, by cie­nie powio­dły ją do świa­tła i bło­go­ści, do spo­koju, któ­rego nie zaznała za życia. Maleń­kie gwiazdy roz­bły­sły pod jej powie­kami, nim czarna fala porwała jej kona­jące ciało.

* * *

Kate­dralny dzwon roz­brzmiał dwa­na­ście razy. Męż­czy­zna zwol­nił uścisk, a ciało Susan opa­dło na posadzkę.

Kolejny powiew lodo­wa­tego wia­tru prze­mknął główną nawą, kiedy mor­derca pospiesz­nie opu­ścił świą­ty­nię.

2

– Trzy­na­ście – oznaj­miła inspek­tor Lot­tie Par­ker.

– Dwa­na­ście – zaopo­no­wał sier­żant Mark Boyd.

– Nie, jest trzy­na­ście. Widzisz butelkę wódki za jac­kiem daniel­sem? Jest zasło­nięta.

Lot­tie lubiła liczyć. Boy mawiał, że liczby to jej fetysz, ona sama twier­dziła, że prze­li­cza sobie po pro­stu z nudów, choć wie­działa, że ten odruch sta­nowi pokło­sie cięż­kich prze­żyć z dzie­ciń­stwa. Nie umie­jąc sobie pora­dzić z traumą, któ­rej doświad­czyła, ucie­kała się do licze­nia, poma­ga­ją­cego odwró­cić myśli od spraw i sytu­acji nie­zro­zu­mia­łych dla dziecka. A teraz prze­szło to w zwy­kły nawyk.

– Teraz kie­liszki – zapro­po­no­wał Boyd.

– Trzy­dzie­ści cztery – odparła natych­miast Lot­tie. – Na dol­nej półce.

– Pod­daję się… – Sier­żant wes­tchnął.

– Cie­nias! – Par­sk­nęła śmie­chem.

Sie­dzieli przy barze w pubie U Danny’ego wraz z nie­wielką grupką klien­tów, któ­rzy przy­szli na lunch. Lot­tie mar­zła, bo więk­szość cie­pła z ognia pło­ną­cego w dużym węglo­wym pale­ni­sku za ich ple­cami zni­kała w sze­ro­kim komi­nie. Przy bla­cie robo­czym szef kuchni zdej­mo­wał gruby kożuch z sosu na tale­rzyk obok dania dnia, czyli nieco prze­su­szo­nego rost­befu. Poli­cjantka zamó­wiła cia­battę z kur­cza­kiem, Boyd popro­sił o to samo. Drobna Włoszka stała ple­cami do nich, wpa­tru­jąc się w ciemne pie­czywo, które zapie­kała w nie­wiel­kim toste­rze.

– Sądząc po tym, ile czasu zaj­muje im przy­go­to­wa­nie kana­pek, chyba dopiero sku­bią kur­czaka – ziry­to­wał się Boyd.

– Odbie­rasz mi ape­tyt – stwier­dziła Lot­tie.

– Może i dobrze w tej sytu­acji – odpa­ro­wał.

Zapo­mniane świą­teczne deko­ra­cje pobły­ski­wały nad barem. Obok na ścia­nie wisiał przy­mo­co­wany taśmą kle­jącą pla­kat zapo­wia­da­jący kon­cert zespołu After­math, który miał się odbyć w week­end. Lot­tie znała tę nazwę dzięki swo­jej szes­na­sto­let­niej córce Chloe. Na dużym ozdob­nym lustrze wypi­sana była oferta spe­cjalna z poprzed­niego wie­czoru: „Trzy kie­liszki wódki za dzie­sięć euro”.

– W tej chwili dała­bym tyle choćby za jeden – wyznała poli­cjantka.

Nim Boyd zdą­żył odpo­wie­dzieć, jej tele­fon zawi­bro­wał na kon­tu­arze, a na ekra­nie uka­zało się nazwi­sko komi­sa­rza Cor­ri­gana.

– Oho, kło­poty – jęk­nęła detek­tyw Par­ker.

Mała Włoszka odwró­ciła się, ser­wu­jąc cia­batty z kur­cza­kiem, lecz dwójki detek­ty­wów już nie było.

* * *

– Komu mogłoby zale­żeć na śmierci tej kobiety? – Komi­sarz Myles Cor­ri­gan skie­ro­wał to pyta­nie do detek­ty­wów sto­ją­cych przed kate­drą.

Naj­wy­raź­niej komuś mogło, pomy­ślała Lot­tie, zacho­wu­jąc na tyle dużo roz­sądku, by nie powie­dzieć tego na głos. Czuła się nie­usta­jąco zmę­czona. Nie­na­wi­dziła zimna, spra­wiało, że zapa­dała w swo­isty letarg. Potrze­bo­wała waka­cji, na które nie miała szans, bo była zupeł­nie spłu­kana. Boże, jak ona nie­na­wi­dziła Bożego Naro­dze­nia, a ponu­rego okresu po nich jesz­cze bar­dziej.

Oboje z Boy­dem, na­dal głodni, stali na oblo­dzo­nych scho­dach przed oka­załą kate­drą w Rag­mul­lin wybu­do­waną w latach trzy­dzie­stych dwu­dzie­stego wieku. Komi­sarz Cor­ri­gan pokrótce wpro­wa­dził ich w sprawę. Ktoś zawia­do­mił poli­cję, że w kate­drze zna­le­ziono ciało. Komi­sarz natych­miast przy­stą­pił do dzia­ła­nia i oto­czył miej­sce zbrodni kor­do­nem. Lot­tie wie­działa, że będzie jej trudno nie dopu­ścić go do sprawy, jeśli się okaże, że to mor­der­stwo. Jako inspek­tor kry­mi­nalna z Rug­mul­lin to ona powinna pro­wa­dzić śledz­two, nie Cor­ri­gan. Na razie jed­nak posta­no­wiła odło­żyć na bok per­so­nalne roz­grywki i dowie­dzieć się, z czym mają do czy­nie­nia.

Cor­ri­gan zaczął wyda­wać pole­ce­nia. Detek­tyw Par­ker wci­snęła dłu­gie do ramion włosy pod kap­tur kurtki i z rezy­gna­cją zacią­gnęła zamek. Zer­k­nęła na Marka Boyda ponad ramie­niem komi­sa­rza, przy­ła­pu­jąc go na iro­nicz­nym uśmieszku, ale go zigno­ro­wała. Miała nadzieję, że to nie mor­der­stwo. Pew­nie bez­domny zmarł z powodu wyzię­bie­nia. Ostat­nio pano­wały takie mrozy, że jakiś nie­szczę­śnik musiał paść ich ofiarą. Lot­tie widziała kar­tony i zwi­nięte śpi­wory w zauł­kach mię­dzy skle­pami.

Cor­ri­gan skoń­czył mówić, co było dla nich zna­kiem, że mogą wziąć się do pracy.

Minąw­szy poli­cjan­tów krzą­ta­ją­cych się przy wej­ściu, inspek­tor Par­ker dotarła do kor­donu oddzie­la­ją­cego główną nawę. Zanur­ko­wała pod taśmą i pode­szła do ciała. Poczuła nie­przy­jemny zapach dola­tu­jący od kobiety w twe­edo­wym płasz­czu wci­śnię­tej mię­dzy fron­towy klęcz­nik i ławkę. Zauwa­żyła kabel od słu­cha­wek owi­nięty wokół jej szyi oraz nie­wielką kałużę roz­laną na pod­ło­dze.

Poczuła potrzebę, by przy­kryć ciało kocem. Na litość boską, to jest kobieta, a nie przed­miot, chciała krzyk­nąć. Kim była? Dla­czego tu przy­szła? Kto będzie za nią tęsk­nił? Oparła się poku­sie, by się pochy­lić i zamknąć nie­ru­chome oczy. To nie nale­żało do jej zadań.

Sto­jąc w zim­nej kate­drze ską­pa­nej w świe­tle reflek­to­rów, zigno­ro­wała pole­ce­nia Cor­ri­gana i zadzwo­niła po spe­cja­li­stów, któ­rzy powinni natych­miast się tu zja­wić. Następ­nie zabez­pie­czyła bez­po­śred­nią oko­licę miej­sca zbrodni dla kry­mi­na­li­sty­ków.

– Pato­log już tu jedzie – oznaj­mił komi­sarz. – Zaj­mie jej to nie wię­cej niż pół godziny, w zależ­no­ści od stanu dróg. Zoba­czymy, co powie.

Krótki rzut oka na niego wystar­czył Lot­tie, by zro­zu­miała, że naj­wy­raź­niej zachwyca go per­spek­tywa pro­wa­dze­nia śledz­twa w spra­wie mor­der­stwa. Zapewne ukła­dał już w myślach treść wystą­pie­nia na kon­fe­ren­cję pra­sową. Ale to było jej docho­dze­nie, a Cor­ri­gana w ogóle nie powinno być na miej­scu zbrodni.

Za barierką oddzie­la­jącą ołtarz dostrze­gła funk­cjo­na­riuszkę Gil­lian O’Dono­ghue sto­jącą obok księ­dza, który obej­mo­wał ramie­niem roz­trzę­sioną kobietę. Lot­tie prze­szła przez mosiężną bramkę i zbli­żyła się do nich.

– Dzień dobry, jestem inspek­tor Lot­tie Par­ker. Chcia­ła­bym zadać pań­stwu kilka pytań.

Kobieta załkała gło­śno.

– Czy to nie może pocze­kać? – zapy­tał ksiądz.

Detek­tyw oce­niła, że jest nieco młod­szy od niej. W czerwcu miała skoń­czyć czter­dzie­ści cztery lata, a on wyglą­dał na czło­wieka przed czter­dziestką. Jak na księ­dza przy­stało, był ubrany w czarne spodnie, weł­niany swe­ter i koszulę ze sztywną białą kolo­ratką.

– Nie zaj­mie nam to wiele czasu – zapew­niła – a to naj­lep­szy moment na zada­nie pytań, ponie­waż macie pań­stwo wszystko świeżo w pamięci.

– Rozu­miem – odrzekł. – Ale prze­ży­li­śmy ogromny wstrząs, więc nie wiem, czy dowie się pani od nas cze­goś war­to­ścio­wego. – Postą­pił krok w przód, wycią­ga­jąc rękę. – Jestem ksiądz Joe Burke. A to pani Gavin, która sprząta w kate­drze.

Lot­tie zasko­czył mocny uścisk jego cie­płej dłoni. Zauwa­żyła, że ksiądz jest wysoki. W jego oczach o głę­bo­kim błę­kit­nym odcie­niu odbi­jały się pło­mie­nie świec.

– To ona zna­la­zła ciało – dodał.

Śled­cza wyjęła notes z wewnętrz­nej kie­szeni kurtki. Zazwy­czaj korzy­stała z tele­fonu, jed­nak w tym świę­tym miej­scu wydało jej się to nie­sto­sowne. Sprzą­taczka zer­k­nęła na nią i zaczęła szlo­chać.

– Ciii, ciii… – Ksiądz Burke uspo­ka­jał ją, jakby była dziec­kiem. Usiadł obok niej i deli­kat­nie pogła­dził ją po ramie­niu. – Ta miła pani detek­tyw chce tylko, by pani opo­wie­działa, co się stało.

Miła?, zdzi­wiła się Lot­tie. Sama ni­gdy by się tak nie okre­śliła. Usia­dła w ławce i odwró­ciła się do świad­ków na tyle, na ile pozwa­lała jej gruba piko­wana kurtka. Dżinsy wpi­jały jej się w talię. Kur­czę, pomy­ślała, chyba muszę ogra­ni­czyć śmie­ciowe jedze­nie.

Oce­niła sprzą­taczkę na jakieś sześć­dzie­siąt lat. Po prze­ży­tym wstrzą­sie jej twarz powle­kała bla­dość pod­kre­śla­jąca zmarszczki i bruzdy.

– Pani Gavin, czy może pani opo­wie­dzieć, co się wyda­rzyło od chwili, gdy weszła pani dziś do kate­dry?

Uznała, że to wystar­cza­jąco pro­ste pyta­nie. Jed­nak nie dla pani Gavin, która zare­ago­wała na nie wybu­chem pła­czu.

Ksiądz Burke obda­rzył poli­cjantkę współ­czu­ją­cym spoj­rze­niem, wyra­ża­jąc nieme przy­pusz­cze­nie, że trudno dziś będzie coś wycią­gnąć z pani Gavin. Jed­nak jakby na prze­kór ich oba­wom zroz­pa­czona kobieta nagle zaczęła mówić cichym, drżą­cym gło­sem:

– Przy­szłam do pracy na dwu­na­stą, żeby posprzą­tać po mszy o dzie­sią­tej. Zazwy­czaj zaczy­nam w nawie bocz­nej – wyja­śniła, wska­zu­jąc w prawo – ale zauwa­ży­łam płaszcz z przodu w nawie głów­nej. Pomy­śla­łam więc, że naj­pierw to spraw­dzę. I wtedy oka­zało się, że to nie tylko płaszcz… O, święta Mario, Matko Boża…

Prze­że­gnała się trzy­krot­nie, pró­bu­jąc zata­mo­wać łzy zmiętą chu­s­teczką higie­niczną. Matka Boża nikomu teraz nie pomoże, pomy­ślała Lot­tie.

– Czy doty­kała pani ciała?

– Boże broń! Nie! – zaprze­czyła pani Gavin. – Miała otwarte oczy i to… to coś na szyi. Widy­wa­łam już przed­tem zwłoki, ale nie takie… Na Jezusa, ksiądz wyba­czy, wie­dzia­łam od razu, że ona nie żyje.

– I co pani wtedy zro­biła? – spy­tała inspek­tor.

– Krzyk­nę­łam. Upu­ści­łam mop i wia­dro, a potem pobie­głam do zakry­stii. W drzwiach wpa­dłam na księ­dza Burke’a.

– Usły­sza­łem krzyk i pospie­szy­łem spraw­dzić, co się dzieje – wyja­śnił duchowny.

– Czy widzie­li­ście tu pań­stwo kogoś jesz­cze?

– Nikogo – zaprze­czył Burke.

Po policz­kach pani Gavin popły­nęły świeże łzy.

– Widzę, że jest pani bar­dzo poru­szona – powie­działa Lot­tie. – Funk­cjo­na­riuszka O’Dono­ghue spi­sze pani dane i odwie­zie panią do domu. Skon­tak­tu­jemy się z panią póź­niej. Pro­szę tro­chę odpo­cząć.

– Ja się nią zaopie­kuję, pani inspek­tor – zapew­nił kapłan.

– Ale ja muszę z księ­dzem poroz­ma­wiać – zaopo­no­wała.

– Miesz­kam na ple­ba­nii za kate­drą. Może mnie tam pani zastać o każ­dej porze.

Sprzą­taczka zło­żyła głowę na jego ramie­niu.

– Nie powi­nie­nem zosta­wiać pani Gavin – dodał.

– Dobrze – ustą­piła Par­ker, mając wra­że­nie, że wstrzą­śnięta kobieta z każdą sekundą sta­rzeje się coraz bar­dziej. – Skon­tak­tuję się z księ­dzem póź­niej.

Burke ski­nął głową i ująw­szy panią Gavin pod ramię, popro­wa­dził ją po mar­mu­ro­wej posadzce do drzwi za ołta­rzem. O’Dono­ghue ruszyła za nimi.

Tech­nicy weszli do kate­dry, wpusz­cza­jąc lodo­waty podmuch. Komi­sarz Cor­ri­gan pospie­szył, by ich powi­tać. Jim McGlynn, szef działu kry­mi­na­li­styki, szybko uści­snął mu dłoń i bez zbęd­nych wstę­pów od razu zaczął wyda­wać pole­ce­nia swoim ludziom.

Lot­tie przez kilka minut przy­glą­dała się ich krzą­ta­ni­nie, a potem obe­szła ławki, żeby sta­nąć jak naj­bli­żej ciała bez nara­ża­nia się McGlyn­nowi.

– Wygląda na kobietę w śred­nim wieku, ubraną odpo­wied­nio do pogody – powie­działa do Boyda, który łaził za nią krok w krok. Cof­nęła się w stronę barierki przed ołta­rzem, czę­ściowo po, by mieć lep­szy widok, ale przede wszyst­kim żeby odsu­nąć się od sier­żanta.

– Na pewno nie zmarła z powodu hipo­ter­mii – stwier­dził, nie adre­su­jąc tego oczy­wi­stego wnio­sku do nikogo szcze­gól­nego.

Nie­zwy­kła w tym miej­scu aktyw­ność ekipy kry­mi­na­li­stycz­nej zakłó­cała spo­kój świą­tyni. Lot­tie aż się wzdry­gnęła, jed­nak z zain­te­re­so­wa­niem obser­wo­wała pracę zespołu tech­ni­ków.

– Ta kate­dra to naj­gor­szy kosz­mar kry­mi­na­li­styka – oznaj­mił Jim McGlynn. – Bóg jeden wie, ile osób przy­cho­dzi tu co dnia, a każda z nich zosta­wia cząstkę sie­bie.

– Zabójca spryt­nie wybrał miej­sce – wtrą­cił komi­sarz Cor­ri­gan. Nikt mu nie odpo­wie­dział.

Detek­tyw Par­ker pod­nio­sła wzrok, sły­sząc w nawie głów­nej stu­kot wyso­kich obca­sów. Zmie­rzała w ich stronę drobna kobieta w wiel­kiej, ciem­nej pucho­wej kurtce, przez którą wyda­wała się jesz­cze mniej­sza. Idąc, podzwa­niała klu­czy­kami samo­cho­do­wymi, które trzy­mała w ręku, ale nagle jakby przy­po­mniała sobie, gdzie się znaj­duje, i wrzu­ciła je do prze­wie­szo­nej przez ramię czar­nej skó­rza­nej torby. Podała rękę komi­sa­rzowi.

– Pato­log sta­nowa Jane Dore – przed­sta­wiła się ostrym, pro­fe­sjo­nal­nym tonem.

– Zna pani inspek­tor Lot­tie Par­ker? – zapy­tał Cor­ri­gan.

– Tak. Uwinę się naj­szyb­ciej, jak się da. – Pato­log zwró­ciła się do Lot­tie: – Chcia­ła­bym jak naj­prę­dzej przy­stą­pić do autop­sji. Gdy tylko przed­sta­wię wnio­ski, będzie­cie mogli ofi­cjal­nie przy­stą­pić do dzia­ła­nia.

Par­ker była pod wra­że­niem spo­sobu, w jaki lekarka pora­dziła sobie z Cor­ri­ga­nem, poka­zu­jąc mu jego miej­sce, zanim zaczął się wymą­drzać. Jane Dore mie­rzyła nie wię­cej niż metr sześć­dzie­siąt i przy inspek­tor, która bez obca­sów miała metr sie­dem­dzie­siąt trzy, wyglą­dała na kru­szynkę. Dziś Lot­tie wło­żyła wygodne uggi, w które nie­dbale wetknęła nogawki dżin­sów.

Po zało­że­niu ręka­wi­czek oraz bia­łego kom­bi­ne­zonu i ochra­nia­czy na buty pato­log przy­stą­piła do wstęp­nego bada­nia zwłok. Prze­su­nęła pal­cami po szyi kobiety, bada­jąc kabel zaci­śnięty na szyi, a potem unio­sła jej głowę i prze­pro­wa­dziła dokładne oglę­dziny oczu i ust. Tech­nicy kry­mi­na­li­styczni uło­żyli ciało na boku i w powie­trzu roz­szedł się fetor. Detek­tyw domy­śliła się, że kałuża na pod­ło­dze to mocz i eks­kre­menty, które wyda­liła ofiara w ostat­nich sekun­dach życia.

– Może pani okre­ślić czas zgonu? – zapy­tała.

– Wstępne bada­nie suge­ruje, że zmarła w ciągu ostat­nich dwóch godzin. Potwier­dzę to po sek­cji. – Jane Dore zdjęła ze swo­ich drob­nych dłoni ręka­wiczki. – Jim, jak skoń­czysz, można prze­wieźć ciało do kost­nicy w Tul­la­more.

Nie po raz pierw­szy inspek­tor poża­ło­wała, że Zarząd Służby Zdro­wia prze­niósł kost­nicę do odda­lo­nego o pół godziny jazdy szpi­tala w Tul­la­more. Kolejny gwóźdź do trumny Rag­mul­lin.

– Gdy tylko okre­śli pani przy­czynę zgonu, pro­szę mnie natych­miast zawia­do­mić – zażą­dał Cor­ri­gan.

Lot­tie powstrzy­mała się przed wywró­ce­niem oczami. Dla wszyst­kich było jasne, że ofiara została udu­szona, nie mogła sama sobie tego zro­bić przez przy­pa­dek czy w jakiś inny spo­sób. Pato­log musiała tylko ofi­cjal­nie zakwa­li­fi­ko­wać jej śmierć jako mor­der­stwo.

Jane Dore wrzu­ciła jed­no­ra­zowy strój ochronny do papie­ro­wej torby i opu­ściła scenę rów­nie szybko, jak się poja­wiła, pozo­sta­wia­jąc za sobą echo wyso­kich obca­sów.

– Wra­cam do biura – oznaj­mił komi­sarz. – Inspek­tor Par­ker, pro­szę natych­miast zebrać zespół. – Ruszył w ślad za odda­la­jącą się pato­log.

Tech­nicy poświę­cili kolejną godzinę ofie­rze, po czym roz­sze­rzyli obszar dzia­łań. Ciało umiesz­czono w worku, który zamknięto na zamek i poło­żono na wypo­sa­żo­nych w kółka noszach z naj­więk­szą rewe­ren­cją, jaką można oka­zać dużemu pla­sti­ko­wemu wor­kowi. Drew­niane drzwi zaskrzy­piały, gdy wywo­żono zwłoki. Kie­rowca karetki włą­czył syreny, co było cał­ko­wi­cie zbędne, jako że pacjentka nie żyła i doni­kąd się nie spie­szyła.

3

Lot­tie nacią­gnęła kap­tur kurtki i przy­ci­snęła go do uszu. Wyszła na ośnie­żone schody kate­dry, pozo­sta­wiw­szy za sobą roz­gar­diasz robiony przez tech­ni­ków, któ­rzy prze­szu­ki­wali każdy zaka­ma­rek i badali każdy cen­ty­metr mar­mu­ro­wej posadzki.

Ode­tchnęła chłod­nym powie­trzem i spoj­rzała w niebo. Płatki śniegu spa­dły na jej nos i natych­miast się roz­to­piły. Za kutą żela­zną bramą, teraz owi­niętą nie­bie­sko-białą taśmą poli­cyjną, roz­cią­gało się Raga­mul­lin, spore mia­sto poło­żone w środ­ko­wej czę­ści kraju. Nie­gdyś było kwit­ną­cym ośrod­kiem prze­my­sło­wym, a teraz każ­dego ranka zmu­szało się do prze­bu­dze­nia, tak jak ona. Miesz­kańcy brnęli przez kolejne godziny dnia, aż ciem­ność w końcu prze­sła­niała okna i mogli odpo­cząć, nim wsta­nie kolejny nużący dzień. Lot­tie lubiła ano­ni­mo­wość, którą to mia­sto zapew­niało, ale wie­działa też, że jak wiele innych skrywa mroczne sekrety.

Wyda­wało się, że życie w Rag­mul­lin umarło wraz z gospo­darką. Mło­dzi ludzie ucie­kali na wybrzeże Austra­lii i Kanady, by dołą­czyć do tych szczę­śliw­ców, któ­rym już udało się stąd wyrwać. Ich rodzice narze­kali, że nie mają dość pie­nię­dzy na pod­sta­wowe pro­dukty, nie wspo­mi­na­jąc o iPhone’ach pod cho­inkę. Cóż, na szczę­ście kolejne Boże Naro­dze­nie dopiero za rok, pomy­ślała Lot­tie.

Wyda­wało się, że szum ruchu samo­cho­do­wego z nowej obwod­nicy dociera aż tutaj, choć omi­jała mia­sto w odle­gło­ści dwóch kilo­me­trów, przez co drobni skle­pi­ka­rze zostali pozba­wieni docho­dów, które wcze­śniej zapew­niali im prze­jezdni. Poli­cjantka spoj­rzała na pokryte cza­pami śniegu drzewa i powio­dła wzro­kiem po przy­le­głym tere­nie, wie­dząc, że nie znajdą tu żad­nych dowo­dów. Zie­mia zamar­zła, a biały puch tward­niał tuż po opad­nię­ciu. Odci­ski stóp uczest­ni­ków poran­nej mszy przy­kryła kolejna war­stwa śniegu i lodu. Mimo to poli­cjanci ze szczyp­cami na dłu­gich tycz­kach prze­szu­ki­wali teren. Życzyła im szczę­ścia.

– Czter­na­ście – oznaj­mił Boyd.

Oto­czyła ją chmura dymu ze świeżo zapa­lo­nego papie­rosa, gdy sier­żant sta­nął tuż obok niej. Znów to samo. Odsu­nęła się, a on natych­miast pod­szedł bli­żej, doty­ka­jąc ręka­wem jej rękawa. Boyd, wysoki i szczu­pły czter­dzie­sto­pię­cio­la­tek, wyglą­dał na wiecz­nie głod­nego, jak kie­dyś stwier­dziła wynio­słym tonem jej matka. Brą­zowe oczy z orze­cho­wymi cęt­kami roz­ja­śniały jego silną, inte­re­su­jącą twarz o czy­stej cerze. Miał lekko odsta­jące uszy i krót­kie szpa­ko­wate włosy. Dziś był ubrany w nie­ska­zi­tel­nie białą koszulę i szary gar­ni­tur pod kurtką z cięż­kim kap­tu­rem.

– Czego czter­na­ście? – zapy­tała Lot­tie.

– Sta­cji drogi krzy­żo­wej – wyja­śnił. – Uzna­łem, że je poli­czysz, więc chcia­łem cię uprze­dzić.

– Przy­nu­dzasz – rzu­ciła.

Jakiś czas temu po pijaku wylą­do­wali razem w łóżku, a ona skrę­cała się ze wstydu, gdy to wspo­mnie­nie do niej wra­cało, i choć bla­kło z upły­wem czasu, na­dal było obecne na obrze­żach jej świa­do­mo­ści. Dzie­lił ich też fakt, że to ona dostała sta­no­wi­sko inspek­tora, o które Boyd się ubie­gał. Zazwy­czaj mu to nie prze­szka­dzało, ale wie­działa, że teraz chęt­nie popro­wa­dziłby to śledz­two. Kiep­ska sprawa, Boyd. Awans ją ucie­szył, bo ozna­czał, że nie musi już codzien­nie dojeż­dżać sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów do Ath­lone. Taki tryb życia był bar­dzo wyczer­pu­jący, choć chwi­lami wyda­wało jej się, że powrót do pracy z nim w Rag­mul­lin męczy ją bar­dziej. Ale przy­naj­mniej ozna­czał, że nie musiała już pro­sić swo­jej despo­tycz­nej matki o opiekę nad dziećmi.

Odwró­ciła się od Boyda, który zaba­wiał się pusz­cza­niem kółek z dymu, uśmie­cha­jąc się pod nosem.

– Sama zaczę­łaś – stwier­dził. Zacią­gnął się papie­ro­sem po raz ostatni, zszedł po scho­dach i ruszył w kie­runku komi­sa­riatu poli­cji po dru­giej stro­nie ulicy.

Lot­tie uśmiech­nęła się wbrew sobie i stą­pa­jąc ostroż­nie, żeby nie wylą­do­wać na tyłku na oczach połowy poli­cji, podą­żyła za tycz­ko­wa­tym sier­żan­tem.

* * *

Kilka osób stało w kolejce w pocze­kalni, a ofi­cer dyżurny pró­bo­wał zapro­wa­dzić wśród nich porzą­dek. Lot­tie prze­mknęła obok i pospie­szyła na pię­tro do biura.

Tele­fony już się roz­dzwo­niły. Podobno dobre wia­do­mo­ści roz­no­szą się szybko, za to złe chyba z pręd­ko­ścią świa­tła.

Wcią­gnęła w noz­drza zastałe powie­trze i się rozej­rzała. Na jej biurku pano­wał kipisz, pod­czas gdy sta­no­wi­sko Boyda wyglą­dało ste­ryl­nie niczym blat w tele­wi­zyj­nym pro­gra­mie kuli­nar­nym. Ani śladu mąki, to zna­czy akt czy przy­bo­rów do pisa­nia nie na swo­ich miej­scach. Wyraźna oznaka ner­wicy natręctw.

– Pedan­tyczny świr – mruk­nęła pod nosem.

Z powodu trwa­ją­cego remontu dzie­liła pokój z troj­giem detek­ty­wów: Mar­kiem Boy­dem, Marią Lynch i Lar­rym Kir­bym. Tele­fony sta­cjo­narne, komór­kowe, foto­ko­piarka, hała­śliwe grzej­niki ole­jowe i prze­marsz każ­dego funk­cjo­na­riu­sza, który chciał sko­rzy­stać z toa­lety, prze­kła­dały się na wieczne poczu­cie cha­osu. Lot­tie tęsk­niła za wła­snym gabi­ne­tem, w któ­rym mogłaby pomy­śleć w ciszy. Im szyb­ciej remont na komi­sa­ria­cie się zakoń­czy, tym lepiej.

Przy­naj­mniej poste­ru­nek zaczął tęt­nić życiem, pomy­ślała, sia­da­jąc za biur­kiem. Tak jakby wyda­rze­nia w kate­drze zdarły war­stwy zmę­cze­nia i nudy, uka­zu­jąc kobiety i męż­czyzn goto­wych do dzia­ła­nia. To dobrze.

– Dowiedz się, kim ona była – pole­ciła Boy­dowi.

– Denatka?

– Nie, papież. Oczy­wi­ście, że ona. – Nie­na­wi­dziła, kiedy sier­żant uży­wał ter­mi­no­lo­gii z CSI.

Boyd uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem, a ona zro­zu­miała, że uprze­dził jej roz­kaz.

– Czyli już wiesz. – Prze­ło­żyła teczki z aktami z jed­nej strony blatu na drugą, szu­ka­jąc kla­wia­tury.

– Susan Sul­li­van. Wiek: pięć­dzie­siąt jeden lat. Sin­gielka. Zamiesz­kała w Park­green, dzie­sięć minut jazdy stąd w zależ­no­ści od ruchu, pie­chotą pół godziny. Przez ostat­nie dwa lata pra­co­wała w radzie mia­sta, w wydziale pla­no­wa­nia prze­strzen­nego jako dyrek­tor wyko­naw­cza, cokol­wiek to zna­czy. Prze­nie­siona tu z Dublina.

– Jakim cudem dowie­dzia­łeś się tego tak szybko?

– McGlynn zna­lazł jej nazwi­sko zapi­sane mar­ke­rem na spo­dzie iPoda.

– No i?

– Wygu­glo­wa­łem ją. Zna­la­złem infor­ma­cje na stro­nie rady mia­sta, a adres spraw­dzi­łem w reje­strze wybor­ców.

– Miała przy sobie tele­fon? – Lot­tie na­dal prze­szu­ki­wała biurko. Przy­da­łyby jej się do tego mapy i kom­pas.

– Nie – odrzekł Boyd.

– Poślij Kirby’ego i Lynch do jej domu. Jed­nym z naszych prio­ry­te­tów jest odna­le­zie­nie tele­fonu i kogoś, kto zwe­ry­fi­kuje jej dzi­siej­sze ruchy. – Zna­la­zła bez­prze­wo­dową kla­wia­turę na wierz­chu kubła na śmieci u swo­ich stóp.

– Dobra.

– Jacyś krewni?

– Naj­wy­raź­niej nie była zamężna. Muszę tro­chę pogrze­bać, żeby się dowie­dzieć, czy jej rodzice żyją i czy ma jakąś dal­szą rodzinę.

Lot­tie zalo­go­wała się do kom­pu­tera. Choć czuła się pod­eks­cy­to­wana, nie­po­ko­iło ją zamie­sza­nie, które zapewne wynik­nie ze śledz­twa. I tak mieli mnó­stwo roboty – prze­cią­ga­jące się roz­prawy sądowe, spory mię­dzy Tra­we­le­rami – a jutrzej­szy syl­we­ster zapewne przy­nie­sie kolejne nocne kło­poty.

Pomy­ślała o swo­jej rodzi­nie – o trójce nasto­lat­ków samych w domu. Znowu. Może powinna zadzwo­nić, żeby spraw­dzić, czy wszystko w porządku. Miała też zro­bić zakupy spo­żyw­cze, nawet zapi­sała notatkę w apce tele­fo­nicz­nej. Umie­rała z głodu. Pogrze­bała w szu­fla­dzie, rów­nie prze­peł­nio­nej jak blat biurka, zna­la­zła paczkę prze­ter­mi­no­wa­nych her­bat­ni­ków i poczę­sto­wała Boyda. Odmó­wił. Pochła­nia­jąc ciastko, zaczęła spi­sy­wać raport ze wstęp­nego prze­słu­cha­nia pani Gavin i księ­dza Burke’a.

– Mogła­byś zamy­kać usta, jak jesz? – zapy­tał sier­żant.

– Boyd?

– Co?

– Zamknij się!

Wepchnęła do ust kolej­nego her­bat­nika i zaczęła gło­śno chru­pać.

– Na litość boską… – ziry­to­wał się Boyd.

– Inspek­tor Par­ker, do mojego gabi­netu!

Bez­wied­nie pod­sko­czyła na dźwięk grzmią­cego głosu komi­sa­rza Cor­ri­gana. Nawet Boyd uniósł wzrok, gdy drzwi trza­snęły, wpra­wia­jąc w drże­nie pokrywę foto­ko­piarki.

– Co, do dia­bła…?

Lot­tie popra­wiła bluzkę, nacią­gnęła rękawy, by ukryć man­kiety bie­li­zny ter­mo­ak­tyw­nej, i strzep­nęła okru­chy z dżin­sów. Zało­żyła nie­sforne pasmo wło­sów za ucho i ruszyła za sze­fem przez tor prze­szkód zło­żony z dra­bin i puszek farby. Dział BHP miałby uży­wa­nie, ale nikt nie narze­kał. Wszystko było lep­sze od sta­rych biur.

Zamknęła za sobą drzwi. Gabi­net komi­sa­rza został odno­wiony jako pierw­szy. Wciąż dało się w nim wyczuć zapach nowych mebli i świe­żej farby.

– Sia­daj – rzu­cił szef, a ona wyko­nała pole­ce­nie.

Pięć­dzie­się­cio­kil­ku­letni Cor­ri­gan usa­do­wił się za biur­kiem i podra­pał po czer­wo­nym nosie. Wydatne brzu­szy­sko wci­snął w drew­niany blat. Pamię­tała czasy, gdy był szczu­pły, wyspor­to­wany i zamę­czał wszyst­kich zasa­dami zdro­wego trybu życia. Zanim dopa­dła go rze­czy­wi­stość. Pochy­lił się, by pod­pi­sać jakiś for­mu­larz, a ona ujrzała swoje odbi­cie w jego okrą­głej łysej gło­wie. Nagle ryk­nął, spo­glą­da­jąc na nią:

– Co się tam wypra­wia?

Ty jesteś sze­fem, powi­nie­neś wie­dzieć, pomy­ślała Lot­tie, zasta­na­wia­jąc się, czy ten czło­wiek w ogóle potrafi mówić nor­mal­nym tonem. Może głos przy­biera na sile wraz z wyż­szym sta­no­wi­skiem.

– Nie rozu­miem, sir.

Żało­wała, że nie ma na sobie kurtki i nie może ukryć twa­rzy w jej koł­nie­rzu.

– „Nie rozu­miem, sir” – prze­drzeź­nił ją. – Ty i pier­dzie­lony Boyd! Nie może­cie zacho­wy­wać się uprzej­mie przez pięć minut? Za chwilę ofi­cjal­nie roz­pocz­niemy śledz­two w spra­wie mor­der­stwa, a wy ska­cze­cie sobie do gar­deł jak para smar­ka­czy.

Nie wiesz nawet połowy… Cie­kawe, czy Cor­ri­gan byłby wstrzą­śnięty, gdyby poznał prawdę?

– Wyda­wało mi się, że jeste­śmy uprzejmi.

– Zakop­cie przy­sło­wiowy topór i bierz­cie się do roboty. Co mamy do tej pory?

– Usta­li­li­śmy nazwi­sko, adres i miej­sce pracy ofiary. Pró­bu­jemy się dowie­dzieć, czy ma jakichś krew­nych – odpo­wie­działa Lot­tie.

– I?

– Pra­cuje w radzie mia­sta. Detek­tywi Kirby i Lynch zabez­pie­czają jej dom przed przy­by­ciem zespołu tech­ni­ków.

Komi­sarz nie spusz­czał z niej wzroku.

Wes­tchnęła.

– To wszystko, sir. Zaraz zor­ga­ni­zuję cen­trum ope­ra­cyjne, a potem udam się do rady mia­sta i spró­buję stwo­rzyć por­tret ofiary.

– Nie chcę żad­nych pier­dzie­lo­nych por­tre­tów! – wrza­snął. – Chcę roz­wią­za­nia. I to szybko! Za godzinę mam wywiad z pier­dzie­lo­nym Catha­lem Moro­neyem z tele­wi­zji RTE. A ty chcesz malo­wać jakieś por­trety!

Detek­tyw Par­ker patrzyła Cor­ri­ga­nowi w oczy, masku­jąc swoje praw­dziwe uczu­cia bez­na­miętną miną, którą opa­no­wała do per­fek­cji pod­czas dwu­dzie­stu czte­rech lat pracy w poli­cji.

– Zor­ga­ni­zuj cen­trum ope­ra­cyjne, zbierz zespół, wyznacz kogoś do papier­ko­wej roboty i prze­ślij mi szcze­góły mailem. Jutro wcze­snym ran­kiem zrób odprawę zespołu, będę na niej.

– O szó­stej?

Kiw­nął głową.

– A jeśli na coś tra­fisz, chcę wie­dzieć o tym pierw­szy. Ruchy, pani inspek­tor, do roboty!

Tak też zro­biła.

Godzinę póź­niej z zado­wo­le­niem uznała, że wszy­scy człon­ko­wie zespołu wie­dzą, co mają robić. Pie­sze patrole prze­słu­chi­wały miesz­kań­ców, cho­dząc od drzwi do drzwi. Na pewno coś znajdą. Czas dowie­dzieć się wię­cej o Susan Sul­li­van.

Wyszła z komi­sa­riatu pro­sto w sypiący wiel­kimi płat­kami śnieg.

4

Do biur rady mia­sta znaj­du­ją­cych się w nie­dawno wybu­do­wa­nym super­no­wo­cze­snym budynku w cen­trum Rag­mul­lin szło się z komi­sa­riatu pięć minut. Dziś z powodu pogody spa­cer zajął Lot­tie dwa razy wię­cej czasu.

Inspek­tor obrzu­ciła wzro­kiem wielką szklaną kon­struk­cję, która wyglą­dała jak mon­stru­alne akwa­rium z ławicą rybek w środku. Na wszyst­kich trzech pię­trach widziała ludzi sie­dzą­cych przy biur­kach lub prze­mie­rza­ją­cych kory­ta­rze, jakby uno­sili się w ogrom­nym szkla­nym naczy­niu. Uznała, że to wła­śnie ma na myśli rząd, mówiąc o przej­rzy­sto­ści w dzia­ła­niu sek­tora publicz­nego. Weszła przez waha­dłowe drzwi do względ­nie cie­płego wnę­trza.

Recep­cjo­nistka pro­wa­dziła roz­mowę przez tele­fon. Inspek­tor nie wie­działa, o kogo powinna pytać ani czy wie­dzą tu, że Susan Sul­li­van opu­ściła już ziem­ski padół.

Młoda bru­netka roz­łą­czyła się i powi­tała ją uśmie­chem.

– W czym mogę pomóc?

– Chcia­ła­bym poroz­ma­wiać z prze­ło­żo­nym Susan Sul­li­van. – Chłodno odwza­jem­niła uśmiech kobiety.

– To będzie pan James Brown. Czy mogę wie­dzieć, kto go szuka?

– Inspek­tor Lot­tie Par­ker. – Poka­zała legi­ty­ma­cję służ­bową. Naj­wy­raź­niej wia­do­mo­ści docie­rały do rady powoli i pra­cow­nicy nie sły­szeli jesz­cze o losie Susan.

Dziew­czyna zadzwo­niła do kogoś, po czym wska­zała jej drzwi windy.

– Trze­cie pię­tro. Pan Brown będzie na panią ocze­ki­wał.

* * *

James Brown pod żad­nym wzglę­dem nie przy­po­mi­nał swo­jego słyn­nego imien­nika, ame­ry­kań­skiego muzyka soulo­wego. Po pierw­sze tam­ten zmarł w dwa tysiące szó­stym roku, po dru­gie był ciem­no­skóry. Ten James Brown był cał­kiem żywy, a do tego bar­dzo blady. Miał przy­li­zane rude włosy pasu­jące odcie­niem do czer­wo­nego kra­wata. Mie­rzył zale­d­wie metr sześć­dzie­siąt, jak na oko oce­niła Lot­tie, i był ubrany w nie­na­ganny gar­ni­tur w drobne prążki.

Przed­sta­wiła się i podała mu rękę.

Brown ujął ją w swoją drobną dłoń i mocno uści­snął. Następ­nie zapro­wa­dził poli­cjantkę do swo­jego gabi­netu i wysu­nął krze­sło zza okrą­głego stołu. Usie­dli.

– Co mogę dla pani zro­bić, pani inspek­tor? – zapy­tał.

Czy w języku urzę­do­wym ozna­czało to: „Dla­czego, do dia­bła, zakłóca pani mój napięty har­mo­no­gram”? Sztucz­nie przy­kle­jony uśmiech nie zdo­łał zama­sko­wać napię­cia malu­ją­cego się na twa­rzy urzęd­nika.

– Chcia­ła­bym zadać panu kilka pytań na temat Susan Sul­li­van.

Jego jedyną reak­cją było unie­sie­nie brwi i czer­wony rumie­niec na policz­kach się­ga­jący oczu.

– Czy miała być dzi­siaj w pracy?

Brown zer­k­nął na leżą­cego na biurku iPada.

– A o co cho­dzi, pani inspek­tor? – zapy­tał, stu­ka­jąc w odpo­wied­nią ikonę.

Poli­cjantka nie odpo­wie­działa.

– Jest na dorocz­nym urlo­pie od dwu­dzie­stego trze­ciego grud­nia – wyja­śnił – i ma wró­cić dopiero trze­ciego stycz­nia. Dla­czego chce pani to wie­dzieć? – W gło­sie Browna pobrzmie­wała panika. Lot­tie znów zigno­ro­wała jego pyta­nie.

– Na czym polega jej praca? – spy­tała.

Z dłu­giej, zawi­łej wypo­wie­dzi wyni­kało, że zmarła zaj­mo­wała się pozwo­le­niami na budowę, reko­men­du­jąc przy­ję­cie lub odrzu­ce­nie wnio­sków.

– Decy­zje doty­czące kon­tro­wer­syj­nych pro­jek­tów podej­mo­wane są na wyż­szym szcze­blu – dodał.

Detek­tyw zaj­rzała w notatki.

– Czyli przez Gerry’ego Dunne’a?

– Tak.

– Wie pan może, czy Susan ma rodzinę lub przy­ja­ciół?

– Z tego, co pamię­tam, nie ma rodziny, a z tego, co widzę, naj­lep­szą przy­ja­ciółką Susan jest ona sama. Trzyma się z boku, nie inte­gruje się z per­so­ne­lem, posiłki w kan­ty­nie spo­żywa samot­nie, nie udziela się towa­rzy­sko. Nie wzięła nawet udziału w przy­ję­ciu bożo­na­ro­dze­nio­wym dla pra­cow­ni­ków. Pro­szę wyba­czyć okre­śle­nie, ale jest dość dziwna. Zresztą, sama by to przy­znała. Ale ze swo­ich obo­wiąz­ków wywią­zuje się dosko­nale.

Lot­tie zauwa­żyła, że Brown mówi o Susan w cza­sie teraź­niej­szym. Czas na złe wie­ści.

– Zna­le­ziono dziś jej zwłoki – oznaj­miła, zasta­na­wia­jąc się, czy i jaki efekt wywrą na jej roz­mówcy następne słowa. – W podej­rza­nych oko­licz­no­ściach.

Dopóki pato­log nie wyda opi­nii, dopóty nie może publicz­nie mówić, że to mor­der­stwo. Brown pobladł.

– Zwłoki? Susan? O mój Boże! To potworne… potworne! – Czoło męż­czy­zny zro­sił pot, a jego głos zabrzmiał oktawę wyżej. Brown cały się trząsł. Lot­tie miała nadzieję, że facet nie zemdleje. Nie chciało jej się go cucić.

– Ale co się stało? Jak zmarła?

– Nie­stety nie mogę udzie­lać takich infor­ma­cji. Czy ma pan jakieś podej­rze­nia, kto chciałby skrzyw­dzić panią Sul­li­van?

– Co? Nie! Oczy­wi­ście, że nie. – Wykrę­cał dło­nie, jakby trzy­mał w nich piłki anty­stre­sowe.

– Czy mogła­bym poroz­ma­wiać z kimś, kto znał ją lepiej? Kto mógłby mi coś opo­wie­dzieć o jej życiu?

Coś wię­cej niż pan, chciała dodać. Pod­skór­nie wyczu­wała, że męż­czy­zna nie jest z nią zupeł­nie szczery.

– To dla mnie wstrząs. Nie myślę jasno. Susan jest… była bar­dzo skrytą osobą. Może powinna pani poroz­ma­wiać z jej sekre­tarką, Beą Walsh.

– Może – zgo­dziła się Lot­tie.

Na policzki Browna wró­ciło tro­chę koloru, głos mu się obni­żył, a drże­nie ustało. Zaczął ner­wowo prze­cie­rać czoło białą baweł­nianą chu­s­teczką.

– Chęt­nie spo­tkam się z nią teraz, jeśli to moż­liwe – oznaj­miła detek­tyw. – Liczy się czas, zapewne pan rozu­mie.

Brown wstał.

– W takim razie pójdę po nią.

– Dzię­kuję. Na pewno będę chciała zadać panu jesz­cze kilka pytań. Tym­cza­sem tu jest moja wizy­tówka, gdyby przy­szło panu do głowy coś, co powin­nam wie­dzieć.

– Oczy­wi­ście, pani inspek­tor.

– Pro­szę mi wska­zać drogę – powie­działa, cze­ka­jąc, aż ją zapro­wa­dzi.

Prze­szedł kory­ta­rzem do innego pokoju będą­cego lustrza­nym odbi­ciem jego gabi­netu.

– Pójdę po Beę. To jest biuro Susan.

Gdy się odda­lił, Lot­tie sia­dła przy biurku i rozej­rzała się po pomiesz­cze­niu. Wyglą­dało, jakby nale­żało do Boyda. Nie­ska­zi­tel­nie czy­ste. Ani jedna kartka czy spi­nacz nie leżały nie na swoim miej­scu. Na biurku znaj­do­wały się tylko tele­fon i kom­pu­ter. W kalen­da­rzu otwar­tym na dwu­dzie­stym trze­cim grud­nia wid­niało motto: „Uczynki w tym życiu są naszym losem w następ­nym”. Zasta­na­wiała się, czy teraz Susan zbiera owoce tego, co zro­biła lub czego nie zro­biła za życia.

Do gabi­netu weszła przy­po­mi­na­jąca ptaka kobieta z twa­rzą mokrą od łez, roz­trzę­sio­nymi rękami wygła­dza­jąc gra­na­tową, zapi­naną na guziki sukienkę. Inspek­tor wska­zała jej krze­sło.

– Bea Walsh, sekre­tarka pani Sul­li­van – przed­sta­wiła się przy­była. – Nie mogę uwie­rzyć, że ona nie żyje… Pan Brown wła­śnie prze­ka­zał mi tę straszną nowinę. Pani Sul­li­van miała tyle rze­czy do zro­bie­nia. Dziś wysprzą­ta­łam jej gabi­net i przy­go­to­wa­łam doku­menty na jej powrót. To okropne…

Roz­pła­kała się.

Lot­tie uznała, że kobieta jest w wieku przed­eme­ry­tal­nym, tro­chę po sześć­dzie­siątce. Wyglą­dała na bar­dzo kru­chą.

– Czy przy­cho­dzi pani do głowy, kto chciałby skrzyw­dzić panią Sul­li­van?

– Zupeł­nie nie.

– Potrze­buję pomocy pani i wszyst­kich osób, które może mi pani wska­zać. Chcia­ła­bym stwo­rzyć obraz pani Sul­li­van i jej życia, zwłasz­cza w ostat­nim okre­sie. Muszę poznać ludzi, z któ­rymi się spo­ty­kała, miej­sca, które odwie­dzała, jej zain­te­re­so­wa­nia, upodo­ba­nia, wro­gów lub osoby, które miały z nią na pieńku.

Lot­tie zamil­kła, ale Bea na­dal patrzyła na nią z ocze­ki­wa­niem.

– Może mi pani pomóc? – zapy­tała poli­cjantka.

– Zro­bię, co w mojej mocy, pani inspek­tor, ale oba­wiam się, że mam nie­wiele do powie­dze­nia. Pani Sul­li­van była bar­dzo skryta, jeśli chce pani znać moją opi­nię. Więk­szość z tego, co wiem, to pogło­ski.

Detek­tyw zano­to­wała parę ogól­ni­ko­wych infor­ma­cji, w sumie nie usły­szaw­szy niczego istot­nego. Wyglą­dało na to, że usta­le­nie, kim była Susan Sul­li­van, oraz co waż­niej­sze, dla­czego i przez kogo została zabita, nie będzie takie łatwe.

* * *

James Brown otarł z czoła pot zebrany w płyt­kich zmarszcz­kach. Nie mógł uwie­rzyć, że Susan nie żyje. Z zawo­alo­wa­nych słów pani inspek­tor domy­ślił się, że została zamor­do­wana.

– O mój Boże… – wes­tchnął.

Myślał, że Susan zawsze będzie przy nim, gotowa zbie­rać szczątki za każ­dym razem, gdy on się roz­pa­dał pod cię­ża­rem ich wspól­nej prze­szło­ści.

– Susan… – wymam­ro­tał do sie­bie.

Wpa­try­wał się w ścianę o mdłym odcie­niu magno­lii, aż wzrok mu się zmą­cił, więc zamknął oczy. Czy do przed­wcze­snej śmierci Susan doszło dla­tego, że zaczęli wskrze­szać dawne tajem­nice?

Pró­bo­wał upo­rząd­ko­wać myśli. Musiał się chro­nić i wdro­żyć plan, który opra­co­wał na wypa­dek, gdyby doszło do cze­goś takiego. Przy­go­to­wał się na to, ale Susan chyba nie.

Był dość bystry, by wie­dzieć, że mają do czy­nie­nia z prze­bie­głymi, nie­bez­piecz­nymi ludźmi, więc doku­men­to­wał wszystko od samego początku. Otwo­rzył szu­fladę i wyjął cienką teczkę. Wsu­nął ją do koperty i coś na niej napi­sał. Potem wło­żył całość do więk­szej koperty, zaadre­so­wał i zakleił. Wrzu­cił prze­syłkę do kosza na pocztę. Odbiorca będzie wie­dział, czy należy to otwo­rzyć i prze­słać dalej zgod­nie z instruk­cją. Jeśli tak… cóż, on już się o tym nie dowie, prawda? Stłu­mił panikę i wyjął tele­fon.

Nie pozo­stało mu już nic innego, tylko zadzwo­nić.

Drżą­cymi pal­cami wybrał numer. Ode­zwał się moc­nym, pew­nym gło­sem, choć serce tłu­kło mu się w piersi jak osza­lałe. Ale nawet gdy mówił, wspo­mnie­nia nie chciały ucich­nąć.

– Musimy się spo­tkać – oznaj­mił.

* * *

Rok 1971

Mini­stranci wła­śnie się prze­bie­rali, kiedy do pokoju wszedł wysoki męż­czy­zna z gęstymi ciem­nymi wło­sami i gniewną twa­rzą. Naj­mniej­szy chło­piec miał naj­ja­śniej­szą cerę i włosy. Przy­po­mi­nał char­cika na dwóch nogach. Spoj­rze­nie jego prze­ra­żo­nych oczu bła­gało: „Pro­szę, nie zwra­caj na mnie uwagi”. Szybko nacią­gnął wyświech­tany swe­ter na zapiętą pod szyję posza­rzałą koszulę.

Kości­sta ręka z wysta­ją­cymi żyłami wska­zała na niego.

– Ty!

Ośmio­letni chło­piec miał wra­że­nie, że zapada się w sobie. Jego dolna warga zaczęła drżeć.

– Chodź do zakry­stii. Mam dla cie­bie zada­nie.

– Ale… ale ja muszę wra­cać – wyją­kał. – Sio­stra będzie mnie szu­kała.

Otwo­rzył sze­roko oczy, a łzy zawi­sły na jego jasnych rzę­sach. W panice wyda­wało mu się, że męż­czy­zna robi się coraz więk­szy. Jak przez mgłę widział długi kiwa­jący się palec, który go przy­zy­wał. Znie­ru­cho­miał z jed­nym butem na nodze, pod­czas gdy drugi na­dal leżał pod ławką. Beżowe skar­pety zro­lo­wały się wokół jego kostek. Ela­styczne włókna spar­ciałe od zbyt wielu prań wysta­wały z mate­riału niczym patyki z pia­sku. Męż­czy­zna zro­bił krok, a jego cień padł na malu­cha, pogrą­ża­jąc go w ciem­no­ści.

Chwy­cił chłopca za ramię i powlókł przez drew­niane drzwi. Mały spoj­rzał bła­gal­nie na pozo­sta­łych mini­stran­tów, ale oni pospiesz­nie zebrali ubra­nia i ucie­kli.

Złote anioły zdo­biły naroż­niki sufitu w zakry­stii, jakby wzle­ciały tam, uwię­zły i nie mogły się ponow­nie wyrwać. Mię­dzy che­ru­binki wmie­szały się białe masz­ka­rony z ala­ba­stru o znu­żo­nych, wyczer­pa­nych twa­rzach. Chło­piec pró­bo­wał się skryć za dużym maho­nio­wym sto­łem na środku pomiesz­cze­nia. Wyda­wało mu się, że z ciem­nego drewna bije prze­szy­wa­jąca atmos­fera cier­pie­nia.

– A co my tu mamy za bojaź­liwe kocię? Zacho­wu­jesz się jak dzie­wu­cha, ty łzawa nie­dojdo! – skar­cił go męż­czy­zna.

Chło­piec wie­dział, że nikt go nie usły­szy i nie przy­bie­gnie na ratu­nek. Bywał tu już wcze­śniej.

Czarne sutanny zako­ły­sały się na wie­szaku, gdy męż­czy­zna minął je i usiadł na krze­śle w kącie. Chło­piec drżał gwał­tow­nie, a doro­sły tak­so­wał go wzro­kiem jak far­mer na targu oce­nia­jący byczka.

– Podejdź tu.

Mały nie drgnął.

– Podejdź, powie­dzia­łem.

Nie miał wyj­ścia. Ruszył ostroż­nie niczym lino­sko­czek, lekko uty­ka­jąc w jed­nym bucie.

Krzyk­nął, gdy męż­czy­zna przy­cią­gnął go mię­dzy nagie kolana i trzy­ma­jąc mocno, zaka­sał wyżej sutannę.

– Zamknij się! Masz być grzecz­nym chłop­cem w jed­nym bucie i robić, co ci każę.

– P-p-pro­szę nie robić mi krzywdy – wyję­czał mały, zale­wa­jąc się łzami. Nic nie widział, pochła­niała go ciem­ność.

Męż­czy­zna wci­snął jego głowę w zie­jącą otchłań i chło­piec zaczął się dła­wić.

Prze­ra­że­nie ści­snęło mu brzuch, wypy­cha­jąc śnia­da­nie zło­żone z wod­ni­stej jajecz­nicy. Unio­sło się niczym fala przy­pływu i eks­plo­do­wało poci­skiem żół­tej flegmy.

Męż­czy­zna zerwał się na równe nogi, na­dal trzy­ma­jąc go za włosy, i z głu­chym odgło­sem ude­rzył go w pierś, rzu­ca­jąc nim o wie­szak z ubra­niami. Chło­piec osu­nął się po ścia­nie, zupeł­nie bez­władny, zdez­o­rien­to­wany i prze­ra­żony.

Nie sły­szał nawet wyzwisk pod swoim adre­sem, kuląc się pod gra­dem sil­nych, szyb­kich cio­sów w głowę.

Krzyk­nął gło­śniej i zaniósł się szlo­chem, a potem się zmo­czył.

Anioły zapa­dły się głę­biej w zaka­marki ala­ba­stro­wego sufitu, jakby one też były prze­ra­żone.

5

Pub Caf­ferty znaj­do­wał się przy Gaol Street, dwie­ście metrów od biu­rowca rady mia­sta. Lot­tie jadła gęstą zupę z kawał­kami kur­czaka i ziem­nia­ków. Naresz­cie zaczęła się tro­chę roz­grze­wać. Boyd już pochło­nął połowę kanapki fir­mo­wej, którą mogłyby się najeść dwie prze­ciętne osoby. Ale on nie był prze­ciętny. Mógł jeść wszystko i nie przy­bie­rać ani grama na wadze. Chudy skur­czy­syn, pomy­ślała.

Było późne popo­łu­dnie i przy barze sie­działo tylko kilku twar­dzieli, któ­rzy nie prze­stra­szyli się pogody, popi­ja­jąc guin­nessa i zakre­śla­jąc zakłady konne w pomię­tych gaze­tach. Na ekra­nie ogrom­nego tele­wi­zora z wyci­szo­nym dźwię­kiem maja­czył tor wyści­gowy w Anglii. Śnieg tam nie padał.

– Bea Walsh twier­dzi, że Susan mogła być les­bijką – oznaj­miła Lot­tie.

– A ty kie­dyś pró­bo­wa­łaś to robić z kobietą? – zapy­tał Boyd, nie­świa­domy, że tro­chę sałatki cole­slaw przy­kle­iło mu się do gór­nej wargi, two­rząc pro­wi­zo­ryczny wąs.

– Nie­stety nie. Może wtedy nie drę­czy­łoby mnie to kosz­marne wspo­mnie­nie sprzed pół roku, jak wylą­do­wa­łam w twoim łóżku.

– Ha, ha, bar­dzo śmieszne – odpo­wie­dział, ale wcale nie było mu do śmie­chu.

Natych­miast pró­bo­wała wyma­zać z pamięci obraz ich pijac­kiej schadzki. Choć nie­chęt­nie, musiała przy­znać, że cie­pło jego ciała obok niej tam­tej nocy spra­wiało jej przy­jem­ność – to zna­czy na tyle, na ile pamię­tała. Od tam­tej pory nie roz­ma­wiali o tym.

– Mówiąc poważ­nie, Adam nie chciałby, żebyś była sama – dodał Boyd.

– Nie masz poję­cia, czego Adam by chciał, więc się zamknij. – Lot­tie nie­chęt­nie zare­je­stro­wała, że pod­nio­sła głos, co ozna­czało, że uwaga Boyda tra­fiła w czuły punkt.

Zamknął się i jadł dalej kanapkę, mruk­nąw­szy żar­to­bli­wie:

– Jędza.

– Sły­sza­łam to – obu­rzyła się.

– I dobrze.

– W każ­dym razie zda­niem Bei to naj­praw­do­po­dob­niej zwy­kłe plotki, ponie­waż Susan wio­dła samot­ni­czy tryb życia, a ludzie uwiel­biają wymy­ślać histo­rie o odlud­kach.

– Wróćmy do tematu. Czy to jak z nie­prak­ty­ku­ją­cymi kato­li­kami? „Byłam tam, zro­bi­łam to i uwa­żam, że to nie dla mnie”?

– Wiesz, że nie jestem les­bijką, nawet nie­prak­ty­ku­jącą.

– Niczego nie prak­ty­ku­jesz od śmierci Adama.

Lot­tie wie­działa, że Boyd poża­ło­wał tych słów, gdy tylko je wypo­wie­dział. Nie zare­ago­wała, nie chciała mu dać satys­fak­cji sar­ka­styczną odpo­wie­dzią, nawet gdyby udało jej się wymy­ślić coś odpo­wied­nio bły­sko­tli­wego. W każ­dym razie posta­no­wiła mu odpu­ścić. Przy­naj­mniej na razie.

– Dobra zupa – stwier­dziła.

– Zmie­niasz temat.

– Boyd, prze­ka­za­łam ci, co mi mówiła sekre­tarka Susan, Bea Walsh. Sul­li­van pocho­dziła z Rag­mul­lin, ale wiele lat miesz­kała w Dubli­nie, skąd dwa lata temu została prze­nie­siona tutaj. Podobno nikt nie umiał się do niej zbli­żyć. Była sku­piona na karie­rze. Haro­wała dzień i noc, poślu­biła pracę. Musiała w tym świe­cie męż­czyzn wywal­czyć sobie pozy­cję. To słowa Bei, nie moje.

– Ale chyba miała też jakieś życie poza pracą – zasu­ge­ro­wał Boyd.

– A ty masz?

– Co?

– Życie poza pracą – dopo­wie­działa Lot­tie, odsta­wia­jąc talerz po zupie.

– Nie bar­dzo. Ty też nie.

– No wła­śnie.

– Wiesz, o co mi cho­dzi.

– Kończ kanapkę, Sher­locku. Idziemy do Park­green spraw­dzić, czy Lynch i Kirby zna­leźli coś inte­re­su­ją­cego w domu Sul­li­van.

– Zamie­rzasz prze­słu­chać tego waż­niaka z rady?

– Kogo? – zdzi­wiła się Par­ker.

– Prze­wod­ni­czą­cego rady mia­sta.

– Gerry Dunne wraca dopiero jutro rano.

– Zakła­dam, że nie robi to na tobie wra­że­nia.

– Zakła­daj, co chcesz.

– Zależy, do kogo to należy.

– Czy ty kie­dyś doro­śniesz?! – ziry­to­wała się Lot­tie.

Ale Boyd miał rację. Nie była pod wra­że­niem. Podzie­lili się rachun­kiem i wyszli.

* * *

Ruszyli szyb­kim kro­kiem, idąc bli­sko sie­bie dla ochrony przed chło­dem, a para z ich odde­chów zle­wała się w jeden obłok.

Lampy uliczne odbi­jały się w śniegu i lodzie, rzu­ca­jąc żół­tawe cie­nie na witryny skle­pów. Tęgi mróz ści­nał wszystko na kość i sta­no­wił główny temat dnia. Ci, któ­rzy byli na tyle głupi, by odwa­żyć się wyjść z domu, szli pospiesz­nie, oku­tani w szale i czapki chro­niące ich przed ostrym wia­trem.

Masze­ru­jąc dziar­skim kro­kiem po śli­skim chod­niku, Lot­tie czuła, jak mroźne powie­trze prze­nika przez jej ubra­nia. Pod komi­sa­ria­tem sier­żant uru­cho­mił samo­chód. Inspek­tor wsia­dła do niego, roz­cie­ra­jąc zmar­z­nięte dło­nie.

– Włącz ogrze­wa­nie – popro­siła.

– Daj już spo­kój – odrzekł i ruszył z pośli­zgiem nie­bez­piecz­nie bli­sko ściany.

Jest doro­sły, pomy­ślała, patrząc na swoje mia­sto okryte fał­szywą czy­sto­ścią i pogrą­ża­jące się w wie­czor­nym mroku.

* * *

Susan Sul­li­van miesz­kała w sze­re­gówce usy­tu­owa­nej w ustron­nej dziel­nicy w „lep­szej czę­ści mia­sta”. Jeśli taka jesz­cze w ogóle ist­niała.

Oko­lica wyda­wała się spo­kojna. Kil­koro dzieci, opa­tu­lo­nych po uszy, jeź­dziło na otrzy­ma­nych pod cho­inkę rower­kach po oblo­dzo­nej ulicy, rzu­ca­jąc ukrad­kowe spoj­rze­nia spod kolo­ro­wych cza­pek na dwa radio­wozy zapar­ko­wane przed furtką Susan, przy któ­rej para mun­du­ro­wych stała na war­cie. Samo­chód na pod­jeź­dzie pokry­wała tygo­dniowa war­stwa śniegu. Biało-nie­bie­ska taśma zwi­sa­jąca luźno z fron­to­wych drzwi wołała: „Zakaz wstępu!”, choć nie umiesz­czono prze­cież na niej żad­nych napi­sów. Były to jedyne oznaki tego, że coś się stało. Lot­tie zapra­gnęła wsiąść do auta i wró­cić do domu.

Detek­tyw Maria Lynch przy­wi­tała ich przy drzwiach.

– Macie coś? – zapy­tała inspek­tor.

Cza­sami nie wie­działa, co myśleć o zawsze ele­gancko ubra­nej Marii z jej pie­go­wa­tym nosem, świ­dru­ją­cym wzro­kiem i dłu­gimi wło­sami zwią­za­nymi w dzie­cięcy kucyk. Wyglą­dała jak nasto­latka, ale ponie­waż pra­co­wała w poli­cji już od pięt­na­stu lat, musiała mieć co naj­mniej trzy­dzie­ści pięć. Była entu­zja­styczna, ale nie nad­gor­liwa. Lot­tie wie­działa, że Lynch jest wyjąt­kowo ambitna, i nie chciała dać się wcią­gnąć w pułapkę kobie­cej rywa­li­za­cji. Ale musiała przy­znać, że czuje lekką zazdrość o rodzinną sta­bi­li­za­cję kole­żanki. Lynch była mężatką, naj­wy­raź­niej szczę­śliwą. Podobno jej mąż goto­wał, sprzą­tał, a przed pracą odpro­wa­dzał dwójkę dzieci do szkoły.

– Totalne śmiet­ni­sko. Nie mam poję­cia, jak ta kobieta mogła żyć w takim baj­zlu – oznaj­miła Lynch, strze­pu­jąc kurz z wypra­so­wa­nych gra­na­to­wych spodni.

Lot­tie unio­sła brwi.

– To nie przy­staje do obrazu, jaki sobie wyro­bi­łam po odwie­dzi­nach w jej biu­rze i roz­mo­wach z ludźmi, z któ­rymi pra­co­wała.

Wraz z Boy­dem weszli do przed­po­koju. W domu było dość tłoczno. Dwóch tech­ni­ków zaj­mo­wało się swoją pracą, a Kirby grze­bał w kuchen­nym kuble, wypi­na­jąc okrą­gły zadek.

– Same śmieci – zaszem­rał głos detek­tywa. Z jego ust zwi­sało duże nie­za­pa­lone cygaro, a na gło­wie ster­czała strze­cha wło­sów przy­po­mi­na­ją­cych mopa.

Uśmiech­nął się sze­roko do Lot­tie, która odpo­wie­działa mu gniew­nym łyp­nię­ciem. Larry Kirby był roz­wie­dziony i aktu­al­nie rand­ko­wał z dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nią aktorką z mia­sta. I bar­dzo dobrze, pomy­ślała. Może przy­naj­mniej prze­sta­nie rzu­cać jej uwo­dzi­ciel­skie spoj­rze­nia. Mimo to na komi­sa­ria­cie Kirby miał opi­nię uro­czego łobuza.

– Scho­waj to cygaro – roz­ka­zała.

Zaru­mie­nił się i wło­żył cygaro do kie­szeni na piersi. Gło­śno sapiąc, otwo­rzył lodówkę, by przej­rzeć jej zawar­tość.

– I sprawdź, czy dokład­nie prze­py­tano sąsia­dów – pole­ciła mu inspek­tor. – Musimy usta­lić, kiedy widziano Susan Sul­li­van po raz ostatni.

– Już się robi – odrzekł Kirby, zatrza­sku­jąc lodówkę i wycho­dząc, żeby prze­ka­zać roz­kaz komuś innemu.

Lot­tie szybko zro­zu­miała, o czym mówiła Lynch. W zle­wie pię­trzyły się brudne naczy­nia. Na stole obok otwar­tej paczki kro­jo­nego chleba stał gar­nek z czę­ściowo obra­nymi ziem­nia­kami oraz słoik dżemu z bia­łym nalo­tem wokół kra­wę­dzi i wetknię­tym do środka nożem. Pośród całego tego bała­ganu widać było miseczkę z zaschnię­tymi reszt­kami owsianki. Nie dało się okre­ślić, czy kobieta jadła wła­śnie śnia­da­nie, czy obiad. Może jedno i dru­gie naraz. Pod­łoga była brudna, a wszystko pokry­wały okru­chy i kurz.

– Salon wygląda jesz­cze gorzej – oznaj­miła Lynch. – Chodź­cie zoba­czyć.

Par­ker wyco­fała się z kuchni i idąc we wska­za­nym kie­runku, sta­nęła w drzwiach pokoju dzien­nego.

– Kur­czę blade – jęk­nęła.

– Dobry Boże – wes­tchnął Boyd.

– Zga­dzam się – pod­su­mo­wała Lynch.

W całym salo­nie pię­trzyły się sterty gazet. Na pod­ło­dze, fote­lach, kana­pie i na tele­wi­zo­rze. Nie­które już pożół­kły, inne wyglą­dały jak nad­gry­zione przez myszy. W pokoju zale­gała gruba war­stwa kurzu. Detek­tyw pod­nio­sła gazetę z naj­bliż­szego stosu. Dwu­dzie­sty dzie­wiąty grud­nia. Czyli Sul­li­van suk­ce­syw­nie zapeł­niała pokój od naj­dal­szej ściany. Zaczęła w myślach liczyć gazety.

– Nie­zła kupa śmieci – stwier­dziła. – Wygląda na kolek­cję z co naj­mniej kilku lat.

– Ta kobieta musiała mieć poważny pro­blem psy­chiczny – rzu­ciła Lynch zza jej ple­ców.

Lot­tie pokrę­ciła głową.

– Nie umiem połą­czyć tego widoku ze ste­ryl­nym porząd­kiem w jej biu­rze. Jakby była dwiema róż­nymi oso­bami.

– Jeste­ście pewni, że to wła­ściwy dom? – zapy­tał Boyd.

Dwie pary oczu spoj­rzały na niego ze zło­ścią.

– Tylko pytam – wyco­fał się i ruszył powoli po scho­dach, schy­la­jąc głowę pod niskim sufi­tem.

– Szu­kaj­cie dalej – pole­ciła inspek­tor. – Musimy odna­leźć jej tele­fon. Dowiemy się cze­goś o jej kon­tak­tach i być może o tym, kto chciał ją zabić. Nie widzę ni­gdzie lap­topa ani kom­pu­tera.

– Poszu­kam ich. Tech­nicy już pra­wie skoń­czyli. – Detek­tyw Maria Lynch wci­snęła się do zatło­czo­nej kuchni.

Lot­tie poszła na górę. Zna­la­zła Boyda w łazience.

– Pigułki na wszystko, od bólu dupy po skurcz łok­cia – stwier­dził.

Mówił jak jej matka. Ode­pchnęła go i zaj­rzała do szafki na lekar­stwa. Przy­glą­da­jąc się opa­ko­wa­niom pro­zaku, Xanaksu i tema­ze­pamu, pomy­ślała, że Sul­li­van powinna była znaj­do­wać się pod obser­wa­cją psy­chia­tryczną, zwłasz­cza po kątem skłon­no­ści samo­bój­czych.

– Wygląda na to, że nie zaży­wała prze­pi­sa­nych leków – stwier­dziła, wal­cząc z pokusą, by scho­wać do kie­szeni kilka bli­strów Xanaksu. Jezu, wystar­czy­łyby jej na co naj­mniej trzy mie­siące.

– Bo tyle tego zostało? – zapy­tał sier­żant.

– Tak. Oxy­con­tin też.

– Co to jest?

– Mor­fina – wyja­śniła Lot­tie, przy­po­mi­na­jąc sobie zawar­tość swo­jej apteczki tuż przed śmier­cią Adama. Prze­czy­tała szcze­góły na ety­kie­cie, zapi­su­jąc w tele­fo­nie nazwę apteki, żeby ją póź­niej spraw­dzić. Rozej­rzała się po zaro­śnię­tej bru­dem łazience. Prze­ci­snęła się obok Boyda i weszła do sypialni.

– Chodź tutaj! – zawo­łała.

Dołą­czył do niej.

– Nie­wia­ry­godne… – stwier­dził.

– Co się działo w gło­wie tej kobiety, w jej życiu? – zasta­na­wiała się na głos śled­cza.

Sypial­nia wyglą­dała wręcz ste­ryl­nie czy­sto. Żad­nych rupieci czy szpar­ga­łów. Łóżko sta­ran­nie zasłano świeżą białą lnianą pościelą. Na toa­letce zero kosme­ty­ków. Drew­niana pod­łoga lśniła.

– Można się nie­mal przej­rzeć w tej pod­ło­dze – stwier­dziła Lot­tie i otwo­rzyła szu­fladę komody. Ubra­nia zło­żone z woj­skową pre­cy­zją. Zamknęła ją. Bez­czesz­cze­nie dobytku po zmar­łej nale­żało do obo­wiąz­ków kogoś innego. Ona nie chciała tego robić. Nie po Ada­mie. – Ta kobieta skła­dała się ze sprzecz­no­ści.

– I miesz­kała sama – zauwa­żył Boyd, zaglą­da­jąc do dru­giej sypialni.

Par­ker zer­k­nęła mu przez ramię. Pokój był pusty. Cztery nagie ściany i drew­niana pod­łoga. Zbita z tropu pokrę­ciła głową. Nie­wąt­pli­wie Susan Sul­li­van sta­no­wiła tajem­nicę.

Inspek­tor zeszła na dół i ponow­nie się rozej­rzała. Coś tu nie paso­wało. Coś jej umy­kało. Ale nie umiała okre­ślić co.

Musiała wyjść na dwór.

* * *

Boyd dołą­czył do niej na zewnątrz z papie­ro­sem w pal­cach.

– Dokąd teraz? – zapy­tał, zacią­ga­jąc się głę­boko.

Lot­tie z przy­jem­no­ścią ode­tchnęła dymem, a potem ziew­nęła.

– Muszę wró­cić do domu nakar­mić dzie­ciaki.

– Są nasto­lat­kami i potra­fią się sobą zająć – zaopo­no­wał. – Ty powin­naś zadbać o sie­bie.

To stwier­dze­nie nie wyma­gało odpo­wie­dzi. Było praw­dziwe.

– Chcę prze­tra­wić całą sprawę, powią­zać te nie­liczne fakty, które znamy, spró­bo­wać nadać im jakiś sens. Potrze­buję prze­strzeni.

– I znaj­dziesz ją w domu?

– Nie wymą­drzaj się.

Czuła jego bli­skość, nie tylko fizyczną, ale i umy­słową. Boyd ją iry­to­wał, a ona wbrew wszyst­kiemu zapra­gnęła, by ją przy­tu­lił i pocie­szył. Lecz w tej samej sekun­dzie zro­zu­miała, że i tak by go ode­pchnęła. Witamy w świe­cie ozię­błej Lot­tie Par­ker. Jej nastrój ide­al­nie paso­wał do pogody.

– Dziś wie­czo­rem już nic nie wskó­ramy. Idę się przejść. Do zoba­cze­nia rano. Pamię­taj, spo­tka­nie zespołu jest o szó­stej. Cor­ri­gan zamie­rza przyjść, więc się nie spóź­nij. – Nie­po­trzeb­nie to mówię, pomy­ślała. Boyd ni­gdy się nie spóź­nia.

Ruszyła samot­nie do domu oblo­dzo­nym chod­ni­kiem.

6

Dom guber­na­tora, budy­nek z dzie­więt­na­stego wieku przy­le­ga­jący do nowej sie­dziby rady mia­sta, nie­gdyś sta­no­wił część miej­skiego wię­zie­nia. Poli­cja, która teraz pil­no­wała biu­rowca, nie wie­działa, że znaj­duje się w nim przej­ście do sta­rego gma­chu.

Zacho­wano w nim lochy, które cza­sami wyko­rzy­sty­wano jako sale kon­fe­ren­cyjne, choć nie­wielu pra­cow­ni­ków odwa­żało się tam zejść. Plotka gło­siła, że ska­zani na śmierć spę­dzali w tych murach swoje ostat­nie godziny i czuć w nich było oddech potę­pio­nych dusz.

Tę histo­rię znali męż­czyźni zebrani w jed­nym z lochów, sto­jący w kręgu niczym ska­zańcy ocze­ku­jący na odro­cze­nie egze­ku­cji.

– Tego popo­łu­dnia pra­cow­nica wydziału pla­no­wa­nia, Susan Sul­li­van, zgi­nęła w podej­rza­nych oko­licz­no­ściach – powie­dział urzęd­nik. – Poża­ło­wa­nia godne wyda­rze­nie. Wstrzą­sa­jące, prawdę mówiąc. A dla nas ozna­cza spore kom­pli­ka­cje. Poli­cja naj­pew­niej dokład­nie przej­rzy całą doku­men­ta­cję. Musi­cie być przy­go­to­wani na to, że wasze nazwi­ska wypłyną w trak­cie śledz­twa i zosta­nie­cie prze­słu­chani. – Zamilkł, spo­glą­da­jąc na pozo­sta­łych. – Jeśli nasze dzia­ła­nia wyjdą na jaw, możemy zna­leźć się w gro­nie podej­rza­nych o mor­der­stwo – dodał.

– Przy­naj­mniej zabrała do grobu to, co wie­działa – rzu­cił dewe­lo­per. – Ale śledz­two rze­czy­wi­ście skie­ruje na nas świa­tło reflek­to­rów.

Ban­kier wyraź­nie zadrżał. Może dla­tego, że tem­pe­ra­tura w lochu spa­dła. Wyda­wało się, że wie­czorna ciem­ność prze­nika przez mury.

– Musimy na­dal liczyć się z Jame­sem Brow­nem – zauwa­żył.

– Bez Sul­li­van jest tylko jego słowo prze­ciwko naszemu – stwier­dził urzęd­nik. – Ale masz rację. Myślę, że trzeba opra­co­wać plan awa­ryjny na wypa­dek poten­cjal­nego śledz­twa. Nie mogą nas ze sobą powią­zać ani zorien­to­wać się w naszych dzia­ła­niach. – Zatarł ręce, pró­bu­jąc je roz­grzać.

– Nie daj­cie się zwieść – prze­strzegł dewe­lo­per. – Są bar­dzo skru­pu­latni, więc musimy być spryt­niejsi od nich. Musimy zacho­wać naj­wyż­szą czuj­ność, jeśli śledz­two popro­wa­dzi inspek­tor Lot­tie Par­ker.

– Znasz ją? – spy­tał ban­kier.

– Sły­sza­łem o niej. Roz­wią­zała sprawę tego mor­der­stwa Tra­we­lera kilka lat temu. Gro­żono jej i ją zastra­szano, ale ona nie ustą­piła. I dopa­dła wino­wajcę. Jeśli wbije zęby w tę sprawę, będzie jej pil­no­wała jak pies kości.

Duchowny się nie ode­zwał, ale urzęd­nik wie­dział, że ten czło­wiek ana­li­zuje całą sytu­ację w swoim wyra­cho­wa­nym umy­śle.

Wszy­scy otu­lili się szczel­niej weł­nia­nymi płasz­czami, przy­glą­da­jąc się sobie nie­uf­nie.

– Pano­wie, w grę wcho­dzą miliony euro. Musimy być bar­dzo ostrożni. I nie możemy się tu wię­cej spo­ty­kać. Miej­cie się na bacz­no­ści. – Urzęd­nik zakoń­czył zebra­nie. Otwo­rzył drzwi lochu i wyj­rzał na zewnątrz. Poje­dyn­cza lampa oświe­tlała opu­sto­szały pry­watny par­king.

Wycho­dzili osobno, podejrz­liwi wobec sie­bie nawza­jem.

Jeden z nich mógł być mor­dercą.

7

James Brown zapar­ko­wał czarną toyotę aven­sis na podwórku przed domem, wyłą­czył reflek­tory i wyjął klu­czyki ze sta­cyjki. Świa­tełko wewnątrz auta przy­ga­sało, a on wsłu­chi­wał się w sty­gnący sil­nik.

Zwy­kle uwiel­biał wra­cać do domu po pracy, zwłasz­cza wio­sną. Spo­kój wsi, szum drzew i widok dzie­wi­czych łąk roz­cią­ga­ją­cych się za nie­wiel­kim ogro­dem popra­wiały mu nastrój. Ogar­niało go tu poczu­cie wol­no­ści, któ­rego rzadko zazna­wał gdzie­kol­wiek indziej. Jed­nak nie teraz. Tego wie­czoru był smutny i zły. Smutny z powodu Susan, a zły, bo odtrą­cił go czło­wiek, do któ­rego zadzwo­nił. Skon­tak­to­wał się z nim, by spraw­dzić, czy wie coś o śmierci Susan. Ale gdy tylko zaczął mówić, męż­czy­zna się roz­łą­czył. Może mimo wszystko zadzwo­nił do nie­wła­ści­wej osoby.

Zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy i ude­rzył w nie głową. Susan ode­szła. Z tru­dem to sobie uświa­da­miał. Przez te wszyst­kie lata rato­wała go przed demo­nami, a on ją zawiódł.

Nie chciał wysia­dać z samo­chodu. Tutaj czuł się bez­piecz­nie i mógł roz­my­ślać o tym, jak tulili się z Susan jako dzieci, ona szep­tała mu do ucha, że ma być silny, zacho­wać spo­kój i dumę, a on chli­pał w jej ramio­nach niczym prze­stra­szone kocię. Przy­po­mniał sobie, że to Susan nauczyła go odpo­wied­nio ście­lić łóżko, skła­dać ubra­nia i zbie­rać papro­chy z pod­łogi, by utrzy­mać ją w ide­al­nej czy­sto­ści. Póź­niej popa­dła w obse­sję na punk­cie porządku w sypialni. Ale kto mógłby ją winić? Myślał o wszyst­kim, co widzieli i o czym ni­gdy nie roz­ma­wiali, i w ciszy pła­kał nad nią, nad wspól­nymi wspo­mnie­niami i nad jej dobro­cią. Teraz musi sta­nąć na wła­snych nogach i być silny. Choćby dla Susan, jeśli nie z innych powo­dów.

W końcu prze­marzł do szpiku kości, więc zmu­sił się, by wysiąść z auta. Zabraw­szy nese­ser z tyl­nego sie­dze­nia, wszedł na podwórko pokryte war­stwą śnież­nego puchu i klik­nął w pilota, by zamknąć samo­chód. Księ­życ szy­ko­wał się do wej­ścia w następną fazę, a Jame­sowi jego blask wydał się dziw­nie przy­tłu­miony.

Wtem ujrzał przed sobą cień, więc popa­trzył w górę zmru­żo­nymi oczami, spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czy chmurę prze­sła­nia­jącą księ­życ. Ale na roz­gwież­dżo­nym mroź­nym nie­bie nie było chmur. Przed nim stała wysoka postać w skry­wa­ją­cej twarz masce nar­ciar­skiej, spod któ­rej błysz­czała tylko para ciem­nych oczu.

James odsko­czył, upusz­cza­jąc aktówkę, i przy­po­mniał sobie, że tele­fon zosta­wił w samo­cho­dzie. Nie zdąży po niego się­gnąć.

– Czego… czego chcesz? – Język miał odrę­twiały, a strach spły­wał mu po twa­rzy wraz z kro­plami potu, które ście­kały po nosie i zawi­sały na jego koniuszku. Co mógł zro­bić? Nie potra­fił zebrać myśli.

– Nie powi­nie­neś był się w to mie­szać… – wyce­dził męż­czy­zna cichym, groź­nym gło­sem.

James krę­cił głową, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego nie zauwa­żył samo­chodu, kiedy pod­jeż­dżał. Teraz dostrzegł błysk karo­se­rii za dębem po pra­wej. Kim był ten czło­wiek? Skąd wie­dział, gdzie ukryć auto?

– Co? O co cho­dzi? – wyszep­tał, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę w śniegu i wpa­tru­jąc się w potężną postać. Wtem ośle­piło go świa­tło latarki, którą intruz trzy­mał w dłoni okry­tej ręka­wiczką.

– Ty i ta twoja przy­ja­ciółka naro­bi­li­ście kło­po­tów. Nie po raz pierw­szy.

– Moja przy­ja­ciółka? – zapy­tał James, choć wie­dział, że cho­dzi o Susan.

Męż­czy­zna się zaśmiał, chwy­cił go za łokieć i popchnął ścieżką. Brown poczuł, że gar­dło mu się zaci­ska, a oddech przy­spie­sza. Niebo zasnuło się chmu­rami i śnieg zaczął padać wiel­kimi okrą­głymi płat­kami.

– Czego chcesz? – Strach Jamesa szybko prze­ro­dził się w panikę, a jego mózg zwi­nął się niczym śli­mak w sko­ru­pie. Musiał myśleć szybko i prze­jąć kon­trolę nad sytu­acją. Mógłby wołać o pomoc, gdyby tylko jego głos nie ugrzązł gdzieś głę­boko w piersi. Poza tym wie­dział, że nikt go nie usły­szy. W pro­mie­niu trzech kilo­me­trów nie było żad­nego domu.

Może powi­nien spró­bo­wać uciec? Nie. Napast­nik był wyż­szy, szer­szy w ramio­nach i wyglą­dał na o wiele sil­niej­szego. James czuł się przy nim jak owad w szczę­kach pająka.

Panika wez­brała, zatrzy­mu­jąc go w miej­scu po kilku kro­kach. Nie mógł iść dalej. Czuł się, jakby miał tylko jeden but na nodze. Męż­czy­zna też sta­nął i wyjął z kie­szeni sznur. To wystar­czyło.

James rzu­cił się do przodu, zaska­ku­jąc oprawcę, który puścił jego łokieć i się wywró­cił. Latarka wpa­dła w śnieżną zaspę. Brown, śli­zga­jąc się, ruszył do fron­to­wych drzwi, jedną ręką szu­ka­jąc w kie­szeni klu­cza. Lód za nim zachrzę­ścił. Już wło­żył klucz do zamka, kiedy męż­czy­zna zarzu­cił ramię na jego szyję, mocno zaci­snął i przy­cią­gnął do swo­jego twar­dego torsu.

James szar­pał się gwał­tow­nie i po chwili udało mu się nieco roz­luź­nić chwyt, lecz nagle dostał cios w tył czaszki. Jego głowa eks­plo­do­wała bólem.

– Nie powi­nie­neś był tego robić! – krzyk­nął napast­nik.

Jame­sowi wyda­wało się, że roz­po­znaje ten głos, pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć skąd, jed­nak nie umiał. Odwró­cił się i rzu­cił do ucieczki, lecz poczuł, jak sznur oplata mu szyję, a szorstki nylon wrzyna się w skórę. To może być jego ostat­nia szansa.

Wyrzu­ca­jąc ramię do tyłu, ude­rzył męż­czy­znę, ale jego ręka odbiła się od twar­dego brzu­cha. Ból prze­szył mu łokieć, pro­mie­niu­jąc aż do barku. Jed­nak sznur się polu­zo­wał, a Brown upadł na zie­mię. Odwró­cił się i dźwi­gnął na kolana. Ucie­kać, musiał ucie­kać… Lecz nie miał siły wstać. Zaczął krzy­czeć. Naj­gło­śniej, jak potra­fił przez ści­śnięte stra­chem gar­dło.

– Ratunku! Pomocy! – Nio­sący się echem wśród drzew głos brzmiał, jakby nale­żał do kogoś obcego.

Sznur się zaci­snął. James usi­ło­wał wcze­pić się rękoma w zamar­z­niętą zie­mię. Pró­bo­wał się opie­rać. Chciał znów krzyk­nąć, ale napięta lina wpi­jała się w jego szyję i nie­malże odci­nała dopływ powie­trza. Co mógł zro­bić? Mówić, pomy­ślał. Muszę go skło­nić do mówie­nia. Prze­stał się opie­rać, lecz w tym momen­cie męż­czy­zna zacią­gnął sznur moc­niej.

– Idziemy – powie­dział.

Popro­wa­dził Jamesa w stronę dębu, któ­rego konary rzu­cały demo­niczne cie­nie na bie­lone ściany. Stały pod nim dwa kute meta­lowe krze­sła, na któ­rych w lecie można było przy­siąść w cie­niu. Teraz, pokryte kop­czy­kami śniegu, wyglą­dały dziw­nie nie na miej­scu.

– Co ty… robisz? – zapy­tał Brown, gdy nacisk liny nieco zelżał.

Męż­czy­zna wyrzu­cił jeden jej koniec w górę, prze­wie­sza­jąc przez konar pokryty pomarsz­czoną korą. James modlił się, by chmura prze­sło­niła księ­życ, pogrą­ża­jąc ogród w zupeł­nej ciem­no­ści. Jego wzrok przy­wykł już do pół­mroku i widział teraz zbyt wiele. Umysł wypeł­niały mu irra­cjo­nalne myśli i ode­rwane od sie­bie cha­otyczne obrazy. W jed­nym z nich ujrzał matkę, któ­rej ni­gdy w życiu nie widział. Umrę, pomy­ślał. On mnie zabije, a ja nic nie mogę na to pora­dzić. Jego ciało drżało w nie­kon­tro­lo­wany spo­sób. Potrze­bo­wał Susan. Ona zawsze wie­działa, co robić. Męż­czy­zna obró­cił się i James spoj­rzał w zama­sko­waną twarz, w gore­jące oczy – i roz­po­znał je. Oczy, któ­rych ni­gdy nie mógł zapo­mnieć, które zapa­mię­tał na zawsze.

– To ty… Susan… ty… – wyją­kał. – Znam cię. Pamię­tam…

James wal­czył coraz sła­biej, pró­bu­jąc się wyrwać, ale każdy jego ruch koń­czył się sil­niej­szym napię­ciem liny. Teraz sobie przy­po­mniał. Czy było za późno? Pró­bo­wał zna­leźć słowa, by powstrzy­mać tego czło­wieka.

– Wtedy… noc świec… pas…

– Myślisz, że jesteś sprytny. Ale kie­dyś taki nie byłeś, co? Wtedy bro­niła cię dziew­czyna. Koniec z tym. – Twardy głos napast­nika mógłby kru­szyć lód. Jego oczy znie­ru­cho­miały.

James zaczął sza­leń­czo szar­pać za sznur, łapał i cią­gnął, wci­skał pod niego palce, aż z wysiłku zebrało mu się na mdło­ści. Nie mógł zła­pać tchu, lecz na­dal pró­bo­wał się wyzwo­lić. Kopał mocno, wzbi­ja­jąc w powie­trze tumany śniegu. Musiał prze­żyć. Wezwać pomoc. Miał przed sobą całe życie. W roz­pacz­li­wym wysiłku, by prze­chy­trzyć prze­ciw­nika, zawisł bez­wład­nie, żeby tam­ten nie mógł go pod­cią­gnąć w górę.

– Stań na krze­śle – pole­cił męż­czy­zna, jed­nym ruchem ręki zgar­nia­jąc śnieg.

James trwał w bez­ru­chu jak zahip­no­ty­zo­wany, lina żło­biła bruzdę w jego szyi, a cie­pło ciała oprawcy para­li­żo­wało jego zmy­sły. Czuł w ustach słony posmak. Męż­czy­zna objął go ramio­nami, uniósł i posta­wił na ogro­do­wym krze­śle, które zapa­dło się w śnieg, zachy­bo­tało się, a potem sta­nęło równo. Zanim James zdą­żył zesko­czyć, męż­czy­zna pod­cią­gnął linę na gałęzi.

Śnieg sypał coraz szyb­ciej i gęściej. James się zachwiał, gdy męż­czy­zna sta­nął na dru­gim krze­śle i zawią­zał sznur.

– Powi­nie­neś zawi­snąć na jabłoni, ale jej gałę­zie są zbyt kru­che. Musi wystar­czyć ten dąb.

Lina mocno obej­mo­wała gruby konar. Pada­jący śnieg prze­sła­niał księ­życ, ale mimo to jego blady blask padł na ogród. Ośnie­żone gałę­zie drżały pod dodat­ko­wym cię­ża­rem, a James bez­gło­śnie bła­gał o litość.

Zanim zdo­łał zmu­sić ciało do jakie­goś dzia­ła­nia, męż­czy­zna kop­nął krze­sło, które wywró­ciło się na pokrytą śnie­giem zie­mię.

Do płuc Jamesa prze­stało docie­rać powie­trze, język wysu­nął się z jego sinych ust, a białka oczu pokryły sia­teczką pęk­nię­tych naczyń krwio­no­śnych. James ujrzał, jak księ­życ tań­czy na nie­bie w milio­nach bia­łych roz­bły­sków. Wyda­wało mu się, że czuje zapach jabłek. Jego ciało zako­ły­sało się bez­wład­nie, a jelita się opróż­niły. Nim białe świa­tła stały się czer­wone, usły­szał skrzy­pie­nie odda­la­ją­cych się kro­ków, a potem ogar­nęła go ciem­ność.

Roz­pę­tała się gwał­towna śnie­życa. Oble­pione śnie­giem ciało zlało się z bia­łym tłem, sty­gnąc po śmierci.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki