Dubaj - Jacek Pałkiewicz - ebook

Dubaj ebook

Jacek Pałkiewicz

0,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Manhattan na pustyni. Oszałamiające drapacze chmur, wyspy palmowe, złote plaże, najwspanialsze hotele, sklepy i restauracje. Oaza technologii, niewyobrażalny przepych i bogactwo. Tak najczęściej postrzegany jest Dubaj. Czy taki jest naprawdę? Co kryje się za szklaną nowoczesnością miasta?

Podróż do Dubaju, miejsca tak odległego charakterem od dotychczasowych wypraw autora, to prezent dla żony Lindy – pierwsze prawdziwe wspólne wakacje, i to pięciogwiazdkowe!

Jednak dziennikarskie oko Jacka Pałkiewicza, niezrównanego odkrywcy źródeł Amazonii i twórcy survivalu w Europie, choć początkowo oszołomione blichtrem, dostrzegło pęknięcia i rdzę na monolicie dubajskiego luksusu. Panuje powszechne przekonanie, że bogactwo Dubaju pochodzi ze złóż roponośnych, lecz niewielu wie, że jego źródeł trzeba szukać raczej w jednym z najszybciej rosnących rynków nieruchomości i finansów, turystyce i transporcie lotniczym. Emiratczykiem jest zaledwie co czwarty mieszkaniec Dubaju. Wystarczy dotrzeć na jego przedmieścia, żeby odkryć przerażające getta, zamieszkane przez setki tysięcy nędznie wynagradzanych Pakistańczyków i Hindusów, którzy niewolniczą pracą wznoszą i utrzymują szklane promenady, błyszczące wieżowce i sztuczne wyspy. Walczą o przetrwanie, wierząc, że taki jest ich los.

Oszałamiająca oaza luksusu okazała się raczej fatamorganą luksusu. Prawdziwa była tylko pustynia. Zaczynała się tam, gdzie kończyły się rurki zraszaczy nawadniających trawniki, kwiaty i palmy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



OD WYDAWCY

Autor poświę­cił rok, aby odpo­wie­dzieć na zadane sobie pyta­nie: jaki naprawdę, z pomi­nię­ciem wszel­kich mitów i ste­reo­ty­pów, jest Dubaj, roz­darty mię­dzy bedu­iń­ską tra­dy­cją, reli­gij­nym rady­ka­li­zmem islam­skim i eks­tre­mi­zmem roz­woju. Poszu­ku­jące wciąż wła­snej toż­sa­mo­ści mia­sto-pań­stwo epoki post­na­fto­wej nie prze­staje wabić. Sta­tus raju podat­ko­wego we wszech­świe­cie finan­sów islam­skich nie­ustan­nie przy­ciąga poszu­ku­ją­cych for­tuny inwe­sto­rów i han­dlow­ców, a wyzna­cza­jący nowe trendy lider świa­to­wej tury­styki roz­bu­dza wyobraź­nię i pra­gnie­nia, łech­cząc mile sno­bi­stycz­nymi hote­lami próż­ność zamoż­nych.

Strony inter­ne­towe zara­żają entu­zja­zmem do tego mia­sta marzeń, będą­cego eks­cy­tu­jącą świą­ty­nią luk­susu i stę­żo­nym kon­cen­tra­tem archi­tek­tury XXI wieku w jed­nym. Mia­sta, któ­rego motto mówi wszystko: „Zasko­czyć, oszo­ło­mić i ocza­ro­wać”. I to na każ­dym kroku. Do wielu prze­ma­wia ten osza­ła­mia­jący wize­ru­nek wszech­obec­nego prze­py­chu, jakby wyjęty z rekla­mo­wej bro­szury mini­ster­stwa tury­styki. Cenią kre­atywny hiper­ak­ty­wizm, histe­ryczny wyścig ku awan­gar­do­wo­ści i rzu­ca­jący się w oczy nad­miar. Powstały na boga­tych w ropę pia­skach emi­rat jest dzi­siaj ede­nem dla tych, któ­rzy kochają luk­sus, pię­cio­gwiazd­kowe hotele, piękną pogodę i zachwy­cają się base­nami usy­tu­owa­nymi setki metrów nad zie­mią.

Ale są i tacy, któ­rzy potra­fią spoj­rzeć na Dubaj kry­tycz­nie, nazy­wa­jąc go mia­stem bez cha­rak­teru. Jak zauważa bry­tyj­ski pisarz Law­rence Osborne, „pełna skraj­no­ści i sprzecz­no­ści metro­po­lia przy­brała wymiar tan­det­nej gro­te­ski”. Prze­kształ­ciła się w futu­ry­styczny kosz­mar, cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wany przez Księgę rekor­dów Guin­nessa, nie­ofi­cjalną kon­sty­tu­cję emi­ratu. Bo tutaj wszystko musi być więk­sze i ład­niej­sze niż gdzie­kol­wiek na świe­cie. W gąsz­czu eks­cen­trycz­nych budowli i osten­ta­cyj­nego, na pokaz zbytku bra­kuje cze­goś, co w Sta­rej Euro­pie jest być może mało zauwa­żalne, ale istotne dla jako­ści życia. We Wro­cła­wiu, w Ber­li­nie czy Madry­cie każdy czuje się jak w domu. W Dubaju na pewno nie.

Idąc dalej tym tro­pem, Pał­kie­wicz wprost pyta, czy nie byłoby roz­sąd­niej spoj­rzeć na Dubaj, syno­nim nie­wy­obra­żal­nego bogac­twa, shop­pingu i luk­su­so­wych waka­cji, z jesz­cze więk­szym kry­ty­cy­zmem. Pamię­tajmy, że to typowe kre­dy­to­po­lis, zadłu­żone u swo­ich wie­rzy­cieli na ponad 100 miliar­dów dola­rów. Ana­li­tycy ostrze­gają, że emi­ra­towi wciąż grozi eks­plo­zja nie­bez­piecz­nej mie­szanki, jaką jest fuzja zwy­rod­nia­łych finan­sów z gigan­ty­zmem infra­struk­tu­ral­nym oraz nie­zdrową gospo­darką, zma­ga­ją­cymi się z mie­czem Damo­klesa w postaci bańki nie­ru­cho­mo­ścio­wej. Jej pęk­nię­cie mogłoby spo­wo­do­wać kom­pletne ban­kruc­two, któ­rego namiastki mia­sto doświad­czyło już w 2008 roku. Autor czę­sto ucieka od świata czaru i zry­wa­jąc jego złotą maskę, ujaw­nia dru­gie obli­cze sztucz­nego raju. Obli­cze, o któ­rym gło­śno się nie mówi i nie pisze. Poka­zuje nędzę Azja­tów kon­tra­stu­jącą z baśnio­wymi warun­kami byto­wymi boskiej kasty etnicz­nych Dubaj­czy­ków, wnu­ków nie­pi­śmien­nych Bedu­inów. Zapusz­cza się w miej­sca skraj­nego ubó­stwa, na przy­kład do getta na obrzeżu mia­sta, gdzie w okrut­nych warun­kach bytuje armia azja­tyc­kich robot­ni­ków. To wła­śnie oni w ciągu jed­nego poko­le­nia zbu­do­wali w nie­wol­ni­czych warun­kach się­ga­jący nieba pustynny Man­hat­tan. Przy­je­chali tu zwie­dzeni dobrymi zarob­kami i moż­li­wo­ścią zapew­nie­nia god­nego życia swoim rodzi­nom, a zastali kosz­mar. Tego tury­sta ni­gdy nie zoba­czy, bo – jak mówi Pał­kie­wicz – mogłoby to wysa­dzić w powie­trze kre­owany przez lata mit Dubaju. Coraz częst­sza kry­tyka spo­łecz­no­ści mię­dzy­na­ro­do­wej spra­wia, że temat taniej siły robo­czej staje się wysoce kło­po­tliwy dla emira. Nic dziw­nego, że dla przy­kry­cia takich pro­ble­mów w lutym 2016 roku poja­wił się gro­te­skowy temat zastęp­czy: nowo powstałe Mini­ster­stwo Szczę­ścia.

Pustynny klej­not, zbu­do­wany po to, aby wywo­łać zdu­mie­nie świata i wyprze­dzić wyobraź­nię czło­wieka, z jed­nej strony impo­nuje luk­su­sem i roz­ma­chem, z dru­giej, z tym swoim osten­ta­cyj­nym zbyt­kiem i eks­ce­sami, jest jakby na pokaz

Autor nie prze­oczył też auto­ry­tar­nego ustroju i dra­koń­skich repre­sji wobec dzia­ła­czy na rzecz demo­kra­cji, bez­praw­nych aresz­to­wań ani szo­ku­ją­cych tor­tur. Unia Euro­pej­ska wystą­piła co prawda do Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich z ape­lem o posza­no­wa­nie praw czło­wieka i wol­no­ści oby­wa­tel­skich, jed­nak bez skutku, bo petro­do­lary zapew­niły szej­kom pobłaż­li­wość. Lide­rzy poli­tyczni nie oka­zali się skłonni do zło­że­nia inte­re­sów eko­no­micz­nych na ołta­rzu walki o war­to­ści naj­wyż­sze.

W książce Dubaj. Praw­dziwe obli­cze Jacek Pał­kie­wicz obala utarte poglądy, a w zamian doko­nuje wni­kli­wej oceny do nie­dawna nic nie­zna­czą­cej na mapie monar­chii abso­lut­nej, dziś jed­nego z naj­bar­dziej roz­re­kla­mo­wa­nych miejsc na świe­cie.

Szej­ko­wie ZEA nie są zbyt wyczu­leni na punk­cie popraw­no­ści poli­tycz­nej. Miej­scowe sądy słyną z pro­ce­sów ska­zu­ją­cych na wię­zie­nie wyłącz­nie za to, że ktoś upo­mniał się o prawo do wol­nych wybo­rów lub żądał wol­no­ści słowa. Albo też za umiesz­cze­nie na YouTube saty­rycz­nego fil­miku z wymy­ślo­nej szkoły sztuk walki mło­dych Dubaj­czy­ków, jak zda­rzyło się to ame­ry­kań­skiemu kon­sul­tan­towi biz­ne­so­wemu. Trzy lata temu został on ska­zany na rok wię­zie­nia, bo „ośmie­szył miej­scową mło­dzież, szko­dząc w ten spo­sób wize­run­kowi ZEA”. Absur­dalna kara grzywny dotknęła pewną Angielkę, która na swoim Face­bo­oku napi­sała, że nudzi się pod­czas rama­danu. Nie ma więc wąt­pli­wo­ści, że Autor, który miał odwagę poka­zać to wszystko, musi się liczyć z zaocz­nym ska­za­niem na dłuż­sze pozba­wie­nie wol­no­ści. To doda­tek do wyroku śmierci, który od dekady ciąży już nad nim z rąk Al Kaidy. Otrzy­mał go za sprze­ciw wobec islam­skiej inwa­zji na Europę. „Rze­tel­ność należy do moral­nego obo­wiązku dzien­ni­ka­rza. Zawsze poka­zuję świat taki, jaki jest, a nie taki, jakim go kreują” – pod­kre­śla Jacek Pał­kie­wicz.

DLA­CZEGO DUBAJ?

Zawsze podró­żo­wa­łem, aby żyć, i żyłem, aby podró­żo­wać. Moto­rem tego nie­ustan­nego prze­miesz­cza­nia się była wro­dzona docie­kli­wość i obse­syjny głód świata, kon­taktu z oso­bli­wo­ściami przy­rody i odmien­nymi kul­tu­rami. Żyłem na gra­nicy snu i rze­czy­wi­sto­ści, nara­ża­łem się na prze­ciw­no­ści losu, cho­roby, trudy i nie­bez­pie­czeń­stwa, ale reali­zo­wa­łem mło­dzień­cze sny w świe­cie nie­zmie­nio­nym czę­sto od swego zara­nia. Nie ukry­wam, że powio­dło mi się w życiu, bo rzu­tem na taśmę zdą­ży­łem poznać dzie­wi­cze kra­iny czy zagu­bione pry­mi­tywne ple­miona tubyl­cze, co dostar­czało mi emo­cji zna­nych Magel­la­nowi, Mar­cowi Polo czy Beniow­skiemu.

Ceniony przeze mnie pisarz Jan Grze­gor­czyk zdu­miał się, kiedy pod­eks­cy­to­wany rela­cjo­no­wa­łem mu pomysł na nową książkę.

– Hm, wyprawa do Dubaju? – wes­tchnął z powąt­pie­wa­niem. – Jak może ostatni Mohi­ka­nin podróży w stylu dzie­więt­na­sto­wiecz­nych odkryw­ców, czło­wiek, który uczył astro­nau­tów i koman­do­sów stra­te­gii prze­trwa­nia w skraj­nie suro­wych warun­kach, stać w tłu­mie tury­stów i gapić się z otwartą gębą na emi­racką orgię bogac­twa?

Drogi Janku, rze­czy­wi­ście celem moich podróży zawsze było poszu­ki­wa­nie oso­bli­wo­ści giną­cych cywi­li­za­cji, nie­zwy­kłych zja­wisk i miesz­kań­ców krain odle­głych zarówno w sen­sie geo­gra­ficz­nym, jak i cza­so­wym. Takie eks­plo­ra­cje wyma­gają kolo­sal­nego wysiłku, a w życiu każ­dego czło­wieka przy­cho­dzi dzień, kiedy trzeba pogo­dzić się z aktem uro­dze­nia. Pamię­tasz pio­senkę Nie­po­ko­nani zespołu Per­fect: „Trzeba wie­dzieć, kiedy ze sceny zejść nie­po­ko­na­nym”? Młod­szy ode mnie osiem lat Krzysz­tof Wie­licki też nie miał wąt­pli­wo­ści: „Dosko­nale zdaję sobie sprawę, że już wię­cej nie pójdę na szczyt. Ale to jed­nak jest nar­ko­tyk i mojego świata nie porzucę. Wyko­rzy­stam swoje doświad­cze­nie i wystą­pię w roli szefa wyprawy”.

W salach Muzeum Dubaj­skiego, w zaku­rzo­nym osiem­na­sto­wiecz­nym for­cie Al-Fahidi, słu­cha­łem prze­wod­nika w dłu­giej bia­łej dże­la­bie, ina­czej disz­da­szu, i chu­ście przy­trzy­my­wa­nej na gło­wie dwoma sznur­ko­wymi pier­ście­niami, który opo­wia­dał histo­rię mia­sta zro­dzo­nego w nie­spełna pół wieku. Uświa­do­mi­łem sobie wów­czas, że dotar­łem do końca podróż­ni­czej epoki.

Podró­żo­wa­nie w daw­nym stylu prze­stało ist­nieć na moich oczach. Świat rap­tow­nie się zmie­nił i skur­czył, a inno­wa­cje tech­no­lo­giczne i dyna­miczna eks­pan­sja inter­netu zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wały filo­zo­fię tra­dy­cyj­nie poj­mo­wa­nej podróży. Pro­cesy glo­ba­li­za­cji pro­wa­dzące do uni­fi­ka­cji wzo­rów kon­sump­cyj­nych i sty­lów życia nisz­czą róż­no­rod­ność kul­tu­rową i zabi­jają lokalne toż­sa­mo­ści. A wia­domo, że podróż­nik, nie bacząc na nie­pew­ność i mor­dęgę, chciałby zaspo­koić głód świata gdzieś tam, na nie­prze­tar­tych szla­kach, w kon­fron­ta­cji z inną rze­czy­wi­sto­ścią, poszu­ku­jąc zanu­rzo­nego w cza­sie prze­szłym auten­tyku. Bry­tyj­ski pisarz Law­rence Osborne w The Naked Tourist zauważa, że pere­gry­na­cja utra­ciła blask i sens. Twier­dzi, że pro­blem współ­cze­snego glob­tro­tera polega na tym, że nie wie, dokąd jechać, bo wszystko stało się bez­li­to­śnie jed­na­kowe.

Jeste­śmy świad­kami „śmierci podróży”, któ­rej miej­sce zajęła wszech­obecna tury­styka, a bio­rąc pod uwagę jej kon­sump­cyjny cha­rak­ter, wła­ści­wiej byłoby ją nazwać nawet post­tu­ry­styką.

Tkwiąca w jej szpo­nach pla­neta stała się jed­nym gigan­tycz­nym kuror­tem, „glo­balną wio­ską”. Gdzie­kol­wiek czło­wiek się ruszy, w gar­dle czuje gorycz. Powszechny prze­mysł tury­styczny prze­kształ­cił egzo­tyczne tra­dy­cje w komer­cyjny folk­lor, zro­bił z naszej pla­nety park roz­rywki, jedną zuni­fi­ko­waną cepe­lię, ska­zu­jąc nas na poru­sza­nie się w gra­ni­cach tej tra­gicz­nej imi­ta­cji. Ktoś powie­dział, że tury­styka przy­po­mina sto­isko z fast foodem: krótką wizytę w lokalu, gdzie spo­żywa się ser­wo­wane na pocze­ka­niu pseu­do­po­ży­wie­nie. Prze­różne bur­gery, pizze, kebaby, hot dogi powo­dują, że zni­kła magia egzo­tyki, wszę­dzie na świe­cie czu­jemy się jak w rodzin­nym domu.

Dzia­ła­nia mar­ke­tin­gowe spra­wiają, że zwie­dzamy nie to, co by nas inte­re­so­wało, a jedy­nie narzu­cone przez plan i spo­łeczne wymogi zabytki czy oso­bli­wo­ści przy­rody. Bogac­two lokal­nej kul­tury redu­kuje się do ste­reo­ty­pów. Brak miej­sca na kon­takt z tubyl­cami, na rze­czy­wi­ste pozna­nie kraju. Przy­bysz tra­fia w ręce zawo­dow­ców od tury­styki, któ­rzy pro­wa­dzą go po uprosz­czo­nym „świe­cie”, folk­lo­ry­stycz­nym skan­se­nie, zapew­nia­ją­cym ilu­zję realiów. A Henry Mil­ler, autor książki Zwrot­nik Raka, twier­dził, że więk­szy sens ma odkry­cie jakiejś świą­tyni, o któ­rej nikt nie sły­szał, niż zwie­dza­nie wśród kłę­bią­cych się tłu­mów Kaplicy Syk­styń­skiej. Dzi­siaj nie­stety już takich nie­od­kry­tych świą­tyń nie uświad­czysz. Nie bez żalu stwier­dzam, że eks­cy­tu­jący świat, do któ­rego dotar­łem, nie­le­gal­nie poko­nu­jąc druty kol­cza­ste żela­znej kur­tyny, i w któ­rym potem żyłem jako wieczny nomada, już nie ist­nieje.

Nie naj­le­piej poczu­łem się w nowych realiach, które pochwy­ciły mnie w pułapkę. Pułapka ta miała dru­gie dno, bo uświa­do­mi­łem sobie, że muszę pogo­dzić się z tym, co nie­unik­nione: mam prze­cież 73 lata, dawno wsze­dłem w ostat­nią ćwiartkę i nie mogę tra­cić czasu na rze­czy bez­u­ży­teczne. Drę­czył mnie nie­po­kój, wzbie­rała tęsk­nota za tym, czego już wię­cej nie będę robić. Nie­ocze­ki­wa­nie zna­la­złem się u kresu wędrówki. Kilka lat temu led­wie wytrzy­ma­łem trudy prze­prawy przez chiń­ską pusty­nię Takla Makan. To wtedy dopa­dły mnie myśli, że to już pew­nie ostatni raz.

Moja pro­fe­sja i pod­stawa egzy­sten­cji, eks­plo­ra­cja odle­głego świata, eks­tre­malne szko­le­nia survi­va­lowe w uciąż­li­wych warun­kach kli­ma­tycz­nych – to wszystko zostało za mną. Już nie gonię do przodu jak nie­gdyś. Dzie­sięć lat temu Rein­hold Mes­sner wyznał mi, że skoń­czył sześć­dzie­siątkę i powoli będzie skła­dać broń. „Nie mam już tej samej siły, spraw­no­ści i wytrzy­ma­ło­ści. Chcę tylko zali­czyć jesz­cze Gobi” – powie­dział przed wyjaz­dem do Mon­go­lii. Jestem od niego star­szy o dwa lata, ale wtedy takie myśli jesz­cze mnie nie nacho­dziły.

Dziś jestem świa­dom, że prze­kro­czy­łem Con­ra­dow­ską „smugę cie­nia”, sym­bo­liczną gra­nicę, poza którą nie­wiele miej­sca pozo­staje na kuszące per­spek­tywy. Nie­dawno dozna­łem wstrząsu, bo młoda dziew­czyna chciała ustą­pić mi miej­sca w tram­waju. Coś podob­nego prze­ży­łem, mając trzy­dzie­ści lat, kiedy w dys­ko­tece jakaś nasto­latka zwró­ciła się do mnie: „Pro­szę pana”. Droga stała się krót­sza, kartki z kalen­da­rza spa­dają coraz szyb­ciej, nie ma już nadziei na mło­dzień­cze plany i zamie­rze­nia. Lecz ile by się doznało satys­fak­cji w życiu, to zawsze pozo­staje nie­do­syt.

Z fizjo­lo­gią nikt jesz­cze nie wygrał, nie można prze­sko­czyć odwiecz­nych praw natury. Nie bez trudu akcep­tuję ten fakt, tym bar­dziej że moje wyobra­że­nia o przy­szło­ści są tym­cza­sem bar­dzo mgli­ste. Powi­nie­nem zna­leźć modus vivendi, by emo­cje nie stra­ciły swo­jej barwy.

Czuję się w obo­wiązku podzię­ko­wać Panu Bogu za bez­cenny pre­zent – arcy­cie­kawe życie. Uwa­żam się za osobę nad wyraz uprzy­wi­le­jo­waną, wła­śnie ze względu na jego jakość. Jestem speł­niony, bo zawsze robi­łem dokład­nie to, co spra­wiało mi przy­jem­ność. Niczego nie dosta­łem w spadku, sam byłem mene­dże­rem wła­snego suk­cesu, sam usta­la­łem sce­na­riusz swo­jego życia.

Teraz powi­nie­nem powziąć nie­odwo­łalną decy­zję, a nie jest to łatwa pigułka do prze­łknię­cia. Czym się zajmę, co zro­bię, by dalej wieść życie bogate, pełne emo­cji?

Szansa na rady­kalne zmiany poja­wiła się 26 listo­pada 2014 roku, kiedy po powro­cie do swo­jego żoli­bor­skiego miesz­ka­nia natkną­łem się nie­spo­dzia­nie na ogromny bukiet kwia­tów. Na wizy­tówce odczy­ta­łem: „Dla sie­bie samej, z sza­cun­kiem, Linda”. I nagle mnie olśniło! Trzy­dzie­sta ósma rocz­nica naszego ślubu. Rzadko, a wła­ści­wie bar­dzo rzadko świę­to­wa­łem tę datę, bo albo byłem gdzieś daleko, albo po pro­stu o niej zapo­mi­na­łem.

Te kwiaty wzru­szyły mnie do głębi. Dotarło do mnie, że powi­nie­nem, przy­naj­mniej w jakimś stop­niu, spła­cić dług moralny. Ego­istyczna reali­za­cja moich przed­się­wzięć zwy­kle odby­wała się kosz­tem rodziny. Rzadko wyjeż­dża­li­śmy razem. Na dobrą sprawę chyba ni­gdy nie byli­śmy na praw­dzi­wych wspól­nych waka­cjach. Linda wypo­mi­nała mi cza­sem, że nawet nie odbyli­śmy podróży poślub­nej, bo byłem zajęty wyprawą na Bor­neo. Nasze nie­liczne eska­pady ogra­ni­czały się zwy­kle do krót­kiego pobytu w Stam­bule, Paryżu, Madry­cie czy Buenos Aires. I nawet wtedy nie spę­dza­li­śmy ich do końca razem, bo ją inte­re­so­wały muzea, za któ­rymi ja nie prze­pa­dam.

Linda jest malarką, ma arty­styczną duszę, jest wraż­liwa i ceni piękno, co zresztą odbija się w jej twór­czo­ści. Zawsze potra­fiła zna­leźć obraz lub rzeźbę zasłu­gu­jącą na miano praw­dzi­wego dzieła sztuki. Jej dobry smak uwi­dacz­nia się przy dobo­rze ubra­nia, biżu­te­rii czy w opi­sie oto­cze­nia. No i jest kre­atywna. Kie­dyś pra­co­wała na zamó­wie­nie firmy złot­ni­czej w Vicenzy, jej złoty pas wysa­dzany dro­go­cen­nymi kamie­niami tra­fił do Jacqu­eline Ken­nedy. Chło­nie wszystko, co gustowne, ale też to, co leży na styku sztuki z luk­su­sem. Przy tym wszyst­kim jest stu­pro­cen­tową kobietą dba­jącą o swój wize­ru­nek, ele­gancką i piękną, tak fizycz­nie, jak i duchowo. Dokąd więc ją zabrać, aby naprawdę czuła się szczę­śliwa?

Świat ilu­zji, prze­py­chu i sprzecz­no­ści. Dubaj­skie księ­stwo, syno­nim bogac­twa i roz­ma­chu, jest niczym skrzący bla­skiem dia­ment, tyle że z licz­nymi ska­zami

LINDA

Przy­po­mi­nam sobie pewien dzień w połu­dnio­wych Wło­szech, w Bari, wio­sną 2013 roku.

Linda otwiera bal­ko­nowe drzwi i wycho­dzi na taras. Spo­gląda zachwy­cona na błę­kitną zatokę, w którą głę­boko wrzyna się ska­li­sty cypel, od stu­leci cał­ko­wi­cie zabu­do­wany jasnymi bry­łami murów obron­nych i budyn­ków. W ich ścia­nach wid­nieją nie­wiel­kie pro­sto­kątne oczo­doły okien. Dalej, na ska­li­stej wysepce, widać rów­nie stary kościół, zaj­mu­jący całą powierzch­nię wynio­sło­ści wysta­ją­cej z wody.

– Jacku, odpocz­nij sobie – wska­zuje hote­lowy tap­czan. – Pro­wa­dzi­łeś samo­chód przez kilka godzin. Ja tylko…

Wiem, co to „tylko” ozna­cza. Wcho­dzi do łazienki i nikt obcy nie odgadłby, w jakim celu. Chyba tro­chę prze­sa­dza z tą higieną. Jak zwy­kle, kiedy jeste­śmy w podróży, nie może obejść się bez dezyn­fek­cji hote­lo­wej łazienki. Pro­wa­dze­nie samo­chodu nie zmę­czyło mnie szcze­gól­nie, ale zgod­nie z życze­niem żony sia­dam wygod­nie i zer­kam na jej rodzinne mia­sto.

Wpraw­dzie uro­dziła się w Wene­cji, ale jej rodzice pocho­dzą stąd, z Bari nad Adria­ty­kiem, gdzie już w roku 180 p.n.e. ist­niał ważny port mor­ski. Rodzina dziadka Pasqu­alego Mar­tina zali­czała się do naj­bo­gat­szych w tym mie­ście. Miesz­kała w luk­su­so­wym, peł­nym prze­py­chu pała­cyku ze wspa­nia­łym wido­kiem na XI-wieczną bazy­likę Świę­tego Miko­łaja, w któ­rej znaj­duje się nagro­bek pol­skiej kró­lo­wej Bony. W obszer­nym domu słu­żyło kil­ka­na­ście osób, guwer­nantki i nia­nie dla ośmiorga dzieci. Don Pasqu­ale był wła­ści­cie­lem stoczni, rafi­ne­rii naf­to­wej oraz dużych zakła­dów prze­my­słu sta­lo­wego i maszy­no­wego. Rodzina posia­dała paradną karetę ze stan­gre­tem i loka­jem, spa­ce­rowy powo­zik i bogato zdo­bioną karocę. Jej człon­ko­wie stali się też na początku XX stu­le­cia wła­ści­cie­lami pierw­szego w mie­ście auta bugatti, budzą­cego dziś pożą­da­nie kolek­cjo­ne­rów. Zbu­do­wane przez dziadka impe­rium zostało w dużej czę­ści znisz­czone przez synów, któ­rzy zabi­jali iry­tu­jącą nudę w kasy­nach gry w Monte Carlo.

Mama Lindy wynio­sła z domu nie­na­ganne maniery i rygo­ry­styczne zasady wycho­wa­nia, na zdję­ciach widać kobietę o wynio­słej posta­wie, lecz przy­ja­znym spoj­rze­niu.

Z łazienki docho­dzi szum prysz­nica ata­ku­ją­cego wannę czy bro­dzik – nie wiem jesz­cze, co tam mamy. To ona wybrała hotel i pokój. Linda jest bar­dzo sta­now­cza i pod moją nie­obec­ność zawsze dosko­nale radziła sobie z wycho­wa­niem synów, nie roz­piesz­cza­jąc ich i utrzy­mu­jąc w nale­ży­tej dys­cy­pli­nie. Ni­gdy też nie była nado­pie­kuń­cza i nie ogra­ni­czała ich samo­dziel­no­ści. Możemy być dumni, że posie­dli wszyst­kie cechy, które liczą się w życiu: cha­rak­ter, oso­bo­wość, deter­mi­na­cję, god­ność, lojal­ność i, kiedy trzeba, także zuchwa­łość.

Mój Boże, kazała mi odpo­cząć po kilku godzi­nach jazdy!

A prze­cież jesz­cze parę lat temu w razie potrzeby sama Linda wsia­dała pod naszym wło­skim domem do samo­chodu i po dwu­dzie­stu godzi­nach docie­rała do War­szawy. To – baga­tela – 1400 kilo­me­trów! Dziś woli zatrzy­mać się na noc w poło­wie drogi, w Wied­niu. Roz­sąd­nie.

– Chcia­ła­bym przejść się po por­cie dziadka. – Uka­zuje się w drzwiach zado­wo­lona ze swo­jego dzieła. Oto Linda! Nawet w gumo­wych ręka­wi­cach wygląda dostoj­nie. – I znam tu bar­dzo dobrą knajpkę, gdzie lokalni arty­ści wie­szają od lat swoje obrazy. Zjemy tam kola­cję, zgoda? Sama dziś już nie jestem w sta­nie nic przy­rzą­dzić.

Każdy, kto bywa u nas na kola­cji, nie szczę­dzi Lin­dzie kom­ple­men­tów za jej wspa­niałe spe­cjały kuli­narne. „Zawsze przy­wożę z domu nie­zbędne pro­dukty, które wypeł­niają całą lodówkę, bo bez nich nie stwo­rzy­ła­bym tych potraw” – wyja­śnia z wła­ściwą sobie skrom­no­ścią.

Linda na 50. pię­trze hotelu Mar­riott Marquis, naj­wyż­szego hotelu świata

Linda miesz­kała w wielu miej­scach, co wią­zało się ze służ­bo­wymi trans­fe­rami ojca, komen­danta kara­bi­nie­rów. Gdzie­kol­wiek jed­nak jeste­śmy, potrafi stwo­rzyć domową atmos­ferę. Pro­wa­dzi dom według wło­skich tra­dy­cji i jest per­fek­cyjną panią domu. W naszej willi w Bas­sano del Grappa wszystko jest dosko­nale uło­żone. Wszę­dzie czuć jej rękę.

No, może z wyjąt­kiem terenu ota­cza­ją­cego willę i palm tu rosną­cych, bo nie prze­pada za pra­cami ogro­do­wymi, a ja nie mam na to czasu.

Znów wyszła na taras i wcią­gnęła w płuca wie­czorne powie­trze nio­sące z sobą zapach morza – ryb, glo­nów, soli, jodu zmie­sza­nego z nie­uchwytną nie­mal wonią mur­sze­ją­cych murów.

– Dobrze, że nie sku­sił cię Hol­ly­wood – szep­ną­łem i przy­tu­li­łem Lindę. – W prze­ciw­nym razie pew­nie nie przy­wio­zła­byś mnie do mia­sta swo­ich dziad­ków.

Zmarły nie­dawno zna­ko­mity pio­sen­karz i aktor fil­mowy Bing Crosby, jedna z naj­więk­szych postaci show-biz­nesu XX wieku z epoki Franka Sina­try, Cary’ego Granta czy Jima Ste­warta, nama­wiał ją do pozo­sta­nia w Ame­ryce, kre­śląc przed nią wizję hol­ly­wo­odz­kiej kariery. To on wylan­so­wał kie­dyś Kathe­rine Hep­burn. A Lindę trak­to­wał jak wła­sną córkę. Była w roz­terce. Powie­działa, że musi się zasta­no­wić. Dzień póź­niej pod­jęła decy­zję: wróci do Włoch, bo tam czeka na nią Jacek.

To nie było poświę­ce­nie, a jej oso­bi­sty wybór. Mogłaby pozo­stać w Sta­nach, będąc wciąż moją żoną, choć widy­wa­li­by­śmy się jesz­cze rza­dziej. Dali­by­śmy radę – jest wyro­zu­miała, zazdro­sna bez prze­sady, cier­pliwa.

Ale wolała być bli­sko mnie, co oczy­wi­ście dało mi wielką satys­fak­cję.

Kiedy w zacho­dzą­cym słońcu stoi oparta lekko o barierkę tarasu, ele­gancka i atrak­cyjna, a wiatr od morza muska jej czarne włosy, głasz­cze ide­alny owal twa­rzy i chło­dzi pełne usta nie­po­trze­bu­jące mod­nej dzi­siaj korekty, przy­po­mi­nam sobie jej foto­gra­fie wyko­nane swego czasu przez Marka Czu­dow­skiego dla wło­skiej edy­cji „Play­boya”. Arty­sta nadał im głęb­szy wymiar, wię­cej zakry­wa­jąc, niż odkry­wa­jąc, po pro­stu bar­dziej inte­re­su­jąca jest jej postawa i wyraz twa­rzy. Urok pozo­stał.

– Chodź, zapra­szam na wędrówkę po prze­szło­ści mojej rodziny. – Ujmuje mnie pod rękę i wol­nym kro­kiem idziemy do portu, zamku i na nabrzeże.

Oto moja Linda.

Nie jestem ani miło­śni­kiem, ani zbie­ra­czem klej­no­tów.

Poza tym jed­nym.

Linda zawsze robiła wszystko, aby stwo­rzyć mi naj­bar­dziej sprzy­ja­jące warunki do pracy zawo­do­wej. Na tym polega tajem­nica uda­nych związ­ków, choć może patrzę na to zbyt ego­istycz­nie.

Kiedy piszący moją bio­gra­fię Andrzej Kapła­nek zapy­tał Beatę Tysz­kie­wicz, jaki jest Jacek, odpo­wie­działa: „Jest nie­obli­czalny w swo­ich marze­niach, a jed­nak je speł­nia. Godzi tem­pe­ra­ment z powścią­gli­wo­ścią, dobroć z szorst­ko­ścią. Jest taki, jakim uczy­niła go jego pasja pozna­wa­nia świata i surowa przy­roda. Zawsze pewny wygra­nej. Ale czy uda­łoby mu się speł­niać swe marze­nia, gdyby nie przy­stań, jaką stwo­rzyła mu jego piękna żona Linda? To dzięki niej jest, kim jest. Podzi­wiam ich part­ner­skie życie”.

Tak, za to wszystko jestem jej wdzięczny całą duszą.

Nade­szła chwila, aby wypeł­nić powstałą lukę i poświę­cić Lin­dzie czas, któ­rego wcze­śniej nie mia­łem. Zaczą­łem pla­no­wać orga­ni­za­cję „mał­żeń­skich waka­cji życia”, wszystko miało być na pięć gwiaz­dek. Wybór padł na Azję Połu­dniowo-Wschod­nią. I na Dubaj. Można by zapy­tać, czy Włoszka, która ma w genach cudowną starą archi­tek­turę i żyła pośród zabyt­ków, odnaj­dzie się w tym super­no­wo­cze­snym świe­cie. Ja jed­nak wiem, że tak, bo już raz tam z nią byłem. Ale zbyt krótko.

W hotelu One\u0026Only przy plaży na Pal­mie Dża­mira

DO EMI­RATU PRZEZ AZJĘ

Dwa tygo­dnie póź­niej pod dom zaje­chała limu­zyna, która odwio­zła nas na lot­ni­sko. Przy odpra­wie był czer­wony dywa­nik prze­wi­dziany dla pasa­że­rów zaj­mu­ją­cych miej­sce w przed­niej czę­ści samo­lotu. Przy­ja­zna atmos­fera i życz­li­wość ste­war­des linii Emi­ra­tes spra­wiła, że czu­li­śmy się z Lindą sza­no­wa­nymi i mile widzia­nymi gośćmi. To była prze­pustka do nie­po­wta­rzal­nych waka­cji.

Ocze­ki­wa­łem jed­nak wię­cej, bo kiedy kilka lat wcze­śniej zaczą­łem latać tą linią, wyra­fi­no­wana obsługa była na naj­wyż­szym pozio­mie. Kre­owany przez lata mit wspa­nia­ło­ści oka­zuje się prze­re­kla­mo­wany. Na całym świe­cie Emi­ra­tes zatrud­niały w 2015 roku ponad 50 tysięcy pra­cow­ni­ków, w tym wię­cej niż 20 tysięcy per­so­nelu pokła­do­wego ze 130 państw, mówią­cego w 50 języ­kach. Wśród nich około 700 Pola­ków. Firma roz­ra­sta się nie­ustan­nie i, nie­stety, nie jest już w sta­nie upil­no­wać naj­wyż­szych stan­dar­dów, zadbać o detale, oka­zać wyjąt­kową aten­cję, ofia­ro­wać pasa­że­rom to, co naj­lep­sze z emi­rac­kiego stylu życia. Ponadto wiele dziew­czyn zaniża śred­nią urody per­so­nelu pokła­do­wego.

Pomimo ele­ganc­kiego stroju: beżo­wej gar­sonki i czer­wo­nego kape­lu­sika z dopię­tym bia­łym welo­nem, odno­to­wa­łem kilka rażą­cych minu­sów. Dwie ste­war­desy besz­tały nie­zbyt dys­kret­nie swoją maro­kań­ską kole­żankę za zbyt leniwy sto­su­nek do pracy. Drobna Chinka, która kiep­sko mówiła po angiel­sku, i jesz­cze jeden „kwia­tek”: Włoszka, nie­wiele mająca wspól­nego z kinową apa­ry­cją kobiet z Pół­wy­spu Ape­niń­skiego, na doda­tek w brzyd­kich oku­la­rach, nie oka­zy­wała zain­te­re­so­wa­nia pasa­że­rami, tak jakby nie pamię­tała, jaki zawód wyko­nuje.

Emi­ra­tes umoż­li­wia podróż­nym dotar­cie w każde miej­sce na Ziemi z tylko jedną prze­siadką w Dubaju. Z powodu loka­li­za­cji ma prze­wagę nad innymi prze­woź­ni­kami, jego stra­te­giczne poło­że­nie umoż­li­wia obsłu­że­nie za pomocą bez­po­śred­nich lotów nie­mal 90 pro­cent świa­to­wej popu­la­cji

Dubaj. Zatrzy­mamy się tutaj w dro­dze powrot­nej, tym­cza­sem po kilku godzi­nach prze­rwy kon­ty­nu­ujemy podróż na Wschód. W Szan­ghaju odwie­dzimy Mak­sego, syna zako­twi­czo­nego tam od sze­ściu lat. Opu­ścił Europę, bo, jak mówi, futu­ry­styczna metro­po­lia zapew­nia mło­demu przed­się­bior­czemu czło­wie­kowi lep­szy start.

Naj­więk­szy samo­lot świata, Air­bus A380, roz­pę­dza się, a ja, patrząc przez jego okno znaj­du­jące się na wyso­ko­ści ósmego pię­tra, nie czuję nawet, kiedy deli­kat­nie i nad­spo­dzie­wa­nie cicho wznosi się w powie­trze. Biz­ne­sklasa na gór­nym pokła­dzie zapew­nia mak­sy­malny kom­fort pod­czas dłu­giej podróży. Trzy kamery zain­sta­lo­wane na zewnątrz samo­lotu pozwa­lają na bie­żąco obser­wo­wać prze­bieg lotu, pokaźny ekran umoż­li­wia dostęp do roz­rywki, fil­mów, muzyki i wia­do­mo­ści z całego świata. Posiłki ser­wo­wane na por­ce­la­nie marki Royal Doul­ton z eks­klu­zyw­nymi sztuć­cami od Roberta Welcha i przy­go­to­wy­wane przez naj­lep­szych sze­fów kuchni wyglą­dają prze­pięk­nie. Jed­nak dla takiej kone­serki dobrej kuchni jak Linda pokła­dowy cate­ring nie wyróż­nia się niczym szcze­gól­nym. Przy fotelu wbu­do­wany jest mini­ba­rek. Ponadto w tyl­nej czę­ści znaj­duje się salo­nik, gdzie można odprę­żyć się na wygod­nych kana­pach i zamó­wić bez­płat­nie u bar­mana drinka i jakąś prze­ką­skę.

Jesz­cze kil­ka­na­ście lat temu namiastka takiego barku była w kla­sie eko­no­micz­nej wszyst­kich towa­rzystw lot­ni­czych obsłu­gu­ją­cych loty mię­dzy­kon­ty­nen­talne. Kom­fort podróży w przed­niej czę­ści samo­lotu staje się bez­cenny w naj­dłuż­szych połą­cze­niach. My lecimy tylko osiem godzin, ale Emi­ra­tes reali­zuje loty rekor­dowe, jak Dubaj–Los Ange­les: 13 425 kilo­me­trów – które przy­ku­wają pasa­żera do fotela na szes­na­ście i pół godziny.

Tuż po pół­nocy ste­war­desa z gładko zacze­sa­nymi w kok ciem­nymi wło­sami, o nie­na­gan­nym maki­jażu, w któ­rym wyróż­niają się kon­tra­stu­jące z bielą zębów jaskrawe cze­re­śniowe usta, nie­ocze­ki­wa­nie zapra­sza mnie do baru.

– Sza­nowny panie – zwraca się do mnie po pol­sku z tajem­ni­czą miną, a ja już się spi­nam, wyobra­ża­jąc sobie, że nawet tu, w samo­lo­cie, potrzebne będą moje umie­jęt­no­ści survi­va­lowe. Ale nie o to cho­dzi. – Z danych pasz­por­to­wych wynika, że pań­ska mał­żonka wła­śnie obcho­dzi uro­dziny. Z tej oka­zji firma przy­go­to­wała tort, który, jeśli pan zechce, może pan wrę­czyć pani Lin­dzie.

Wska­zuje dło­nią za sie­bie i wów­czas dostrze­gam pod szkla­nym klo­szem nie­wielki, fine­zyj­nie przy­ozdo­biony biały tort z pięk­nymi cze­ko­la­do­wymi życze­niami.

– Dużo podró­żuję po świe­cie – mówię do ste­war­desy – a tu dałem się zasko­czyć. Gra­tu­luję. I oczy­wi­ście dzię­kuję za tort. Z przy­jem­no­ścią go wrę­czę.

Idę ostroż­nie, nio­sąc na wycią­gnię­tych przed sobą dło­niach ozdobny wypiek. Za mną podą­żają dwie ste­war­desy.

Linda wciąż mnie nie widzi spod pół­przy­mknię­tych powiek.

Okryta mięk­kim kocy­kiem spo­gląda w okno.

– Kochana – odzy­wam się po wło­sku. – Z oka­zji two­ich uro­dzin, z życze­niami rado­ści i miło­ści.

Odwraca głowę i przez sekundę spra­wia wra­że­nie czło­wieka, który nie wie­rzy w to, co widzi. Potem na jej twa­rzy poja­wia się sze­roki uśmiech.

Dla takich chwil warto żyć.

Daw­niej, kiedy lata­nie było czymś eks­klu­zyw­nym, zare­zer­wo­wa­nym dla naj­bo­gat­szych, praca ste­war­desy ucho­dziła za zawód eli­tarny i roman­tyczny zara­zem. Marzyły o niej dziew­czyny z całego świata, bo to dale­kie podróże, spa­nie w pię­cio­gwiazd­ko­wych hote­lach, moż­li­wość pozna­nia zna­nych osób. W latach sześć­dzie­sią­tych na castingi Pan Am zgła­szało się nawet tysiąc dziew­czyn, a przez eli­mi­na­cyjne sito prze­cho­dziło zale­d­wie kil­ka­na­ście. Wtedy liczyła się uroda. Dziś jest ina­czej. Od dawna obser­wuję, że nawet u naj­bar­dziej zna­nych prze­woź­ni­ków ste­war­desy są ano­ni­mowe i daleko odbie­gają od nie­gdy­siej­szego kry­te­rium, bo dziś bar­dziej niż urodę ceni się pro­fe­sjo­na­lizm. Cho­ciaż są prze­woź­nicy, któ­rzy w komu­ni­ka­cie pra­so­wym o nabo­rze zapo­wia­dają: „Wybie­ramy współ­pra­cow­ni­ków o otwar­tym umy­śle, przy­ja­znych i usłuż­nych”, bo życz­liwe uspo­so­bie­nie wzbu­dza zaufa­nie, a pasa­żer musi czuć, że jest sza­no­wa­nym i mile widzia­nym gościem.

Nie­kiedy zapo­mina się o pasa­że­rze i o postę­po­wa­niu zgod­nym ze zdro­wym roz­sąd­kiem. Ponad wszystko sta­wia się prze­pisy. U arab­skich prze­woź­ni­ków nie doszłoby do sytu­acji, w jakiej zna­lazł się znany pol­ski poli­tyk w samo­lo­cie Lufthansy. Usu­nięto go z pokładu, zanim jesz­cze samo­lot wzbił się w powie­trze, bo… pokłó­cił się ze ste­war­desą o swój bagaż pod­ręczny. Tym­cza­sem nawet iry­tu­jący pasa­żer powi­nien być naj­waż­niej­szy i trudny pro­blem nale­ża­łoby roz­strzy­gnąć na jego korzyść.

Lot trwał jesz­cze wiele godzin. Zdą­ży­łem więc poroz­ma­wiać z pol­ską ste­war­desą na temat jej pracy.

– Nasz zawód jest bar­dzo spe­cy­ficzny – opo­wia­dała. – Pocho­dzę z małego mia­steczka na Lubelsz­czyź­nie. Śni­łam, aby wyrwać się z atmos­fery pro­win­cjo­nal­nego życia, marzy­łam o pozna­niu świata, o prze­ży­ciu przy­gody. Ktoś powie­dział, że świat jest podobny do książki i kto ni­gdy nie podró­żo­wał, zna tylko jego jedną stronę, a ja mam moż­li­wość pozna­wa­nia jed­nej strony dzien­nie. Pra­cuję w Emi­ra­tes już drugi rok. Naszym pod­sta­wo­wym zada­niem jest tro­ska o bez­pie­czeń­stwo pasa­że­rów, a w razie potrzeby prze­pro­wa­dze­nie spraw­nej ewa­ku­acji czy udzie­le­nie pierw­szej pomocy. Poczu­cie bez­pie­czeń­stwa w trud­nych sytu­acjach uda się zapew­nić wyłącz­nie spo­ko­jem i opa­no­wa­niem.

Moja roz­mów­czyni dostrzega zapa­loną lampkę. Ktoś ją wzywa. Uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco i obie­cuje za chwilę wró­cić.

– To nie jest łatwy chleb, tylko ciężka, fizyczna robota, uzna­wana przez nie­któ­rych za eli­tarną. Kiedy nasza grupka z pilo­tami na czele dum­nie masze­ruje przez dwo­rzec lot­ni­czy, zawsze przy­kuwa wzrok podróż­nych. Nie­które z nas zdo­by­wają w ten spo­sób faceta, ale z reguły w pracy „na waliz­kach” na uło­że­nie sobie życia, a nawet zwy­kłe kon­takty towa­rzy­skie nie ma czasu. Zazdro­ści się nam, ale nie oszu­kujmy się, ste­war­desa to ktoś mię­dzy pod­niebną słu­żącą a kel­nerką, kto dora­bia pro­wi­zją ze sprze­daży per­fum i alko­holu. Przede wszyst­kim jed­nak ma napoić, odgrzać posiłki i nakar­mić, a potem sprząt­nąć. Nie­stety, sprzą­tać trzeba też pokła­dowe toa­lety. Szara rze­czy­wi­stość szybko roz­cza­ro­wuje i zachwyt się ulat­nia. Mało kto zdaje sobie sprawę, ile to kosz­tuje wyrze­czeń. Musimy być cią­gle dys­po­zy­cyjne, akcep­to­wać nie­re­gu­larny gra­fik dyżu­rów. Każdy dzień jest inny, wszystko zmie­nia się dyna­micz­nie. Po krót­kim odpo­czynku trudno się nie­raz obu­dzić o czwar­tej nad ranem. A tu trzeba zro­bić maki­jaż i do roboty. Bywało, że w ciągu 12 godzin mia­łam cztery starty i lądo­wa­nia. Trudne są dłu­go­dy­stan­sowe loty nocne, zmiany tem­pe­ra­tur i stref cza­so­wych. Uciąż­liwi bywają nie­kul­tu­ralni czy nawet cham­scy pasa­że­ro­wie. Podróżni od czasu do czasu prze­cho­dzą koń­czące się czę­sto zgrzy­tami i pysków­kami kon­trole bez­pie­czeń­stwa na lot­ni­sku. My tym stre­su­ją­cym pro­ce­du­rom pod­da­jemy się każ­dego dnia i nie ukry­wam, że zawsze odczu­wam zaże­no­wa­nie i pewien dys­kom­fort w takich chwi­lach. Do nie­dawna latało się do miejsc, gdzie cze­kało się kilka dni na powrót do domu, można było wiele zwie­dzić. Dzi­siaj mamy wię­cej połą­czeń i rota­cja jest dużo więk­sza. Nie ma czasu nie tylko na tury­stykę, ale i na pełny odpo­czy­nek. Zawsze należy pamię­tać o nie­na­gan­nej pre­zen­cji.

Znów zapala się lampka. Dzię­kuję jej i wra­cam na miej­sce. Przy­po­mi­nam sobie roz­mowę ze zna­jomą ste­war­desą, która po paru latach nie wytrzy­mała i ode­szła z zawodu. Nie mogła znieść atmos­fery rywa­li­za­cji i zazdro­ści. Nie­które kole­żanki, aby awan­so­wać, ucie­kały się do pisa­nia oczer­nia­ją­cych dono­sów. Docho­dziło do tego, że główny ste­ward, czyli szef nad­zo­ru­jący pracę całego zespołu pokła­do­wego, musiał noto­wać wszel­kie uchy­bie­nia zauwa­żone pod­czas lotu. W prze­ciw­nym wypadku firma zapra­szała go na roz­mowę i wyra­żała wąt­pli­wość, czy rze­czy­wi­ście nie zda­rzają się w pracy żadne nie­do­cią­gnię­cia. Tak szan­ta­żo­wany szef pokładu, w tro­sce o swoje sta­no­wi­sko, gotowy był spo­rzą­dzać jak naj­su­row­sze raporty.

Dubaj, który nie­spo­dzie­wa­nie zna­lazł się na naj­bar­dziej uczęsz­cza­nych szla­kach lot­ni­czych mię­dzy Europą, Ame­ryką i Azją, usta­wicz­nie roz­wija siatkę glo­bal­nych połą­czeń, nie­stety kosz­tem pasa­że­rów.

Mój wło­ski przy­ja­ciel, lata­jący czę­sto do Azji Połu­dniowo-Wschod­niej, twier­dzi, że ow­szem, Emi­ra­tes to linia na wyso­kim pozio­mie, ale bez prze­sady. Ran­kingi w kla­sie eko­no­micz­nej dają jej trzy i pół gwiazdki, a Aero­flo­towi trzy. Róż­nica mię­dzy tymi dwoma prze­woź­ni­kami polega wyłącz­nie na tym, że Ara­bo­wie ser­wują na pokła­dzie wszel­kie alko­hole, a Rosja­nie tylko wino.

Emi­ra­tes gwa­ran­tuje wyjąt­kowy kom­fort, w busi­ness class są roz­kła­dane, poziome łóżka
Linie Emi­ra­tes ofe­rują pasa­że­rom tran­zy­to­wym cie­kawe spę­dze­nie czasu w mie­ście uzna­wa­nym za jedno z naj­bar­dziej dyna­micz­nie roz­wi­ja­ją­cych się na świe­cie
Bar busi­ness class na pokła­dzie air­busa A 380
Kom­for­towy począ­tek waka­cji życia

ORIEN­TALNA ATMOS­FERA SZAN­GHAJU

Z synem witam się ser­decz­nie, po męsku. Wyraź­nie cie­szy go nasz widok. Z Mak­sym, podob­nie jak ze star­szym od niego Kon­ra­dem, w prze­szło­ści nie ukła­dało się naj­le­piej. Rzadko bywa­łem w domu, trudy wycho­wa­nia prze­jęła Linda, łącząc mat­czyną ser­decz­ność i cie­pło z ojcow­ską sta­now­czo­ścią. Oka­zała się silną i mądrą kobietą. Więzi emo­cjo­nalne w okre­sie ich dora­sta­nia, kiedy mło­dzi szu­kają wła­snej toż­sa­mo­ści, były nie­zwy­kle deli­katne. Kiedy wra­ca­łem do domu, chcia­łem zapro­wa­dzić twardą „męską” linię. Taka postawa ochła­dzała jed­nak rela­cje, pro­wa­dziła do buntu. Nie było wiel­kich kon­flik­tów czy głę­bo­kich zra­nień, ale bra­ko­wało oka­zji do szcze­rych i otwar­tych roz­mów, do oka­za­nia ojcow­skiej tro­ski. Pra­wi­dłowe reak­cje poja­wiły się, dopiero kiedy mło­dzi weszli w wiek męski. Czę­ściej bywa­łem wtedy w domu, zaczą­łem dużo z nimi roz­ma­wiać, wycho­dzić im naprze­ciw, poja­wiła się moż­li­wość poświę­ce­nia im wię­cej czasu, a tym samym zdo­by­cia ich zaufa­nia.

Jedziemy przez mia­sto, a mnie dopa­dają obawy. Z zasady sta­ram się nie wra­cać do miejsc, które mnie nie­gdyś zafa­scy­no­wały, bo wiem, że już tam nie odnajdę zna­jo­mych, intry­gu­ją­cych i wywo­łu­ją­cych wzru­sze­nie obra­zów. A czło­wiek pod­świa­do­mie stara się ide­ali­zo­wać prze­szłość, bo w zaka­mar­kach duszy tkwi nostal­gia za tym, co w wyścigu z cza­sem bez­pow­rot­nie znika z hory­zontu. Nie należę do fanów urba­ni­stycz­nych, a już szcze­gól­nie do zwo­len­ni­ków mrocz­nych, przy­tła­cza­ją­cych metro­po­lii, gdzie zachwiane zostały wszel­kie normy i pro­por­cje. Czło­wiek, który tęskni za pier­wot­nym śro­do­wi­skiem, za przy­rodą, z któ­rej nic już nie pozo­stało, ma prawo czuć tam lęk przed zagu­bie­niem, wyalie­no­wa­niem i nie­moż­no­ścią poro­zu­mie­nia z drugą istotą. A także przed nama­calną prze­mocą i każ­dym moż­li­wym złem.

Tym razem jest ina­czej, Szan­ghaj wciąga mnie bez­gra­nicz­nie. Pamię­tam, że nie­wiele ponad dwie dzie­siątki lat temu, w dziel­nicy Pudong po pra­wej stro­nie rzeki Huangpu, był jedy­nie rybacki port pośród pól ryżo­wych. Teraz roz­ciąga się tam znie­wa­la­jący pej­zaż: szan­ghaj­ski Man­hat­tan, pul­su­jące serce chiń­skiego biz­nesu. Od pew­nego czasu dzien­ni­ka­rze porów­nują je z Hong­kon­giem, Nowym Jor­kiem czy Tokio.

– Już tu kie­dyś byłeś, tato? – Maksy zachęca mnie do opo­wie­ści.

– Byłem – odpo­wia­dam. – Pra­wie wszę­dzie już byłem…

Zanim tu przy­je­cha­łem dwa­dzie­ścia lat temu, od dawna zna­łem już tam­ten kli­mat z pasjo­nu­ją­cej powie­ści Jamesa Cla­vella Tai-Pan. To histo­ria o upadku impe­rium chiń­skiego i naro­dzi­nach naj­bo­gat­szej kolo­nii na Wscho­dzie oraz o dzie­jach wła­ści­ciela spółki han­dlo­wej Noble House, toczą­cego wojnę o wpływy z han­dlu z Chi­nami. Ambitny kupiec, przez miej­sco­wych zwany Tai-Panem, czyli „wszech­po­tęż­nym władcą”, dzięki opium stwo­rzył naj­po­tęż­niej­sze w Azji przed­się­bior­stwo.

– Mia­łeś tu kie­dyś robić jakiś film? – wyrywa mnie z zamy­śle­nia Maksy.

– W 1985 roku otrzy­ma­łem od pro­du­centa Dina De Lau­ren­tiisa pro­po­zy­cję kon­sul­ta­cji mery­to­rycz­nej przy reali­za­cji filmu Tai-Pan z Seanem Con­ne­rym w roli głów­nej. Krótko przed­tem uka­zało się we Wło­szech pierw­sze wyda­nie mojej książki o żaglow­cach i ktoś pomy­ślał, że mógł­bym udzie­lić porad w tema­cie dżo­nek – chiń­skich stat­ków han­dlo­wych z pęka­tym kadłu­bem i pro­sto­kąt­nymi żaglami z bam­busa, uży­wa­nych na wodach Azji Połu­dniowo-Wschod­niej. Ale jesz­cze przed usta­le­niem warun­ków finan­so­wych nade­szła infor­ma­cja, że irlandz­kiego aktora z powodu ogra­ni­cze­nia budżetu zastąpi Austra­lij­czyk Bryan Brown. A w ogóle to film nie wymaga kon­sul­ta­cji.

Z branżą fil­mową zwią­zał się mój syn Kon­rad. Przy­je­chał tutaj nie­dawno, bo zapro­po­no­wano mu reży­se­ro­wa­nie serii fil­mów w kli­ma­cie chiń­skiego hor­roru.

W ciągu tych kilku dni objeż­dżamy z Lindą całą chiń­ską metro­po­lię. Opo­wia­dam, wspo­mi­nam, poka­zuję. Ale i poznaję. Odno­szę wra­że­nie, że Linda czuje się tro­chę nie­swojo pośród tego natłoku stali, szkła i betonu. Dopiero trze­ciego dnia oddy­cha z rado­ścią.

Z epoki Tai-Pana pozo­stał w Szan­ghaju fascy­nu­jący obszar kon­ce­sji fran­cu­skiej, będący jakby cząstką Sta­rego Kon­ty­nentu w cen­trum mocno zako­rze­nio­nego w swej boga­tej histo­rii Szan­ghaju. Tu moja żona czuje się pra­wie jak w domu. Uliczki przy­po­mi­nają mia­sta euro­pej­skie z domami naj­wy­żej pię­cio­pię­tro­wymi, prze­pla­ta­nymi kolo­nial­nymi rezy­den­cjami, zanu­rzo­nymi w ogro­dach, i nie­licz­nymi wie­żow­cami łamią­cymi har­mo­nię kra­jo­brazu. Dziel­nica sły­nąca osiem­dzie­siąt lat temu z domów uciech i kasyn, z kon­ste­la­cją buti­ków z naj­bar­dziej zna­nymi na świe­cie mar­kami i nale­żą­cymi do dobrego tonu nastro­jo­wymi restau­ra­cjami, to jeden z naj­bar­dziej ele­ganc­kich zakąt­ków Szan­ghaju.

A mnie robi się naj­nor­mal­niej w świe­cie smutno.

Urze­ka­jąca orien­talna atmos­fera, która zawsze przy­cią­gała uwagę przy­by­sza, z dnia na dzień nie­uchron­nie się ulat­nia. Na każ­dym kroku napo­tyka się wiele sprzecz­no­ści, mie­szankę boga­tej chiń­skiej tra­dy­cji i ultra­no­wo­cze­sno­ści, jakiej nie znaj­dzie się ni­gdzie w Euro­pie. Zawrotne tempo prze­plata się z powol­no­ścią, wykwintne euro­pej­skie restau­ra­cje – z kra­mami ulicz­nymi ser­wu­ją­cymi szasz­łyki z żab. Wytworne gale­rie sztuki zajęły miej­sca palarni opium, kasyn i domów publicz­nych. Bry­tyj­ską Kom­pa­nię Wschod­nio­in­dyj­ską zastą­piły oddziały wiel­kich mię­dzy­na­ro­do­wych firm, które wynio­sły port na dru­gie miej­sce w świe­cie pod wzglę­dem prze­ła­dun­ków. Sze­ro­kie arte­rie krzy­żują się z ciem­nymi zauł­kami, rowery zde­rzają się nie­mal z samo­cho­dami, pagody gra­ni­czą z salo­nami masaży ener­ge­tycz­nych, gwarne i zatło­czone ulice han­dlowe z relak­sową atmos­ferą poran­nej gim­na­styki tai-chi w parku publicz­nym. W labi­ryn­cie wąskich, obsa­dzo­nych pla­ta­nami uli­czek wre tra­dy­cyjne życie. Ludzie pędzą tam żywot, roz­ma­wia­jąc, jedząc czy nawet śpiąc w skwarne, let­nie noce. Obok suszą­cej się na dru­tach odzieży funk­cjo­nują punkty gastro­no­miczne, krawcy, mecha­nicy sku­te­rowi, sto­la­rze. Dopiero kiedy czło­wiek znaj­dzie się w zatło­czo­nych tune­lach metra, zie­mia pochła­nia go, a wszel­kie kon­tra­sty i gra­nice zni­kają.

Szan­ghaj. Legen­darny nad­brzeżny bul­war Bund, z maje­sta­tycz­nymi budow­lami art déco z prze­łomu XIX i XX wieku, pamię­ta­ją­cymi złote lata trzy­dzie­ste

Danni, chiń­ska narze­czona Mak­sego, umó­wiła mnie z eme­ry­tem Yu Kepin­giem, prze­wod­ni­czą­cym komi­tetu blo­ko­wego, miesz­ka­ją­cym o dwa kroki od nad­brzeż­nego bul­waru Bund. Spo­ty­kamy się w małej tawer­nie na Huqiu Road, na tyłach kon­su­latu bry­tyj­skiego, gdzie z pomocą Danni słu­cham jego opo­wie­ści.

– Nie­liczne już wspa­nia­ło­ści prze­szłych cza­sów, które prze­trwały nisz­czy­ciel­ską furię, prze­cho­dzą na naszych oczach do histo­rii – mówi z gory­czą Chiń­czyk. – Mia­sto sta­wia na nowo­cze­sność, wszystko, co dawne, burzy się bez sen­ty­men­tów. Obser­wuję, jak na tysią­cach pla­ców budowy ginie cząstka mojego mia­sta. Stare domy rów­nane są z zie­mią przez pra­cu­jące od świtu do zmierz­chu bul­do­żery, niepozosta­wiające żad­nego śladu prze­szło­ści. W przy­śpie­szo­nym, zachłan­nym na nowość kapi­ta­li­zmie w wer­sji chiń­skiej liczy się wyłącz­nie przy­szłość, roz­wój gospo­dar­czy i budow­nic­two. Koniec z wolną prze­strze­nią. Postęp ma zapew­nić nam nie­skoń­czoną ilość dóbr popra­wia­ją­cych wygodę życia. Nie­stety, zna­leź­li­śmy się w pułapce, za wszel­kie zdo­by­cze ludzie muszą pła­cić wysoką cenę. Uni­fi­ka­cja nisz­czy toż­sa­mość, wyob­co­wuje. Czło­wiek zatra­cił zdol­ność do odczu­wa­nia emo­cji, stał się tylko kolej­nym nume­rem w glo­bal­nej masie. Tęsk­nię za auten­tycz­nymi Chi­nami, które już nie wrócą, i za moją starą ulicą, pełną zapa­chów, sma­ków i życia, któ­rej lada dzień już w ogóle nie będzie.

Słu­cham nostal­gicz­nych wywo­dów Kepinga, jed­nak wiem, że ostatni rok był dla Chin kolej­nym rokiem gigan­tycz­nego skoku cywi­li­za­cyj­nego. Bli­sko 100 milio­nów chiń­skich oby­wa­teli podró­żo­wało po świe­cie, zosta­wia­jąc za gra­nicą 102 miliardy dola­rów, czyli wię­cej od tury­stów ame­ry­kań­skich i nie­miec­kich. Chiń­czycy prze­sie­dli się już z roweru na moto­cykl elek­tryczny, teraz coraz czę­ściej jeż­dżą samo­cho­dem.

Miesz­kańcy Pań­stwa Środka szybko odcho­dzą od kon­fu­cjo­ni­stycz­nej zgody na świat zastany, od spo­koju, wyci­sze­nia i akcep­ta­cji rze­czy­wi­sto­ści. Chcą, wzo­rem zachod­nich tury­stów, prze­ła­my­wać bariery, wal­czyć o swoje miej­sce w świe­cie biz­nesu, świa­do­mie polep­szać swój byt.

Dla­tego chyba z tak wiel­kim odze­wem spo­tyka się pre­lek­cja, którą wygła­szam w Szan­ghaju. W cza­sie poprzed­niej wizyty w tym mie­ście pozna­łem kon­sula Pio­tra Nowot­niaka, osobę nie­zwy­kle mi życz­liwą, w prze­ci­wień­stwie do jego poprzed­nika. Zapro­po­no­wał spo­tka­nie z Polo­nią i pre­lek­cję dla firmy Zhong­tai Ligh­ting, zna­nej w Chi­nach z barw­nych deko­ra­cji świetl­nych. Two­rzy ona kom­pletne kon­cep­cje, od pro­jektu po reali­za­cję, świetl­nych aran­ża­cji miast, hoteli, wnętrz gale­rii sztuki, środ­ków trans­portu czy świą­tecz­nych ilu­mi­na­cji cen­trów han­dlo­wych.

Zapro­po­no­wano mi temat, wyda­wa­łoby się, nie­pod­róż­ni­czy, choć w isto­cie jak naj­bar­dziej zwią­zany z eks­plo­ro­wa­niem świata: „Prze­ła­my­wa­nie barier psy­chicz­nych i wła­snych ogra­ni­czeń”.

Na spo­tka­niu padło wiele pytań doty­czą­cych mojego samot­nego rejsu przez Atlan­tyk w roli dobro­wol­nego roz­bitka. Pytano o strach. Można być twar­dzie­lem, ale kiedy czło­wiek poru­sza się na kra­wę­dzi życia i śmierci, to zwie­rzęcy strach zaci­ska­jący gar­dło z pew­no­ścią go nie omi­nie. Ten nie­po­kój to sygnał alar­mowy w obli­czu nie­bez­pie­czeń­stwa. Może stać się ojcem odwagi, bo speł­nia funk­cję mobi­li­za­cyjną, pod­no­sząc poziom adre­na­liny, która dodaje ener­gii i sty­mu­luje do dzia­ła­nia. Pod­wyż­szony poziom stresu jest w sta­nie uru­cho­mić pier­wotne mecha­ni­zmy i wydo­być drze­miące w czło­wieku nie­sa­mo­wite siły, o któ­rych nie miał poję­cia. Strach i odwaga zazwy­czaj się prze­ni­kają. Wobec odwagi jed­nak należy być ostroż­nym, by nie przy­spo­rzyła kło­po­tów. Jej nad­miar da się zesta­wić z jej cał­ko­wi­tym bra­kiem. Obie postawy mogą oka­zać się tak samo nie­bez­pieczne. Odwaga wyni­ka­jąca z głu­poty czy chęci budze­nia podziwu u innych bywa czę­sto o wiele groź­niej­sza.

W krań­co­wych sytu­acjach naj­bar­dziej poma­gają prze­świad­cze­nie, że pokona się wszel­kie trud­no­ści, hart ducha, opty­mizm i chęć życia. Kto ma kon­trolę nad swoją wolą i zna jej siłę, może sta­wiać przed sobą naj­trud­niej­sze wyzwa­nia.

Pytano mnie też o wiarę w Boga w eks­tre­mal­nych chwi­lach. Na Atlan­tyku doświad­czy­łem głę­bo­kiej lek­cji pokory. Bła­ga­łem: „Dobry Boże, pozwól mi wró­cić do domu”. Modli­łem się do Matki Boskiej Czę­sto­chow­skiej i czu­łem, że jakaś nie­wi­dzialna siła dodaje mi odwagi. Modli­twa w kry­tycz­nych sytu­acjach wzmac­nia morale czło­wieka. Hisz­pań­skie przy­sło­wie mówi: „Wystar­czy spę­dzić tylko jedną noc w małej łódce na wzbu­rzo­nym morzu, by ate­ista stał się wie­rzą­cym”.

Odzew na sali był nie­sły­chany. Może dla­tego, że nie były to puste słowa czło­wieka, który gdzieś te mądro­ści wyczy­tał. Wła­sny suk­ces oku­pi­łem pół­wie­czem ryzyka, poświę­ceń, zaci­ska­nia zębów, pono­sze­nia odpo­wie­dzial­no­ści za sie­bie i swo­ich współ­to­wa­rzy­szy w eks­tre­mal­nie zdra­dli­wych zakąt­kach naszego globu.

Na zakoń­cze­nie pre­lek­cji prze­pro­wa­dzi­łem mały quiz. Zaczą­łem od pytań: Kto pamięta, jak się nazywa czło­wiek, który prze­pły­nął do Ame­ryki drugi, po Krzysz­to­fie Kolum­bie? Oczy­wi­ście nikt tego nie wie­dział. Podob­nie jak nikt nie miał poję­cia, kto jako drugi zdo­był Mont Eve­rest lub posta­wił nogę na Księ­życu. To było nawią­za­nie do tematu pre­lek­cji: drugi się ni­gdy nie liczy, ważny jest tylko pierw­szy. To zna­czy naj­lep­szy! Przez pół­to­rej godziny mówi­łem, jak być nume­rem jeden, to zna­czy o krok przed innymi. Jak poko­ny­wać sła­bo­ści, prze­kra­czać wła­sne ogra­ni­cze­nia, mie­rzyć się z barie­rami umy­słu. Ogól­nie bio­rąc, jak pod­nieść poczu­cie wła­snej war­to­ści i kształ­to­wać postawę „mogę wszystko”.

Na spo­tka­niu padło też z sali jedno elek­try­zu­jące dla mnie zda­nie. Asy­stentka kon­sula gene­ral­nego Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich w Szan­ghaju Ibra­hima Alman­so­uriego porów­nała mnie do władcy Dubaju, szejka Muham­meda ibn Raszida al-Mak­tuma, który podob­nie jak ja nie używa słowa „nie­moż­liwe”.

Podob­nych spo­tkań mia­łem jesz­cze w Szan­ghaju sześć. Zor­ga­ni­zo­wał je Maksy. Odbiły się one sze­ro­kim echem w chiń­skich mediach. Pisano, że gdyby Pol­ska miała takich amba­sa­do­rów jak ja, to mogłaby zaosz­czę­dzić na wydat­kach zwią­za­nych z pro­mo­cją kraju.

Był też w Szan­ghaju czas na chwilę odde­chu. Codzien­nie spa­ce­ro­wa­li­śmy z Lindą po legen­dar­nym bul­wa­rze Bund, przy któ­rym stoją maje­sta­tyczne budowle art déco, pamię­ta­jące złote lata trzy­dzie­ste. Szan­ghaj, dawne finan­sowe serce Orientu, w któ­rym rodziły się kariery milio­ne­rów, ocza­ro­wał Char­liego Cha­plina, Mar­lenę Die­trich czy Geo­rge’a Ber­narda Shawa i wielu innych zna­nych ludzi.

Pew­nego dnia na popo­łu­dniową her­batę wcho­dzimy do Penin­sula, perły wśród azja­tyc­kich hoteli. Zacho­wała się tu kolo­nialna atmos­fera Azji Połu­dniowo-Wschod­niej wraz z odzie­dzi­czo­nym po Bry­tyj­czy­kach rytu­ałem tea time. Dojeż­dża do nas Maksy ze swą uro­dziwą narze­czoną, a chwilę póź­niej i Kon­rad. To przed­ostatni dzień naszego pobytu w Szan­ghaju i chcemy spę­dzić czas w rodzin­nej atmos­fe­rze. Dys­kretna muzyka. Na sto­liku oprócz her­baty zja­wiają się mini­san­dwi­cze, słone tor­ciki i sze­roki wybór cia­stek. Tro­chę tego za dużo, bo za dwie godziny znów zasią­dziemy do stołu. Jeste­śmy bowiem zapro­szeni do restau­ra­cji Da Ivo, też miesz­czą­cej się przy bul­wa­rze Bund, przez Gior­ginę Maz­zero, sze­fową kuchni tego lokalu. Linda odnaj­duje w niej praw­dzi­wie sio­strzaną duszę. U Gior­giny także można spo­tkać gwiazdy.

Widok z Da Ivo jest bez­kon­ku­ren­cyjny. Przez jedno okno widać cały pięk­nie oświe­tlony Bund, a przez dru­gie prze­ciw­le­gły Pudong z lasem dra­pa­czy chmur. Fama tej restau­ra­cji przy­była z Wene­cji, gdzie bliź­nia­czy lokal gościł nie­zli­czone sławne oso­bi­sto­ści, od Har­ri­sona Forda, Chri­stiny Agu­ilery i Paula New­mana po Madonnę, Geo­rge’a Clo­oneya czy Stinga. Dzi­siaj nie ma tu żad­nego VIP-a, ale Gior­gina chce sobie zro­bić ze mną zdję­cie, które zamie­rza powie­sić w gale­rii zna­nych gości. Trudno jej odmó­wić.

Opusz­czamy Szan­ghaj. Zamie­rzam poka­zać Lin­dzie Indo­chiny, dawne kolo­nialne impe­rium fran­cu­skie, które swego czasu wypro­mo­wało mit egzo­tyki i bło­giej egzy­sten­cji wśród mon­su­nów. Zachwy­ca­jący kalej­do­skop ze swoją mozaiką etniczną, przy­ja­znymi ludźmi, wspa­nia­łymi zabyt­kami, sprzy­ja­ją­cym kli­ma­tem, oso­bliwą urodą kobiet i zega­rem czasu ze wska­zów­kami prze­su­wa­ją­cymi się wol­niej niż gdzie indziej wciąż jesz­cze ma w sobie atmos­ferę minio­nych cza­sów.

Przy­le­cie­li­śmy do Louang­ph­ra­bang, daw­nej sto­licy Laosu, z hała­śli­wego, opa­no­wa­nego przez smog, przy­tła­cza­ją­cego cha­osem Bang­koku. Wra­że­nie nie­za­tarte, jak­by­śmy prze­nie­śli się w jakiś sur­re­ali­styczny świat, gdzie glo­ba­li­za­cja jesz­cze nie zapu­ściła korzeni. Linda jest urze­czona ciszą mia­steczka, zapa­chem jaśminu i drewna san­da­ło­wego, a wie­czo­rem bajecz­nym zacho­dem słońca zale­wa­ją­cym niebo magicz­nym bla­skiem złota róż­nych odcieni. Nikt się tu nie śpie­szy, egzy­sten­cja jest odbi­ciem wywa­żo­nych ruchów bud­dyj­skich mni­chów, powol­nego nurtu Mekongu i głę­bo­kiej ducho­wo­ści, która sta­nowi inte­gralną część życia miesz­kań­ców tego kraju.

Także kolo­nialne skrzy­dło hotelu Villa Santi, w któ­rym zatrzy­ma­li­śmy się na jedną noc, jest niczym ze stro­nic ksią­żek Con­rada. Prze­stronny apar­ta­ment z łóż­kiem osło­nię­tym moski­tierą i obra­ca­ją­cym się powoli sufi­to­wym wen­ty­la­to­rem pod­kre­ślają kolo­nialną atmos­ferę Orientu. Uroku dopeł­nia sta­ran­nie utrzy­many ogród, tama­ryn­dowce, cenione ze względu na swoją piękną żół­to­czer­woną barwę drzewa, i świeży zapach plu­me­rii, docie­ra­jący przez okno zabez­pie­czone drobną siatką.

Następny krótki etap to Birma, nazy­wana dzi­siaj Mjanma. Nowe nazwy geo­gra­ficzne ni­gdy nie będą jed­nak miały dla mnie takiego uroku jak dawne, oży­wia­jące wyobraź­nię, tajem­ni­cze miana. W pamięci na zawsze pozo­sta­nie Saj­gon, cho­ciaż dzi­siaj nazy­wają go Ho Chi Min­hem, podob­nie jak Cej­lon Sri Lanką, Syjam Taj­lan­dią albo Ran­gun Yan­go­nem. To ostatni moment, by zoba­czyć kraj, który jesz­cze nie zdą­żył poznać maso­wej tury­styki i kultu pie­nią­dza. Po zali­cze­niu uni­ka­to­wej na skalę świa­tową atrak­cji, jaką jest Pagan z jego zachwy­ca­ją­cymi świą­ty­niami, posta­no­wi­li­śmy odwie­dzić miej­sce od nie­dawna otwarte dla tury­styki. Naj­pierw dole­cie­li­śmy samo­lo­tem do Sit­twe, potem pły­nę­li­śmy pięć godzin łodzią do Myauk U, ostat­niej kró­lew­skiej sto­licy pro­win­cji Rakhine, dzi­siaj bazy wypa­do­wej do odle­głych wio­sek mniej­szo­ści etnicz­nej Chin sły­ną­cej z kobiet o wyta­tu­owa­nych twa­rzach. To pra­dawny, dziś już zaka­zany zwy­czaj mający na celu obronę przed pory­wa­niem kobiet przez nie­przy­ja­zne ple­miona. Pry­mi­tywny tryb życia w zagu­bio­nych osa­dach pozba­wio­nych kon­taktu ze współ­cze­sną cywi­li­za­cją – takie obrazki należą już do ostat­nich zwią­za­nych z prze­szło­ścią Birmy. Cie­szę się, że Linda zdą­żyła to jesz­cze zoba­czyć.

I kolejny samo­lot. Waka­cje mają dal­szy ciąg na wyspie Bali – orien­tal­nym raju na ziemi. Jesz­cze w samo­lo­cie prze­ży­wam mało kom­for­tową dla sie­bie chwilę, kiedy młoda para Pola­ków prosi o auto­graf. Auto­grafy oczy­wi­ście roz­da­wać lubię i to miłe być roz­po­zna­wa­nym, ale nie w sytu­acji, która burzy mój wize­ru­nek. Ten, który przez całe życie prze­dzie­rał się przez pusz­cze, wędro­wał w kara­wa­nach wiel­błą­dów, odże­gnu­jąc się gło­śno od wszel­kich wyciecz­ko­wych mar­szrut, teraz wmie­szał się w mię­dzy­na­ro­dowy tabun urlo­po­wi­czów. Na doda­tek uda­ją­cych się do tury­stycz­nej mekki. W obron­nym odru­chu chcę zaprze­czyć, że to nie ja… Jed­nak górę bie­rze roz­są­dek.

Wiele miejsc prze­cho­dzi nie­uchron­nie do histo­rii. Jesz­cze nie­dawno po zatoce Ha Long pły­wa­łem tra­dy­cyjną dżonką. Dzi­siaj tutejsi rybacy prze­sie­dli się na prak­tycz­niej­sze kutry moto­rowe. Na rzece Jangcy pozna­łem urok żeglo­wa­nia sam­pa­nem, który obec­nie zamie­niono na kom­for­towe statki pasa­żer­skie. Nie zapo­mnę słyn­nych na tej arte­rii wod­nej Trzech Prze­ło­mów, scho­wa­nych teraz pod wodą po wybu­do­wa­niu gigan­tycz­nej tamy. Widzia­łem jesz­cze dawny Zwią­zek Radziecki i otwar­tość duszy rosyj­skiej. Na Kam­czatce żywi­łem się tylko kawio­rem, bo innych pro­duk­tów nie było. Nawet piękno Czar­nego Lądu pozna­łem takie, jakie teraz można zoba­czyć tylko w fil­mach Śniegi Kili­man­dżaro czy Poże­gna­nie z Afryką.

Szcze­gólną satys­fak­cję spra­wiło mi pozna­nie w poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych grupy etnicz­nej Jano­ma­mów w gór­nym Ori­noko, żyją­cej w cał­ko­wi­tej izo­la­cji od świata i nie­ma­ją­cej kon­taktu z bia­łym czło­wie­kiem. Gwał­towny pro­ces wywłasz­cze­nia tery­to­rial­nego w Ama­zo­nii, połą­czony z dewa­sta­cją śro­do­wi­ska, budową dróg, obec­no­ścią garim­pe­iros, poszu­ki­wa­czy złota i innych awan­tur­ni­ków czy nie­le­galną eks­plo­ata­cją drewna tro­pi­kal­nego, stał się ich zgubą.

Bali, które pozna­łem kil­ka­dzie­siąt lat temu, wygląda teraz ina­czej, głów­nie z powodu rze­szy przy­jezd­nych. Linda oczy­wi­ście jest zachwy­cona Ubu­dem, takim niby-kuror­tem, peł­nym soczy­stej roślin­no­ści. W kul­tu­ral­nej sto­licy wyspy pró­buje nawet odwie­dzić wszyst­kie świą­ty­nie, gale­rie sztuki i warsz­taty ręko­dziel­ni­cze. I tra­dy­cyjne salony relak­su­ją­cych masaży, te praw­dziwe, nie­ma­jące, tak jak w Taj­lan­dii, pod­tek­stu ero­tycz­nego. Do hotelu leżą­cego pośród pól ryżo­wych i hip­no­ty­zu­ją­cego zapa­chami kwia­tów wra­camy zwy­kle póź­nym wie­czo­rem.

Nowy rok 2015 powi­ta­li­śmy jed­nak już w Dubaju, głów­nym celu naszej „podróży życia”.

Rodzinne spo­tka­nie w hotelu Penin­sula zacho­wu­ją­cym kolo­nialną atmos­ferę Azji Połu­dniowo-Wschod­niej

WITAMY W OAZIE LUK­SUSU

Godzina piąta rano. Eks­klu­zywny ter­mi­nal numer 3 mię­dzy­na­ro­do­wego lot­ni­ska w Dubaju. Łagodne elipsy i pół­kola, kolo­rowe szklane ściany, łuki zada­szeń przy­po­mi­na­jące zasty­głe w star­cie skrzy­dła potęż­nego ptaka. Wszystko to oświe­tlone mięk­kim bia­łym lub błę­kit­nym świa­tłem, czy­ste, zadbane, chro­nione przez dys­kret­nie roz­lo­ko­wane kamery.

Już o tej porze lot­ni­sko tętni życiem. Szybko mie­szamy się z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla Bli­skiego Wschodu tłu­mem. Wśród Egip­cjan i Jor­dań­czy­ków, obo­wiąz­kowo z ide­al­nie przy­strzy­żo­nymi, zadba­nymi bro­dami, hin­du­scy komi­wo­ja­że­ro­wie w jaskra­wych koszu­lach w kratkę i bry­tyj­skie mał­żeń­stwa eme­ry­tów w ber­mu­dach. Ci ostatni sia­dają na mięk­kich kana­pach elek­trycz­nych wóz­ków, które z cichym szu­mem uwożą ich w stronę wyj­ścia.

– Nie tędy – rzu­cam ukrad­kiem do Lindy i odcią­gam ją na śro­dek holu pokry­tego bia­łymi błysz­czą­cymi płyt­kami.

Bli­sko ściany bowiem pędzi pro­sto na nas pięć­dzie­się­cio­oso­bowa chyba wycieczka Japoń­czy­ków. Nie oni jedni zresztą sta­no­wią żywą bombę – jak okiem się­gnąć, roją się sfory tury­stów pod fla­gami róż­nych biur podróży.

W cha­rak­te­ry­styczny spo­sób zacho­wują się mło­do­ciane Chinki z toreb­kami z butiku. Po opusz­cze­niu samo­lotu natych­miast włą­czają swoje smart­fony i bez­myśl­nie prze­su­wa­jąc pal­cami po ich ekra­nach, świer­go­czą bez ustanku. Ich opra­wione w różowe i fio­le­towe pokrowce komórki błysz­czą świa­teł­kami poje­dyn­czych dia­men­ci­ków – nie wia­domo – praw­dzi­wych czy sztucz­nych. Przez chwilę bez sensu zasta­na­wiam się, czy przez tele­fon wykła­dany dia­men­tami łatwiej się roz­ma­wia. Moje podej­ście do narzę­dzi – a tele­fon jest prze­cież jed­nym z nich – nie mie­ści się w kate­go­riach este­tycz­nych, a jedy­nie uty­li­tar­nych.

Rodzina bla­do­skó­rych Skan­dy­na­wów zatrzy­muje się zachwy­cona pod wyso­kimi pal­mami usta­wio­nymi wzdłuż szpa­leru ławek i robi sobie zdję­cia na tle drzew rosną­cych w hali, ale Chinki naj­wy­raź­niej trak­tują oto­cze­nie jako obszar do przej­ścia – a może bywają tu regu­lar­nie? – bo szcze­bio­cząc bez chwili wytchnie­nia, mijają urba­ni­styczne cuda i zatrzy­mują się na rucho­mej tafli prze­wo­żą­cej gości na niż­szy poziom.

Wresz­cie mija nas grupka mało atrak­cyj­nych rosyj­skich pro­sty­tu­tek, które naj­wy­raź­niej przy­je­chały do mozol­nej pracy. Z daleka roz­po­zna­walne są po stroju: kro­czą na obca­sach tak wyso­kich, że przy­po­mi­nają cyr­kow­ców na szczu­dłach. Wychu­dzone nogi pre­zen­tują aż po górną par­tię ud, jaskrawe pro­ste sukienki opi­nają ich ciała z obo­wiąz­kowo wydat­nym biu­stem. Kolo­rowe szale albo wiel­kie broszki nie­mal wołają, aby na nie spoj­rzeć. Dło­nie zakoń­czone odbla­skowo poma­lo­wa­nymi szpo­nami dzierżą tan­detne torebki z eko­skóry, a kolo­rowe nakry­cia głowy pod­no­szą ich wzrost – ale na pewno obni­żają klasę. Jeśli dodać do tego usta powięk­szone krzy­kliwą, czer­woną zwy­kle pomadką i mocno pod­kre­ślone czarną kredką oczy – nie potrzeba żad­nej dodat­ko­wej wizy­tówki, by wie­dzieć, jaki zawód repre­zen­tują. Ta upiorna atrak­cyj­ność według mnie tylko stra­szy, ale z pew­no­ścią przy­ciąga okre­śloną klien­telę.

Bez pośpie­chu, choć z wyraź­nym celem, lot­ni­sko prze­ma­sze­ro­wują wszel­kiej maści dubaj­scy nota­ble w tra­dy­cyj­nych bia­łych, rza­dziej kre­mo­wych czy sza­rych disz­da­szach – dłu­gich, się­ga­ją­cych ziemi stro­jach.

Obok nas prze­cho­dzi wysoki, może czter­dzie­sto­letni jego­mość z solid­nym brzu­chem. Podąża bez­sze­lest­nie w sobie zna­nym celu, nie ogląda się, choć dwa metry za nim kro­czą jego cztery mał­żonki w czerni. Dla postron­nego obser­wa­tora róż­nią się jedy­nie wzro­stem – cztery czarne posta­cie bez twa­rzy i kształ­tów, niczym wdowy w żało­bie. „Gdyby taka grupa poja­wiła się wie­czo­rem w jakimś pol­skim zamku, na cały kraj roz­nio­słaby się legenda o stra­szą­cych damach” – sko­men­to­wał kie­dyś podobny obra­zek pisarz Krzysz­tof Petek, pasjo­nat takich oso­bli­wo­ści.

Naty­kamy się i na Pola­ków. Para mło­dych ludzi – on krótko ostrzy­żony, bar­czy­sty, ona drob­niutka, blond – wydają się zagu­bieni i usi­łują wśród tysiąca wyświe­tla­ją­cych się infor­ma­cji odna­leźć tę naj­waż­niej­szą: gdzie odbiorą swoje bagaże? Prze­ga­pili tłum współ­pa­sa­że­rów pędzący po walizki i teraz miny mają takie, jakby ktoś porzu­cił ich w środku ama­zoń­skiej selwy.

– To lot­ni­sko jest chyba więk­sze od całego Olsz­tyna! – dener­wuje się kobieta, trzy­ma­jąc pod rękę part­nera, jedyny znany i budzący zaufa­nie ele­ment w tym obcym świe­cie.

Ale on nie sta­nowi w tej chwili żad­nej ostoi. Rzuca na boki ukrad­kowe, ner­wowe spoj­rze­nia.

Jak im nie pomóc?

– Cześć, mło­dzieży – zaga­duję i ruszam w stronę taśm, po któ­rych jadą już nasze bagaże. – Jeste­ście z War­mii? Chodź­cie, już jadą walizki.

Męż­czy­zna z ulgą podąża za mną. Nie musi się przy­zna­wać, że czuł się zagu­biony. Honor ura­to­wany.

– Tak, z Olsz­tyna – odpo­wiada. – Chcie­li­śmy w końcu zali­czyć waka­cje, pod­czas któ­rych deszcz nie będzie nam cały czas utrud­niał życia.

– To dosko­nale wybra­li­ście – sły­szę za sobą dys­tyn­go­wany dam­ski głos.

Może sześć­dzie­się­cio­let­nia ele­gancka pani uśmie­cha się do nas, trzy­ma­jąc pod rękę wyż­szego od sie­bie męż­czy­znę o krót­kich siwych wło­sach i przy­strzy­żo­nej w szpic bródce.

Mil­czący pan wolną ręką popy­cha bez trudu lot­ni­skowy wózek z dwiema solid­nymi wali­zami. Nie odzywa się, ogra­ni­cza­jąc się jedy­nie do zło­że­nia sym­bo­licz­nego ukłonu. Za to jego żona z miną obie­ży­świata zwraca się do mnie:

– Wydaje mi się, że już gdzieś pana widzia­łam… A pań­stwo na waka­cje? – Prze­rzuca wzrok na młodą parę, nie cze­ka­jąc na moją odpo­wiedź. – Bo my z mężem pędzimy pro­sto z Zabrza tran­zy­tem do Austra­lii, by odwie­dzić syna, któ­rego nie widzie­li­śmy już trzy lata! O, a panie sie­działy w samo­lo­cie za nami! Obie panie Agnieszki! – zwraca się do dwóch dwu­dzie­sto­la­tek.

Jedna z nich, szczu­pła, wysoka, z dłu­gimi blond wło­sami i pocią­głą twa­rzą, spra­wia wra­że­nie pew­nej sie­bie agentki. Z postawy i wyglądu przy­po­mina mi fil­mową Larę Croft – tylko pozba­wioną broni. Jej towa­rzyszka jest niską, okrą­glutką sza­tynką.

– Tak – zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami odpo­wiada wysoka. Pew­nym, niskim gło­sem. – Waka­cje. Zerwa­łam z face­tem, z któ­rym byłam przez sześć lat, i zamiast niego do Dubaju wzię­łam przy­ja­ciółkę. Star­sza dama pew­nie po raz pierw­szy od dawna zapo­mina języka w gębie. Widać, że nie jest przy­zwy­cza­jona do tak otwar­tego mówie­nia o podob­nych spra­wach. Obrzuca wszyst­kich spło­szo­nym

wzro­kiem i kiwa głową.

– Do widze­nia pań­stwu. Śpie­szymy się na kolejny samo­lot…

Po czym pociąga zdzi­wio­nego męża w prze­ciwną stronę eks­klu­zyw­nego ter­mi­nalu numer 3.

Podą­żamy już spo­koj­nie do roz­świe­tlo­nej sali z trans­por­te­rami wio­zą­cymi bagaże.

– Dużo Pola­ków mieszka w Dubaju? Wielu tu przy­la­tuje? – pyta Linda.

– Emi­ra­tes weszły na pol­ski rynek w 2012 roku – odpo­wia­dam – a rok póź­niej można już było przy­jeż­dżać tu bez wizy. Nic dziw­nego, że pol­ska obec­ność jest tu zauwa­żalna. Ale to i tak kro­pla w morzu, setka, może tro­chę wię­cej Pola­ków dzien­nie. Prze­cież to lot­ni­sko obsłu­guje ponad czter­dzie­ści sie­dem tysięcy przy­jezd­nych każ­dego dnia.

Roz­glą­damy się wokół. Nie­skoń­czone kory­ta­rze, zaułki, chod­niki prze­ci­nają się, two­rząc mia­sto w mie­ście. Zby­tek bije w oczy, rzędy praw­dzi­wych palm, miliony watów świa­tła i ele­ganc­kie gale­rie han­dlowe cią­gną się wzdłuż ścian lot­ni­ska, każąc zapo­mnieć, jakiemu wła­ści­wie celowi służy to miej­sce. O samo­lo­tach, nawet naj­no­wo­cze­śniej­szych, zapewne nikt już nie myśli, skoro z każ­dym kro­kiem za szy­bami skle­pów poja­wiają się kolejne eks­klu­zywne marki: Armani, Hugo Boss, Escada, Next, sklepy z kosme­ty­kami, wyro­bami tyto­nio­wymi, a wszystko otwarte całą dobę. Typowy dla lot­nisk kon­sump­cyjny raj tran­zy­to­wych kon­su­men­tów, któ­rzy pod­eks­cy­to­wani wiel­kim świa­tem skłonni są do nad­zwy­czaj­nych zaku­pów. Mówi się, że 15 tysięcy metrów kwa­dra­to­wych powierzchni ele­ganc­kich skle­pów, w któ­rych zatrud­nio­nych jest 5600 eks­pe­dien­tów, wypro­mo­wało się tu na naj­więk­sze w świe­cie cen­trum duty free z rocz­nym obro­tem bli­sko 2 miliar­dów dola­rów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki