Dowód - Agnieszka Sudomir - ebook

Dowód ebook

Agnieszka Sudomir

4,0

Opis

Siarczysty mróz, gęsty śnieg, ponury zmierzch. W łódzkim Arturówku znaleziono zwłoki mężczyzny. Wstępne oględziny przynoszą więcej pytań niż odpowiedzi. Wynik autopsji dodatkowo gmatwa sytuację.

Blattner trafia w pajęczą sieć kłamstw i manipulacji. Brnąc przez gąszcz tajemnic, samotnie stanie oko w oko z bolesną prawdą o sobie i o tych, którym ufał. Na jaw wyjdą długo ukrywane sprawy, co odmieni życie komisarza na zawsze. Znów przeszłość położy się krwawym cieniem na teraźniejszości. A największym wrogiem będzie czas.

Ile trzeba poświęcić, żeby ocalić to, co najcenniejsze?

Skomplikowane śledztwo prowadzi do takich ludzi, jakim lepiej nie wchodzić w drogę. Pojawiają się kolejne trupy, a z nimi przerażające fakty. Nikt nie może czuć się bezpiecznie. Każdy nowy dzień to nowe pułapki.

Kto w nie wpadnie? Kto przetrwa?
I kto jest autorem mrocznej układanki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (9 ocen)
6
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




If you tell me a lie I’ll cry for you

Tell me of sin and I’ll laugh

If you tell me of all the pain you’ve had

I’ll never smile again

Everywhere there’s rain my love

Everywhere there’s fear

Tim Buckley Phantasmagoria in Two

1.

Oddychaj, pamiętaj o oddychaniu. Jeszcze tylko pięć kilometrów. Sam chciałeś. Sam chciałeś. Samchcesz.

Coraz gęstszy śnieg zakleja oczy, wdziera się do ust. Drzewa migają jedno po drugim jak na przyśpieszonym filmie. Ale on na nie nawet nie spogląda. Patrzy w dal. W biel. Tam, gdzie jest meta. Bo przecież zawsze jest jakaś meta. W chwili jak ta świadomość końca podnosi na duchu. Inaczej niż w życiu. Dlatego bieganie jest od życia lepsze. W słuchawkach leciDisturbed.

Determination is a vital part of me

Surrender now or be counted

With the endless masses that I will defeat

Warrior – oto kim jest. Oto co określa całe jego jestestwo. Nikt nigdy nie będzie go liczył na macie. No dalej! Naprzód. Wokół cisza, upiorna, straszliwa, tylko te rytmiczne uderzenia stóp o podłoże. Raz, dwa, raz, dwa, raz… Ale on tego nie słyszy. Disturbed zagrzewa do boju, najgłośniej jak się da. Od takiej muzyki można ogłuchnąć, mówi matka. Co ona tam wie! Co oni wszyscy wiedzą! Pot, krew i łzy. Tylko to się liczy. Mięśnie palą żywym ogniem, skronie rozsadza pulsujący ból. Przed oczami mrok. Nie da rady, już nie. Kolejny krok, kolejny oddech. Jeszcze jeden. Jeszcze. Jezu… nie dam rady. Wdech, wydech, wdech, wydech. Mrok wypełnia usta, powietrze wbija się z głośnym świstem do płuc. Nogi, gdzie są moje nogi? Kolana, gdziesą?

Szpila bólu w prawej kostce i leci w dół niczym bezwładna kukła. Zaciska powieki. Czuje szorstkie zimno na zmianę z zimnem po prostu. Wpada w krzaki, szarpnięcie, słuchawki zostają, on leci dalej. Mocne uderzenie i gwałtownie się zatrzymuje. Cisza. Spokój. Żyje? Ciężki oddech mówi, że tak. Jak dobrze. Jak cudownie. Nareszcie nie musi biec. Leży z twarzą w świeżym śniegu i myśli. Nie, coś myśli za niego i szepcze mu do ucha: cienias, pizda, leszcz. Ci, którzy leżą, nie wygrywają. Zasnąć, choć na chwilę odpłynąć, nie czuć bólu. Gdzie on jest, ten ból? Nie wie. Nie potrafi go zlokalizować. Boże, na moment się wyłączyć, odpocząć. Głos nadal szepcze: nawet nie próbuj. Wstawaj, alejuż!

Nie ma siły. Nie ma nóg, ramion, głowy nie ma. Tylko ten koszmarny ból, teraz wyraźnie w prawej kostce. Serce ściska się w kamień. Na granicy zawału – tak chyba nazywają to lekarze. Granica. Koniec. Finito. Ale co, jeśli trzeba ją przekroczyć? A trzeba. Ci, którzy nie przekraczają granic, nie stoją na podium. Jezu… podium, czy to takie ważne? A nie? A nie?! Łapie hausty powietrza zachłannie, nerwowo, jak zdychająca ryba. Tym jest – zdechłą rybą, cieniasem. Jeśli tak dalej pójdzie, nigdy nie wygra. Nigdy. Trzeci ultramaraton za nim. I trzeci raz siódme miejsce. Mistrz, kurwa, siódmychmiejsc.

Ostrożnie przewraca się na plecy. Mokry śnieg klei się do twarzy. Kropelki spływają po policzkach i szyi. Łzy? Nie, to tylko woda. Kto się maże, nie wygrywa. Poświęcił temu całe życie, całe pieprzone życie biega. Właściwie nie robi nic innego. Żeby w końcu poczuć ciężar złota na szyi. Kacper Turkacz, Pan Wiecznie Siódmy, teraz leży w śniegu i obserwuje łyse, przypudrowane lśniącym puchem korony drzew. Ślicznie wyglądają na tle szarawego nieba. Boże, jak tu pięknie. Poleży tylko chwilę, jedną minutkę. Popatrzy sobie na ten cudny świat. Bieganie przecież nie ucieknie. Wreszcie unosi głowę, powoli siada, masuje zesztywniały kark. Żywy ogień pali mięśnie ud, na języku rozpływa się słony smak. Jednak łzy – ściekają z brody i zamarzają na gęstym zaroście. Widzi swoje buty, najlepszy model na rynku. Teraz te wypasione buty za kupę hajsu na bezradnie rozrzuconych nogach. Przykry obrazek. Opuszcza skarpetę, ostrożnie zadziera legginsy. Kostka puchnie w oczach. Tylko nie to, tylko, kurwa, nie to! Jutro miał ćwiczyć z uprzężą i oponami. Rękawem ociera smarki i – już spokojniej – bada stopę. Skręcenie jak nic. Szlag trafił zawody. Nie wyleczy tego, nie zdąży, a nawet jeśli, i tak po treningach, powszystkim.

– Kurwa mać! – krzyczy na całe gardło. – Kurrrrwa! – powtarza jeszcze głośniej, a echo odpowiada: urwa, rwa, wa…

Zimą o zmierzchu w lesie nie ma nikogo. Może krzyczeć do woli, drzeć się, wypluwać z siebie najgorsze słowa, jakie zna ludzkość, nawet płakać może. Ale nie, płakał niebędzie.

– Japierdolę!

Erdolę, dolę, lę… – odpowiadaecho.

Kacper z trudem staje na jednej nodze i wspiera się ramieniem o pień. Ostrożnie stawia prawą stopę w śniegu. Boli jak diabli, ale na pewno nie jest złamana. Może nie będzie tak źle? – myśli. Na pewno nie będzie. Mocniej wbija stopę w biały puch. Tak bardzo chce ustać, ale nie. Znów świat ucieka sprzed oczu, a on w ostatniej chwili łapie się jakiejś gałęzi. Gałąź pęka z suchym trzaskiem. I znów: Kacper leci jak szmaciana lalka na bobslejowym torze. Odruchowo chwyta mijane po drodze krzewy. Na nic. Oblodzone gałęzie wyślizgują się z mokrych rękawic. Zjeżdża na brzuchu. Teraz już tylko chroni głowę. Nic innego nie może zrobić. Trafia na jakiś kamień, jego ciało zmienia kierunek i powoli wytraca prędkość. Znów cisza. Znów spokój. Ostrze bólu wbija się mocniej w kostkę. Dobrze. Skoro go boli, to żyje. Chyba. Ostrożnie unosi powieki i widzi lód. Reszta ciała na szczęście spoczywa bezpiecznie na brzegu. Jezu… niewiele brakowało – znów coś myśli za niego. Naprawdę niewiele. Zamyka oczy i próbuje się uspokoić. Co za dzień – przemyka mu przez głowę – lepiej było w ogóle z łóżka nie wychodzić. Nagle ogarnia go wesołość. Ze stresu, ze zmęczenia. Kiepska forma, kontuzja, o mało nie zaliczył kąpieli w stawie. Co jeszcze go dziś spotka? Już widzi ten wpis na Instagramie: Kacper Turkacz, ultramaratonista, ćwiczy jak szatan, nie cofa się nawet przed zimowym treningiem pływackim w Arturówku! I kto tu jest mistrzem? No kto?! Dzięki ci, Panie Boże, za ten mróz. Gdyby nie to, mógłby pogadać sobie z rybkami w ich naturalnym środowisku. Chichocze nerwowo, rozdmuchując biały puch. Patrzy w lód. I w czyjeś szeroko otwarte oczy. Głupie złudzenie. Wyciąga dłoń i oczyszcza gładką, zimną powierzchnię. Biała maska unosi się tuż pod nią. Trochę przypomina tę rybę, co ją można nadmuchać. Albo świński pęcherz z oczami. Kacper nie ma pojęcia, jak wygląda świński pęcherz, ale pewnie jakoś tak. Martwo. Jak upiorna gęba, którą od twarzy Kacpra oddziela jedynie przejrzystatafla.

2.

– Chybamówiłem.

Jakieś, kuźwa, trzy razy – dodał w myślach. Nie zamierzał przedłużać tego uroczegospotkania.

– Wiem. – Kosa poprawiła się na krześle i wbiła w niego lodowatywzrok.

– Po chuj mam w kółko wszystko powtarzać? – nie wytrzymał i zaraz pożałował. To ją tylko zachęci. Tyle już o niejwiedział.

– Ej, bez takich, Igor. – Mazur posłał mu groźnespojrzenie.

Rycerzyk się, kurwa, znalazł.

– Dobra, sorry.

– Proszę się niezapominać.

Musiała dodać swoje trzy grosze. No przecież! Chyba by ją cipa pół dnia swędziała, gdyby coś przemilczała. Blattner siedział u Kosy trzecią godzinę i naprawdę miał dość. Najpierw zeznania, potem kolejne zeznania, i znowu, a na koniec kanonada podchwytliwych pytań. Nie pierwszy raz użył broni, nie pierwszy raz przechodził tę procedurę, ale po raz pierwszy czuł się jak przestępca. I to taki pozbawiony wszelkich praw. Co tu się wyrabia? Nie mógł wyjść zezdumienia.

– Od czego mam zacząć? – westchnął.

– Od początku. – Głos Kosy przeciął powietrze niczym rzeźnickinóż.

– Wstałem rano, zjadłem kanapkę z szynką, potem poszedłem do łazienki, gdzie… Mówić zeszczegółami?

– Panie komisarzu, marnuje pan nasz czas. Mamy ciężko rannego człowieka, proszę zachować powagę stosowną do sytuacji. – Nie dała się zbić ztropu.

– Czyli co? W skrócieopowiedzieć?

– Jeśli łaska. – Wydęła z ironiąusta.

– Dobra. No to tak. Goniliśmy uzbrojonego bandziora, który spierdalał furgonetką i nie zamierzał dać się złapać. Szajbus jechał Rokicińską, a potem skręcił w Augustów. Wyczekałem,aż się na drodze rozluźni, i posłałem mu kulkę wgumę.

–W którekoło?

– Prawetylne.

– I?

– Trochę nim rzuciło i spierdalał dalej. Nakapciu.

– W jakimkierunku?

– No w tym, cojechał.

– I co pan wtedyzrobił?

– Kiedy go dogoniliśmy, posłałem furgonetce drugąkulkę.

– W stronękierowcy?

–W koło. Leweprzednie.

– Czyli w stronękierowcy?

– Czyli wkoło.

– Od stronykierowcy?

Milczał. Czuł, że jeszcze jedno pytanie i eksploduje. Wziął głęboki oddech i zacisnął mocno szczęki. Nie, nie da się babie sprowokować. Mowy niema!

– Tak, od stronykierowcy.

– Czy wydał pan ustneostrzeżenie?

– Jasne.

W samochodzie? Podczas pościgu? Chyba musiałby ryczeć przez megafon, którego akurat na wyposażeniu opla nie było. Przepisy to przepisy, walić sens – skrzywił się. Nie miał pojęcia, czy coś krzyknął, czy nie. Ale wolał o tym niewspominać.

– Głośno iwyraźnie?

– Nieinaczej.

– Strzały ostrzegawczebyły?

– Ma sięrozumieć.

Tego akurat był pewny. Przez lata służby miał wbudowany odpowiedniodruch.

– Adwokat poszkodowanego twierdzi coinnego.

Wzruszyłramionami.

– Jak pan się odniesie do zarzutu złamaniaprocedur?

– Nijak.

– Słucham?

– A co pani nadkomisarz chciałabyusłyszeć?

– Prawdę.

– Jużmówiłem.

– Znając pana lekceważący stosunek do regulaminów, nieco w tę prawdęwątpię.

– Paniproblem.

– Obawiam się, że jednak pana. Zawieszam pana w obowiązkach do czasu wyjaśnieniasprawy.

Poszukał wzrokiem pomocy u Mazura, lecz ten zawzięcie obserwował czubki swoichbutów.

– Towszystko?

– Na dziś tak. Może pan odejść. Przed wyjściem proszę nie zapomnieć o zdaniu broni iodznaki.

Wstał i ruszył ku drzwiom. Poczucie niesprawiedliwości nie opuszczało go od początku tej farsy. Ale teraz nacisnęło jeszcze mocniej. O nie, tak to się nie skończy. Odwrócił się gwałtownie i wbił nieruchome spojrzenie w chytrze zmrużone oczyprzełożonej.

– Słuchaj, paniusiu… bo powiem to tylko raz – zaczął. – Nie wiem, co do tej pory pani robiła, ale my tutaj łapiemy bandziorów. Bardzo groźnych. I tak to już jest, że czasem trzeba tańczyć, jak namzagrają.

– Tańczyć? – nie zrozumiała, a raczej udała, że nie rozumie. Te jej podręcznikowe socjotechniki działały na niego jak płachta nabyka.

– Grać w ich grę. Strzelać i się nie pierdolić. Nie wiem, jak jaśniej mam to szanownej pani nadkomisarz wytłumaczyć. Może gdyby pani choć raz wystawiła nos zza biurka, zrozumiałaby pani wreszcie, na czym polega tarobota.

– To przesada… – Z satysfakcją odnotował, że głos jej nieco zadrżał. A jednak miała jakiś czuły punkt. – Nie jesteśmy na Dzikim Zachodzie – kontynuowała już zupełnie spokojnie. – Obowiązują nasprocedury.

– I zostały dopełnione. A dobry szef nie szukałby dziury w całym.

– Cóż, mam taki obowiązek. Adwokat poszkodowanego…

– Papuga skurwiela, który przystawił gnata do głowy kasjerce w banku. I tak ją nastraszył, że kobita ledwie wyszła z zawału. A teraz, zamiast bawić się z dzieciakami, będzie spędzała kurewsko długie godziny na kanapce u psychoterapeuty. O ile to wystarczy, bo bardzo możliwe, że z miłej, młodej, pełnej życia żony i mamy, ufnej, wesołej babeczki, przeistoczy się w nafaszerowane lekami przerażone zombie. Nazywajmy rzeczy poimieniu.

– Być może, ale to nie zwalnia nas z przestrzegania praw podejrzanego. Jegoadwokat…

– Gówno mnie obchodzi, co gada jego papuga i co on sam gada. Wszystkie procedury zostały zachowane. Koniec, kropka. Choć, jak dla mnie, bandzior zrezygnował ze swoich praw w chwili, kiedy postanowił obrobić ten zasranybank.

– Szczęśliwie nie pan o tym decyduje. – Uśmiechnęła sięsłodko.

Marzył, żeby w końcu ją porządnie wkurzyć, ale nic z tego. Dotychczas ta zimna suka zawsze z nimwygrywała.

– OK. Jak sobie chcesz, paniusiu… Tylko jedno ci powiem, długo tu nie wytrzymasz, jeśli nie wiesz, kto jest swój, a kto obcy. Tutaj takich nie lubią. I to bardzo. Musisz wybrać, po czyjej stronie jesteś. Taka moja rada. Niedziękuj.

Wyszedł, trzaskając drzwiami. Najbardziej ubodło go zachowanie Mazura. Nie mógł uwierzyć, że ta chuda żmija tak przydepnęła starego, doświadczonego psa. Nie mógł uwierzyć, że wyfiokowana blondyna metr pięć w kapeluszu trzęsła całym wydziałem jak caryca Katarzyna swoim dworem. Nie mieściło mu się w głowie, że wszyscy poza nim pozwalali babie na takie zachowanie. Cała masa twardzieli z jajami jak balony truchtała wokół udzielnej księżnej niczym podjarane balem dwórki. Co tu się, kurwa, wyrabia? – zapytał sam siebie raz jeszcze. Nagle przyszło mu do głowy, że Zojka ma szczęście. A może to Kosa ma szczęście? Przełożona nie zniżała się do spotkań z szeregowym personelem. Ale kiedy opowiadał Zojce o spięciach z szefową, młoda zawsze brała jego stronę. Blattner nie miał wątpliwości, że gdyby Kosa trafiła na rudą, polałaby się krew. Dużo krwi. Ta wizja znacząco poprawiła mu humor. Przynajmniej nie był w swojej walceosamotniony.

Wpadł do pokoju ze szczerym zamiarem wylania wszystkich żali. Niestety, musiał się wstrzymać, bo Luka właśnie rozmawiał przeztelefon.

– Nie, Irma… nie, tak nie będziemy gadać. No jak to jak? Wrzeszczysz na mnie, wydziczasz się. Nie jestem twoim chłopcem do bicia. Nie wiem… moje zdanie znasz i go nie zmienię. Rób, jakuważasz!

Zakończył połączenie i cisnął komórkę na biurko tak mocno, że aż odbiła się od blatu i spadła na podłogę. Łukasz nawet po nią nie sięgnął, tylko klapnął na krzesło z ciężkimwestchnieniem.

– Jakiś problem? – zagaiłBlattner.

– Problem to, kurwa, małopowiedziane…

– Cojest?

– Irma zapisała się na jakąś jogę dlaciężarnych.

– To chybadobrze?

– Nie no, dobrze. Tylko poznała tam takie laski, kompletne oszołomki, i one teraz ją urabiają na swojąmodłę.

– Jakąmodłę?

– Nie wiem, nie do końca kumam, o co w tym biega, ale to wyznawczynie jakiegoś tam naturalnego rodzicielstwa bliskości czycoś.

– To chyba też nie takiestraszne?

– Niby nie, tylko wiesz, one działają jaksekta.

– A co złego w rodzicielstwie bliskości? Nie znam się na tym, ale jak dla mnie brzmi wporządku.

– Widzisz, też myślałem, że nic… i spałem spokojne. Aż do czasu, kiedy Irma oświadczyła, że będzie rodzić w domu. Szkoda, kurwa, że nie wlesie.

– Chyba trochę przesadzasz. Domowe porody kiedyś byłynormą.

– Jeżdżenie bryczką też. Nie chcę, Igor, żeby narażała małego isiebie.

– Hugona znaczy? – Blattner zachichotał na wspomnienie poprzedniej wojny przyszłychrodziców.

– Huga, nie Hugona. Zresztą, nieważne. Żaden Hugo ani tym bardziej Hugon z niego nie będzie! To jużpostanowione.

– Ty takpostanowiłeś?

– A ja! Żebyś wiedział! – Luka zrobił się purpurowy natwarzy.

– Dobra, dobra, nie nakręcaj się. Ale z całym szacunkiem, o tym porodzie to chyba nie ty akurat będzieszdecydował?

– Igor, czegoś tu po prostu nie czaję: dziecko moje, obowiązki moje, a nic do powiedzenia niemam.

– O ile wiem, praw rodzicielskich nikt ci nie zabiera, to i głosmasz.

– Teoretycznie, bo jak sam zauważyłeś, jeśli Irma zapragnie rodzić wśród swoich sióstr, na śniegu, to nijak jej tego nie zabronię. No chyba że przez sąd. A i to wątpliwe. Zresztą, przecież nie będę się z nią sądził. A z tym porodem… Jak wszystko pójdzie dobrze, to luz. Ale zagwarantujesz mi, że tak będzie? W szpitalu chociaż pomoc jest na miejscu. No i warunkiinne.

– Co ci, Luka, doradzić? Słaby jestem w teklocki.

– No wiem, wiem, tak sobie złej krwiupuszczam.

– Musisz z nią na spokojnie pogadać. Może jej wysłuchaj? To ona ma w końcu przed sobą niezły hardcore. Jak jej łatwiej będzie w domu… Pewnie da się to jakoś sensowniezorganizować?

– Dobra, dosyć o tym, bo zanim młody na świat zawita, to ja wylewu dostanę. Lepiej powiedz, co tam uKosy.

Blattner nie zdążył otworzyć ust, kiedy na jego biurku rozdzwonił siętelefon.

– Pani nadkomisarz wzywa! – Usłyszał oschły głos Ireny i trzasksłuchawki.

Ta to się nie pierdoli w tańcu – przemknęło mu przez głowę. Ciekawe, jak układa się współpraca takich dwóch przemiłychkobitek?

Idąc korytarzem, zastanawiał się, co też tym razem szefowa wymyśliła. Spodziewał się potężnej zjebki. Nie miał już dziś siły na przepychanki z Kosą. Zapukał i posłusznie poczekał na zaproszenie. Byłasama.

– Proszę usiąść. – Powitał go ochrypły głos, zaskakującouprzejmy.

Zrobił, co mu kazano, i przygotował się na nieuniknione przemówienie. Solennie sobie obiecał, że nie wyskoczy z jakimś krzywym tekstem. Tylko na tymtracił.

– Panie komisarzu, po naradzie z panem podinspektorem Mazurkiewiczem postanowiłam nie podejmować wobec pana środków dyscyplinujących w postaci czasowego zawieszenia. Oczywiście śledztwo wewnętrzne w sprawie nieuprawnionego użycia broni będzie się toczyło nadal, ale wskutek braków w personelu potrzebujemy każdych rąk do pracy. Panateż.

– Śledztwo w sprawie użycia broni w akcji – poprawiłją.

– Naturalnie – potwierdziła bez mrugnięcia okiem. – Proszę teraz zebrać ludzi i jechać do Arturówka. Mamy tam niezidentyfikowane zwłoki. Prokurator jużpowiadomiony.

– Jakieśszczegóły?

– Nic niewiem.

– Rozumiem.

– Irena przekaże panu dokładnąlokalizację.

Wstał z krzesła i przez chwilę nie miał pojęcia, jak się zachować. Nadal nie mógł uwierzyć, że odmówiła sobiepogadanki.

– To wszystko. – Uśmiechnęła się na widok jego skonsternowanej miny. Całkiem sympatycznie, co jeszcze bardziej zbiło Blattnera ztropu.

– Dziękuję. Odnośnie naszej poprzedniejrozmowy…

Nie, nie zamierzał przepraszać, jednak czuł, że przegiął. Może babka nie zasłużyła na tak ostre słowa, może mógł coś ująćinaczej?

– Nie ma sprawy. – Najwyraźniej uznała to za przeprosiny, co go wcale nieucieszyło.

– Alechciałbym…

– Panie komisarzu – przerwała mu. Była słodka jak miód. – Nie biorę do siebie fochów podwładnych. Ale proszę ze mną nie walczyć, bo to się panu nie opłaci. Taka moja rada. Gratis. – Pochyliła głowę i zatopiła nos wpapierach.

A jednak żmija – pomyślał i opuścił gabinet, wściekły, że znów tak łatwo dał siępodejść.

3.

Sylwester Tupała ostrożnie wystawił stopę z samochodu. Elegancki sztyblet z włoskiej skóry natychmiast zapadł się w śnieg. Od trzech godzin bez przerwy sypało, a prokurator nie planował dziś spacerów w lesie. I po butach – przemknęło mu przez głowę.Na cholerę mnie tu właściwie ciągnęli? Pijaczyna utopił się w stawie i zaraz wielkie halo. Podejrzewał, że sprawę dostał jakiś niedoświadczony pies. Doświadczony by wiedział, że Tupała nie przepada za wizytami w terenie. Zwłaszcza jeśli nie są konieczne. A ta z pewnością nie była. Mało to dziadów borowych umiera zimą? Do każdego zamierzają gowołać?

Trzasnął drzwiczkami od samochodu, szczelniej owinął szyję bordowym kaszmirowym szalem i ruszył przez chaszcze do miejsca, które wskazał jeden z policjantów. Zauważył, że to zwykły koleś z patrolu, co mu jeszcze bardziej podniosło ciśnienie. Zamiast spokojnie popijać przy kominku ulubione francuskie wino, musi brnąć przez zasrane zaspy, podczas gdy tym gnojkom z wojewódzkiej nawet się nie chce dupy ruszyć. Już on sobie z nimi pogada, jak tylko łaskawie przywloką tu swoje napęczniałe od piwskabrzuchy!

Dzień nie zaczął się dobrze i kiepsko się kończył. Najpierw ta awantura z Adą. Naprawdę starał się być cierpliwy, ale zrobiła to o jeden raz za dużo. Choć nie miał w zwyczaju podnosić głosu, dziś nie wytrzymał. Zawsze kiedy wspominała o swoim byłym, odnosił nieprzyjemne wrażenie, że w łóżku jest ich troje. Wydawało mu się, że poprzednio jasno się wyraził. Widać nie dość jasno, skoro znowu popłynęła. Ledwie otworzył oczy, a już: Krzysztof to, Krzysztof tamto! Ile można? Świętego wyprowadziłoby z równowagi. Jako że Tupale do świętości było daleko, jego wyprowadziło dwa razy bardziej. No i powiedział, co powiedział. Może za ostro, może za dużo, jednak to nie daje Adzie prawa do bycia taką suką. Ciosy poniżej pasa to najwyraźniej jej specjalność – pokręcił głową na wspomnienie obrzydliwych rzeczy, jakie wygadywała. Cholera, miało być tak słodko, a wyszło jak zwykle. Ostatnio związek z Adą stawał się coraz trudniejszy. Ku swojemu zaskoczeniu tęsknił za żoną i całym ich poukładanym życiem, które do niedawna tak go śmiertelnie nudziło. Popełnił błąd, to pewne, jednak jeszcze nie był gotowy, by się do tego otwarcie przyznać. Nagle prokuratora opanowała szalona chęć powrotu do wygodnego domu w Zgierzu, do własnego łóżka, własnego fotela, psa, kota i do codziennych rytuałów, jakie łączyły go z żoną od dwudziestu lat. Ciekawe czy zmieniła zamki? – pomyślał. Wciąż nosił swój komplet kluczy. Wystarczyło w drodze powrotnej skręcić we właściwą stronę ivoilà! Miał przeczucie, że z czasem jakoś by wszystko poukładali. Nie tak łatwo wykreślić dwie dekady wspólnego życia. A Ada, cóż, jest dużą dziewczynką i też pewnie czuje, że to jednak nie działa. Zakichany dzień – kłótnia, potem stłuczka, niby nic się nie stało, ale reflektor do wymiany, a na koniec jeszcze Radziejewski musiał się pochorować. Normalnie Tupała dawno by już grzał nogi przy wesoło trzaskającym ogniu. Choć tandetny kominek w wynajętym segmencie nie umywał się do tego w Zgierzu i tak był o niebo lepszy niż brodzenie w cholernymśniegu.

Pobieżnie rzucił okiem na ciało. Tak jak myślał – jakiś żul. Pewnie popijał z kumplamiw którymś z domków kempingowych, potem postanowił ruszyć na skróty do miasta. Każdej zimy kilku takich znajdowali. Pogadał chwilę z lekarzem, uzgodnił podstawowe fakty, w których nie było niczego ciekawego. Karetka odjechała, a on zastanawiał się właśnie nad sensem czekania na śledczych, kiedy znów usłyszał silnik samochodu. W samą porę! Przekaże temat glinom i może się zwijać. Jak dobrze pójdzie, zdąży jeszcze obejrzeć ze dwa odcinki The Deuce. Ada pewnie się naburmuszy i zniknie w sypialni, a on zazna wreszcie chwili spokoju. Ta myśl znacznie poprawiła muhumor.

– Komisarz Blattner, wojewódzka – usłyszał z oddali. – Co tammacie?

– Szuwarek. Facet. Tylewiemy.

– Na pewnomartwy?

– Sztywny, panie komisarzu. Jak mój teść po imprezie. – Rozległ sięrechot.

– Lekarzjest?

– Był, stwierdził zgon i pojechał. Ponoć dzisiaj jakiś totalny zapieprzmają.

– Czyli dzień jak co dzień. Comówił?

– Nie był wylewny. Tylko, że umarlak i że więcej w zakładzie medycynypowiedzą.

– Aprokurator?

– Przy zwłokach, paniekomisarzu.

Blattner przedarł się przez krzaki, w świetle reflektorów ujrzał czterech policjantów, a obok nich niewysoką sylwetkę w jasnym płaszczu. Co jest, u licha? Kogo tu przysłali? Był tak pewny, że spotka Radziejewskiego, że nawet o to nie spytał. Facet się odwrócił i wyciągnął rękę na powitanie. Nie było rady, musiał jąuścisnąć.

– Komisarz Blattner, tak? Chyba jeszcze razem niepracowaliśmy?

– Jakoś nie było okazji – odburknął.

– No to się cieszę zespotkania.

– Aspirat Woźniak. – Wskazał napartnera.

– Witam. Tupała. – Prokurator tylko lekko skinął głową. – Sprawę poprowadzi docelowo Radziejewski. Grypa go dopadła, więc jestem tu w zastępstwie. Ale nie ma tego złego… Miło mi bliżej poznać legendę wydziału dochodzeniowo-śledczego. – Na szczurzej mordce w designerskich okularach wykwitł szerokiuśmiech.

– To gdzie nasz mors? – Blattner zignorował ostatnią uwagę i zwrócił się do policjanta o pucołowatej, dziecinnejtwarzy.

Nie mógł wprost uwierzyć, że właśnie uścisnął rękę Tupały, tę samą, która pewnie nie raz, nie dwa lubieżnie obmacywałaAdę.

– Mors? – nie zrozumiałmłody.

– No amator zimowychkąpieli.

– A! Tutaj! – Policjant wskazałciało.

Blattner podszedł bliżej, przyklęknął i uważnie obejrzał trupa. To nie któryś z tych działkowych pijaczków, tego był pewien. Porządne ciuchy, drogi zegarek oraz idealnie zadbane zęby – te fakty bezsprzecznie wskazywały, że to ktoś z innej półki. Na pierwszy rzut oka nie widać było żadnych obrażeń, co jednak o niczym nieświadczyło.

– Kto goznalazł?

– Jakiś biegacz. Siedzi waucie.

– OK. Sztywny jest wasz – zwrócił się do techników. – Luka! – przywołał partnera. – Wiesz, co robić. Po wszystkim dajemy klienta na autopsję. A ja pogadam z biegaczem. – Ruszył w kierunkusamochodów.

Przed oczami miał ciągle ten cholerny uśmieszek. Szyderczy, czy tylko mu się zdawało? Czy Ada opowiedziała nowemu kochankowi łzawą historię frajera, którego puściła w trąbę? Miał szczerą nadzieję, że aż tak głupia nie była, ale kto ją tam wie. Krew uderzyła mu do głowy na samą myśl o tym, że Tupała być może ma teraz niezły ubaw. Już widział jak fagas wraca do domu i woła od progu: Skarbie, uścisnąłem dzisiaj dłoń twojego byłego kochanka! Facet wygląda jak kupa gówna. Doprawdy, nie wiem, co ty w nim widziałaś. Ja też nie wiem – Ada unosi lekko ramiona, a potem oboje zaśmiewają się do łez, popijając wykwintnego szampana z kryształowych kieliszków. Kurtyna.

Kurtyna, no właśnie, musi spuścić na to wszystko kurtynę. Raz na zawsze. I zająć się pracą. Praca to najlepszy ratunek przed samym sobą. Policyjny nos mu podpowiadał, że z dzisiejszego szuwarka będzie sprawa. I świetnie – jest robota, jest życie, normalne, prawdziwe, anie…

4.

– Myślałem, że jesteś chory? – zdziwił się, kiedy Radziejewski zaproponował obiad namieście.

– Nieee. Trochę naściemniałem, bo musiałem na cito do Sopotujechać.

– Oj… jakiśproblem?

– Ciągle tensam.

– Rozumiem. To gdzie sięwidzimy?

– Po wczorajszych emocjach zjadłbym jakiś solidny kawał mięcha. Może w „Arizonie”? Dobrzekarmią.

– Nie byłem, ale wierzę na słowo. To co? Zagodzinę?

– Pasuje.

Radziejewski rozejrzał się po knajpie. Bezpretensjonalny amerykański steakhouse bardzo mu odpowiadał. Choć nadal z łezką w oku wspominał schabowe z baru przy Struga, wolał jednak nowe czasy. Stare miały sentymentalny urok minionej młodości, lecz tylko tyle. Nie zamieniłby przytulnej „Arizony” na wykafelkowaną salę z metalowymi blatami, która przywodziła na myśl prosektorium. Nie rozumiał, czemu syn chce odrzucić dobrodziejstwa cywilizacji dla afrykańskiej lepianki. Kiedy sam był w jego wieku, wiele by dał, żeby żyć w takiej Polsce jak teraz. Może nie była idealna, ale młodemu przecież tu niczego nie brakowało. Ech… kto za tymi gówniarzami trafi? – westchnął wduchu.

– Cześć, stary! – Przykre rozważania przerwał mu głosBlattnera.

Nie widzieli się parę tygodni. Radziejewski od razu zauważył, że kumpel wygląda zdecydowanie lepiej niżostatnio.

– Dobrze wyglądasz – wypowiedział swoją ostatniąmyśl.

– No dzięki, chłopie. Jakoś siętrzymam.

– Ćwiczysztrochę?

– Bezobijania.

– Zazdroszczę. Ja się jakoś nie mogęzmusić.

– Fajki rzuć, to dobrypoczątek.

– O proszę… jaki mądry sięznalazł.

– Fajki to zło, stary. Wiem, comówię.

– Spokojnie, nie będę ci dymił przy obiedzie. Teraz już nigdzie nie wolno palić. Masakrajakaś.

– Mnie tampasuje.

– Nie na darmo mówi się, że najgorsi sąneofici.

– Co prawda, toprawda.

Roześmiali się głośno, czym zwrócili uwagę młodziutkiej kelnerki. Blattner nie byłby sobą, gdyby mimowolnie nie dostrzegł jej seksownej południowejurody.

– Nie gap się tak, bo wyjdziesz na pedofila. – Wiktor pogroził mupalcem.

– No co ty? – obruszył się komisarz, trochę zbytgorliwie.

Sam czuł, że dla lalek w tym wieku jest zmurszałym dziadem. A najgorsze, że lepiej już nie będzie. Jedyne, co mógł zrobić, to zachować w smętnej jesieni życia odrobinę godności i nie zostać obleśnym staruchem, oblizującym się na widok zakwitających dziewcząt. Chwycił menu i zaczął je z uwagą studiować z lęku, że kumpel wyczyta w jego oczach wszystkie obawy, które nie opuszczały Blattnera od paru miesięcy. Obawy – pomyślał z ironią. Nawet we własnej głowie próbuję to jakoś złagodzić.W rzeczywistości czuł paraliżujący strach – przed starością, chorobą, niedołężnością. Przed dniem, w którym nie będzie już umiał sam o siebie zadbać. Właściwie historia z Adą była ostatnim momentem, kiedy nie myślał o upływie czasu. Dlatego pewnie ludzie tak lubią stan zakochania – wygrywa ze świadomością nieuchronnej śmierci i tych wszystkich paskudnych rzeczy, jakie człowieka zazwyczaj czekają, zanim ta nadejdzie. Pewną pociechą dla Blattnera był jego glock. Zawsze w chwilach ponurych refleksji dodawał muotuchy.

Kiedy kelnerka znów podeszła, Blattner nawet na nią nie zerknął. Zamówili po solidnym steku i na szczęście Radziejewski przeszedł do przyjemniejszychrzeczy.

– I co z tym szuwarkiem? Wypadek?

– Trudno powiedzieć. Zobaczymy poautopsji.

– Ale coś cię gryzie, prawda?

– Tak jakby. Drogie ciuchy, luksusowy zegarek… i nikt niczego nie skroił? A portfela i komórkibrak.

– No to w czym sprawa? Bo nie kumam. Wpadł do wody i utonął. Komórka i portfel pewnie poszły na dno. Przy tej pogodzie: szukaj wiatru wpolu.

– W pobliżu nie było żadnego samochodu. Facet przyszedł tampieszo?

– Nie wiem, może balował z kumplami, a kiedy zdarzył się wypadek, zdrefili iuciekli.

– Możliwe. Nieudzielenie pomocy to teżprzestępstwo.

– Znaleźliście ślady opon? Inne?

– Jeśli coś tam było, wszystko zasypało. Nawet nie wiemy, gdzie dokładnie koleś wpadł do tej wody. Na drodze dojazdowej są jakieś ślady, niestety porozjeżdżane. Co najmniej kilka samochodów. Chłopaki jeszcze pracują, ale na moje oko niczego z tego niewyciągniemy.

– Czyli czekamy na raportpatologa.

– Nowłaśnie.

– A jakTupała?

– Powiedzmy, że nadmiernie się nieangażował.

– Czyli nie przeszkadzał? Tak myślałem. Wiesz, on teraz ma chyba sporo na głowie. Jedna baba to już kłopot, a co dopiero dwie. – Wiktor puściłoczko.

Blattnerowi zrobiło się niedobrze na samo wspomnienie oślizgłej dłoni Tupały. Odsunął na bok talerz z mięsem. Nie był w stanie przełknąć już anikęsa.

– Nie smakuje ci? Jak dla mnie zarąbisty jest ten stek – zrecenzował danie Radziejewski, ze smakiem pochłaniając wielki kawałwołowiny.

– Niezły, prawda.

– To czemu nie jesz? Kiedy się ćwiczy, trzebajeść.

– Jakoś nie mam apetytu. A jak tam w Sopocie? Coś nowego? – zmienił temat Blattner. Wolał się nie zagłębiać w stan własnegoducha.

– Daj spokój, teraz to się dopiero porypało. Młody nie chce mnieznać.

– O! A czym mupodpadłeś?

– Wdrożyłem swój, kurwa, genialnyplan.

– Ten z dziewczyną? Poprosiłeś jego byłą, żeby z nimpogadała?

– Głupie to było, wiem, ostrzegałeś. Ale zrozum… desperacja.

– Obraziłsię?

– Żeby tylko obraził! Nawtykał mi od najgorszych. Aż w końcu i mnie puściły nerwy. I tak, od słowa do słowa, wyszła z tego taka draka, że Hanka policją mizagroziła.

– Bo nakrzyczałeś nasyna?

– Nie całkiem. Ten jej gach, Ferdynand Wspaniały, psia jego mać… wciął się między wódkę i zakąskę, chociaż prosiłem trzy razy padalca, żeby się nie wtrącał. Ale nie, musiał swój pacyfistyczny wykład dać. Tak mnie tym wnerwił, że go za kapotęchwyciłem.

– Spuściłeś mułomot?

– Oj tam, zaraz łomot. Trochę do ściany faceta docisnąłem, żeby zrozumiał. Nie staje się między ojcem i synem, nie? Na tym pewnie by się skończyło, bo Hanka z tą popieprzoną córunią pana guru taki lament podniosły, jakbym mu łeb ukręcił. Już miałem odpuścić, kiedy gnój postanowił mi zrobić psychoanalizę. Że niby z agresją sobie nie radzę i tak dalej. No i mnie wkurwił nadobre.

– Oberwał?

– Aż taki narwany nie jestem. Puściłem gacha, tylko po drodze do wyjścia przyjebałem z buta w szafę tak, że aż drzwi wypadły. Chciałem to pozbierać, naprawić, ale Hanka zaczęła mnie policją straszyć, a Piotrek kazał mi wypierdalać. Rozumiesz? Mój własny syn, z mojego własnego domu… Bo na papierze to ciągle moja chałupa przecież jest. – Radziejewski pokręcił z niedowierzaniemgłową.

– Czasem tak bywa, że sprawy wymykają się spodkontroli.

Blattner wiedział, że jest ostatnią osobą, która ma prawo oceniać Wiktora. W jego pamięci wciąż tkwiło niczym zadra za paznokciem jeszcze świeże wspomnienie koszmarnej pijackiej nocy, podczas której zdemolował półchałupy.

– Ano bywa. Ale Igor, powiedz tak szczerze… Czy ja kiedykolwiek chciałem dla Piotrka źle? Przecież z miłości do tego gówniarza wszystkorobię.

– Kiedyś todoceni.

– Albo i nie – westchnął gorzko Radziejewski i przeczesał dłonią czarne, nieco przydługie włosy. – Nie wiem, stary, co ja mam teraz ztym…

– Wiktor, nie jestem dobrym doradcą, ale jak pytasz, to ci powiem: odpuść. Na razieodpuść.

– Wtedy on pojedzie do tej Afryki. Mam mupozwolić?

– Jest dorosły, i tak zrobi, co zechce. A jak będziesz świrował i naciskał, straciszsyna.

– Cholera, Igor, czemu życie musi być takie powalone? Najpierw Hanka mi numer wywinęła, teraz Piotrek. Najgorsza jest bezsilność. Tego stanu nie ciepię ponadwszystko.

– Kto lubi? Wiesz co? Zajmij się robotą, może dupę jakąś sobie znajdź? Topomaga.

– Dupy nie wchodzą w grę. Nie mój styl. Poza tym musiałbym najpierw zakończyć staretematy.

– Przecież jesteś porozwodzie.

– Rozwód uczuć niezmienia.

– Myślałem, że jejnienawidzisz.

– Nienawidzę i nadal kocham. Posrane, nie? Więc wiesz, na nowe historie nie jestemgotowy.

– To zostaje ci praca. – Blattner wzruszyłramionami.

– Amen. Skoro już przy pracy jesteśmy, jak tam identyfikacja szuwarka? Macie jakiśtrop?

– Zojka sprawdza zgłoszenia. Od tego zaczęliśmy, potem sięzobaczy.

– Daj znać, jak cośznajdziecie.

– Jasne.

Zamówili jeszcze po kawie i poprosili o rachunek. W „Arizonie” robiło się coraz gęściej od gości. Łódź i tutaj przeczyła sama sobie. Niby niezbyt bogata, niby ludzie żyli tu często od pierwszego do pierwszego, a knajpy pełne. Blattner nie do końca to rozumiał, ale już dawno przestał zawracać sobie głowę próbami uchwycenia jakiejś prawidłowości w jego mieście. Najwyraźniej miało własną logikę, póki ta działała, nie było się czymzamartwiać.

– Wracając do Tupały… – z rozmyślań wyrwał go ściszony głos Wiktora – to powiem ci, że chyba jakieś kłopoty w raju. Struty chodzi, blady taki. W firmie idą zakłady, czy go ślubna z kasy oskubała, czy nowa daje mu popalić – zarechotałzjadliwie.

Widać i on nie przepadał za tym wystrojonym dupkiem, co akurat Blattnera cieszyło. Mniej natomiast go cieszyło ciągłe przypominanie mu o Adzie i o tym, jakim sam okazał sięfrajerem.

– Lecę, Wiktor. – Rzucił na stół parę banknotów i zerwał się jak oparzony, czym wzbudził nieukrywane zdumienieprokuratora.

Musi być bardziej ostrożny, nie reagować tak nerwowo – pouczył się. Radziejewski jest bystry i jak tak dalej pójdzie, w końcu załapie, o co w tym całym galimatiasie biega. Lubił faceta, ufał mu, ale akurat z tego nie zamierzał się zwierzać, zwłaszcza komuś, kogo przewrotny los postawił po drugiej stronie barykady. Blattner nadal nie mógł uwierzyć w swoją głupotę. Prywatnie miał nudne, spokojne życie, co przecież bardzo mu odpowiadało. Chwila słabości, jedna durna decyzja, jeden zły ruch i od tej pory codziennie stąpał po polu minowym. Walczył na przemian: z sumieniem i ze strachem. Skrzywdził innych, skrzywdził siebie. Z uczciwego twardego gliny stał się zwykłym, wydymanym przez Adę gnojkiem. I to na własnąprośbę.

5.

– No to mamy sprawę. – Blattner przekartkował raport anatomopatomorfologa i spojrzał w okno, za którym sypał śnieg, tak gęsty, że niewiele poza nim byłowidać.

– Cholera, a myślałem, że to zwykły topielec. – Luka cmoknął i potrząsnął potarganą jasnączupryną.

– Byłoby zbyt pięknie. W końcu kiedyś musiało zrobić siętrudniej.

– Kurde, teraz akurat przydałoby sięłatwiej.

– Fakt, wiosną pewnie mielibyśmy więcej śladów. A latem to już w ogóle. Ale co zrobić, jak się komuś zachciało mordować w zimęstulecia.

– Tak, to też, chociaż co innego miałem namyśli.

– Coinnego?

Luka, wyraźnie zmarkotniały, popatrywał to na ekran komputera, to na ich słynną tablicę, która znów zmieniła lokatora. Poprzednie ponure fotki z miejsc zbrodni chociaż trochę rozświetlały błękitne oczy Natalii Marzec. Teraz na ścianie próżno było szukać jakiejkolwiek odrobiny normalności – nie znali danych nieboszczyka, nie wiedzieli, jak wyglądał, zanim nie poleżał w lodowatej wodzie… więc za ich towarzystwo robiło jedynie obrzydliwetruchło.

– Kroi się temat, który będzie wymagał sporego wysiłku. Nie wyjdę z roboty po ośmiu godzinach – odezwał się w końcuaspirant.

– Raczejnie.

– Znowu będę miał u Irmyprzesrane.

– Chyba wie, z kim sięwiąże?

– Niby tak, ale wiedzieć to jedno, a znieść w praniu, zupełnie coinnego.

– Fakt. – Blattner wspomniał własne małżeństwo. Tak to działało. Niby Eliza też miała świadomość, za kogo wychodzi. A jednak nie dałarady.

– No nic, que sera, będzie jak będzie – westchnął Łukasz. – Dobra, do roboty. Co tam konkretnie mamy? – Wskazał brodą na trzymany przez Blattneraraport.

W tym samym momencie w drzwiach pojawiła się ruda głowa Zojki. Luka przewrócił oczami, co nie umknęło uwadze partnera. Domyślał się, jaki może być powód ich wzajemnej niechęci. Jedno i drugie miało swoje ambicje, jedno wyczuwało też w drugim zagrożenie. Dotychczas to aspirant był określany jako „młody zdolny”, ale od jakiegoś czasu Lenczewska deptała mu po piętach, usilnie starała się ten tytuł Luce odebrać. Nawet ich rozumiał, co nie znaczy, że pochwalał otwartą wrogość, jaką Łukasz częstował swoją koleżankę. Dobrze chociaż, że ruda nie szła z nim na zwarcie – uparcie udawała, że wszystkich tych krzywych spojrzeń nie dostrzega. Był ciekaw, czy Zojka faktycznie jest od Woźniaka mądrzejsza, czy też próbuje uśpić jego czujność i po prostu czeka na odpowiedni moment, żeby Luce ostro dołożyć. Gdyby miał iść o zakład, postawiłby na todrugie.

–I co tam wyszło w autopsji? – spytała, nie zważając na kwaśną minęWoźniaka.

– Może byś najpierw zapytała, czy można wejść i tak dalej? A nie, tak bez pukania, bez zaproszenia do szefa wbijać? – Luka znów nie odmówił sobiezłośliwości.

– Sorry, Igor. – Zojka, po raz kolejny ignorując aspiranta, zwróciła się bezpośrednio do Blattnera. – Mogę?

Ruchem głowy wskazał krzesło, ale je ominęła i opierając się o parapet, stanęła za plecami Woźniaka. Chciało mu się śmiać, kiedy obserwował to ich wojowanie, jednak na zewnątrz zachował powagę – postanowił nie komentować ani się nie wtrącać. I nie dawać przyzwolenia obracaniem zachowania młodych w żart. Niech sobie radząsami.

– Jakieś ciekawostki w raporcie? – spytałaponownie.

– Nawet sporo – odpowiedział Blattner. – Najważniejsza jest taka, że kiedy facet wpadł do wody, był jużmartwy.

– Znaczy sam nie wpadł – skomentowała.

– Brawo, Sherlocku! – Łukasz parsknął śmiechem. – A może dostał zawału i się sturlał do stawu? Wzięłaś coś tak banalnego poduwagę?

– Tak, to też możliwe – kontynuowała niezrażona. – Jednak patrząc na minę Igora, mam dziwne przeczucie, że nie jest tak śmiertelnie poważna z powodu przypadkiem zamoczonego ciałazawałowca.

Komisarz uśmiechnął się w duchu. Spryciara – pochwalił swoją podwładną. Luka natomiast ostentacyjnieziewnął.

– Sorki, ale chyba ciśnienie mi spadło… Komukawy?

Ponieważ nikt nie zareagował, podszedł do ekspresu i nalał tylko sobie. Zojka cierpliwie wyczekała,aż Woźniak wróci na miejsce, po czymdokończyła:

– Wobec tego kąpiel w stawie to najpewniej próba ukrycia zwłok. Mam rację? Pytanie, czy ktoś typa załatwił, czy to byłwypadek?

– Wow… serio? Patrz, stary, gościmy tu prawdziwą mistrzynię dedukcji! – Aspirant spróbował przeciągnąć partnera na swojąstronę.

Blattner posłał mu ostrzegawczespojrzenie.

– Mamy zabójstwo, to już pewne – odparł spokojnie. – W autopsji… – przerzucił strony raportu – jest kilka interesujących kwiatków. Jak mówiłem, facet już nie żył, zanim znalazł się w wodzie. Toksykologia ujemna, alkoholu zero, żadnych podejrzanych substancji, co oczywiście, jak pamiętamy z pewnego niedawnego śledztwa, o niczym jeszcze nie świadczy. Lekkie wybroczyny w spojówkach mogłyby wskazywać na gwałtowne uduszenie, ale według patomorfologa jest ich zbyt mało, by uznać taką przyczynę zgonu. Brak wybroczyn pod błonami śluzowymi czy ostrego rozdęcia płuc. Nie jest więc to typowy mechanizm zagardlenia. Stwierdzono ślady na szyi, jednak patolog twierdzi, że obrażenia są zasłabe, żeby mówić tu ozadzierzgnięciu: powieszeniu lub uduszeniu, na przykład sznurem. Za to na szyi ofiary znaleziono też resztki kleju, kawałek technicznej taśmy, a na niej mały fragment folii. Na nadgarstkach i kostkach u nóg widać zasinienia po skrępowaniu… kablem albo samozaciskowymi opaskami. Ogólnie nie jest najgorzej, coś tam się uzbierało. Powiem więcej, nawet mamy szczęście. Bo przyczyna śmierci jest oczywista. A właśnie, Luka, dowody poszły dolaboratorium?

– Tak, już je badają – potwierdził partner. – Wygląda na to, że ktoś facetowi zarzucił foliowy worek na głowę, a potem mocno okleił na wysokości szyi taśmą samoprzylepną – podsumował. – Faktycznie, mamy fart, bo uduszenie za pomocą worka to czarny sen patologów, bez konkretnych śladów cholernie trudno coś z takiego trupawyczytać.

Tym razem Zojka posłała nad głową Woźniaka porozumiewawcze spojrzenie, ale komisarz go niepodchwycił.

– Czyli co? – wtrąciła się. – Faceta kropnęli w dość wyszukany sposób, a następnie zdjęli mu worek, rozwiązali i wrzucili do wody? Po co tylezachodu?

– Żeby ukryć ślady? – Woźniak odwrócił się i popatrzył na nią z politowaniem. – Zasadniczo mordercy nie chcą być złapani. Przynajmniej nie zaszybko.

– Niby tak, ale zależy, jaki był motyw. Jeśli to jakieś gangsterskie porachunki, pewnie nie zadaliby sobie tyletrudu.

– Myśl dalej… nawet nieźle ci idzie – dołożyłaspirant.

– To może i ty spróbuj. Myślenie nikomu jeszcze nie zaszkodziło – odpyskowała.

– Nie pozwalaj sobie… – Luka wyraźnie traciłcierpliwość.

– Hola, hola, nie pomyliliście lokali? Przedszkole jest za rogiem. – Blattner postanowił przerwać tę zabawę, która zaczynała faktycznie trącić dziecinadą. Jak z tym nie skończą, trzeba będzie jednak się z nimi rozmówić. Oboje za bardzo się nakręcają – zanotował w pamięci i wrócił dotrupa.

– Biorąc pod uwagę, że nie skradziono cennego zegarka, motyw rabunkowyodpada…

– Zostaje gangsta. To najbardziej prawdopodobne – weszła mu w słowoZojka.

– Albo zemsta, albo wypadek, albo zazdrość, albo impreza się za bardzo rozkręciła… – wyliczał znudzonym tonemWoźniak.

– Impreza nie – zaprotestowała. – Facet byłtrzeźwy.

– On tak, a może inni nie. Ale próbuj, próbuj… – Uśmiechnął się szeroko, bardzo z siebiezadowolony.

Zośka tylko mocniej zacisnęła zęby, widać nie znalazłaodpowiedzi.

– OK, koniec przepychanek i do roboty! – Blattner miał serdecznie dosyć tego cyrku. – Jest trup, trzeba znaleźć mordercę, a wy tu sobie żarcikiurządzacie!

Żadne z nich nie odpowiedziało, tylko jak na komendę wbili wzrok wpodłogę.

Cholerna gówniarzeria! – dołożył młodym wmyślach.

– Pierdolicie głupoty jedno przez drugie, wątpliwą elokwencją się popisujecie, ale raportu z autopsji żadne nieprzeczytało!

– Ale ja go jeszcze nie dostałam – broniła sięLenczewska.

– Ani ja. – Luka wymownie spojrzał na trzymane przez Blattnerakartki.

– To może zamiast się tu w zgaduj-zgadulę bawić i przedstawiać kolejne z dupy wzięte teorie, dacie mi dojść do słowa i zapoznacie się z faktami? Czy za dużowymagam?

Oboje znów spuścili głowy i zaczęli uważnie śledzić czubki własnychbutów.

– Bo tam, moi arcybłyskotliwi państwo Mulder i Scully, jest parę ciekawych rzeczy. Na początek: przyczynaśmierci.

– Brak dopływu tlenu, proste – prychnęłaZojka.

– A kiedy ja niby o tym wspomniałem? Bo niepamiętam.

– No worek na głowie i takdalej…

– Worek sobie był, ale w rubryce causa mortis mamy: zawał mięśniasercowego.

– Ha! Mówiłem! – ucieszył się Woźniak. – Oto i twoje śledztwo stulecia! – zwrócił się domłodej.

– Tak czy inaczej, to mogła być próba zabójstwa – odparowała.

– Jasne… morderstwo popełnione za pomocą zawału – zachichotałaspirant.

– A worek? Ja tam uważam, że…

– Nie tylko worek… – przerwałBlattner.

– Jest coś jeszcze? – Jej zielone oczy aż błysnęły zzaciekawienia.

– Gdybyście na moment zamknęli jadaczki, tobyście się dowiedzieli. – Był już porządnie wkurzony. – Jest jeszcze ślad poelektrodach.

– Po czym? – zdziwił sięWoźniak.

– Plus, minus, obwody i te sprawy. W szkole na pewno o tymbyło.

– Ktoś raził facetaprądem?

– Na to wygląda. Opis uszkodzeń tkanki się zgadza. Prąd nie tak wielki, żeby zabić, ale wystarczający, żeby mocno zabolało. Jest też kilka innych oparzeń, wyglądają na ślady po petach. Większość w okolicygenitaliów.

– Aua – jęknął Luka. – Prąd, przypalanki jaj fajkami, a na koniec foliowy worek… Ktoś tu się niegrzecznie bawił i przeholował? – zaryzykował tezę. – Podobno ten od Malowanego ptaka, zapomniałem nazwiska, lubił takifun.

– Kosiński – podpowiedziała odruchowo Zojka. – A może ktoś gościatorturował?

– Jakieś kiepściutkie te tortury jak na twoją teorię polskiej Camorry. Powiedziałbym, że wyjątkowo higieniczne – odciął sięaspirant.

– OK. Może nie gangsta, może po prostu jakiś psychol? – Lenczewska nie dawała za wygraną. – I w trakcie koleś zszedł nazawał?

– Mogło tak być – zgodził się Blattner. – Dobra, tak to sobie możemy zgadywać do usranej śmierci. Potrzeba nam więcej informacji. Ty, Luka, przyjrzyj się temu, co tam chłopcy pozbierali, i wynikom z laba. Poszukajcie świadków, może będziemy mieli fart i ktoś coś widział albo słyszał.W końcu czymś tam naszego klienta przywieźli. Sprawdź też monitoring, drogi dojazdowe, prywatne posesje, te sprawy. Wiesz, corobić.

Luka skinąłgłową.

– A ty, Zojka, zajmij się dalej identyfikacją. Poszperaj jeszcze w systemie. Może ktoś zgłosił zaginięcie, może koleś byłkarany…

– Jasne – odparła i wyszła bezociągania.

Woźniak się nie ruszył. Nadal siedział z zaciśniętymi ustami i rękami splecionymi na piersi. Jak naburmuszonydzieciak.

– Weźmiesz się do pracy? Czy mam imienne zaproszenie ciwysłać?

– Tylko kawę dopiję – burknął. – Nie wiem, czemu jej na tyle pozwalasz. A może jednak wiem? – dodał pochwili.

Jezu, daj mi do nich wszystkich cierpliwość – jęknął w duchuBlattner.

– Luka, bez takich, chyba już mówiłem. To przestaje byćśmieszne.

– Mnie tam nie śmieszy do początku, ale widać, masz inne poczucie humoru. Obyś się tylko nie doigrał… Mazur nawet z emerytury wróci, żeby cię uwalić, jak pokapuje, co porabiasz z jego ukochaną siostrzenicą – odciął się, chwycił kurtkę i opuścił pokój, trzaskając drzwiami. Kawy niewypił.

Tak, cierpliwość, dużo cierpliwości, bo w końcu sam zostanę mordercą – po raz kolejny westchnął Blattner. Upewnił się tylko, że odrzucenie propozycji stanowiska naczelnika wydziału było najlepszą decyzją, jakąw życiu podjął. Zarządzanie ludźmi zdecydowanie nie należało do jego mocnych stron. Swoją drogą, trzeba ukrócić durne gadki Łukasza, bo ktoś faktycznie w touwierzy.

Pokręcił głową nad swoim ciężkim losem i zabrał się za raport z sekcji. Musiał przeczytać go jeszcze kilka razy, żeby się przekonać, czy niczego nie przegapił. Nawet po latach służby fachowe medyczne słownictwo brzmiało dla niego jak mandaryński w ustach bezzębnegowieśniaka.

Oświadczenie

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jestprzypadkowe.

W powieści wykorzystano fragmenty tekstówpiosenek:

Phantasmagoria in Two Tima Buckleya

Warrior Disturbed

The Greatest Cat Power

Podziękowania

Kiedy zaczynałam pisać Fazę REM, nie wiedziałam, czy ją dokończę, czy zostanie wydana. I nawet nie marzyłam, że czytelnicy tak polubią komisarza Blattnera. W pierwszej kolejności dziękuję więc wszystkim, którzy zechcieli poświęcić swój czas moim książkom. Mam nadzieję, że dostarczyłam wam dobrej rozrywki, a może też paru powodów do refleksji. Jeśli tak, lata spędzone z Blattnerem, Luką, Radziejewskim i Zojką nie są dla mniestracone.

Oczywiście nigdy nie znalazłabym się tu, gdzie jestem, gdyby nie moi najbliżsi. Mario, Darku – nie wiem, jak się odwdzięczę za wasze wsparcie i cierpliwość. Może kolejnąpowieścią?

Niczym jest pisanie bez tych, którzy pozwalają autorowi dotrzeć do czytelników. Jak już wielokrotnie wspominałam – publikowanie to praca zespołowa. Ukłony należą się Marcinowi Dobkowskiemu i całej ekipie wydawnictwa Literate – bez was nie byłoby tej pięknejprzygody.

Szczególne wyrazy wdzięczności kieruję do mojej redaktorki Bożeny Kurzydłowskiej, która pracowała ze mną nad każdym z tomów Miasta obiecanego. Nikt nie zna Blattnera tak dobrze jakty.

Wielokrotnie zasięgałam też porad ekspertów. Serdeczne podziękowania dla Błażeja Wieczorka za konsultacje dotyczące broni, zaś dla Sławka Małoickiego – za uwagi do tekstu. Moc ciepłych myśli przesyłam także zaprzyjaźnionym lekarzom i policjantom. Wspaniale, że zechcieliście podzielić się swoją wiedzą, obserwacjami, a nawet gotowymi historiami. Ale przede wszystkim dziękuję za to, że o nas dbacie, często kosztem własnego zdrowia i życia. Jak to mówią: szacun, jesteściewielcy.

Nie uda mi się w krótkiej notce wymienić z imienia i nazwiska wszystkich, którzy swoją życzliwością przyczynili się do powstania cyklu z komisarzem Blattnerem, jednak bądźcie pewni, że każdy dobry gest i słowo na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Te cztery tomy są również waszązasługą.

Pora zostawić za sobą Miasto obiecane, ale każdy koniec to również początek. Zatem mówię wam: do zobaczenia. Liczę, że spotkamy się na kartach kolejnejpowieści.

Dowód

Copyright © Agnieszka Sudomir

Copyright © Wydawnictwo Literate

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover by Ewelina Nawara

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz, 2024

książka ISBN 978-83-7995-717-0

ebook ISBN 978-83-7995-718-7

Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski

Redakcja: Bożena Kurzydłowska

Korekta: Joanna Błakita

Projekt i adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski

Projekt okładki: Ewelina Nawara

Skład i typografia: www.proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85– 453 Bydgoszcz

[email protected]

www.literate.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarni www.MadBooks.pl