Dobry samarytanin - Cilla Börjlind, Rolf Börjlind - ebook

Dobry samarytanin ebook

Cilla Börjlind, Rolf Börjlind

4,5

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Olivia Rönning znika. Funkcjonariuszka Lisa Hedqvist dochodzi do wniosku, że jej partnerka musiała zostać porwana. Na tę wieść Tom Stilton, były policjant, postanawia przerwać dobrowolną izolację na wysepce Rödlöga, spowodowaną szerzącą się epidemią koronawirusa, i pomóc w poszukiwaniach. Podążając śladem zaginionej, Lisa i Tom trafiają na informację o domu stojącym samotnie na prowincji. Gdy przybywają na miejsce, budynek płonie. Niedługo potem w jego zgliszczach zostaje znalezione zwęglone ciało kobiety. Czy to Olivia? W tym samym czasie Mette Olsäter, emerytowana szefowa całej trójki, zostaje koordynatorką międzynarodowej operacji mającej zapewnić bezpieczeństwo dostaw szczepionki przeciw COVID-19. Wiele wskazuje na to, że ktoś jest gotów uczynić wszystko, aby zrujnować plany szczepień. Siódma część bestsellerowej serii kryminalnej o Olivii Rönning i Tomie Stiltonie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (32 oceny)
18
12
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

#czytam_se "– Prze­pra­szam – mówię. – To było głu­pie. Wpa­dłam w pa­ni­kę. Nie wiem, co mi przy­szło do głowy. – My­śla­łaś o sobie. My­ślisz wy­łącz­nie o sobie. A in­nych ra­nisz i nisz­czysz. Złaź!" Kiedy możesz określić książkę jako dobrą? Kiedy Cię poruszy, zaintryguje, zainteresuje? Kiedy zarwiesz dla niej noc? A może wtedy, kiedy od przeczytania minął dłuższy czas, a Ty dalej bardzo dobrze ją pamiętasz? Ja przy "Dobrym samarytaninie" zostawiam tak, przy każdym pytaniu! To już siódma część serii z Olivią Rönning i Tomem Stiltonem. I tym razem to Olivia wpadła w kłopoty i znika. Na szczęście jej partnerka wie, że Olivia sama by się nie ulotniła i zaczynają się jej poszukiwania, w których udział bierze również Tom. W książce występuje motyw koronawirusa. Mette Olsäter znana z poprzednich części zostaje koordynatorką międzynarodowej grupy operacyjnej, która celem głównym jest bezpieczeństwo dostaw szczepionek. Akcja na początku powolna powoli przyspiesza, żeby dać cz...
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Dobry samarytanin" to już siódma odsłona bestsellerowej serii z Oliwią Rönning i Tomem Stiltonem w rolach głównych, duetu Cilli i Rolfa Bjorlindów. Olivia Rönning znika. Lisa Hedqvist dochodzi do wniosku, że jej partnerka musiała zostać porwana. Do pomocy w jej poszukiwaniach zgłasza się były policjant Tom Stilton. Podążając śladem zaginionej, trafiają na stojący samotnie na prowincji budynek, który płonie. W jego zgliszczach zostaje znalezione zwęglone ciało kobiety. Czy to Olivia? Skandynawskie kryminały mają to do siebie, że cechuje je pewna powolność w początkowej fazie powieści, duża ilość bohaterów, złożoność fabuły i mnóstwo wątków. Ja to lubię, choć są czytelnicy, których to męczy. Jednak tym, co urzeka mnie w nich najbardziej, jest niepowtarzalny klimat, mrok, pewna surowość, unikatowa, wymyślna i złożona fabuła oraz fakt, że przodują w ilości autorów tego gatunku. Trzymająca w napięciu wielopłaszczyznowa fabuła, która zmusza do wielu przemyśleń i refleksji, to stały pun...
00
jaronek100

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] “Dobry samarytanin” autorstwa małżeństwa Börjlindów to spokojna skandynawska powieść kryminalna, siódmy tom serii kryminalnej z detektywami Olivią Rönning i Tomem Stiltonem. Przyznaję jednak, że była to moja pierwsza styczność z twórczością autorów i mimo iż czułam, że to część serii, to w odbiorze wcale mi to nie przeszkadzało. Historia, jaką ta powieść przedstawia, jest dosyć smutna z tego względu, że akcja toczy się w czasie pandemii koronawirusa, na chwilę przed udostępnieniem szczepionek. Zatem jest to rzeczywistość trudna, ludzie są zmęczeni izolacją i strachem na siebie i bliskich - i my te ich emocje czujemy, ten strach, niepokój i rozdarcie. To mocne tło, bardzo wyraźne przez całą historię, która oparta jest na zagadce kryminalnej solidnie zaskakującej - już z początku dostajemy twist, który całkowicie zmienia bieg historii. Tempo akcji jest zmienne, zaczyna się spokojnie, życie prywatne postaci jest równie ważne co zawodowe, by za chwilę przyspieszyć, do...
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dobra akcja
00

Popularność




Den barmhärtige samariten

© Cilla and Rolf Börjlind 2021 by Agreement with Grand Agency

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2024 for the Polish translation by Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorów: © Thron Ullberg

Redakcja: Marta Chmarzyńska

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Edyta Malinowska-Klimiuk, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-713-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2024

Dobry Samarytanin

Biegła! Pędziła przez gęsty las!

Deszcz smagał jej twarz, ostre małe kamienie raniły jej stopy, sztywne gałęzie kaleczyły ramiona, a długie mokre włosy przyklejały się do ust.

Ale najgorsza była ciemność.

Księżyc nie zdołał przebić się przez chmury, dlatego nie widziała wiele przed sobą. Mimo to musiała gnać naprzód, torować sobie drogę rękami i coraz głębiej wnikać między drzewa.

Jak najdalej!

Gdzieś zaskrzeczała płomykówka, a jej młode odpowiedziały piskiem. To jej nie przestraszyło, rozpoznała ten głos. Istota, która zmusiła ją do ucieczki, miała dwie nogi i broń.

Obejrzała się przez ramię. Nie widać światła latarki, czyli zyskała przewagę. Być może jej zniknięcie nie zostanie odkryte, zanim nie zacznie świtać, a ona do tej pory zdoła dotrzeć do jakichś zabudowań.

W najlepszym razie.

Oddychała ciężko.

Trzy doby siedzenia ze skrępowanymi na plecach rękami w ciemnej komórce zrobiły swoje, napięcie pozbawiło ją energii.

Nieco zwolniła.

W ciągu ostatnich kilku minut podłoże się zmieniło. Stopy zaczęły się ślizgać, a ona poczuła charakterystyczny zapach bagien. Dłonie dotykały czegoś, co przypominało duże kępy paproci.

Wówczas usłyszała za sobą jakiś dźwięk. Dźwięk, który się zbliżał.

Nie była to sowa, to coś poruszało się na poziomie gruntu. Czyżby została odkryta? Przystanęła, żeby się nie zdradzić, po omacku znalazła dłońmi pień drzewa obok, wcisnęła się za niego i wstrzymała oddech. Zamknęła oczy, aby wyostrzyć słuch. Potem po lesie rozszedł się ryk.

Jeleń.

To tylko jeleń.

Jako dziecko nie mogła się nadziwić, jak to możliwe, że tak piękne zwierzęta potrafią brzmieć tak przerażająco. Odetchnęła, po czym odczekawszy kilka sekund, wyszła zza pnia i ruszyła dalej. Niebo nieco pojaśniało, deszcz ustał, ale wilgoć bijąca od ziemi sięgała łydek. Brnęła przez błoto, a korzenie sękatych olch utrudniały każdy krok.

Jak daleko uszła?

Powinna być już spory kawałek od gospodarstwa, o ile nie kręci się w kółko, czego nie można wykluczyć. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, w sensie geograficznym. Podczas jazdy samochodem była na wpół przytomna. Odnosiła jednak wrażenie, że jechały raczej parę godzin, a nie dni, a zatem prawdopodobnie nie jest na jakimś totalnym pustkowiu.

Nagle tuż przed nią wyrosło zbocze góry. Nie była stroma, ale wysoka. Gdyby udało jej się na nią wejść, być może dojrzałaby z daleka światła jakiegoś pobliskiego domu. Dłonie szukały wzdłuż skalnej ściany punktu podparcia. Gdy natrafiły na gałąź, która wydawała się stabilna, chwyciła się jej i podciągnęła, potem natrafiła na mały występ, na którym mogła postawić stopy, następnie wbiła palce w miękki biały mech, by złapać się znowu, i w ten sposób wspinała się coraz wyżej, kawałek po kawałku, aż w końcu wpełzła na sam szczyt.

Upadła z wysiłku, a potem usiadła, żeby zaczerpnąć powietrza. Trzęsła się z zimna. Miała na sobie tylko cienki sweter i dżinsy. Dłonie drżały. Potarła nimi o uda i spróbowała się zorientować, gdzie jest. Wysoko widoczność była lepsza. Na tle nieba rysowały się wierzchołki drzew. Wstała i rozejrzała się dookoła. Jak okiem sięgnąć nigdzie żadnych świateł. Tylko ciemność.

Osunęła się na ziemię.

I wtedy zobaczyła.

Światło dwóch reflektorów, które przemknęło przez las i zniknęło. Droga! Tam, w dole, biegnie droga! Potykając się, zaczęła schodzić ze zbocza najszybciej, jak potrafiła. Nie zdąży dogonić tego samochodu, ale przecież może pokazać się następny.

Poza tym każda droga dokądś prowadzi.

W zapale, by jak najszybciej znaleźć się na dole, poślizgnęła się na wilgotnym mchu, w ostatniej chwili oparła się na jednym ramieniu i poczuła, jak coś w nim pękło. Ból promieniował do łokcia, ale nie zwracała na to uwagi. Musiała dostać się do drogi. Gdy ujrzała kolejną parę reflektorów omiatających pnie drzew, wstała i zaczęła biec.

Gdy po kilku minutach dotarła do niej, zachwiała się i opadła na kolana. Samochód nie zdążył jeszcze przejechać. Słyszała coraz głośniejszy warkot silnika.

Zdążyłam!

Odgarnęła włosy z twarzy i wstała. Auto wyjechało zza zakrętu, oślepiając ją jasnym światłem. Przymrużyła powieki, wyszła na jezdnię i pomachała nieuszkodzoną ręką. Pojazd zwolnił i zatrzymał się w niewielkiej odległości przed nią z włączonymi reflektorami. Drzwi kierowcy się otworzyły i ze środka wysiadła jakaś postać.

– Potrzebuję pomocy! – zawołała. – Proszę mi pomóc!

Wtedy zobaczyła, kogo ma przed sobą.

W drodze do komisariatu Lisa Hedqvist przecięła Bergsgatan. Zdjęła z twarzy maseczkę, której używała w autobusie, i wcisnęła ją do kieszeni przeciwdeszczowej kurtki. Był poniedziałkowy ranek, a miasto wydawało się równie ciemne i szare jak dzień wcześniej. I jak we wszystkie dni tygodnia, odkąd sięgała pamięcią. Mokra jesień. Słońce widziała jedynie na Instagramie na zdjęciach swojej kuzynki z Nowej Zelandii. Tu było ponuro i przygnębiająco, a na dodatek panowała epidemia. Latem naród uległ fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa, a teraz wszystkie wskaźniki znów zapowiadały niepożądany rozwój sytuacji.

Nic dziwnego zatem, że szła z głową schowaną w ramionach.

Wczoraj powiedziała sobie, że trzeba patrzeć dalej, szerzej. Skupić się na tym, co będzie, gdy to wszystko się skończy. Pandemia. Ciemność. Przygnębienie. Nadejdzie wiosna i pojawi się szczepionka, wrócą jasne letnie dni, spotkania towarzyskie i kontakt fizyczny.

Tęskniła zarówno za tym, by móc przytulić przyjaciółkę, jak i za doznaniami erotycznymi. Minęło już sporo czasu od ostatnich tego rodzaju doświadczeń i z każdym dniem brakowało ich jej coraz bardziej.

Był też inny powód jej ponurego nastroju. Za piętnaście minut czekało ją spotkanie na Zoomie, a jeden z jego uczestników niezmiennie sprawiał, że czuła się niekomfortowo – inspektor kryminalny z Göteborga o brzydkich zębach i rzadkich włosach. Jens Ovik. Przyzwyczaiła się już do tego, że mężczyźni zawsze zatrzymują na niej wzrok o kilka sekund za długo, ale w tym przypadku to było coś więcej. Odnosiła wrażenie, że on patrzy na nią w sposób, w jaki nie chciała być obserwowana przez obcego mężczyznę z ekranu komputera.

Miała poczucie, jakby lizał ją wzrokiem.

Choć w gruncie rzeczy wcale nie mogła być pewna, że to właśnie na nią patrzy, ponieważ na ekranie widoczni byli jeszcze dwaj inni uczestnicy spotkania, ale tak jej się wydawało.

Liczyła na to, że dzisiaj go nie będzie.

Niestety się zawiodła, a jego spojrzenie było nie mniej natarczywe niż zwykle. Postanowiła skupić się na dwóch pozostałych uczestnikach, szefach policji regionu zachodniego i regionu południowego.

– Czekamy już tylko na Rönning – powiedział jeden z nich.

Narada miała dotyczyć przestępczości gangów i rosnącej liczby strzelanin w dużych miastach. Olivia zapowiedziała, że będzie w niej uczestniczyć z domu.

– Dam jej znać, że jesteśmy gotowi – zaproponowała Lisa. – Możliwe, że u niej w mieszkaniu jest słaby zasięg.

Wyjęła komórkę i zadzwoniła do koleżanki z pracy. Nie odebrała. Może spała u Lukasa? I zamierzała połączyć się od niego? Lisa wybrała więc numer jej chłopaka i niemal od razu usłyszała w słuchawce jego głos:

– Cześć, Liso! Wszystko u was w porządku?

To pytanie ją zaskoczyło.

– Z czym?

– No z akcją.

– Z jaką akcją?

– W piątek dostałem od Olivii esemesa. Pisała, że na weekend wyjeżdża na jakąś pilną akcję… Zadzwoniłem do niej wczoraj, ale nie odebrała.

– Czyli nie ma jej u ciebie?

– Nie…

– Okej, dzięki.

Lisa się rozłączyła, poczuła się zdezorientowana. W weekend nie było żadnej akcji, która dotyczyłaby Olivii.

Odwróciła się w stronę monitora i zauważyła, że Jens Ovik się uśmiecha.

– Musimy zacząć bez Rönning – powiedziała.

*

Emerytowana komisarz kryminalna Mette Olsäter popadła w uzależnienie.

Od chwili gdy pandemia uderzyła w marcu z pełną siłą, dla zabicia czasu na okrągło oglądała seriale. A kiedy nie wzgardziła nawet animowaną opowieścią o lwie morskim śpiewającym w operze, jej mąż Mårten wkroczył zdecydowanie i zrobił porządek. Mette musiała obiecać, że od tej pory będzie poświęcać na seriale tylko trzy godziny na dobę.

Jak dziecko.

Kolejny skutek pandemii to jej waga. Wzrosła dramatycznie. W niektóre dni Mette czuła się jak nadmuchana żywa poducha, która ledwo wstaje z łóżka.

Ale potem przyszedł telefon, który wszystko zmienił. Zadzwoniono z Urzędu do spraw Ochrony Ludności i Zarządzania Kryzysowego. Spodziewano się, że mniej więcej w grudniu Unia Europejska zatwierdzi szczepionkę, która następnie powinna zostać rozprowadzona w całej Europie. Ze względów bezpieczeństwa jej dostawy zamierzano utrzymywać w tajemnicy. Zwrócono się do Mette z pytaniem, czy nie zechciałaby koordynować działań policji związanych z transportami. Posiadała wieloletnie doświadczenie we współpracy międzynarodowej, miała też sieć kontaktów obejmującą większość krajów europejskich i byłaby właściwą osobą do wykonania tej misji.

Mette zgodziła się bez wahania.

Rola koordynatora to dokładnie to, czego potrzebowała, żeby zerwać z uzależnieniem od seriali i przestać być pufem. Od tej chwili każdy dzień zaczynała od w miarę energicznego spaceru, aby pobudzić mózg przed przystąpieniem do pracy, i czuła, jak stopniowo jej kroki stają się lżejsze. Pozbyła się też wszystkich dresów, w których spędziła ostatnie pół roku.

Właśnie odbywała telekonferencję na temat bezpieczeństwa dostaw z przedstawicielami Interpolu.

Siedziała w kuchni z laptopem ustawionym na stole – trudno to uznać za idealne domowe biuro, biorąc pod uwagę wszystko, co było widoczne w tle. Bynajmniej nie wzbudzało w niej zachwytu to, że międzynarodowi menedżerowie najwyższego szczebla oglądali jej daleką od idealnego porządku kuchnię. Poza tym Mårten miał skłonność do kręcenia się po niej w rozwiązanym szlafroku i w każdej chwili mógł się znaleźć w kadrze.

To również nie było coś, co koniecznie chciałaby pokazać Europie.

Zwykle przesiadywała w pokoju nazywanym przez rodzinę afrykańskim, w którym była zgromadzona większość pamiątek i rozmaitych znalezisk z różnych wypraw zagranicznych. Stał w nim długi, szeroki i bardzo piękny drewniany stół, ale akurat teraz nie mogłaby przy nim siedzieć, ponieważ Mårten postanowił zbudować Cutty Sark, ogromny model żaglowca z połowy dziewiętnastego wieku, i wszędzie porozkładał swoje rzeczy.

To przedsięwzięcie początkowo wywołało niewielki konflikt między nimi. Uzmysłowiwszy sobie jednak izolację, w jakiej oboje żyli, Mette doszła w końcu do wniosku, że on też musi znaleźć ujście dla wymuszonej samotności. Bo to on najbardziej cierpiał z powodu tego, że nie mogli widywać się z dziećmi i wnukami, i był już naprawdę na granicy załamania i popadnięcia w depresję, gdy nagle któregoś dnia zobaczył w internecie ogłoszenie: „Zbuduj własny kliper!”.

I odkąd to robił, miał znacznie lepszy humor.

Mette zaś siedziała w kuchni, starając się skierować kamerkę na najmniej odrażający jej fragment.

– Czyli jesteśmy zgodni co do tego, że główną część dostaw powinno przejąć Frigicargo? – spytała i niemal jednocześnie odnotowała, że wszyscy widoczni na monitorze, w większości mężczyźni, skinęli głowami.

– To specjaliści od transportu w kontrolowanej temperaturze działający na terenie całej Europy, dlatego to raczej logiczne rozwiązanie – skomentował przedstawiciel Belgii.

– A co z bezpieczeństwem?

– Wydaje się większe niż w przypadku alternatywnych propozycji z Polski i Austrii.

– W porządku – odparła Mette. – Skontaktujesz się z nimi?

– Jasne.

Zawibrowała jej komórka. Dzwoniła Lisa Hedqvist. Mette zawahała się przez moment, ale ostatecznie odebrała.

– Cześć, Liso! Czy mogę do ciebie oddzwonić, właśnie mam spotkanie.

– Oczywiście. Chciałam tylko spytać, czy nie wiesz, gdzie może być Olivia?

– Nie mam pojęcia. Odezwę się.

Mette się rozłączyła i przeprosiwszy uczestników spotkania za małe zakłócenie, kontynuowała ustalanie dalszych szczegółów dotyczących dostaw.

*

– Złapałeś coś?

Luna Johansson stanęła na niedużym, pomalowanym na czerwono ganku i krzyknęła do Toma Stiltona, który siedząc w pontonie unoszącym się w zatoce przed ich domkiem na wysepce Rödlöga, wyciągał sieć. Zarzucił ją dzień wcześniej i liczył na solidny połów. Wiatr znad otwartego morza szarpał jego brązową kurtką, ale on nie zwracał na to uwagi. Był tam, gdzie chciał być i gdzie czuł się najlepiej, czyli najdalej jak to tylko możliwe od stałego lądu. Jedyny kontakt ze światem zapewniał mu słaby zasięg telefonii komórkowej na wzniesieniu na tyłach domu.

Jego partnerka Luna nie podzielała tego zachwytu, uznała jednak, że Rödlöga to idealne miejsce na odbycie kwarantanny. Trudno o większą izolację. Dlatego ostatecznie się zgodziła. Na razie.

W swoim czasie bowiem zamierzała pojechać znowu do Tajlandii do Aditi, przyrodniej siostry Toma, i spróbować zwabić go tam z powrotem.

Miała na sobie niebieski kombinezon roboczy, który nosiła coraz chętniej, ponieważ przypominał jej o minionych czasach, kiedy zajmowała się renowacją swojej starej barki Sara la Kali. Stała zacumowana przy sztokholmskim nabrzeżu Långholmskajen, sprowadzona tam z Francji przez Lunę i jej ojca wiele, wiele lat temu. Od tamtej pory Sara la Kali służyła za dom Lunie, a potem także Tomowi.

Ale teraz bardziej liczyła się Rödlöga.

Stilton wyciągnął właśnie ostatnie metry sieci i stwierdził, że połów nie całkiem się udał. Mnóstwo lepkich małży i trzy okonie, z których tylko jeden nadawał się do usmażenia.

– Nie za wiele! – odkrzyknął.

Luna zrozumiała, że w takim razie dziś znów czeka ich raczej jedzenie z puszek. Podczas ostatniej wizyty w Köpmanholmen zrobili zapasy, które powinny im wystarczyć jeszcze na kilka tygodni.

Wciąż to samo, ale do wytrzymania.

Stilton zacumował niewielką łódź przy pomoście i podniósł sieć. Wieczorem zarzuci ją od północnej strony, może tam więcej się złowi. Albo nie. To nie było dla niego najważniejsze. Usiadł na wąskiej drewnianej ławce z siecią na kolanach i zaczął uwalniać z niej śliskie małże. Luna weszła na pomost.

– Chyba Lisa próbowała się do ciebie dodzwonić.

Trzymała w dłoni jego komórkę. Od czasu do czasu, przy sprzyjającej pogodzie, udawało się z kimś połączyć albo wysłać esemesa. Tomas wytarł lepkie ręce o ławkę, wziął telefon i wstał.

– Wejdę na wzgórze, a ty zajmij się okoniami. Jeden nadaje się na patelnię.

Luna spojrzała na trzy małe rybki, próbując rozstrzygnąć, którą z nich miał na myśli, bo ona nie widziała między nimi większej różnicy.

Dopiero po kilku minutach dreptania po wzniesieniu udało mu się złapać zasięg na tyle silny, że mógł połączyć się z Lisą.

– Cześć – powiedział. – Dzwoniłaś do mnie.

– Tak! Jak wam tam jest na tym pustkowiu?

– Świetnie, chyba większego dystansu nie da się już zachować. A ty jak się miewasz?

– Też w porządku. Próbuję skontaktować się z Olivią. Odzywała się do ciebie w ten weekend?

– Nie. Do nas nie tak łatwo się dodzwonić… Rozmawiałaś z Lukasem?

– Rozmawiałam. Z Mette i Marią też. Nie kontaktowała się z nikim od ostatniego piątku.

– Rozumiem. Jeśli zadzwoni, powiem, że czekasz na jej telefon.

– Okej. Pozdrów Lunę!

Stilton się rozłączył. Nie podobało mu się to, co usłyszał. Jeśli chodzi o Olivię, zawsze łatwo ulegał niepokojowi. W ostatnich latach bowiem zbyt często zdarzało się jej pakować w sytuacje, w których nie powinna się znaleźć.

Tym razem z pewnością istnieje jakieś proste wyjaśnienie, pomyślał.

Lisa jednak tak nie uważała.

Wręcz przeciwnie.

Poszła do swojego kolegi Bossego Thyréna, który siedział półprzytomny przy biurku. W nocy towarzyszył kilku śledczym zajmującym się walką z handlem narkotykami i wspólnie udało im się zatrzymać dilera Handena ze sporą liczbą działek amfetaminy w kieszeniach. Kiedy wreszcie położył się do łóżka, dochodziła piąta rano.

Miał więc pełne prawo przysypiać.

– Coś jest nie tak – powiedziała Lisa, siadając na krześle odsuniętym trochę od biurka.

Gdy wyjaśniła, co ma na myśli, Bosse się z nią zgodził. To niepodobne do Olivii, by przez tak długi czas była nieosiągalna.

– Może się rozchorowała? – zasugerował.

– Wtedy człowiek chyba dzwoni i informuje, kogo trzeba? Poza tym Lukas na pewno by o tym wiedział.

– A może poznała jakiegoś nowego faceta?

– Przestań.

Wymienili spojrzenia. Bosse już wyraźnie się ożywił.

– Chyba powinnaś do niej pojechać – zasugerował.

Lisa skinęła głową i ponownie zadzwoniła do Lukasa.

– Cześć. Słuchaj, czy ty masz klucz do mieszkania Olivii?

– Nie, ale zapasowy jest u jej sąsiadki piętro niżej. Znam ją.

Lukas wpatrywał się w panel na murze. Stał z Lisą przy drzwiach wejściowych do domu Olivii przy Högalidsgatan i próbował wstukać kod. Miał plamy po farbie na dłoniach i był zdenerwowany.

– Przecież znam go, ale bywa, że mylą mi się cyfry, a czasami zmieniają cały kod…

Spróbował jeszcze raz, w odpowiedzi nie rozległo się jednak oczekiwane kliknięcie.

– Ktoś tam idzie – zauważyła Lisa.

Starszy pan na widok pary nieznajomych zatrzymał się po drugiej stronie przeszklonych drzwi. Lukas usiłował gestem zachęcić go do otwarcia drzwi, ale mężczyzna wyraźnie się wahał.

– Mieszka pan tutaj? – spytał bardzo głośno przez szybę, pochyliwszy się do przodu.

– Tu mieszka moja dziewczyna, Olivia Rönning. Mógłby pan nas wpuścić?

– A skąd mam wiedzieć, że to pańska dziewczyna?

Lisa zauważyła, że Lukas nie zdoła przekonać mężczyzny, dlatego wyciągnęła swoją legitymację policyjną i pokazała ją przez szybę.

– Jestem z policji. Proszę otworzyć drzwi.

Lokator domu wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni, wyjął okulary i powoli je założył, po czym zaczął uważnie przyglądać się dokumentowi. W tym momencie również Lisa była bliska utraty cierpliwości.

– No to już wejdźcie – powiedział w końcu starszy pan, uchylając drzwi. – Musicie wiedzieć, że tu się kręci bardzo różne towarzystwo, więc nie mogę tak po prostu wpuszczać pierwszego lepszego, kto przychodzi i…

Lukas i Lisa zniknęli na schodach, zanim on skończył swoją przemowę.

Na szczęście sąsiadka Olivii z niższego piętra otworzyła im od razu. Sympatyczna starsza pani rozpromieniła się na widok Lukasa.

– Dzień dobry – przywitał ją. – Musimy się dostać do mieszkania Olivii, a pani ma chyba do niego klucz, prawda?

– Tak, momencik.

Po chwili kobieta wróciła i wręczyła mu rezerwowy klucz.

– Czy coś się jej stało? – spytała.

– Nie – odparł Lukas. – Kiedy ostatnio ją pani widziała?

– Chyba dosyć dawno temu, rzadko teraz wychodzę.

– Rozumiem. Zaraz przyniosę pani klucz z powrotem.

Mieszkanie Olivii było puste. Stwierdzenie tego nie wymagało specjalnej przenikliwości – pokój dzienny, kuchnia oraz nieposłane łóżko w sypialni. W przedpokoju nie leżała pod drzwiami żadna poczta.

Lukas usiadł na kanapie i wyjął komórkę.

– Przysłała mi taką wiadomość.

Otworzył esemesa od swojej dziewczyny. Lisa zauważyła, że przyszedł tuż po piątej w piątkowe popołudnie. Według jej obecnej wiedzy to ostatni kontakt, jaki ktokolwiek miał z Olivią. Oparłszy się o regał z książkami, przyjrzała się Lukasowi. Wyglądał na niezwykle spokojnego. Ona natomiast wbijała sobie paznokcie w grzbiet dłoni.

– I co teraz zrobimy? – powiedziała właściwie bardziej do siebie niż do niego.

– Chyba musimy poczekać, aż się odezwie.

– Nie wydajesz się jakoś specjalnie zmartwiony.

– Przyzwyczaiłem się.

Podniósł się z kanapy i ruszył do wyjścia. Lisa popatrzyła za nim, a potem zadzwoniła do Bossego i poprosiła, aby spróbował namierzyć komórkę Olivii.

– Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami.

Głos za mną brzmi twardo i zimno, ale nie zawsze jest taki. Czasami czuć w nim nutę empatii.

– Jesteśmy – odpowiadam.

– Przyjaciółki nie uciekają od siebie.

Przyjaciółki nie grożą sobie bronią, mam ochotę powiedzieć, ale w tej sytuacji lepiej nie prowokować. Stoję na krawędzi włazu prowadzącego do piwnicy. Ona jest tuż za mną. Mam związane z tyłu ręce, na plecach czuję lufę pistoletu, niewiele mogę zrobić. Muszę znowu spróbować wziąć ją pod włos, odzyskać odrobinę zaufania, jakie udało mi się zbudować przed ucieczką.

– Przepraszam – mówię. – To było głupie. Wpadłam w panikę. Nie wiem, co mi przyszło do głowy.

– Myślałaś o sobie. Myślisz wyłącznie o sobie. A innych ranisz i niszczysz. Złaź!

Patrzę w głąb piwnicy. A więc to tam zostanę teraz zesłana. Wcześniej siedziałam zamknięta w jakiejś komórce w domu. Należy mi się kara. To oczywiste. Tym razem będzie znacznie trudniej znaleźć sposób, żeby się stąd jakoś wydostać.

Zaczynam ostrożnie schodzić na dół. Stare drewniane schody są wysłużone i zmurszałe, każdy stopień pokonuję powoli, stawiając na nim obie stopy, trudno mi utrzymać równowagę. Zostały mi jeszcze dwa kroki, gdy czuję mocne pchnięcie w plecy i bezwładnie lecę w ciemność. Usiłuję zamortyzować uderzenie, ale ląduję na uszkodzonym ramieniu. Ból promieniuje aż do głowy i nie mogę powstrzymać się od krzyku. Właz nade mną się zatrzaskuje, słyszę starannie zasuwany rygiel.

Jestem uwięziona.

Sama w ciemnej piwnicy.

To, na czym leżę, jest wilgotne i zimne. To twarda, ubita ziemia. Zatęchłe powietrze mocno czuć pleśnią. Udaje mi się wstać, strop jest niski, kiedy wspinam się na palce, czuję, że czubkiem głowy dotykam drewnianych belek. Wąska smuga światła przedostaje się przez szparę we włazie. Zaczynam przesuwać się do przodu w ciemności, powoli, usiłuję zorientować się w przestrzeni. Pomieszczenie nie jest duże, ze ścian wystają zimne, duże kamienie.

Nogą zawadzam o jakiś przedmiot na ziemi, obracam się i zaczynam po omacku go badać. To prawdopodobnie pieniek do rąbania, pewnie jestem zamknięta w starej piwnicy na drewno. Przysiadam na nim, żeby uniknąć siedzenia na zimnej ziemi. Potem ogarnia mnie zmęczenie, wyczerpanie rozlewa się jak powolne konwulsje po całym ciele, nogi mi drżą, a ramiona bolą.

Jestem wykończona. Na dodatek żołądek skręca się z głodu. Kulę się z głową opuszczoną na klatkę piersiową i czuję, jak chłód i wilgoć przenikają pod skórę. Wszystko, co się wydarzyło, zaczyna zbierać żniwo.

Uwięzienie, ucieczka, a teraz znowu powrót do niewoli.

Totalne rozczarowanie.

A tak niewiele brakowało, żeby mi się udało, byłam jednak zbyt niecierpliwa. Po raz kolejny. I teraz jestem w znacznie gorszej sytuacji. Siedzę zamknięta w piwnicy w jakimś gospodarstwie nie wiadomo gdzie w Szwecji i nikt nie ma pojęcia, gdzie się podziewam.

Oprócz niej, tej z pistoletem.

Czy mam tu umrzeć? Łzy napływają mi do oczu, chociaż z całych sił walczę z nimi. Muszę postarać się myśleć trzeźwo. Płacz nic tu nie pomoże. Panika też nie. Znów muszę działać spokojnie i metodycznie. Być cierpliwa. Relacja z porywaczką to jedyne, co może mnie uratować.

Zanim podjęłam próbę nieudanej ucieczki, miałyśmy już przecież jakiś rodzaj relacji. Ona uważała, że jesteśmy przyjaciółkami.

Trzeba to odbudować.

Jakiś odgłos w ciemności wytrąca mnie z zadumy. Podnoszę głowę i patrzę w kierunku, skąd dobiegł ów dźwięk. Wydaje się, że to od strony schodów. Ktoś poluzował rygiel przy klapie. Potem na stopnie pada światło. Wstaję z pieńka i patrzę ku górze. Może wróciłam do łask? Może będę mogła znowu ogrzać się w komórce? Robię kilka kroków do przodu. Widzę, jak coś dużego spada z włazu, odbija się od schodów i ląduje na ziemi. Zanim znów robi się ciemno, udaje mi się dostrzec, co to jest. Stary gumowy materac.

– Śpij dobrze! – słyszę z góry.

Sygnały z telefonu komórkowego Olivii zlokalizowano na wąskim pasie na skraju Högalidsparken, a dokładniej przy kontenerach na odpady do recyklingu przy Borgargatan. Aparat znaleziono w zielonym pojemniku na kolorowe szkło. Z nagrań kamery monitoringu nie udało się pozyskać żadnych wskazówek, kto go tam wrzucił.

Lisa siedziała przy biurku i uważnie przyglądała się zdjęciu komórki, którą teraz dokładnie sprawdzali technicy. Może znajdą się na niej odciski palców nie tylko Olivii.

Bo to raczej nie ona sama cisnęła ją do kontenera.

Lisa w to nie wierzyła. W tym momencie nie miała już najmniejszych wątpliwości, że Olivia wpakowała się w coś niebezpiecznego.

– Może specjalnie się nie odzywa – powiedział Bosse, stojąc pod ścianą.

– Po co miałaby to robić? I dlaczego miałaby się pozbywać komórki?

– A ten esemes do Lukasa?

– Prawdopodobnie została zmuszona do napisania go albo ktoś inny wysłał go z jej telefonu. Przecież ona nie była na żadnej akcji.

– Kiedy go dostał?

– W piątek po południu.

– Czyli trzy dni temu.

– Tak.

Wiedzieli, co to oznacza. Jeśli Olivia nie zniknęła dobrowolnie, stracili już mnóstwo czasu.

– Gdzie zaczynamy? – spytał Bosse.

– Wszędzie.

Mette siedziała w ogrodzie owinięta w ciepły koc i delektowała się ciszą.

Na głowie miała czerwoną wełnianą czapkę, którą nabyła pod wpływem impulsu przez internet. Niestety nie sprawdziła od razu, skąd zakup ma zostać wysłany, dopiero potem się okazało, że z Chin, co oznaczało, że przesyłka doszła po sześciu tygodniach od zamówienia. W końcu czapka dotarła i znalazła się na swoim miejscu – trochę za duża i niezupełnie w tym samym kolorze co w ofercie, ale przynajmniej grzała. Mette zamknęła oczy.

Po chwili przypomniała o sobie Lisa. Koniec relaksu, pomyślała Mette i sięgnęła po komórkę.

– Cześć, Liso, przepraszam, że nie oddzwoniłam, kompletnie wypadło mi z głowy. Udało ci się skontaktować z Olivią?

– Nie.

Mette usiadła prosto.

Kiedy Lisa zdała jej relację, jak wygląda sytuacja, powiedziała o esemesie wysłanym do Lukasa, znalezionym telefonie i pustym mieszkaniu, Mette odrzuciła koc i zaczęła zasypywać ją pytaniami.

– Czy wcześniej ktoś jej groził? – spytała.

– Nie.

– Może jest jakaś paskudna sprawa, w której brała udział, albo ktoś ostatnio wyszedł z więzienia?

– Nic nam o tym nie wiadomo.

– Odpytaliście wszystkich znajomych?

– Oczywiście – odpowiedziała Lisa.

– Sprawdziliście jej komputer?

– Jesteśmy w trakcie.

– Billingi?

– Też to robimy.

– Kto ją odwiedzał w domu?

– Ustalamy.

Gdy Mette stwierdziła, że wszystko, co należało zrobić, zrobiono, domyśliła się, że ta rozmowa bardziej miała służyć temu, żeby Lisa pozbyła się ciężaru. Dlatego uważała, aby w żaden sposób nie okazać narastającego w niej niepokoju.

– Zadzwoń, jak tylko się czegoś dowiesz – poprosiła.

– Jasne.

– Mówiłaś z Tomem? Może pojechała do niego.

– Nie, rozmawiałam z nim w ostatni poniedziałek. Nie wiedział, gdzie ona jest. Skontaktowałam się z nim też dzisiaj i poinformowałam go o sytuacji.

– Jak zareagował?

– Nie wiem, bo połączenie się przerwało, on ma tam beznadziejny zasięg, ale przypuszczam, że się zmartwił.

– Na pewno.

Mette odłożyła telefon i ponownie owinęła się kocem. Zmartwił się? Pokręciła głową, przekonana, że wiadomość od Lisy skłoni Toma do natychmiastowego zakończenia kwarantanny na Rödlödze.

– Coś się stało?

Mårten właśnie wyszedł z domu w grubej puchowej kurtce z tacą w dłoniach. Zaparzył kawę i podgrzał bułeczki cynamonowe własnego wypieku w piekarniku. Mógł to zrobić w kuchence mikrofalowej, ponieważ jednak czasu mieli teraz aż za dużo, wybrał piekarnik. Zwłaszcza że dzięki temu całą kuchnię wypełniał właśnie przyjemny zapach.

– Olivia zaginęła – odpowiedziała Mette, wyciągając rękę po bułeczkę, zanim jeszcze taca znalazła się na stole.

– Co to znaczy? Jak to: zaginęła? Kiedy?

Mårten usiadł obok żony i nalał jej oraz sobie kawy. Mette zastanawiała się, na ile powinna go wciągać w tego rodzaju sprawy. Bo przecież dzielone zmartwienie to podwójne zmartwienie. Poza tym jej mąż miał paskudną skłonność do snucia w takich sytuacjach przeróżnych spekulacji, co z reguły nie pomniejszało niepokoju, tylko wręcz przeciwnie.

Dlatego powiedziała:

– Niewiele wiem. Lisa i Bosse właśnie próbują ją namierzyć. Ale pyszne te bułeczki!

Jej sztuczne ożywienie nie zdołało zwieść Mårtena. Znał swoją żonę lepiej, niż ona czasami by sobie tego życzyła.

– Może chodzić o porwanie? – zapytał. – Czy to sprawka jakiegoś psychopaty? Albo terrorystów?

*

Lisa chciała się przejść, chociaż na krótko znaleźć się poza budynkiem komendy. Towarzyszył jej Bosse. Ruszyli Polhemsgatan w kierunku Norr Mälarstrand. Szli w milczeniu. Wiejący znad Riddarfjärden wiatr zmusił Bossego do zapięcia kurtki pod samą szyję. Lisa narzuciła szybkie tempo, kroczyła prosto przed siebie, nie zachowując nakazanej wymogami bezpieczeństwa odległości od osób idących z naprzeciwka. Na rogu Hantverkargatan wparadowała prosto na skrzyżowanie.

– Lisa! Czerwone!

Ogromny autobus minął ją zaledwie o pół metra. Bosse dogonił ją po drugiej stronie ulicy i lekko pociągnął za rękę.

– Idziemy nad wodę – powiedziała ze wzrokiem utkwionym w ziemię.

Bosse z łatwością potrafił sobie wyobrazić, co dzieje się w jej wnętrzu. Kiedy Mette przyjęła Olivię do swojego zespołu, początkowo między dwiema młodymi kobietami nieco iskrzyło z powodu wyraźnej rywalizacji, dosyć szybko jednak obie mocno się zaprzyjaźniły i spotykały się także poza pracą. A teraz Olivia zniknęła, być może została porwana. Niewykluczone, że spotkało ją coś jeszcze gorszego, co nigdy dotąd nie przytrafiło się nikomu z nich, co najwyżej w czarnych wizjach.

Gdy zatrzymali się nad wodą, Bosse zauważył, że Lisa jest zupełnie nieobecna myślami. Dał jej czas, a sam zapatrzył się w granatowoczarną taflę. Kilka białych łabędzi krążyło niedaleko brzegu, gdzieś na Västerbron zawyła syrena ambulansu, samotny właściciel psa próbował pozbierać w nabrzeżnym parku rozsiane odchody po swoim ujadającym pudlu karłowatym.

Ponownie spojrzał na Lisę.

– Myślisz o Olivii?

– Nie, o Lukasie.

– Co z nim?

– Kiedy byliśmy w mieszkaniu Olivii, wydawał się dziwnie spokojny, niemal jakby go to w ogóle nie obchodziło. Albo może obchodziło, tylko jakoś tak… sama nie wiem.

– Sądzisz, że coś się między nimi wydarzyło?

– Nie mam pojęcia, ale przecież wiadomo, że on ma za sobą poważną chorobę, że w pewnych sytuacjach jego osobowość może się zmienić, no więc niewykluczone, że się pokłócili i…

Zamilkła.

– Powiedziałaś mu, że Olivia mogła zostać porwana? – spytał Bosse.

– Nie, jeszcze nie.

– Zrób to. Może wtedy zareaguje.

W drodze powrotnej do komendy zadzwoniła do niego. Nie była to miła rozmowa.

Początkowo Lukas w zasadzie milczał. Nic nie mówiąc, wysłuchał wszystkiego, co miała mu do powiedzenia: informacji o znalezionej komórce i o podejrzeniu uprowadzenia. Obawę, że mogło dojść do czegoś znacznie gorszego, zachowała dla siebie.

W drugiej części rozmowy, kiedy Lisa najbardziej dyplomatycznie, jak potrafiła, zaczęła dopytywać go o relacje między nim a Olivią, jak im się ostatnio układa, zrobiło się niezręcznie.

– Dlaczego się tym interesujesz?

Lukas natychmiast się najeżył.

– Po prostu się zastanawiam, bo kiedy byliśmy u niej w domu, nie wydawałeś się bardzo zaniepokojony.

– A co ty możesz wiedzieć? Umiesz czytać w myślach?

– Nie, tylko odniosłam takie wrażenie. A niepokoisz się?

– Nie.

– Czemu nie?

– Nie pozwalam sobie na to.

Na kilka sekund zaległa cisza, po czym Lukas powiedział:

– A więc tak, Liso, strasznie bałem się o Olivię, kiedy w zeszłym roku zdarzyła się tamta katastrofa helikoptera i myślałem, że ona nie żyje… nie chcę przeżywać znowu takiego strachu… nie dałbym już rady.

Lisa, która pamiętała, jak on się wtedy czuł, była w stanie w pewnym sensie go zrozumieć.

– Przepraszam cię, nie chciałam, żebyś…

Lukas przerwał jej w połowie zdania.

– Sara Eriksson.

– Sara Eriksson? – powtórzyła za nim.

– Wiesz, kto to jest. Ta moja stalkerka.

– I?

– Ona nienawidzi Olivii. Myślę, że powinnaś skupić się na niej zamiast na mnie.

Lisa nie potrzebowała wiele czasu, żeby uświadomić sobie, że on może mieć rację. Olivia opowiedziała jej kiedyś o niezrównoważonej Sarze, która po krótkiej znajomości z Lukasem miała obsesję na jego punkcie i zaczęła terroryzować go telefonami i esemesami. Sprawy zaszły tak daleko, że kiedyś zagroziła mu nożem w jego własnej kuchni. Co doprowadziło do złożenia zawiadomienia na policję i w efekcie do wydania jej zakazu zbliżania się.

Dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej?

– Masz jej numer? – spytała.

– Mam.

Gdy rozłączyła się z Lukasem, była już przy wejściu do komendy. Bosse otworzył jej drzwi.

– W porządku?

– Sara Eriksson.

– Kto to taki?

Lisa zadzwoniła do Sary od razu na schodach w drodze na piętro. Odezwała się automatyczna sekretarka. Kiedy ona i Bosse weszli do swojego pokoju, zastali w nim dwóch policjantów, którzy chcieli się podzielić świeżymi informacjami na temat prowadzonych działań.

Jak dotąd nic nie wyjaśniało zniknięcia Olivii.

– Uzyskanie billingów jej numeru zajmie trochę czasu. Sama wiesz, jacy są operatorzy.

– Wiem, wiem – odpowiedziała Lisa. – A co z ludźmi, którzy ją odwiedzali?

– Rozmawialiśmy z dość zrzędliwym starszym panem. Podobno w ostatni piątek widział jakąś młodą kobietę, która nie znała kodu do drzwi i chciała dostać się do środka.

Lisa domyśliła się, o jakiego starszego pana chodziło.

– Wpuścił ją?

– Nie… ale mógł zrobić to ktoś inny.

– Podał jej rysopis?

– Według niego nie różniła się niczym specjalnym od innych kręcących się po ulicach, żadnych szczegółów… to znaczy, wydaje mu się, że miała czerwony beret.

– Okej, dzięki. Muszę zlokalizować telefon komórkowy należący do Sary Eriksson. Tu macie jej numer. To pilne.

Następnie zadzwoniła do prokuratora i poprosiła o pozwolenie na przeprowadzenie rewizji w jej mieszkaniu. Adres dostała od Lukasa. Lokum znajdowało się w starym bloku w Årsta. Nie otrzymała zgody. Prokurator uważał, że na tym etapie nie ma wystarczających podstaw dla takiej czynności. Kiedy zakończyła z nim rozmowę, zauważyła, że Bosse dziwnie na nią patrzy.

– O co chodzi? – rzuciła.

– Czy to nie lekka przesada? Rewizja? Przecież nawet nie wiemy, czy ona…

– Jedziesz ze mną?

Biorę głęboki wdech i czuję, jak wilgotne, zatęchłe powietrze wypełnia moje płuca. Zdołałam się krótko zdrzemnąć, teraz jestem przemarznięta i zesztywniała. Próbuję poruszyć palcami rąk skrępowanych na plecach, opaski zaciskowe wrzynają mi się w nadgarstki. Powoli unoszę się na materacu do pozycji siedzącej, ramię wciąż mnie boli, ostrożnie opieram się o lodowatą ścianę. Nie wiem, która jest godzina, ale słyszę, jak ona kręci się po mieszkaniu nade mną. To w pewnym sensie pocieszające. Przynajmniej nie uciekła i nie zostawiła mnie na pastwę losu.

Nagle właz się otwiera i w piwnicy robi się trochę jaśniej. Mimo woli mrużę oczy. Widzę pod światło, jak ona schodzi po stopniach z czymś w rękach.

– Idę z jedzeniem!

Głos brzmi rześko i wesoło. Jakby była mamą przynoszącą sok i słodkie bułeczki. Spędziłam z nią jednak wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, że to się może szybko zmienić. Jeśli jest w dobrym humorze, najlepiej przyjąć to za dobrą monetę i robić wszystko, żeby tak pozostało.

– O jak dobrze, bo jestem strasznie głodna!

Staram się brzmieć równie rześko. Gdybym nie miała związanych rąk, może bym nawet klasnęła z zachwytu. W tym momencie światło latarki świeci mi prosto w twarz. Jasny blask mnie oślepia, mimo woli przymykam powieki.

– I brudna – śmieje się ona. – Poczekaj, pomogę ci.

Przykuca obok materaca i patrzy na mnie. Jej spojrzenie jest przyjazne. Kładzie latarkę na podłodze, z kieszeni na piersi wyjmuje kawałek papierowego ręcznika, pluje na niego i zaczyna pocierać nim moją twarz, mocno i brutalnie. Potem podnosi latarkę, z satysfakcją ogląda wynik swojej pracy i posyła mi promienny uśmiech.

– No. Dużo lepiej!

Próbuję odwzajemnić jej uśmiech, okazać wolę współpracy, nie chcę zdradzić, jak bardzo czuję się poniżona. Nie chcę jej tego dać. Niestety nie za bardzo mi się to udaje.

Jej oczy nagle się zmieniają, stają się wąskie i mroczne. Natychmiast rozpoznaję to spojrzenie. Niezadowolone, nienawistne, zawsze jednakowo trudne do przewidzenia. Nigdy nie wiem, co powiedziałam lub zrobiłam źle.

Wyciąga rękę i zgarnia trochę ziemi z podłoża, ja zaś próbuję odwrócić głowę. Nic to nie pomaga. Ona chwyta mnie za włosy i wciera mi czarną ziemię w twarz, policzki, czoło, wokół ust. Nie mogę nic zrobić, co najwyżej zamknąć oczy.

– Czasami się zapominam – mówi. – Przecież ty powinnaś być brudna i obrzydliwa, żeby było widać, kim naprawdę jesteś.

I znów wybucha śmiechem, po czym podsuwa mi talerz z jedzeniem.

– Masz.

To, co na nim leży, wygląda na ravioli z puszki, z łyżką wetkniętą w środek. Kiedy siedziałam w komórce, rozwiązywała mi ręce, bym mogła jeść sama. Teraz nic nie wskazuje na to, że zamierza to zrobić.

– Ale jak mam jeść? – pytam.

– Ale jak mam jeść? – przedrzeźnia mnie. – Zachowujesz się jak małe dziecko. Jesteś małym dzieckiem? Chcesz, żebym ci pomogła? O to ci chodzi?

Nie odpowiadam. Wtedy ona pochyla się do przodu, jak najbliżej mojego ucha, i krzyczy:

– O to ci chodzi?!

Mam wrażenie, że zaraz pęknie mi błona bębenkowa.

– Tak – odpowiadam.

– Tak?

– Tak, proszę!

– Grzeczna dziewczynka. Zaraz dostaniesz.

Nabiera porcję ravioli na łyżkę, a ja otwieram usta. Muszę jeść. Muszę mieć siły, żeby dalej funkcjonować. Strajk głodowy nie wchodzi w rachubę. Wpycha mi łyżkę bardzo głęboko, mam wrażenie, że zaraz się udławię. Kaszlę i wypluwam połowę pierożków. Wtedy ona zaczyna histerycznie się śmiać. Po brodzie spływa mi sos, czuję się kompletnie upokorzona.

– Ale super! – mówi. – Znowu świetnie się bawimy. Prawda?

Podnosi łyżkę i rozsmarowuje mi trochę sosu na lewym policzku, cieszy się swoją władzą nade mną. Spuszczam wzrok.

– No co ty, zrobiło ci się przykro? Przecież tylko sobie trochę żartuję. Obiecuję, że to się już nie powtórzy.

Wyciąga ku mnie kolejną łyżkę z jedzeniem. W jej głosie jest znowu troska, nieudawana, już nauczyłam się to rozróżniać. Otwieram więc usta w dobrej wierze. Dostaję porcję bez żadnych sztuczek. Kiedy przełykam, ona łyżką zgarnia mi resztki wokół ust.

– Tak zawsze robiła moja mama, kiedy byłam mała – wyjaśnia. – Twoja też?

– Tak – odpowiadam.

Chociaż w ogóle nie przypominam sobie czegoś takiego. Takie zabiegi praktykuje się chyba przy niemowlętach? Czyżby ona sięgała pamięcią tak daleko?

– Tak właśnie robią matki – kontynuuje. – Smakuje ci?

– Tak, bardzo.

– Uwielbiam ravioli. Mama podgrzewała dla mnie i brata ravioli z puszki, kiedy tu byliśmy.

Znowu się śmieje.

– To znaczy nie zawsze oczywiście. Dostawaliśmy też inne rzeczy do jedzenia.

Okej, myślę. Czyli to jest miejsce, które ona zna od dzieciństwa. I ma brata. To nowa informacja. Może uda mi się wyciągnąć z niej coś więcej.

– Często tu bywaliście, jak byliście mali? – pytam ostrożnie.

– Tak, w każde lato, dopóki…

Milknie w połowie zdania.

– Dopóki co?

– Dopóki ogień nie pochłonął szczęścia.

Opuszcza wzrok, ale ja i tak dostrzegam smutek w jej oczach. Jest osobą, której oczy zawsze niezawodnie zdradzają jej nastrój. Dzięki temu łatwo jest ją rozszyfrować, problem tkwi jednak w tym, że te nastroje szybko się zmieniają.

– Co się stało?

Ponownie podnosi wzrok, ma trochę nieobecne spojrzenie. Nie odpowiada na moje pytanie.

– Słyszysz ten szum? – pyta.

– Tak.

– To rury wodociągowe. Ja i mój brat przesiadywaliśmy tutaj na dole, kiedy mama i tata za dużo pili. Wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy w chatce w lesie, zapalaliśmy świeczkę i wsłuchiwaliśmy się w ten szum, mój brat mówił, że to śpiew smutnych dzieci. Obejmowaliśmy się i też śpiewaliśmy.

– Śpiewaliście razem ze smutnymi dziećmi?

– Tak.

Ten obraz trochę rozdziera serce: dwójka maluchów, przytulona do siebie, śpiewa przy akompaniamencie dźwięków dochodzących z rur wodociągowych.

– A ja byłam najsmutniejsza – opowiada dalej. – On ocierał mi łzy i mnie pocieszał.

– Twój brat?

– Tak.

– Jest starszy od ciebie?

– Tak – potwierdza.

– On też tu czasami przyjeżdża?

– Nie, już nie. Dlaczego o to pytasz?

Jej spojrzenie znów staje się podejrzliwe. To błąd z mojej strony, że ją dociskam. Przecież nie jest głupia.

– Był moim bratem, potem przestał nim być. Nie mógł mnie uratować i ciebie też nie uratuje, żebyś wiedziała.

Podnosi się szybko. Znowu nie potrafiłam się pohamować.

– Przepraszam, po prostu jestem ciekawa – mówię. – Ja jestem jedynaczką. A zawsze chciałam mieć starszego brata albo w ostateczności siostrę. W dzieciństwie zawsze byłam sama w domku w lesie, to znaczy oczywiście miałam koleżanki i kolegów, ale to przecież nie to samo.

Plotę trzy po trzy. Boże, co ja wygaduję. Ona cały czas wpatruje się we mnie, obserwuje robaka wijącego się na haczyku. Tym robakiem jestem ja. W końcu słyszę siebie, jak wypalam:

– Ale twój brat chyba nie umarł, prawda?

– Dla mnie umarł.

Milknie i patrzy na mnie, w tym momencie nie potrafię niczego wyczytać z jej oczu.

– Chcesz jeszcze?

Wskazuje stopą na talerz.

– Tak, poproszę.

Pochyla się i wsuwa mi do ust kolejną łyżkę.

– Jest zadowolony, że cię tu sprowadziłam, wiesz? To on tego chciał.

Nie nadążam. Jej brat? Dlaczego miałby chcieć, żeby ona mnie tu sprowadziła?

– On nie chce cię z powrotem – ciągnie. – Okej?

To nie brzmi groźnie, raczej jak wyjaśnienie.

I nagle dociera do mnie, że ona nie mówi o swoim bracie. Tylko o moim chłopaku.

– Okej – odpowiadam.

Jeszcze jedna łyżka unosi się do moich ust, a ja otwieram je szeroko.

– On i ja jesteśmy elfami. Jesteśmy wybrani. Rozumiesz?

– Tak.

Kłamię.

– To dobrze.

Cień uśmiechu pojawia się w jej oczach, a potem jej twarz tężeje.

– On i ja wiemy, co dzieje się z dzieckiem, kiedy podpala się jego wnętrze. Staje się czarne i puste. Okopcone. Tej sadzy nigdy potem nie można się pozbyć, choćby nie wiem jak mocno się szorować. Zastanawiałaś się kiedyś nad tym?

Kiwam głową i dostaję kolejną łyżkę ravioli.

– On też to wie. On też ma czarne wnętrze, co sprawia, że czasami znika. Dlatego należymy do siebie, on i ja. Przy tobie jest zagubiony. To nie jego wina, tylko twoja. Rozumiesz?

– Tak.

Ravioli prawie się skończyły. Odkłada łyżkę na talerz.

– To mnie wciąż maluje. Jego obrazy są odbiciem mojego wnętrza. On jako jedyny zrozumiał, więc jest mój. Ty nie jesteś elfem i nigdy nim nie będziesz.

Milknie. Nie wiem, co mam odpowiedzieć. Widzę, jak ona zatapia się w swoich myślach.

Zerkam na górę i zastanawiam się nad kolejną ucieczką. Mogłabym spróbować przewrócić ją kopniakiem, nóg mi nie związała, ale czy zdążyłabym pokonać schody i zamknąć właz? Ze skrępowanymi rękami?

Nie.

– Kiedy byłam mała, tata nazywał mnie swoją małą chichotką – odzywa się po chwili. – Bo ciągle się śmiałam.

– Naprawdę?

– Dopóki miałam tatę, byłam radosna.

– A potem?

– Potem zmieniłam stronę.

Patrzę na nią, jak podnosi talerz z ziemi. Mam wobec niej tak samo ambiwalentne uczucia jak ona wobec mnie. Jest w niej coś tak kruchego, że miałabym ochotę zrobić to samo, co kiedyś zrobiłam z pisklętami, które wypadły z gniazda. Otulić ją watą i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

– Posłuchaj… myślę, że wszystko będzie dobrze…

W tym momencie dostaję mocnego kopniaka prosto w klatkę piersiową, upadam do tyłu i uderzam głową o kamienny fundament. I przeklinam samą siebie. Powinnam być przygotowana. Przecież wiem, że ona jest zdolna do wszystkiego.

– A tych, którzy mnie krzywdzą, ja też krzywdzę – mówi.

I wchodzi po schodach, zamyka właz i zasuwa rygiel.

Mieszkanie Sary znajdowało się na drugim piętrze dosyć obskurnego domu z lat pięćdziesiątych przy Långhalsvägen w Årsta. Na drzwiach wisiała naklejka przedstawiająca konia.

Lisa zadzwoniła. Dwa razy. Żadnej reakcji. Nacisnęła klamkę.

– Zamknięte – powiedziała.

– A czego się spodziewałaś?

Włożyła rękę do kieszeni i spojrzała na Bossego.

– Możesz się odwrócić – rzuciła do niego.

Gdy ani drgnął, wyjęła z kieszeni zestaw wytrychów. Jeden z cieńszych wetknęła w dziurkę od klucza, przekręciła kilka razy i na dźwięk cichego kliknięcia ponownie nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły. Otworzyła je szeroko i zawołała w głąb przedpokoju:

– Halo!… Jesteśmy z policji. Saro, jesteś tam?

Nikt nie odpowiedział.

– Zamierzasz wejść? – spytał Bosse.

– Tak. Przecież tu może być Olivia. Zostań tu, na wypadek gdyby ktoś nadszedł.

Bosse pokręcił głową. Wiedział, że skoro odmówiono im zgody na przeszukanie, to samowolne wejście do lokalu będzie raczej nie do obrony. Gdyby nie kontaktowali się wcześniej z prokuratorem, mogliby wykręcić się byle jakim pretekstem: że usłyszeli jakieś odgłosy, krzyki, że drzwi były otwarte na oścież, cokolwiek. A teraz narażali się na zarzut naruszenia miru domowego.

– Pospiesz się – ponaglił ją.

Lisa weszła do środka. Na pierwszy rzut oka mieszkanie przypominało to należące do Olivii: mniej więcej taka sama powierzchnia, podobny rozkład, dwa pokoje i kuchnia. Różniło się natomiast pod względem porządku. U Olivii zawsze panowały różne stadia domowego chaosu, tutaj wszystko wyglądało perfekcyjnie. Żadnych brudnych naczyń w kuchni, starannie zaścielone łóżko, niezastawiona niczym i czysta ława przed kanapą.

Rozejrzała się dookoła. Nie bardzo wiedziała, czego szukać i co miała nadzieję znaleźć. Ślady Olivii? Mało prawdopodobne. Ustaliła wcześniej, że Sara utrzymywała się między innymi z pracy jako asystentka medyczna, i nic ponadto. W sypialni stał na drewnianej sztaludze duży blejtram z olejnym malowidłem. Lisa podeszła bliżej. Główny motyw stanowiła szara ściana, na jej środku widniało martwe zwierzę. Autorem dzieła musiał być raczej jakiś amator, bo trudno było stwierdzić, co to za zwierzę, wyglądało jak truchło lisa, a może norki. Lisa wyjęła komórkę i sfotografowała obraz. Potem wróciła do pokoju dziennego i jeszcze raz wybrała numer Sary – może jej komórka jest w mieszkaniu.

Nic z tego.

Po chwili zobaczyła laptop.

Stał na parapecie. Podeszła do niego, otworzyła i próbowała go uruchomić. Nie udało się. Prawdopodobnie się rozładował.

Nie mogła zabrać go ze sobą, ale teraz przynajmniej wiedziała, gdzie w razie czego go szukać. Zamknęła komputer. Na sąsiedniej ścianie wisiał zestaw półek wypełnionych książkami, drobnymi bibelotami z ceramiki oraz zdjęciami. Lisa przyjrzała się fotkom. Wiedziała, że jedną z pierwszych rzeczy, jakie znalazłszy się w nowym miejscu, zawsze robiła Olivia, było obejrzenie fotografii. W kilku prowadzonych przez nią sprawach właśnie one okazały się ważnymi elementami układanki. Część zdjęć stojących na regale przedstawiała nieznane jej osoby, na jednym widniał tylko pies. Największe stało na końcu, oprawne w czarną drewnianą ramkę. Obok niego na czerwonym aksamitnym sercu leżała szydełkowana laleczka. Lisa ostrożnie wzięła do ręki zdjęcie, z którego patrzyła na nią grupa osób ustawionych przed pomalowanym na czerwono niedużym budynkiem. Starsza kobieta, para w średnim wieku i chłopiec trzymający za rękę małą dziewczynkę. Dziewczynka patrzyła na niego z wyraźnym podziwem. Na samym dole ktoś napisał koślawymi literami: „Skogslyckan, Smålandia, 1998”. Lisa pstryknęła fotkę.

– Znalazłaś coś?

Bosse stał w przedpokoju i czekał na nią. Skinąwszy głową, ruszyła do wyjścia.

– Laptop. Rozładowany. I jedną fotografię.

Ustawiła zamek zatrzaskowy, po czym upewniła się, czy drzwi zatrzasnęły się za nimi.

*

Mette nie pomyliła się, przewidując, jaki będzie skutek rozmowy telefonicznej Lisy ze Stiltonem. Zaraz po niej Tomas opowiedział Lunie, czego się dowiedział, i to oznaczało koniec ich kwarantanny.

Przynajmniej na razie.

Łódź żebrowa zmierzała przez rozległą zatokę w kierunku szlaku wodnego Furusundsleden. Podskakiwała na grzbietach fal, zmuszając Lunę do trzymania się burty najmocniej, jak potrafiła. Choć Tom w pełni panował nad tym żywiołem, a ona całkowicie mu ufała, podróż stanowiła dla niej niemałe wyzwanie: zdążyła już przemoknąć do suchej nitki, ponieważ raz po raz oblewała ją zimna półsłona woda.

Gdy znaleźli się na szlaku, zrobiło się spokojniej, Stilton zwolnił i wreszcie mogli nawzajem się słyszeć.

– Jak bardzo powinniśmy się martwić? – spytała Luna.

– Nie mam pojęcia.

Dobrze wiedziała, co oznacza ta lakoniczna odpowiedź. Poznała już większość schematów jego reakcji i nauczyła się je interpretować. Zresztą nie było ich aż tak wiele. Stan, w jakim znajdował się teraz, sygnalizował w równym stopniu niepokój, jak i determinację. Olivia zniknęła i chodziło o to, żeby ją znaleźć. Wszystko inne się nie liczyło i go nie obchodziło.

Ale na wysokości Ljusterö Luna mimo wszystko spróbowała.

– Kiedy ty wczoraj zarzucałeś sieć, zadzwoniłam do Erika, mojego kuzyna. Jego żona leży na OIOM-ie, podobno jest z nią naprawdę kiepsko.

Tomas pokiwał głową, nie odrywając wzroku od toru wodnego.

– Jest w twoim wieku, nauczycielka. Nie wolno mu jej odwiedzać, a ona jest w szpitalu już od dwóch tygodni. Jeden raz pozwolili mu popatrzeć na nią przez szybę, ale musiał włożyć na siebie całą masę ubrań ochronnych. To kompletnie porąbane, nie uważasz?

– Tak.

– A gdyby coś takiego przytrafiło się komuś z nas? Albo Mette i Mårtenowi, przecież oni są w grupie ryzyka. Albo twoim kolegom z antykwariatu, Ronny’emu czy Bensemanowi, i gdyby na przykład znaleźli się na OIOM-ie?

– Dlaczego miałbym teraz o tym myśleć?

– Bo coś takiego może się zdarzyć – powiedziała Luna.

– No i co z tego? Nie zachowuj się jak Minken.

– To znaczy?

– On zawsze we wszystkim widzi katastrofę, dołuje siebie i innych, a potem nic się nie dzieje. Jaki to ma sens?

Stilton czuł się potwornie zmęczony wszystkim, co miało związek z epidemią koronawirusa. I to był jeden z powodów, dla którego postanowił uciec na odludną Rödlögę. Oczywiście istniało ich więcej, ale codzienny zalew covidowych wiadomości doprowadzał go wręcz do obłędu. Każdy miał wiele odpowiedzi, ale nikt nie wyciągał wniosków.

On osobiście ufał krajowemu konsultantowi do spraw epidemiologii Andersowi Tegnellowi. Po co ten człowiek miałby kłamać? Wolał nudnego urzędnika niż spoconego panikarza.

Znowu dodał gazu.

Obracam się trochę na materacu, chwilę temu ułożyłam się w odwrotną stronę. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam, żeby nie oszaleć w tej ciemności, ale wydaje mi się, że ten moment jest już blisko. Głowa pęka mi z bólu po uderzeniu w kamienny fundament, ramię też wciąż nie przestaje dokuczać. Nie mam pojęcia, czy jest dzień czy noc, kompletnie straciłam poczucie czasu. Nie wiem także, co ona dalej zamierza, o ile w ogóle ma jakiś plan. Nie wiem, czy byłaby zdolna mnie zastrzelić, czy po prostu zdecyduje się mnie tu zostawić. Żebym umarła z głodu i zgniła w tej cholernej norze.

Negatywne myśli nie dają mi spokoju, zabijając nadzieję na to, że Sara w końcu puści mnie wolno.

Bo dlaczego miałaby to zrobić?

Kilka razy usiłowałam unieść klapę, licząc na to, że ona śpi, lecz nic z tego nie wyszło. Właz jest solidnie zaryglowany.

Jedyne, nad czym mogę popracować, to kiedy przynosi mi jedzenie albo przychodzi opróżnić wiadro, które służy mi za ubikację, próbować sprawić, żeby miała do mnie bardziej pozytywne nastawienie. Czasami się to udaje, ale potem wszystko wraca do normy. Wymierza mi kopniaka. Albo siarczysty policzek.

W jaśniejszych chwilach staram się myśleć konstruktywnie. Od mojego zniknięcia upłynęło pięć, sześć dni, prawdopodobnie trwa szeroko zakrojona akcja, żeby mnie odnaleźć. Lisa i Bosse na pewno pracują pełną parą. Tyle tylko, że nie wiedzą, gdzie mnie szukać. Ani kto się za tym wszystkim kryje. Bo chyba raczej nikt nie sądzi, że zniknęłam dobrowolnie?

Najczęściej jednak myślę o biednym Lukasie, pewnie jest kompletnie załamany. I o mamie. I całej reszcie.

Owijam się szczelnie kocem. Zimno przenika do szpiku kości, niemal szczękam zębami. Ale przynajmniej mam koc. I wiadro. Przy okazji nauczyłam się opuszczać i podciągać spodnie ze skrępowanymi na plecach rękami, co nie jest wcale łatwym zabiegiem.

No i dostaję jedzenie.

A więc mogłoby być gorzej. Albo może nie. Kiedy tak leżę, na wpół drzemiąc, przez głowę przemykają mi sceny ze snów i prawie wszystkie dotyczą ucieczki. Ucieczki, która zawsze kończy się niepowodzeniem.

– Olivia?

Znowu uchyliła klapę.

– Tak?

– Lubisz rosół?

– Bardzo.

– To niedługo ci przyniosę.

Klapa ponownie się zamyka. Słyszę, jak na górze włącza muzykę i zaczyna śpiewać. Zastanawiam się, co dzieje się w jej głowie. Jak ona postrzega rzeczywistość. Czy w ogóle myśli o konsekwencjach swoich działań.

Mało prawdopodobne.

To część dotyczącej jej diagnozy. Przypuszczalnie nigdy nie zrozumiała, dlaczego otrzymała zakaz odwiedzania Lukasa. I nadal jest przekonana, że on wciąż ją kocha. A także całkiem serio wierzy, że go odzyska, sprawiając, że ja zniknę.

Czy zawsze była chora? A może kryje się za tym jakaś trauma, tak jak w przypadku Lukasa? Tyle że jego choroba jest w pewnym sensie łatwiejsza do zauważenia, bo gdy się już ujawnia, on staje się zupełnie innym człowiekiem. Ona zaś przez cały czas balansuje na granicy, jest nieprzewidywalna.

Klapa otwiera się znowu, po czym Sara schodzi z zupą. Karmi mnie w milczeniu. Zachowuje się normalnie, jest całkowicie spokojna. W końcu talerz jest pusty.

– Zimno tutaj. Chyba się nie przeziębiłaś? – zastanawia się głośno.

– Nie.

– To dobrze.

– Ale na górze było sympatyczniej – próbuję.

– Mmm.

– Posłuchaj…

– Tak? – odpowiada.

– Jak długo mam tu być? – brnę dalej.

Wiem, że to się może skończyć porażką, muszę jednak wykorzystać okazję, póki ona jeszcze jest spokojna.

– Aż on o tobie zapomni i zrozumie.

Lukas nigdy o mnie nie zapomni, mam ochotę powiedzieć, lecz oczywiście tego nie robię. Ale jej odpowiedź daje mi mimo wszystko pewną nadzieję. Zasadniczy plan nie przewiduje zabicia mnie. Przynajmniej na razie.

– Wiesz, że będą mnie szukać – mówię.

– I tak nikt cię nie znajdzie. Nikt nie wie, gdzie jesteś. Dlaczego zaczynasz o tym znowu? Nie smakowała ci zupa?

– Smakowała.

– Przecież ja się tak staram. Wynoszę twoje gówna i specjalnie dla ciebie gotuję. Nie myśl sobie, że to takie fajne.

Wymierza mi policzek. Szybki i mocny. Tym razem jestem przygotowana, co nie znaczy, że ból jest mniejszy. Piecze mnie skóra i gwiżdże mi w uchu. Zaciskam powieki i czekam na więcej. Ale nic się nie dzieje. Ostrożnie uchylam powieki i nagle widzę jej przerażoną minę. Zasłania dłonią usta. Czy ona ma łzy w oczach?

– Przepraszam cię, Olivio. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się zachowuję. Nie chcę cię bić. To dzieje się jakoś samo.

Wije się przede mną na ziemi, zakrywa twarz rękami i zaczyna płakać. Całe jej ciało drży.

Teraz mam lekką przewagę. Czy mogę coś zrobić? Czy zdążę wdrapać się po schodach i zatrzasnąć właz? Może, jeśli uda mi się ją odpowiednio szybko zaskoczyć. Próbuję się dźwignąć i przykucnąć, żeby móc natychmiast działać. Wtedy zauważam zatknięty za pasek jej spodni pistolet i uświadamiam sobie, że dopóki mam związane z tyłu ręce, moje szanse są znikome. Nie mogę ryzykować kolejnego niepowodzenia. Muszę być cierpliwa. Gdy więc w końcu podnosi na mnie wzrok, uśmiecham się do niej.

– W porządku, Saro.

– Nic nie jest w porządku – szlocha. – Nie rozumiesz. Czuję, jakbym całkowicie zawiodła. Jestem dokładnie jak ona. Wszystko niszczę.

– Nic nie niszczysz. Kim jest ona? To twoja mama?

Czekam na odpowiedź, ale ta nie pada. Sara wyciera wilgotne policzki i lekko się prostuje. Kątem oka dostrzegam jej przedramiona, a na nich cienkie, długie blizny przecinające skórę.

– Możesz dostać pomoc – kontynuuję. – Ja mogę ci pomóc.

– Nie ufam ci. Zdradziłaś mnie, bo uciekłaś.

– Wiem. I bardzo tego żałuję.

– Zawsze wszyscy w końcu mnie zdradzają – mówi.

– Ja już cię nie zdradzę, obiecuję.

– Kiedy zrobiłam coś głupiego, byłam zamykana. To dlatego cię zamykam.

– Gdzie cię zamykano? Tutaj?

– Nie, nie tutaj. Mieszkałam z nią sama. Zamykała mnie w smrodzie. Czasami na kilka dni.

Chyba chodzi jej o matkę. Ojca nie ma, może nie żyje, a ona mieszka sama z matką, która zamyka ją za karę.

– A twój brat?

– Uciekł. Ode mnie. Od wszystkiego. Zdradził. Zostawił mnie z nią.

– Kiedy to się stało?

– Cuchniesz.

– Wiem, przecież już od dawna się nie myłam.

– Później przyniosę ci trochę wody.

– Dziękuję.

Zapada cisza. Ona patrzy na swoje dłonie, powoli obraca je w jedną i drugą stronę, po czym wstaje i rusza w kierunku schodów.

– Smród był najgorszy. Wniknął we włosy. Wciąż próbuję go zmyć, ale on nigdy nie znika do końca.

Milknie na chwilę, po czym odzywa się znowu:

– I ten pisk.

– Pisk? Kto piszczał?