Cyganie i przemytnicy - Karol May - ebook

Cyganie i przemytnicy ebook

Karol May

4,0

Opis

Cykl powieściowy ‘Ród Rodriganda’, tom III. Akcja powieści toczy się w wieku XIX w  Hiszpanii.  Gasparino Cortejo wespół z Alfonsem, nie odpuszczają. Na skutek ich obrzydliwych intryg i nieludzkich zbrodniczych działań hrabia i jego córka Roseta popadają w obłęd. Natomiast, w niemal cudowny sposób odnaleziony, prawdziwy syn hrabiego, Mariano, zostaje uprowadzony i oddany piratowi Landoli. Jakby nieszczęść było jeszcze mało, doktor Sternau zostaje aresztowany i uwięziony, a gdy odzyskuje wolność, wyjeżdża do Moguncji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 161

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol May

CYGANIE I PRZEMYTNICY

_________

CYKL POWIEŚCIOWY: RÓD RODRIGANDA

tom trzeci

przekład anonimowy

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

__________________________________________

Tekst wg edycji z roku 1926. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2012 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Cyganie i przemytnicy

I. UŚMIECH SZCZĘŚCIA.

Z przybyciem naszych gości ożywił się zamek Rodriganda.

Stary hrabia chętny był towarzystwu młodych, którzy go często odwiedzali. Czuł dziwną sympatję do porucznika, podobała mu się również Angielka; oboje wywierali na niego wpływ kojący.

Doktór Sternau oświadczył po kilkudniowych zabiegach, że kamienie zostały usunięte. Ponieważ hrabia czuł się dobrze, Sternau postanowił przystąpić do kuracji oczu.

Cały zamek cieszył się z tego, oczywiście z wyjątkiem notarjusza, sennory Klaryssy i Alfonsa.

Roseta, Amy, Sternau i porucznik odbywali codziennie spacery po parku. Zaczynały się one zwykle we czwórkę, kończyły w dwójkę. Gdy hrabia rzeźwił się na werandzie balsamicznem powietrzem, reszta przechadzała się wśród drzew i kwiatów. I zawsze obok Rosety szedł Sternau, obok Amy porucznik, na co nawet hrabia zwrócił uwagę. Mariano czuł, że kocha tę kobietę. Amy zaś uważała porucznika za wcielenie swych ideałów, nie zastanawiała się jednak nad tem, czy uczucie jej dla niego jest miłością.

Tak minęło parę tygodni, w spokoju niezamąconym, wśród spacerów, przejażdżek konnych, lektury książek. Mariano był zawsze doskonałym towarzyszem; tylko muzyka go nie interesowała, nie grał bowiem na fortepianie.

Pewnego wieczoru, gdy Sternau był u hrabiego, a Roseta wyjechała na spacer w towarzystwie brata, nasz porucznik znalazł się znowu w galerji i stanął przed portretem, do którego był tak podobny. Przypatrzywszy mu się dosyta, wszedł do bibljoteki. Ponieważ było dosyć ciemno, nie zauważył w niej obecności Amy.

Amy siedziała we framudze okna. Odłożyła książkę, oddając się marzeniom, jak to zwykle o szarej godzinie. Gdy wszedł Mariano, nie zwróciła na niego uwagi. Mariano zbliżył się do drugiego okna i patrzył przez nie na dogorywające światło dnia.

Upłynęło kilka minut. Mariano skierował kroki ku drzwiom, ujrzawszy jednak zawieszoną na ścianie gitarę hiszpańską, zatrzymał się, ujął ją w ręce, wziął kilka akordów i zaczął grać jakiś taniec hiszpański.

Gitara jest ulubionym instrumentem w ojczyźnie Cervantesa. Wielu Hiszpanów gra na niej po mistrzowsku. Amy zdarzyło się słyszeć niejednego takiego mistrza. Ale porucznik grał wspaniale. Dlatego też, gdy skończył, uderzyła w dłonie z okrzykiem:

— Brawo, poruczniku! Cudownie! A mówił sennor zawsze, że grać nie umie.

Mariano, nieco w pierwszej chwili zaskoczony, odparł:

— Nie wiedziałem, że pani jest tutaj. A zresztą, mówiłem tylko, że nie gram na fortepianie.

— Ależ pan jest mistrzem gry na gitarze.

— Mam swoje wejrzenie na muzykę. Jest ona sztuką uczucia, serca, a czy to przyjemnie okazywać publicznie swe uczucia? Chętnie słucham koncertów, ale nie umiem wygrywać przed drugimi swych własnych uczuć.

— Tak pan mówi o swych kompozycjach?

— Nie znam ani jednej nuty. Gram, co mi podda fantazja; gram tylko dla siebie, nie dla innych.

— Czy pan śpiewa również?

— Tak. Chwilami.

— Także tylko dla siebie?

— Zaśpiewam coś dla pani. Odstąpię od zasady.

— Co pan śpiewa najchętniej?

— Nic i wszystko.

— Niech więc pan zaśpiewa jaką pieśń miłosną.

— Muszę sobie do tego wyobrazić kogoś, komu poświęcam tę miłość i tę pieśń.

— Naturalnie — odpowiedziała zalotnie.

— A jeżeli nie znam takiej osoby?

— Czy naprawdę niema na świecie kobiety, dla której mógłby pan zaśpiewać?

Po chwili milczenia Mariano odparł:

— Jest jedna, jedyna, o której będę myślał, śpiewając.

Po tych słowach zaprowadził Amy do krzesła obok okna, przy którem siedziała, sam zaś usiadł na kanapie. W pokoju było zupełnie ciemno.

Po chwili uderzył w struny, rzewnie i miękko, poczem zaśpiewał jej pieśń miłosną, pełną wezbranego uczucia i tęsknoty.

Skoro skończył, w pokoju zaległa cisza, trwająca przez kilka długich chwil. Mariano wstał, aby powiesić gitarę na kołku.

— Cóż sennorita powie o mojej piosence?

— Czy pan ją zaimprowizował?

— Tak.

— Ależ sennor jest prawdziwym poetą. Chciałabym się dowiedzieć, dla kogo pan tę pieśń ułożył?

— Dla pani.

Po tych słowach zbliżył się do niej i, kładąc ręce na jej włosach, rzekł:

— Miss Amy! Kocham panią, ale nie wolno mi jeszcze mówić o tej miłości. Za jakiś czas przecież znajdę panią choćby na końcu świata i zabiorę moje największe, moje najukochańsze szczęście...

Zatonęli w długim, gorącym pocałunku. Po niedługim czasie Mariano opuścił bibljotekę. Amy pozostała, płacząc ze szczęścia i radości. —

Roseta i Alfonso powrócili ze spaceru. Po drodze spotkali listonosza, który wręczył im pocztę. Niemal dla wszystkich mieszkańców zamku znalazły się listy. Notariusz Cortejo otrzymał z Barcelony pismo następujące:

Sennor!

Przed chwilą zawinąłem na mej Péndoli do Barcelony. Podróż przyniosła duże zyski. Oczekuję jak najprędszego przybycia pana, gdyż chciałbym, korzystając z pory roku, wypłynąć znowu na morze.

Henrico Landola.

Adwokata ogromnie ucieszył ten list. Udał się do Klaryssy i szczelnie zamknąwszy za sobą drzwi, rzekł:

— Mam dla ciebie radosną nowinę.

— Mów. Jestem bardzo ciekawa, co mi przynosisz?

— Landola przybył szczęśliwie do Barcelony. Pisze, że ubił doskonały interes.

— Więc pojedziesz do Barcelony?

— Nie; poproszę kapitana, by przybył na zamek. Sytuacja jest tego rodzaju, iż nie mogę się stąd oddalić nawet na dzień. Poza tem, umówiłem się na dziś z kapitanem. Chce ze mną mówić o północy.

— Musimy zbadać, czy ten nasz porucznik nie zna przypadkowo kapitana. Jeżeli tak, to postara się zobaczyć z hersztem.

— Masz zupełną słuszność. To pomysł! Będę przedewszystkiem obserwować jego służącego, gdyż capitano z pewnością zwróci się tylko do niego.

Wyszedłszy z pokoju, Cortejo spotkał na schodach służącego porucznika, który wbiegł do izby swego pana.

— To podejrzana sprawa — mruknął adwokat — Tak biegnie tylko człowiek, niosący jaką naglącą nowinę. Trzeba się mieć na baczności.

Wyszedł przez bramę wjazdową. Po obydwu jej stronach rosły gęste krzewy. Położył się wśród nich na ziemi i czekał. Miał doskonały punkt obserwacyjny — widział każdego człowieka wychodzącego z zamku do parku i lasu.

Upłynęło przeszło pół godziny. Cortejo usłyszał brzęk ostróg. Z bramy wyszedł porucznik de Lautreville i, obejrzawszy się wokoło, skierował kroki do parku.

— Dobrze — rzekł do siebie Cortejo. — Trzeba teraz zobaczyć, gdzie się spotkają.

Wyszedł z zarośli i począł się skradać za porucznikiem. Młodzieniec podążał boczną dróżką, prowadzącą do samotnego domku.

— Aha — mruknął notarjusz. — Więc tam się spotkać mają. Znam ten lamus lepiej od nich; podsłucham każde słowo.

Podszedł cicho aż pod sam domek. Stanął tuż przy oknie. Po chwili usłyszał głos. Capitano pytał zcicha:

— Więc mieszkasz tutaj, na zamku?

— Tak — odpowiedział porucznik.

— Jakże ci się to udało?

— Miałem szczęście, albo też z twego stanowiska nieszczęście, uwolnić hrabiankę i jej towarzyszkę od dwóch napastników.

— Co takiego? Czy są tu jeszcze jacyś rozbójnicy poza moją szajką? Jeżeli tak, należałoby pozbyć się ich czem prędzej!

— To zbyteczne. Załatwiłem się już z nimi. Tylko, że to nie byli jacyś obcy rozbójnicy, a właśnie członkowie naszej szajki.

— Do kroćset! Któż to był taki?

— Juanito i Bartolo.

— To niemożliwe! Cóż im zawiniła hrabianka?

— To twoja, a może ich własna sprawa.

— Jak postąpiłeś z nimi?

— Zabiłem ich.

— Człowieku, czy to prawda?

— Najszczersza.

Po chwili milczenia capitano rzekł ze złością:

— Czy wiesz, jaką powinieneś ponieść karę?

— Tak. Karę śmierci. Ale nie lękam się jej.

— Dlaczegóż to? Czy sądzisz, że będę patrzał na to przez szpary, dlatego, że cię lubię?

— Żądam w tym wypadku tylko sprawiedliwości. Czyś rozkazał tym ludziom, aby napadli na hrabiankę?

— Nie.

— W takim razie nie zabiłem ich, a poprostu ukarałem.

— Tylko ja mam prawo karać.

— Nie wiedziałem, kim są. Mieli twarze zasłonięte.

— Powinieneś był przeczuć, że to twoi towarzysze.

Znowu nastąpiła chwila milczenia. Przerwał ją porucznik następującemi słowy:

— Nie byli w żadnym wypadku moimi towarzyszami; nie jestem bowiem członkiem twojej szajki. Przyjąłeś mnie i wychowałeś, byłem ciągle z wami, ale zapomniałeś odebrać ode mnie przysięgę. Nie jestem wobec was niczem związany.

— Będziesz musiał złożyć przysięgę w najbliższej przyszłości.

— Niestety, wątpię.

— Chłopcze! — krzyknął capitano zdumiony tem zuchwalstwem. — Więc taka jest twoja nagroda za dobrodziejstwa, które ci wyświadczyłem!

— Nie mów mi o dobrodziejstwach — odparł porucznik z goryczą. — Czy to uważasz sobie za dobrodziejstwo, żeś przemocą odebrał dziecko rodzicom zawlókł je pomiędzy zbóje?

Cortejo szepnął:

— A więc to on... Wie nawet, że go porwano...

Capitano był zdumiony. Zapytał gniewnie:

— Odebrałem rodzicom? Siłą? O kim mówisz?

Mariano poniewczasie spostrzegł, że się niepotrzebnie zagalopował. Trzeba było zachować umiar. Ale trudno, stało się. Brnął coraz głębiej:

— Mówię o sobie, rozumiesz?

— Więc uważasz, żeś został porwany? — zapytał capitano ostrożnie.

— Zostałem porwany i kogo innego na moje miejsce podrzucono.

— To możliwe. Ale jaką ja tutaj gram rolę? Znalazłem cię w lesie, ot i wszystko.

— Nie kłam. To ty sam mnie porwałeś! — zawołał Mariano z gniewem.

— Ja? Gdzież masz dowody na to? Przysięgam ci, te to nie ja porwałem cię rodzicom!

— Tak, łatwo ci przysięgać, boś nie ty mnie wykradł, a inny zbój z twego rozkazu. Czy nie przypominasz sobie człowieka imieniem Tito Sertano? Pochodził z Makaro.

— Do kroćset furgonów djabłów!

— A czy znasz hotel El Hombre Grande w Barcelonie? W nocy, z pierwszego na drugiego października roku 1830 zamieniono w nim dziecko.

— Skąd wiesz o tem?

— To moja tajemnica.

— Żądam, byś mi odpowiedział, skąd o tem wiesz! Posłałem cię na zamek, abyś pilnował Gasparina Cortejo i innych, a nie poto, byś wywlekał mi bałamutne zarzuty. Dlatego chcę wiedzieć kto ci nagadał tych bredni.

— O tem się nie dowiesz.

— Zmuszę cię do wyjawienia!

— No, no!

— Sądzisz, że będziesz mnie mógł nie słuchać? Przerachowałeś się, serdeńko. Rozkazuję, abyś w tej chwili wrócił do naszej kryjówki!

Mariano roześmiał się i odrzekł:

— Nie spełnię rozkazu.

— To wyraźny bunt!

— Tak, najzupełniej wyraźny. Zostanę tu i kwita. Cóżby powiedział hrabia Rodriganda o panu de Lautreville, gdyby ten ulotnił się jak łobuz, korzystając z nocy? Poza tem podoba mi się tu wszystko nadzwyczajnie i — dodał z naciskiem — mam zupełne wrażenie, że należę do rodziny hrabiowskiej.

— Czy mam cię zawlec przemocą? Albo oświadczysz w tej chwili, że będziesz mi we wszystkiem posłuszny, albo zabiję cię jak psa!

— Posłuchaj naprzód, co ja ci powiem, — zaczął Mariano z nieodpartym spokojem. — Nie mam do ciebie żalu. Wyrwałeś mnie z mego otoczenia, z domu rodzinnego, ale za twojem zezwoleniem i przy twojej pomocy nauczyłem się wszystkiego, co mi jest niezbędne, abym zajął należne mi miejsce i spełnił przeznaczone zadanie. Dlatego wyrzekam się wszelkiej myśli mściwej, a jedynie powiadam: między nami kwita. Nie wiem jeszcze, co pocznę, ale to wiem na pewno, że do was nie wrócę. Nie potrafisz zmusić mnie do niczego siłą, bo jestem zwinniejszy i silniejszy od ciebie. Podstępu z twej strony również się nie lękam.

— Naprawdę? — usiłował szydzić capitano. — A jeżeli powiem hrabiemu, że jesteś rozbójnikiem?

— Zagadną mnie wtedy, gdzie są moi towarzysze, będę zmuszony odpowiedzieć im na to pytanie.

— Człowieku! — ryknął capitano.

— Bądź spokojny, mój drogi. Nie otworzę ust, dopóki i ty milczeć będziesz. Znasz mnie i wiesz, że dotrzymuję słowa. Ale przysięgi wierności nie złożyłem i, jeżeli zechcecie mnie do niej zmusić siłą, czy podstępem, będę się bronił przed wami, jak przed wrogiem. Nic więcej nie mam do nadmienienia.

— Więc to twoje niezłomne postanowienie?

— Tak jest. Ale widzę, mimo ciemności, że wyciągasz nóż, drogi kapitanie. Nie zapominaj, że przez cały czas naszej rozmowy trzymam w ręce nabity rewolwer. Chłopiec wzrósł na mężczyznę i będzie się umiał zachować, jak na mężczyznę przystało. Dowidzenia.

Po tych słowach oddalił się Mariano.

Napróżno herszt wołał go dwukrotnie po imieniu, aby zawrócił.

Capitano zaklął siarczyście i rzekł swoim zwyczajem, na głos:

— Chce wyłamać się na wolność, ale mu się to nie uda. Po jakiego jednak djabła posyłałem go na zamek? Muszę się dowiedzieć, kto mu te wszystkie historje opowiedział.

Herszt zniknął w zaroślach, a Cortejo wyszedł ze swej kryjówki. Udał się do Klaryssy, która oczekiwała go z niecierpliwością. Zastał tam również hrabiego Alfonsa. Oboje nie na żarty przeraziła wiadomość, że porucznik jest właśnie wykradzionem dzieckiem Manuela.

— Na Boga, a więc ten człowiek przeczuwa, kim jest? — rzekła Klaryssa.

— Bezwątpienia — odparł Cortejo.

— Jesteśmy w takim razie na wulkanie, który każdej chwili może wybuchnąć, — rzekł Alfonso. — Trzeba tego człowieka natychmiast unieszkodliwić.

— Co przez to rozumiesz?

— Trzeba go zabić, bo tylko umarli milczą. Byłoby słabością z naszej strony, gdybyśmy się w tym wypadku wahali. A zresztą, to przecież rozbójnik; zabijając go, spełniamy czyn obywatelski.

Klaryssa skinęła głową, ale Cortejo odparł z wahaniem:

— Rozumie się, że trzeba go unieszkodliwić; ale czy ma to nastąpić przez śmierć, czy też w inny sposób, o tem zadecyduje moja rozmowa z kapitanem. O północy dowiem się, co należy przedsięwziąć. —

Tuż przed północą notarjusz znalazł się w parku. W wyznaczonem miejscu czekał na niego capitano.

— Prosiliście, abym tu przyszedł, — rzekł notarjusz. — Jestem bardzo zadowolony z tego, bo inaczej musiałbym was szukać w waszej górskiej kryjówce.

— O cóż chodzi?

— Pytacie jeszcze? Dałem wam przecież pewne polecenie, które nie zostało wykonane, ponieważ przysłaliście mi samych tchórzów.

— Nie kłamcie! Moi ludzie znają zbyt dobrze różnicę między kulą a sztyletem, aby z własnej woli popełniać głupstwo i atakować sztyletem tak silnego człowieka, jak doktór. Chcieliście, aby wszystko odbyło się bez hałasu i dlatego zabroniliście ludziom strzelać. Mam słuszność?

— Nie. To był pomysł Bartola.

— Nie silcie się na łgarstwa, wiem przecież, co mówię. Co ich jednak skłoniło do napadu na hrabiankę, to pozostanie dla mnie zagadką. Przypuszczam, że tu już nie wasza działała głowa. Ale wina za śmierć zabitych w parku, tylko na was spada. Musicie mi zapłacić od każdego zabitego po dwieście duros, dopiero wtedy pogadamy.

— Tego nie możecie ode mnie żądać!

— Byli w waszej służbie, musicie więc za nich zapłacić. Przysięgam, że nie ustąpię ani na jotę od tego żądania. Znacie mnie chyba i wiecie, że nie lubię mówić na wiatr.

Notarjusz milczał przez chwilę, wreszcie odparł z pewnem wahaniem:

— Może zgodziłbym się na wasze żądanie, gdybyście razem z lekarzem sprzątnęli jeszcze kogoś, kto mi stoi w drodze.

— Któż to taki?

— Oficer.

— W jakim służy garnizonie?

— W żadnym. Jest na urlopie. To nie Hiszpan, lecz Francuz.

— Gdzie przebywa?

— Tu, na zamku.

— A jak się nazywa?

— Alfred de Lautreville.

— Alfred de... — mruknął capitano. — Nie znam takiego.

— Mam nadzieję, że go nie znacie, — rzekł szyderczo notarjusz. — Ale powinniście mieć z nim na pieńku. To on zabił Juanita i Bartola. Czy puścicie to płazem?

— O, co to, to nie! Ale dlaczego chcecie się go pozbyć?

— Powiedziałem już: stoi mi w drodze. No cóż, podejmujecie się zachodu? Jeżeli nie, znajdę lepszych ludzi od was.

— No, no, chciałbym to widzieć. Ale ten Francuz należy do mnie, ponieważ zabił dwóch moich ludzi. Kto mi tu w drogę wejdzie, będzie miał ze mną na birce. Zrozumiano?

— Czy to ma znaczyć, że tego łajdaka otaczacie swoją opieką?

— Nie; to znaczy, że zemszczę się na tym łotrze. Muszę go unieszkodliwić.

— Innemi słowy, ma umrzeć?

— Nie. Co do niego, noszę się z innemi zamiarami. Ale ręczę słowem, że nie będzie wam już w niczem przeszkadzał.

Notarjusz przejrzał zamiary rozbójnika. Nie dając jednak nic poznać po sobie, rzekł:

— Dobrze. Dam za każdego zabitego po dwieście duros, jednakże lekarz musi umrzeć, a Francuz — zniknąć.

— Dobrze. Ale dopłacicie jeszcze pięćset za doktora i tyleż za Francuza.

— Jesteście łotrem.

— Trudno; muszę dbać o siebie i o swoich ludzi.

— Zapłacę pieniądze po robocie.

— Potrzebuję zaraz przynajmniej połowy.

— Nie mam w tej chwili pieniędzy, zapłacę później. Jeżeli się wam nie podoba, będę zmuszony zrezygnować z interesu.

— Cóż robić, ustępuję — rzekł capitano. — Ale po robocie płaci się ryczałtem.

— A kiedy spełnicie moje polecenie?

— Niezadługo. Dzień trudno oznaczyć. To wszystko, co? W takim razie dobrej nocy.

— Dobrej nocy.

Rozstali się po tych słowach.

Notarjusz uśmiechnął się szelmowsko:

— Sądziłeś, stary oszuście, że mnie wykiwasz, ale się nie udało. Teraz ja kieruję całą sprawą.  

Następnego dnia rano Elwira weszła do pokoju Sternaua, przynosząc kawę.

— Dziękuję za kawę, nie wolno mi jej pić; proszę o szklankę mleka — rzekł Sternau.

— Cóż to się stało? Czy się pan czuje chory?

— Nie. Ale czeka mnie dziś praca, wymagająca niezamąconej równowagi nerwów, a kawa, jak wiadomo, na nerwy niezbyt dobrze wpływa.

— Musi to być ważna sprawa.

— O tak; niech sennora prosi Boga, aby wszystko poszło dobrze. Będę dziś operować oczy hrabiego Manuela.

Usłyszawszy te słowa, Elwira wypuściła z rąk tacę z całem nakryciem do śniadania i załamała ręce.

— Czy być może?

— Tak. Ale co to ma wspólnego z tacą?

— Nie mogłabym przecież załamać rąk, gdybym nie wypuściła z nich tacy.

— Szkoda, że pani nie postawiła jej na stole. Niech sennora powie mężowi, że na zamku musi panować dziś zupełny spokój. Zaraz po operacji zasłonimy okna w pokoju hrabiego. Proszę pomówić o tem z condesą. A teraz rad bym się napić mleka.

— Zaraz przyniosę. Co powie mój Alimpo, skoro się dowie o operacji? Biegnę, śpieszę, lecę! Niech Panu Bóg pomaga.

Zostawiwszy stłuczone naczynia, wytoczyła się z pokoju.

Gdy Sternau w jakiś czas potem wszedł do salonu, zarzucono go pytaniami:

— Czy to prawda, że dziś odbędzie się operacja hrabiego?

— Tak.

Przystąpił do niego Alfonso i z miną ponurą rzekł:

— Żądam, by pan się jeszcze namyślił nad całą sprawą. Czy jest pan przekonany, że operacja się uda?

— Przekonany nie jestem, lecz mam niepłonną nadzieję.

— W tak ważnej sprawie nadzieja nie wystarczy. Czy jest pan w tym wypadku w zgodzie ze swem sumieniem?

— Tak — odpowiedział Sternau mocno i stanowczo.

— W takim razie żądam jako syn chorego, aby przy operacji asystowało jeszcze kilku innych, wybitnych lekarzy.

— Nie mam najmniejszej ochoty do odnawiania scen, których byłem świadkiem. Dla mnie miarodajną jest jedynie wola i życzenie jego ekscelencji hrabiego Manuela.

— Mam wrażenie, że i ja mam tu coś do powiedzenia — rzekł Alfonso.

— Uważam, że głos pełnomocnika hrabiego też coś znaczyć powinien, — dodał Cortejo.

Sternau odparł dobitnie:

— Moi panowie, tu tylko lekarz rozstrzyga i jego zdanie jest miarodajne. Rozpoczynam operację za dziesięć minut; proszę, aby mi nie przeszkadzano.

— Zobaczymy jeszcze — rzekł Alfonso.

— Tak, zobaczymy. Zwracam uwagę panów, że najmniejsza irytacja może być dla hrabiego niebezpieczna i panowie będą odpowiadali za ewentualne złe skutki.

— Będziemy obecni przy operacji — rzekł Alfonso.

— Potrzebna mi pewna pomoc, to moja rzecz jednak, kto będzie asystował przy operacji. Mam wrażenie, że są tu osoby, które niezbyt pragną, aby hrabia wrócił do zdrowia. Hrabianko Roseto, czy mogę prosić panią o asystowanie przy zabiegu?

— Niech pan mną dysponuje — odrzekła Roseta.

— Nie wiem jednak, czy sił pani starczy. Może panna Amy zechce pani pomóc?

— Jak najchętniej — odparła Angielka.

— A ja? — zapytała Klaryssa.

— Nie śmiem pani trudzić — rzekł Sternau krótko i chłodno. — Nerwy pani nie wytrzymałyby tego. Przecież omal nie zemdlała pani na widok małej ranki. Cóżby to było dopiero przy prawdziwej operacji.

— Ale ja muszę być obecny — rzekł Alfonso.

— To zupełnie zbyteczne, nie potrzebuję widzów. Mam jeszcze małą prośbę do pana porucznika.

— Jestem na usługi — odparł de Lautreville.

— Czy pan zna okna, należące do pokoju hrabiego?

— Tak.

— W takim razie proszę pana bardzo, aby pan zechciał przechadzać się pod niemi podczas operacji. Wtedy będę miał pewność, że żadne niebezpieczeństwo od zewnątrz nie grozi.

Porucznik pojął myśl lekarza i odparł:

— Będę moją funkcję uważał za zaszczyt.

— To mi dopiero zaszczyt — rzekł zgryźliwie Alfonso. — To wstyd i hańba być psem podwórzowym pierwszego lepszego lekarza!

Mariano podszedł do Alfonsa i zapytał:

— Czy pan odwoła natychmiast te słowa?

— Nie — odparł Alfonso z gniewem. — Powtarzam raz jeszcze: to wstyd i hańba!

— Dobrze: w takim razie zażądam odpowiedzi, na jaką gentleman zasługuje.

— Pan — gentlemanem? Pan przecież jest...

Nie mógł mówić dalej, gdyż notarjusz położył mu rękę na ustach.

— Ależ hrabio — rzekł Cortejo — nie miejsce i pora do tego rodzaju rozmów.

— I ja jestem tego samego zdania — rzekł Sternau. — Jeżeli panu potrzebny sekundant, panie poruczniku, jestem do pańskich usług. A teraz, moje panie i pan, poruczniku, proszę za mną.

Wszyscy czworo odeszli w milczeniu.

Zaczekawszy, aż się zupełnie oddalą, notarjusz rzekł:

— Omal nie zdradziłeś się przed nim.

— Nicbyśmy nie stracili na tem — pienił się Alfonso. — Toby dopiero była rozkosz zobaczyć twarze tych ludzi, gdyby się dowiedzieli, że to zwykły rozbójnik.

— Oszalałeś? Zapominasz, że mógłby opowiedzieć coś, co zniszczyłoby nas zupełnie. Porucznik nietylko przeczuwa kim jest, ale wie o tem zupełnie dobrze. Stara się tylko wybadać, kim ty jesteś właściwie. Ale moja w tem głowa, aby go unieszkodliwić.

— A ten Sternau — rzekła Klaryssa. — Zachowuje się, jakby był panem zamku.

— Mimo wszystko przeszkodzimy mu w uzdrowieniu hrabiego — odparł Cortejo. — Sam przecież powiedział, że najmniejsze zdenerwowanie może zaszkodzić hrabiemu. Postaramy się już, aby zdenerwowanie to nie było najmniejsze. —

Doktór Sternau wszedł w otoczeniu obydwóch pań do pokoju hrabiego. Poleciwszy służącym, aby pilnowali drzwi, zamknął je od wewnątrz.

— Kogóż to pan jeszcze przyprowadził, doktorze? — zapytał uprzejmie hrabia, słysząc kroki.

— Hrabiankę i pannę Amy, które mi będą pomocne, jak nikt tu w zamku.

— Dziękuję panu za to, doktorze. A gdzie mój syn?

— Musiałem mu, niestety, zabronić wstępu.

— Czy panie będą miały dosyć siły, dosyć wytrwałości?

— Hrabia może być zupełnie spokojny. Czy jego ekscelencja zechce mi powiedzieć, w jakim się dziś czuje usposobieniu?

Hrabia odparł z uśmiechem:

— Z wiarą w Boga kładę los mój w pańskie ręce. Śniło mi się, że pan otworzył mi oczy, a sny są często zwiastunami rzeczywistości. Widziałem w nich twarz mego dziecka, widziałem pana porucznika, dziwne tylko, że zamiast syna — we śnie zjawił mi się człowiek obcy, którego mowy nie rozumiałem. Słyszę jakieś dźwięki, cóż to takiego?

— To moje instrumenty.

— Nie boję się ich, gdy są w pańskich sprawnych rękach, które tak polubiłem i którym ufam bez zastrzeżeń. — Kiedyż zaczniemy?

— Zaraz.

Sternau