Conan i skarb Pythonu (40) - John Maddox Roberts - ebook

Conan i skarb Pythonu (40) ebook

John Maddox Roberts

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Kamiennej Górze

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

OPOWIEŚCI O CONANIEw Wydawnictwie Amber

 

Conan

Conan z Cymerii

Conan pirat

Conan obieżyświat

Conan ryzykant

Conan korsarz

Conan wojownik

Conan uzurpator

Conan zdobywca

Conan mściciel

Conan i bóg Pająk

Conan buntownik

Conan niezwyciężony

Conan wyzwoliciel

Conan z Wysp

Conan i czarownik

Conan i miecz Skelos

Conan i Droga Królów

Conan najemnik

Conan z Aquilonii

Conan waleczny

Conan zuchwały

Conan obrońca

Conan szermierz

Conan bukanier

Conan mistrz

Conan z Czerwonego Bractwa

Conan barbarzyńca

Conan dezerter

Conan niszczyciel

Conan najeźdźca

Conan strażnik

Conan wielki

Conan niezłomny

Conan sobowtór

Conan prowokator

Conan wyrzutek

Conan nieustraszony

Conan renegat

Conan i skarb Pythonu

 

w przygotowaniu

40. Conan nieugięty

42. Conan łowca ludzi

 

Przekład

Cezary Frąc

AMBER

 

Tytuł oryginału

CONAN AND THE TREASURE OF PYTHON

Ilustracja na okładce

KEN KELLY

Redakcja merytoryczna

HALINA SYCHOWIEC

Redakcja techniczna

LIWIA DRUBKOWSKA

Korekta

JADWIGA OCHLIŃSKA

Copyright © 1993 by Conan Properties, Inc.

For the Polish edition

Copyright © 1997 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7169-254-4

 

Mojemu pasierbowi

Johnowi Cameronowi Alanowi Mygattowi— poszukiwaczowi przygód, filozofowi, twórczemu geniuszowi,zwycięzcy wielu bitewi mojemu drogiemu przyjacielowi

I Żeglarz

Asgalun leży nad małą zatoką, która wgryza się w wybrzeże Shemu. Jest jedynym dużym miastem portowym w tym pasterskim kraju, pozostałe osady to ledwie rybackie wioski. To miejsce barwne i pełne życia, jak wszystkie porty świata. Na niskich wzgórzach rozsiadły się wspaniałe siedziby bogatych kupców, otoczone pięknymi ogrodami i zadbanymi winnicami. Niżej, w samym mieście, stoją zwaliste kamienne magazyny i gospody, świątynie i kramy, które służą mieszkańcom i rozwojowi handlu.

Dalej mieszczą się nabrzeża. Tutaj można znaleźć ludzi, którzy wypracowują bogactwo kupców-książąt z posiadłości na wzgórzach i właścicieli miejskich kramów. Tutaj przebywają żeglarze władający wieloma językami i doświadczeni szyprowie, wywodzący się z różnych krain, których jedyną ojczyzną jest morze. Nikt nie buduje dla nich pięknych domów. Poza tym na samym wybrzeżu nie warto wznosić eleganckich budynków, przerażające sztormy bowiem, które nadciągają niespodzianie znad rozległych przestrzeni Morza Zachodniego, w ciągu paru lat i tak obróciłyby je w gruzy. Z tego powodu w nadmorskiej dzielnicy Asgalunu zobaczyć można jedynie drewniane chałupy, niewielkie magazyny, podrzędne gospody, nędzne kramiki, targowiska i żeglarskie spelunki. Ponieważ w Shemie mało jest lasów, niskie budowle wznosi się z drewna pochodzącego ze starych statków zniszczonych przez sztormy. Ten mocny, ale nasączony żywicą i smołą budulec jest tak łatwopalny, że co jakiś czas nabrzeża Asgalunu stają w płomieniach i obracają się w popiół.

Jedynie twardzi, otrzaskani w świecie ludzie zamieszkują takie miejsce. Tutaj więc kierują kroki ci, którzy poszukują osobników tego rodzaju.

Conan z Cymmerii był znudzony. Na Zachodnich Ziemiach panował pokój. Pomniejszym wodzom chwilowo brakowało pieniędzy i energii, a co za tym idzie — ochoty do wojowania. Kraje tradycyjnie wrogo do siebie nastawione, czyli prawie wszystkie, zmęczyły się wojnami i zajęły rozwiązywaniem własnych problemów. Trzeba było postawić na nogi podupadły handel, obsiać pola stratowane przez walczące armie, odbudować splądrowane miasta. Ludzie z zawodu i zamiłowania parający się wojennym rzemiosłem nie mieli czego szukać w państwach, które chciały zapomnieć o walce. Nawet odwieczna wojna domowa w Ophirze zmierzała ku końcowi z powodu krańcowego wyczerpania obu stron.

Takie okresy posuchy nigdy nie trwały długo. Conan nie sądził, by ten panował dłużej niż rok, ale i tak można było umrzeć z głodu. Od miesięcy włóczył się po Ophirze, Koryntii i Kothie, szukając zajęcia. Podróże odbywał najmując się jako strażnik do ochrony karawan. Wojownicy, tymczasowo pozbawieni normalnego zajęcia, masowo imali się rozboju. Conan sam niegdyś był bandytą, ale teraz uważał, że grasowanie na gościńcach jest poniżej jego godności. Z drugiej strony wiedział, że prędzej wróci do złodziejskiego fachu, niż pozwoli, by zabił go głód. Ostatnia karawana, z którą podróżował, wyładowała towary w Asgalunie. Conan zatrzymał się w portowej tawernie „Pod Albatrosem”, by żyć ze swojej wypłaty i czekać, aż coś się zmieni. Jednak pieniądze prawie się skończyły, a perspektyw jak nie było, tak nie było. Cymmerianin wiedział, że jeśli przybędzie jakiś piracki okręt, będzie go kusiło, aby się zaciągnąć.

Gdy tak siedział przy rozchybotanym stole i wyglądał przez okno podobne do iluminatora, dostrzegł obcy żaglowiec wpływający do małej zatoki. Kiedy statek wyłonił się zza północnego przylądka, Conan oszacował maszty i ożaglowanie. Kadłub ledwo wystawał nad wodę, ale nie z powodu dużego zanurzenia, tylko po to, by zapewnić statkowi jak największą prędkość i zwrotność. Wkrótce załoga opuściła żagle i wysunęła długie wiosła, potrzebne do portowych manewrów. Był to okręt wojownika i Conan zdecydował, że po zacumowaniu zamieni parę słów z kapitanem. Jednak zanim miał okazję to uczynić, spotkała go niespodzianka.

— Wszystkie tawerny są podobne — powiedziała młoda kobieta.

Miała na sobie prostą suknię z niebieskiego jedwabiu. Złoty sznur otaczał jej smukłą talię pięć czy sześć razy, a jego końce, połączone wyszukanym węzłem i ozdobione frędzlami, sięgały prawie do kolan. Drobne stopy kobiety były obute w ciżemki wyszywane złotą nicią. Jednak to nie kosztowny przyodziewek przyciągał próżniaków i awanturników, tłoczących się w wąskich uliczkach portowej dzielnicy, tylko niezwykła uroda dziewczyny. Skórę miała białą jak śnieg, a ogromne oczy tak jasne, że prawie pozbawione barwy. Srebrzystobiałe włosy, sięgające do pasa, podtrzymywała jedynie złota opaska z opalem w złotej oprawie.

Zwykle kobieta tak atrakcyjna i tak bogato ubrana nie prze-szłaby w tej dzielnicy nawet dziesięciu kroków bez narażania się na zaczepki, ale mężczyźni o łotrowskich spojrzeniach trzymali się z dala i nie próbowali jej niepokoić. Takie zachowanie nie wynikało bynajmniej z ich wrodzonej dobroci — po prostu kobieta nie była sama. Mężczyzna, który kroczył po jej lewej stronie, nie odstraszyłby nikogo. Ruchliwy, nerwowy człowieczek, który mówił dużo i szybko, żywo gestykulując. Nosił aquiloński strój podróżny z aksamitu i skóry oraz miecz, krótki, z wymyślnie wykutą gardą.

To drugi mężczyzna, który podążał za nimi, zapewniał kobiecie bezpieczeństwo. Był bardzo wysoki, nieco wychudzony, ale proporcjonalnie zbudowany, z długimi, potężnie umięśnionymi kończynami. Miał dużą głowę osadzoną na masywnym karku, a jego twarz pokrywał złocisty zarost. Pomimo gorącego dnia nosił aksamitną koszulę z długimi rękawami i kremowe rękawice z pięknie wyprawionej skóry. Jeśli miał jakąś zbroję, to ukrytą pod skórzaną tuniką, za to miecz był doskonale widoczny. Potężny, wykonany przez aquilońskiego płatnerza miał ostrze długie i szerokie, masywny jelec, głowicę wykutą na podobieństwo głowy gryfa. Rękojeść, wystarczająco długa, by złapać ją oburącz, wyłożona była skórą rekina. Niegdyś szorstka i perłowoszara po latach intensywnego używania wytarła się i nasiąknęła potem. Sam wygląd wygładzonej i prawie czarnej rękojeści mówił doświadczonym zabijakom, że lepiej omijać właściciela tego miecza.

— Tutaj! — powiedział mały mężczyzna. — Albatros! Widzicie? Tam nad drzwiami jest rysunek ptaka w locie. To stworzenie pochodzi z krain południowych. Pełne wdzięku w powietrzu i niezdarne na ziemi. Wróży powodzenie każdemu okrętowi, któremu raczy towarzyszyć, a kroniki starożytnego Acheronu podają, że nagłe pojawienie się tego ptaka w głębi lądu jest znakiem...

Kobieta się uśmiechnęła.

— Tak, wiem o tym, Springaldzie, lecz przybyliśmy tutaj w poszukiwaniu człowieka, nie wiedzy. A poszukiwany powinien być tutaj, po drugiej stronie tych drzwi.

— Wejdę pierwszy, dziecko — oświadczył wysoki mężczyzna.

Jego palce zacisnęły się na rękojeści miecza. Schylił się w niskim wejściu jak człowiek doświadczony w walce. Nie zgiął się w pasie, co odsłoniłoby bezbronny kark komuś, kto w złych zamiarach mógłby się czaić za drzwiami. Zamiast tego ugiął kolana i wyprostował się natychmiast po wejściu do środka. Omiótł czujnym wzrokiem pomieszczenie, po czym ruchem ręki wezwał towarzyszy.

Wielka izba miała dwa poziomy. Tuż za drzwiami po prawej stronie całą długość ściany zajmował szynkwas, po lewej znajdowały się schody wiodące na pięterko. Podest przy wejściu miał może sześć kroków długości, a z niego po czterech szerokich stopniach wchodziło się na dolny poziom, zastawiony licznymi stołami i ławami. Za okrągłymi oknami, przez które wlewało się słońce, rozciągał się widok na roziskrzone wody zatoki.

Z powodu wczesnej pory, w gospodzie znajdowało się nie więcej niż tuzin mężczyzn i kobiet. Karczmarz przyjrzał się bacznie przybyszom. Na widok ich bogatego odzienia żywo wyskoczył zza szynkwasu, wytarł ręce o fartuch i skłonił się nisko.

— Szlachetni panowie, szlachetna pani, czym mogę wam służyć?

— Szukamy pewnego człowieka. Jest Cymmerianinem. Słyszeliśmy, że można go tutaj znaleźć. — Wysoki Aquilończyk mówił krótkimi zdaniami, jakby znał wartość swoich słów i nie cierpiał ich marnować.

— Aha — mruknął z rozczarowaniem w głosie karczmarz. — Chodzi wam o Conana. Siedzi tam, przy stole obok okna.

— Doskonale — odezwała się kobieta. — Bądź tak dobry i przynieś do tego stołu dzban najlepszego wina i cztery szklanice.

— Już się robi, pani. — Mężczyzna zniknął za szynkwasem.

Conan przyglądał się przybyszom. Stanowili niezwykły widok w takim miejscu, jak tawerna „Pod Albatrosem”. Ich ubrania wskazywały, że pochodzą z Aquilonii. Mały człowieczek sprawiał wrażenie roztrzepanego i nerwowego, ale Conan przeczuwał, że swoim krótkim mieczem włada lepiej, niż można by się spodziewać. Wysoki mężczyzna wyglądał imponująco. Jego świetne odzienie nie było krzykliwe, tylko bogate jak szaty wielmoży. Oczywiście, że człowiek ten należy do wojskowej arystokracji, a zachowanie i miecz wskazywały, iż jest nie byle jakim wojownikiem. Kobieta stanowiła zagadkę. Jej ubranie pochodziło z Aquilonii, obaj towarzysze byli Aquilończykami, lecz tak niezwykłą karnację Conan widywał jedynie wśród Hyperborejczyków. Zobaczył, że karczmarz skinął w jego kierunku i trójka skierowała się do stołu, przy którym siedział. Być może los się do niego uśmiechnie.

Zatrzymali się przy nim.

— Ty jesteś Conanem z Cymmerii? — zapytał wysoki.

— Tak — odpowiedział. Nie wstał ani nie zaproponował, by usiedli. Było za wcześnie na takie uprzejmości.

— Jestem Ulfilo, margrabia Petvy w Aquilonii. Ta dama to Malia, żona mojego brata.

— A ja jestem Springald — przedstawił się mniejszy mężczyzna — uczony i nauczyciel z Tanasulu.

— Chcemy zapytać, czy nie zgodziłbyś się nająć do służby w czasie podróży, którą musimy przedsięwziąć — oznajmił Ulfilo.

Pojawił się karczmarz z dzbanem i kubkami. Rozstawił naczynia na stole, napełnił je winem, skłonił się i odszedł. Dopiero wtedy Conan wstał i wskazał wolne miejsca.

— Skoro płacisz za wino, z rozkoszą wysłucham twojej propozycji.

Wszyscy usiedli i skosztowali napitku.

— To wino jest lepsze od tego, które przyszło mi pijać ostatnimi czasy — Conan delikatnie poinformował o swojej kiepskiej sytuacji. — Wysłucham was z uwagą.

— Po przybyciu do tego portu — zaczął Ulfilo — szukaliśmy doświadczonych ludzi, którzy znają Czarne Wybrzeże. Powiedziano nam, że jesteś odpowiednim człowiekiem.

— Oczywiście — zapewnił Conan. — Ale jest wielu innych w tym miejscu. Co roku, gdy wieją pomyślne wiatry, mnóstwo statków wyrusza stąd na handel w Czarnych Królestwach.

— Tak — rzekł Springald — pływają do Kushu, może trochę dalej. Ale nas interesują tereny leżące dużo dalej, wiele mil na południe od rzeki Zarkheby.

— Słyszeliśmy pogłoski — wtrąciła Malia — że żeglowałeś po tamtejszych wodach.

Conan się zamyślił.

— Tak, ale to było wiele lat temu.

— Niepodobna, by woda czy linia brzegowa zmieniły się przez ten czas — powiedział Springald. — Ale ludzie mówią, że niewielu kupców zapuszcza się tak daleko na południe.

— Ci, którzy szukają dużych zysków, muszą udawać się tam, gdzie konkurencja jest mniejsza — stwierdził niezobowiązująco Conan. Prawda była taka, że poza piratami niewielu śmiałków żeglowało po tamtych wodach.

— Gdzie byłeś najdalej? — zapytała Malia.

— Wystarczająco daleko, by rzeki i krainy nie miały znanych nam nazw. Wystarczająco daleko, by biała skóra uchodziła za cud. — Nagle wybuchnął gromkim śmiechem.

— Z czego się śmiejesz, Conanie? — zapytał uprzejmie Ulfilo.

— Coś mi się przypomniało. Tubylcy z południa uważali, że jestem biały. — Klepnął się w masywną klatkę piersiową, widoczną w trójkątnym wycięciu tuniki. Była równie opalona i ogorzała, jak pokryta bliznami twarz. — A słońce spaliło mnie tak, że wyglądałem jak Pikt. Co w takim razie pomyśleliby o waszej towarzyszce?

— Oby tylko mieli okazję — szepnęła.

Conan spoważniał.

— Co proponujecie? To paskudne wody i jeszcze gorsze wybrzeża dla osób, które nigdy wcześniej nie podróżowały przez gorące kraje.

Malia przypatrywała się siedzącemu przed nią mężczyźnie. Mógł mieć dwadzieścia pięć, jak i trzydzieści pięć lat. Był wysoki, potężnie zbudowany i emanowała z niego energia drapieżnika. Nosił prostą tunikę z miękkiej czarnej skóry. Potężnie umięśnione ramiona i nogi pokrywały blizny. Jedyną jego ozdobę stanowiły dwie ciężkie, kute w brązie bransolety. Miecz u pasa był długi i prosty, bez zdobień na stalowym jelcu czy głowicy. Równie prosty sztylet wisiał u drugiego boku. Trzos, widoczny obok broni, wydawał się prawie pusty. Cymmerianin wyglądał na człowieka znającego się na rzeczy i niebezpiecznego, być może mógł się nawet równać z jej ogromnym i nieco nadopiekuńczym szwagrem.

— Musimy odnaleźć pewnego człowieka — wyjaśnił Ulfilo. — Mojego młodszego brata, męża Malii. Opuścił Potavę, nasz dom rodzinny, dwa lata temu. Ostatnią wiadomość przysłał nam z Khemi w Stygii. Stamtąd wyruszył na południe.

Conan pociągnął łyk wina.

— Na południe od Khemi znajduje się Czarne Wybrzeże. Szukanie kogoś na tak wielkim terytorium to czysta głupota. Proponuję, żebyście poczekali w domu. Jeśli wróci, dobrze. Jeżeli nie, będziecie musieli uznać go za martwego.

— Nie rozumiesz — powiedziała Malia. — Mój mąż wysłał list z Khemi po odbyciu długiej podróży na południe. Wrócił na północ i zatrzymał się w Khemi, jedynie by zorganizować następną wyprawę. Potem znowu popłynął na południe.

— Jeśli tak, to jest człowiekiem, który sam daje sobie radę w tych dzikich krainach. Dlaczego nie pozostawicie go własnemu losowi?

Conan przypuszczał, że poszukiwany stał się piratem. Jeśli tak, ostatnią rzeczą, której by pragnął, byłoby tropienie go przez rodzinę. Wielu synów opuszczało domy, by żeglować po rekinich szlakach. Po paru udanych wyprawach wracali w rodzinne strony, opowiadali o niewiarygodnie zyskownych handlowych podróżach do egzotycznych krajów i po zakończeniu ekscytującej kariery grabieżców i morderców wiedli szacowny żywot wioskowych dziedziców.

— Nie, musimy go odnaleźć — oświadczyła Malia. — Jego list jest niezmiernie wymowny. Każę nam wynająć żaglowiec, wyszukać odważnych ludzi i popłynąć za nim.

— Jesteś zainteresowany udzieleniem nam pomocy? — przerwał jej Ulfilo.

— To zależy od paru rzeczy — odparł Conan. — Po pierwsze, wynagrodzenie.

— Tysiąc złotych marek aquilońskich — rzucił Ulfilo bez wahania. — Płatne po naszym szczęśliwym powrocie.

Conan pokręcił głową.

— Jeśli chcesz, bym pomógł odszukać twojego brata, musisz zapłacić mi od razu po jego odnalezieniu. Wtedy będę mógł bezzwłocznie zawrócić, niezależnie od waszych planów.

— To uczciwe. Dobrze, dostaniesz tysiąc marek, gdy znajdziemy mojego brata żywego.

Conan znowu potrząsnął głową.

— Nie. Trudy i niebezpieczeństwa, na jakie się narażę, będą takie same bez względu na to, czy twój brat żyje, czy nie. Jeśli jest martwy, chcę dostać pieniądze po znalezieniu miejsca, w którym umarł.

Ulfilo spiorunował go wzrokiem, lecz Malia rzekła krótko:

— Zgoda.

— Zatem kwestia zapłaty załatwiona — powiedział Conan. — Musisz wyjawić, dokąd pożeglował twój brat. I czego szukał tak daleko na południu?

Teraz z kolei Ulfilo potrząsnął głową.

— Wystarczy, że miał swoje powody.

— Mogę zaakceptować takie wyjaśnienie, ale muszę wiedzieć, gdzie mamy go szukać.

— Cieszysz się opinią śmiałego człowieka — stwierdziła kobieta.

— Tak, ale nikt nie nazywa mnie głupcem. I skoro ja z niechęcią odnoszę się do podróżowania na ślepo, to możecie być pewni, że nigdy nie znajdziecie kapitana gotowego narazić okręt czy załogę. Nawet wysoka zapłata nie skusi ludzi do wypłynięcia na nieznane morza.

Zamilkli i pogrążyli się w zadumie. Springald popatrzył na Ulfila, który po chwili skinął głową. Malia zrobiła to samo. Uczony zwrócił się do Conana.

— Cymmerianinie, co wiesz o miejscu zwanym Wybrzeżem Kości?

Conan ściągnął brwi.

— To złe miejsce, omijane nawet przez najdzikszych piratów. Leży trzy dni żeglugi na południe od Zarkheby.

— Byłeś tam? — zapytał Springald.

— Tak, chociaż nie z własnej woli. Sztorm rzucił na brzeg mój statek i musieliśmy spędzić na lądzie dwa tygodnie, żeby go naprawić. Nie była to przygoda, którą człowiek miałby ochotę powtórzyć.

— I widziałeś poszarpane białe skały wzdłuż brzegu? — wypytywał Springald.

— Jak mógłbym nie zauważyć? To z ich powodu żegluga jest tak bardzo ryzykowna. Z morza wyglądają jak kości zwierzęcia wyrzuconego na brzeg, i stąd pochodzi nazwa.

— A rzeka o wodach zabarwionych na zielono, która powoli toczy się ku morzu? Widziałeś ją?

— Tak, trudno przeoczyć. To jedyne źródło słodkiej wody w tamtym rejonie, chociaż nazwać ją słodką można tylko porównując z morską. Po sześć razy musieliśmy odcedzać z niej przez najlepsze płótno to zielone plugastwo, nim nadawała się do picia, a nawet i wtedy mogła się stać przyczyną śmierci. — Conan obrzucił uczonego podejrzliwym spojrzeniem. — Skąd zaczerpnąłeś wiedzę o tym wybrzeżu? Aha, ten tajemniczy brat musiał napisać ci o nim w liście.

— Nie. Ten pas wybrzeża jest mało znany dzisiejszym ludziom, ale opisano go w kronikach starożytnego królestwa Acheronu. W samych relacjach z dziesięciu wypraw Ahmesa Odkrywcy jest wiele szczegółów dotyczących żeglowania w rejonie tego wybrzeża i sąsiednich pobliskich, a Kroniki Bractwa Pilotów z Pythonu wymieniają dwadzieścia siedem...

— Spokojnie, Springaldzie — zbeształa go Malia. Uśmiechnęła się do Conana. — On może tak rozprawiać godzinami. Wystarczy powiedzieć, że wiemy co nieco o tych krainach, chociaż nigdy tam nie byliśmy.

— Ale znamy tylko relacje sprzed wielu stuleci — zastrzegł Ulfilo. — Kto zamieszkuje to wybrzeże w dzisiejszych czasach?

— To najgorsza sprawa — powiedział Conan. — Wieść niesie, że ludożercy. Sam nie widziałem, by kogoś zjedli, jednakże porywali zarówno żywych, jak martwych. Nigdy nie zobaczyliśmy już żadnego z uprowadzonych, ale słyszeliśmy, jak noc po nocy żywi wyli tak przeraźliwie, jakby torturowały ich same demony. Nawet jeśli krajowcy nie są kanibalami, to mogę wam powiedzieć, że nie przepadają za obcymi.

— Wybacz mi, Conanie — odezwał się Springald — ale być może nie lubią obcych twojego pokroju. Może mieli złe doświadczenia z ludźmi takimi jak ty i twoi kamraci.

Conan spojrzał nań ostro, po czym uśmiechnął się kwaśno.

— Chodzi ci o to, że byłem piratem? Tak, to prawda. Miało to miejsce tak dawno, że już nikt nie pragnie zaciągnąć mnie na

szubienicę. Byłem wówczas młodszy i miałem mniej szacunku dla prawa. I muszę przyznać, że moi kamraci często zbyt gorliwie, przetrząsali tubylcze wioski.

— Wobec tego, czy krajowcy nie będą przyjaźniej usposobieni do kupców, którzy przybywają w pokojowych zamiarach?

— Możliwe — przyznał Conan — ale jedynie wtedy, gdy udacie się w licznym i dobrze uzbrojonym towarzystwie. Wszystkie szczepy z wybrzeża są wojownicze, napadają na siebie wzajemnie i na marynarzy z rozbitych statków. Muszą handlować, bo potrzebują rzeczy, których nie mogą zdobyć grabiąc, ale nigdy nie można im do końca zaufać.

— Co przez to rozumiesz? — zapytała Malia.

— Chodzi mi o to, że chociaż wiedzą, iż coś takiego zaszkodzi kontaktom handlowym, potrafią zaatakować kupców i siłą zabrać to, czego chcą. Po prostu nie myślą o przyszłości.

— Znam wielu ludzi, którzy postępują w ten sposób — skomentował Ulfilo z sardonicznym uśmiechem. — W cywilizowanych krajach nazywamy ich królami i szlachtą.

— Prawda — rzekł Conan. — W głębi serca większość z nas jest dzikusami, ale my zdajemy sobie z tego sprawę i nauczyliśmy się trochę nad sobą panować — w przeciwieństwie do władców i plemion z Czarnego Wybrzeża.

— Jak nazywa się ten lud? — zapytał Springald.

— Mówią o sobie Borana.

— Aha! W południowym Kushu mieszkają ludzie zwani Pa-lana, a w północnym — górski lud znany jako Fathada. Te dwie grupy posługują się bardzo podobnym językiem, który jest odmianą klasycznego kushyckiego. Może ci Borana są południowym odłamem tej samej rasy?

Conan spoglądał na małego mężczyznę z rosnącym respektem.

— To możliwe. Ja słyszałem co prawda jedynie ich krzyki i śpiewne wyzwania, ale słowa brzmiały tak, że moi kushyccy kamraci mówili, iż zrozumieliby je, gdyby tamci mówili powoli i mniej gniewnie.

— Podróżowałeś w głąb lądu? — zapytał Ulfilo.

— Z Wybrzeża Kości nie, ale z innych części Czarnego Wybrzeża — tak.

Malia pochyliła się w jego stronę.

— Jak tam jest?

Conan zapatrzył się za okno, jak gdyby przywoływał z pamięci obrazy z odległych czasów i dalekich lądów.

— Ludzie mówią o Czarnych Królestwach tak, jakby to była jedna kraina, ale tak nie jest. Każdy po zobaczeniu niewielkiego obszaru myśli, że widział wszystkie czarne kraje, lecz to bzdura. Większość ludzi słyszała o ogromnych dżunglach, w których roją się dokuczliwe owady i mnoży zaraza, w których grasują dzikie drapieżniki i jeszcze dziksi ludzie. Ale tak jest jedynie na wybrzeżu. Posuwając się w głąb lądu wzdłuż niektórych rzek, szczególnie Zarkheby, można tygodniami wędrować przez dżunglę, niekiedy tak gęstą, że trzeba wycinać drogę maczetą. Czasami w ciągu jednego dnia można znaleźć się w górach, gdzie mieszkają maleńcy myśliwi. Niekiedy po dwóch dniach marszu można wejść na wysoki płaskowyż, gdzie drzewa rosną rzadko, ziemia porośnięta jest bujną trawą i gdzie żyje mnóstwo zwierzyny. W takim miejscu widziałem stada antylop tak olbrzymie, że wszyscy skrybowie Aquilonii nie byliby w stanie ich policzyć.

— Czy słyszałeś może o dwóch szczytach zwanych Rogami Shushtu? — zapytała Malia.

Conan wrócił do rzeczywistości.

— Nigdy. A co to takiego?

Wzruszyła ramionami.

— Po prostu punkt orientacyjny wspomniany w liście mojego męża.

Ulfilo spojrzał na nią znacząco, po czym przemówił do Co-nana.

— I jak, Cymmerianinie? Zostaniesz naszym przewodnikiem?

Conan zastanawiał się przez chwilę. To było zadanie najbardziej niewiarygodne ze wszystkich, z jakimi kiedykolwiek się zetknął, a miał ich za sobą już wiele. Człowiek, którego szukali Aquilończycy, prawdopodobnie już nie żył. Wybrzeże, do którego zmierzali, cieszyło się najgorszą sławą ze wszystkich, jakie Conan miał okazję odwiedzić. Z drugiej strony, mężczyźni wydawali się odpowiedzialni, kobieta piękna i — przede wszystkim — nie miał żadnej innej propozycji. Parę miesięcy temu zbyłby śmiechem taki pomysł, lecz teraz nie miał wielkiego wyboru. Nudził się, a udział w wyprawie gwarantował przynajmniej dobrą zabawę. Jeżeli wszystko się powiedzie, za tysiąc sztuk złota przeżyje aż do wybuchu nowej wojny. I nęciło go Czarne Wybrzeże. Raz jeszcze wyjrzał przez okno, jak gdyby mógł dojrzeć za horyzontem ogromny, nieznany ląd — wielki jak wszystkie kraje Wschodu i Zachodu razem wzięte, i prawie nie zbadany przez ludzi o jego kolorze skóry. Czekały tam cuda, jakich nie potrafiliby wymyślić nawet tacy uczeni, jak Springald. Co prawda nie brakowało też niebezpieczeństw, trudów i walki, ale te dla Conana były chlebem powszednim.

— Zgoda, jestem z wami — oznajmił w końcu.

Aquilończycy się rozluźnili i uśmiechnęli, jakby już wszystko było załatwione.

— Bawimy tutaj od niedawna — powiedziała Malia. — Czy w porcie stoi jakaś odpowiednia łódź?

— Nie, i nie było takiej od paru tygodni. To nie może być zwykły statek kupiecki. Potrzebny nam okręt z dzielną załogą i obrotnym kapitanem. Niczego takiego nie ma teraz w porcie.

Ich twarze się wydłużyły.

— Wobec tego przyjdzie nam czekać.

— Niekoniecznie.

— Nie mów zagadkami, człowieku — warknął Ulfilo. — Albo jest taki statek w porcie, albo go nie ma. No?

Conan wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

— Jeszcze nie ma, ale za chwilę będzie. Aha, właśnie rzuca kotwicę!

— O czym ty mówisz? — Ulfilo poderwał się z zydla i podszedł do okna, przez które wyglądał Conan.

— Oto odpowiedni statek — wskazał Cymmerianin.

Kobieta i uczony zbliżyli się do okna.

— Wydaje się taki mały — stwierdziła z rozczarowaniem Malia.

— Chodźmy. — Conan wstał od stołu. — Porozmawiamy z kapitanem. A po drodze powiem wam parę ciekawych rzeczy o żeglowaniu po tych niebezpiecznych wodach.

We czwórkę wyszli z oberży „Pod Albatrosem”.

II Kapitan

— To... — Conan wskazał łódź zacumowaną sto kroków od nabrzeża — zingarski statek budowany w Kordawie. Skonstruowano go z myślą o przybrzeżnym handlu w tym kraju. Zadbano o szybkość, gdyż w pobliżu Kordawy leżą Wyspy Baracha, gdzie roi się od piratów. Barachańczycy cenią sobie te okręty, bo łatwiej na nich dopędzić ofiarę. Widzicie skosy tych dwóch masztów?

— Skosy? — powtórzyła Malia.

— To lekkie odchylenie masztów w tył — wytłumaczył Springald. — Ten typ omasztowania cieszy się popularnością wśród żeglarzy, gdyż zapewnia lepszą sterowność.

— Dokładnie — potwierdził cierpliwie Conan. — Żadnego żaglowca nie buduje się z tak pochylonymi masztami. Ustawienie zależy od kapitana, który sam wypróbowuje różne kąty, położenie rei oraz powierzchnię żagli, aby osiągnąć jak największą szybkość i jak najlepszą sterowność. W tym wypadku, kapitan skoncentrował się na szybkości. Tuż przed waszym wejściem do „Albatrosa”, statek ten okrążył cypel i opuścił trójkątne duże żagle. Jedynie stary wilk morski z dobrze wyszkoloną załogą może poradzić sobie z takim takielunkiem. Niedoświadczony kapitan mógłby wywrócić okręt.

Kilku ludzi wskoczyło do łódki i w chwilę później szalupa odbiła od żaglowca, a wiosła zaczęły rytmicznie młócić wodę. Czwórka zebrana na lądzie czekała z mieszanymi uczuciami. Po paru minutach łódź przybiła do drabiny zwisającej z nabrzeża. Z powodu odpływu ludzie z łodzi, aby wejść na pomost, musieli pokonać kilka szczebli. Gdyby był przypływ, wystarczyłby jeden krok.

Mężczyzna, który wysiadł pierwszy, był pokaźnej postury, miał długi płaszcz i kapelusz o szerokim rondzie. Conan pochylił się, podał mu rękę i bez wysiłku wciągnął na nabrzeże.

— Dzięki — mruknął żeglarz, podnosząc głowę, by zobaczyć swego dobroczyńcę. — Jak mogę...

W tej samej chwili chwycili za broń. Grymas wykrzywił usta przybysza. Spod ronda kapelusza wystawały mu rude włosy, szczękę mężczyzny okalała ruda jak płomień broda.

— Czarnowłosy! — warknął kapitan.

— Rudobrody! — wybuchnął Conan.

Pozostali nie mieli najmniejszego pojęcia, o co chodzi. Dwaj mężczyźni zastygli niczym rzeźby. Ulfilo bez słowa stanął między Malią a antagonistami, którzy najwyraźniej łaknęli krwi. Po chwili Conan powoli oderwał dłoń od rękojeści.

— Szmat drogi dzieli nas od Ziem Północnych, Vanie.

Rudowłosy mężczyzna równie powoli schował miecz.

— Tak, chyba potrafię znieść widok Cymmerianina tak daleko od domostw moich ojców.

— Zostawmy zatargi na ziemiach przodków. Na południe od Królestw Kresowych przyjaźniłem się nawet z Hyperborejczykami. Tutaj jesteśmy po prostu barbarzyńcami z Północy.

— Co to wszystko znaczy? — zapytała cicho Malia.

— Kapitan jest Vanirem — wyjaśnił Springald — a Vanirowie i Cymmerianie są odwiecznymi wrogami. Vanirowie najeżdżają Cymmerian i porywają ich dzieci, które wychowują na niewolników, a Cymmerianie napadają na nich w odwecie i, no cóż, dla rozrywki.

Kapitan popatrzył na nieznajomych.

— Zdaje się, że macie do mnie jakiś interes. O co chodzi?

— Czy pójdziesz „Pod Albatrosa” i usiądziesz z nami przy stole, kapitanie? — zapytał Ulfilo. — Potrzebny nam statek, a ten człowiek... — wskazał na Conana — powiedział, że twój żaglowiec byłby odpowiedni, prawdopodobnie również dowódca i załoga.

— A niby jakiego statku i ludzi potrzebujecie?

— Potrzebujemy łodzi do żeglugi po wodach, na których zwykły statek kupiecki przypomina tłustego gołębia na niebie pełnym chyżych jastrzębi. Potrzebujemy ludzi, którzy nie lękają się rzucić wyzwania najniebezpieczniejszym wybrzeżom. Potrzebujemy też kapitana, który poprowadzi okręt i dzielną załogę.

Van wyszczerzył zęby.

— „Tygrys Morski” jest właśnie takim żaglowcem, a ja, Wulfrede z Vanaheimu, takim kapitanem. Co do moich ludzi, sam ich zobacz i oceń. Wielu szczurów lądowych na ich widok wzięłoby nogi za pas ze strachu. Jeśli jesteś do nich podobny, nie nadajesz się do podróży, o której raczyłeś napomknąć.

— Czy przyłączysz się do nas, kapitanie? — zapytała Malia.

Van z uśmiechem zmierzył jej smukłą sylwetkę.

— Jak mógłbym odmówić? Tak, gotów jestem nawet usiąść obok Cymmerianina, by wysłuchać, co macie do powiedzenia. Za tą propozycją musi kryć się coś niezwykłego. — Przeniósł spojrzenie na Conana. — A co ty na to, czarnowłosy?

— Mogę przełknąć parę kęsów nawet z rudobrodym. Powiedziałem im, że na okręcie, którym przypłynąłeś, znajdą odpowiedniego kapitana i załogę. Nie cofam rady.

Wulfrede błysnął zębami w uśmiechu.

— Wobec tego zostańmy przyjaciółmi przynajmniej na czas posiłku i rozmowy. Do „Albatrosa”!

W tawernie przyniesiono im tace z jedzeniem. Zaczęli się posilać, podczas gdy Ulfilo powtarzał plan wyprawy. Conan słuchał uważnie, szukając jakiejkolwiek rozbieżności. Sądził, że Aquilończycy nie powiedzieli mu wszystkiego, i był gotów wyłapać każdą różnicę.

— Powiem ci szczerze: uważam tę misję za głupią — rzekł Wulfrede. — Ale to nie mój interes. Jestem pewien, że Conan już was uprzedził, iż szanse odnalezienia tego człowieka są niewielkie.

— Masz rację w obu przypadkach — powiedziała sucho Malia. — To nie twoja sprawa, i wspomniał nam o nikłych szansach. Co z tobą i twoim statkiem?

— Najdalej żeglowałem trzy dni drogi na południe od Zarkheby i nigdy nie dotarłem do Wybrzeża Kości. Ale oferujecie dobrą zapłatę, a ja nie należę do ludzi, którzy wzdragają się przed ryzykiem, gdy mają nadzieję na duży zysk.

— A jak z twoją załogą? — zapytał Conan.

Wulfrede wzruszył ramionami.

— Powiem im, dokąd ruszamy, jak zawsze. Mogą płynąć lub zejść z okrętu. Jeśli będziemy mieli za mało rąk, weźmiemy ludzi z Khemi czy z przybrzeżnych wysp. Na tamtych wodach paru miejscowych żeglarzy na pokładzie jest dobrym pomysłem. Są bardziej odporni na miejscowe choroby.

— Zatem zgoda? — zapytał Ulfilo.

— Jedno mnie kłopocze. — Wulfrede pochylił się lekko, wsparł ręce na stole i splótł palce. — Ta dama. Czy ona rzeczywiście chce z nami popłynąć?

— Tak — odpowiedziała Malia. — Nie boję się.

— Nie wątpię w to, moja pani, ale taka podróż jest śmiertelnie niebezpieczna nawet dla doświadczonych wojowników i zahartowanych marynarzy. Słońce może być groźne dla osoby o tak jasnej skórze. Poza tym moi chłopcy. Obca jest im ogłada i subtelność, a będziesz, pani, jedyną kobietą wśród nich.

— Stanę pomiędzy nią a twoją załogą, kapitanie — zadeklarował Ulfilo z dłonią na rękojeści miecza.

— I ja — dodał Conan.

— Być może dwóch takich zuchów zdoła ją ochronić — rzekł Wulfrede — ale ludzie wierzą, że kobieta na morzu przynosi pecha. Gdy nam się powiedzie, nie będzie problemu, lecz jeśli spotka nas niepowodzenie, marynarze zaczną szukać winnego, a wtedy będziemy mieli ręce pełne roboty.

— Ona płynie z nami — oznajmił stanowczo Ulfilo.

— Bardzo dobrze, będzie na twojej głowie. — Wulfrede wyprostował się. — Następna sprawa. Jeśli mamy uchodzić za kupców nastawionych pokojowo, musimy zaopatrzyć się w towary. Mam jeszcze na pokładzie ładunek cyny w sztabach, która zostanie wyładowana tutaj dla odlewników brązu. Jutro popołudniu ładownie będą puste i gotowe na przyjęcie następnego towaru.

— Co zabierzemy? — zapytał Springald.

— To, czego czarni z wybrzeża potrzebują, a czego nie mogą sami wyprodukować. Na tym polega handel, jeśli chce się osiągnąć wysoki zysk. Tubylcy nie wydobywają minerałów i nie wytapiają żelaza, chociaż niektóre plemiona potrafią je znośnie obrabiać. Tak więc żelazo zawsze jest w cenie. Weźcie niewielkie sztabki, które z łatwością można obrobić w wioskowych kuźniach. Jest też popyt na siekiery, groty do włóczni i noże.

— A miecze? — zapytał Springald.

— Na wybrzeżu niewielki z nich pożytek, z wyjątkiem wielkich maczet, które służą za broń i narzędzie. Południe jest krainą włóczni. Warto zabrać także drut miedziany, szklane paciorki, błyskotki wszelakiego rodzaju, dzwonki, grzechotki, lusterka i tak dalej. I tkaniny, całe bele. Ale kupcie lekki perkal w jaskrawych kolorach. Oni nie noszą wełny. Weźcie też gotowe ubrania, najtańsze z możliwych. Zysk wtedy jest większy, a tubylcom to bez różnicy. Nawet najlepsze tkaniny rozpadają się szybko w takim klimacie.

— To chyba dobra rada. Conanie, chcesz coś dodać?

— Zabierz także dobrą broń i ładne błyskotki na prezenty dla naczelników. Będą się tego spodziewać i może być źle, jeśli nie dostaną rzeczy lepszych niż inni.

— A co będziemy kupować? Nie jest to celem naszej ekspedycji, ale musimy jak najlepiej udawać kupców.

— Powtarzam — podjął kapitan — jedynym powodem tak dalekiej podróży jest przywiezienie rzeczy, których nie można dostać tutaj. Poszukiwanym towarem jest kość słoniowa, która w tej części świata nie występuje nigdzie poza Vendhią. W czarnych krainach jest jej nieskończona ilość. W cenie są też pióra strusi i innych wielkich ptaków, a można ich załadować bardzo wiele i prawie nic nie ważą. W niektórych miejscach można znaleźć wspaniałe perły. Tubylcy zbierają w łożyskach rzek bryłki złota. Często gromadzą je na wymianę. Cenne są skóry i rogi niektórych egzotycznych zwierząt. Jeśli człowiek posiada odpowiednią wiedzę, może zaopatrzyć się w wiele roślin i korę, surowce używane do leczenia i farbowania, ale ja nigdy się tym nie zajmowałem. I, oczywiście, pozostaje jeszcze handel żywym towarem.

— Nie ma mowy! — sprzeciwił się stanowczo Ulfilo.

— Tak — zgodził się Conan. — Nie wezmę udziału w wyprawie po niewolników.

— Ale dlaczego? — zdumiał się Wulfrede. — Oni nie są naszymi krewniakami. Handel niewolnikami jest uznany na całym świecie, a poza tym nie trzeba nawet schodzić ze statku. Kiedy tubylcy dowiadują się o przybyciu handlarzy, lokalny kacyk organizuje wyprawę w głąb lądu i sam dostarcza towar na pokład.

— Nie będziemy handlować niewolnikami — upierał się Ulfilo. Pozostali ruchem głowy wyrazili poparcie.

Wulfrede wzruszył ramionami.

— Jak chcecie. W każdym razie „Tygrys” nie jest przystosowany do przewozu niewolników. W ładowni zmieściłoby się nie więcej niż dwustu, i wielu by padło przed dotarciem do portu, w którym moglibyśmy dostać przyzwoitą cenę.

— Wobec tego jesteśmy umówieni — podsumował Ulfilo. — Nabędziemy towary u miejscowych kupców, ty zaś dopilnujesz rozładunku cyny. Zaokrętujemy się jutro po południu. Kiedy będziemy mogli odpłynąć?

— Jak najszybciej. Jest pełnia sezonu, nie możemy marnować czasu.

— Kiedy zaczyna się pora wielkich sztormów? — zapytała Malia.

Wulfrede zaśmiał się serdecznie.

— Widać, jak niewiele wiesz o morzu. Tam, na Zachodnim Morzu, zawsze jest pora wielkich sztormów. Chodziło mi o to, że im później wypłyniemy, tym burze będą występować częściej. Nawet w najbardziej sprzyjającym okresie człowiek musi być przygotowany na złą pogodę. — Wstał od stołu. — Muszę zerknąć na okręt i rozładunek. Nie przejmujcie się, jeśli nie znajdziecie dość towaru w porcie. Zawsze będzie można uzupełnić ładunek w Khemi. Tutaj kupcie ubrania. W Stygii będziecie mogli nabyć cenione przez tubylców koraliki i bransolety.

— Stamtąd otrzymaliśmy wiadomości od mojego męża. To był jego ostatni port w cywilizowanym świecie.

Wulfrede pokiwał głową.

— Być może czegoś się o nim dowiemy.

Conan się podniósł.

— Chciałbym obejrzeć okręt i ludzi.

— W takim razie chodź ze mną. Chociaż myślę, że wołałbyś spędzić ostatnie godziny na lądzie na hulance. „Tygrys Morski” na długi czas stanie się twoim domem, Cymmerianinie.

Wyszli we dwójkę z tawerny i ruszyli do portu. Przy nabrzeżu stała barka, z której wyładowywano przywiezioną przez „Tygrysa” cynę. Wulfrede zamienił parę słów z pośrednikiem odlewników brązu i porównał jego dokumenty ze swoim listem przewozowym. Po rozładowaniu Van i Cymmerianin wskoczyli na pokład barki i ruszyli w stronę żaglowca. Gdy podpłynęli, Conan przyjrzał mu się uważnie, by zweryfikować pierwsze wrażenie. Okręt miał doskonałą sylwetkę, a kadłub pokrywała nowa czarna farba.

Zgodnie z morskim zwyczajem, Conan poczekał, aż Van wejdzie pierwszy na statek.

— Wskakuj, Conanie — rzekł Wulfrede, gdy tylko pewnie stanął na pokładzie.

Conan przeskoczył przez reling i omiótł spojrzeniem cały żaglowiec. Deski pokładu wyszorowane pumeksem aż świeciły w słońcu, wszystkie metalowe części były w doskonałym stanie; brązowe i mosiężne wypolerowano na błysk, żelazne zaś pomalowano starannie w obronie przed rdzą. Cymmerianin dostrzegł wystrzępioną linę na pachołkach do cumowania.

— Masz nowe olinowanie?

— Nie, ale zamierzam skręcić mnóstwo lin — odrzekł Wulfrede. — Planowałem zrobić to po powrocie do Kordawy. Nie mogłem przewidzieć, że czeka nas tak daleka podróż na południe. Ten klimat niszczy liny równie łatwo, jak ubrania i skóry.

— Masz płótno na żagle?

— Tak, w schowku na dziobie, wystarczająco dużo, by załatać stare i uszyć dwa nowe, jeśli zajdzie taka potrzeba.

— To dobry statek — pochwalił Conan — idealny do takiego zadania.

Skierował uwagę na majtków. Załoga składała się w połowie z Zingarańczyków i Argoseańczyków, było też paru przedstawicieli innych nacji. Resztę stanowili mieszańcy, których jedyną ojczyzną było słone morze. Marynarze nosili rozmaite stroje, niektórzy z powodu upału paradowali tylko w spodniach i przepaskach na głowach. Za szerokimi pasami tkwiły noże, jednak Conan nie dostrzegł mieczy, toporów ani innej broni. Nie wątpił, że te bardziej mordercze rodzaje oręża czekają gdzieś pod ręką. Mężczyźni byli pokiereszowani bliznami i spaleni słońcem, skórę niektórych zdobiły wymyślne tatuaże. Zauważył kilka okaleczeń, które mogły być efektem kary za popełnione przestępstwa albo wynikiem odniesionych w bitwie ran.

— Słuchajcie! — ryknął Wulfrede z taką siłą, jak gdyby musiał przekrzyczeć huk sztormu. — Wszyscy na rufę!

Gdy majtkowie ze śródokręcia człapali na rufę, spod pokładu wyłaniali się inni. Ostatni nadszedł okrętowy kuk, stary wilk morski w poplamionym fartuchu i nieskazitelnie czystym czerwonym fezie. Jego wielkie złote kolczyki skrzyły się w promieniach słońca. Nie przerwano rozładunku, którym zajmowali się robotnicy portowi i niewolnicy.

— Słuchajcie, morskie wilki — zaczął Wulfrede. — Nasz plan przewidywał pozbycie się ładunku w tym lub pobliskim porcie i wyruszenie w rejs powrotny do Kordawy przez Messancię. Ale trafiła nam się niezła gratka. Pewni Aquilończycy chcą wynająć „Tygrysa” na wyprawę za Khemi, by handlować z plemionami Czarnego Wybrzeża. Nie będziecie musieli znosić tłoku i smrodu niewolników; kupcom zależy na kości słoniowej i innych dobrach z lądu. Możemy popłynąć, dobić targu i wrócić przed nastaniem złej pogody. A Aquilonczycy... — uśmiechnął się promiennie — zaoferowali potrójną stawkę w uznaniu za trudy. Co wy na to?

Conan wiedział, że tutaj, w porcie, na statku panowała częściowa demokracja, która natychmiast po wyjściu w morze odejdzie w przeszłość. Sądząc po stanie pokładu, Wulfrede był dobrym kapitanem. Cymmerianin nie zauważył na żaglowcu niewolników czy chłopców okrętowych. Van musiał twardą ręką trzymać ludzi, skoro sami wykonywali tak niewdzięczną pracę, jak szorowanie pokładu.

Pierwszy przemówił mężczyzna o długich rękach z twarzą małpy, należący do rasy nie znanej Cymmerianinowi.

— Jak daleko za Khemi, kapitanie?

Miał nadzwyczaj szerokie, lecz wąskie usta, a jego głos dźwięczał srebrzyście za sprawą kolczyka w nosie. Jednak efekt nie był komiczny.

— Na południe od Zarkheby.

— Jak daleko na południe? — dociekał marynarz.

— Jakieś pięć czy sześć dni od rzeki. — Kapitanowi odpowiedział pomruk niezadowolenia. — Co? Wy, morskie wilki, wzdragacie się przed niewielką wycieczką na południe? Wiecie przecież, że im bardziej odległy i mniej odwiedzany ląd, tym większe zyski.

— Zyski dla kupca, być może, ale dla żeglarzy ryzyko!

— Umu, przecież ja nikogo nie zmuszam — tłumaczył cierpliwie Wulfrede. — Kto chce, może od razu dostać zapłatę i zejść na ląd. A tam jest więcej marynarzy niż koi.

— Moi pracodawcy — Conan po raz pierwszy odezwał się do załogi — są bardziej niż hojni. Poza trzykrotną stawką oferują udział w zyskach. A chyba zdajecie sobie sprawę, ile mogą zarobić ci, którzy przeżyją.

Wulfrede spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale nie przerwał.

— Nie wierzę w niczyją hojność — warknął mężczyzna nazwany Umu. — A czemuż to te szczury lądowe miałyby być tak szczodre?

— Nie życzą sobie, by robiono wokół tego szum — odpowiedział Conan — ale zdradzę wam, że szukają nowych terytoriów dla kompani handlowej, która niedawno powstała w Aquilonii. Wszyscy wiecie, że kraj ten nie posiada dostępu do morza, lecz pełno tam bogatych kupców. Doraźne zyski z tej podróży nie są tak naprawdę najważniejsze, celem Aquilończyków jest odkrycie nowych rynków. Dlaczego mieliby nie podzielić się z wami pierwszym zyskiem? A kiedy w przyszłości utworzą flotę handlową, będą potrzebowali ludzi, którzy już tam byli.

Marynarze zaczęli szeptać między sobą.

— Zastanówcie się nad tym i podejmijcie decyzję — wtrącił Wulfrede. — Macie dwa dni. Nie boję się płynąć z niekompletną załogą. W każdym porcie, stąd po Kush, czeka wielu chętnych żeglarzy. Jeśli chodzi o mnie, pożegluję na południe z „Tygrysem Morskim”! Jesteście wolni.

Mężczyźni odeszli do swoich zajęć, gwarząc cicho o rejsie na dalekie Południe. Wulfrede odwrócił się do Conana.

— Zawsze wiedziałem, że Cymmerianie są bitnym narodem. Nie spodziewałem się jednak, że są także sprytni i pomysłowi.

— Aquilonczycy powiedzieli, że nie interesuje ich handel. Nie sądzę, by mieli coś przeciwko podzieleniu się zyskami w zamian za posłuszną załogę.

— A ta handlowa kompania?

— Kto wie? Jeśli wyprawa okaże się tak opłacalna, jak mam nadzieję, może sam ją założę.

Wulfrede ryknął śmiechem i klepnął Conana po ramieniu.

— Myślę, że będziesz dobrym kompanem na morzu, Cymmerianinie! Człowiek, który równie dobrze włada rozumem, jak i mieczem, jest wart więcej niż cała chmara szczurów lądowych. Zauważyłem też, że znasz się na statkach. — Van oparł się o reling i mówiąc nie patrzył na Conana. — Niewielu ludzi żeglowało tak daleko na południe jak ty. Pływałem wzdłuż tego wybrzeża przez wiele lat i nigdy nie spotkałem kapitana, który zapuściłby się dalej niż cztery, pięć dni żeglugi na południe od Zarkheby, chyba że cisnął go tam sztorm. A wtedy nikt nie tracił czasu, tylko wyrywał z powrotem pod pełnymi żaglami.

— Nie jest to przyjazne wybrzeże — rzucił niezobowiązująco Conan.

— W dodatku... — podjął z wahaniem Van — w dodatku te opowieści. Opowieści o czarnoskórych korsarzach, które słyszy się w żeglarskich spelunkach od Kordawy po Khemi. Parę lat temu stali się prawdziwym postrachem, kiedy ich flota zjednoczyła się pod przywództwem kobiety imieniem Belit, diablicy z Shem. Zamieniła ona wybrzeże Kushu w istne piekło. Chodzą słuchy, że przez pewien czas miała męża, mężczyznę równie niebezpiecznego jak ona. Był bardzo młody, ale dziki niczym tygrys, z rasy nie znanej nikomu na południu — wielki, czarnowłosy wojownik. Ci nieliczni, którzy widzieli go z bliska i przeżyli, twierdzili, że miał błękitne oczy. Słyszałeś kiedyś te opowieści? — Kapitan udawał zainteresowanie rozładunkiem towaru.

— Pijani żeglarze plotą wiele głupot — mruknął Conan. — Dawanie wiary tawernianym gadkom nie jest zbyt mądre.

— Tak, niewątpliwie masz rację. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? Było to wiele lat temu. Dziewka została zabita, a mężczyzna... cóż, mężczyzna zniknął, nikt nie wie gdzie.

— To prawda — rzekł Conan. — No, chciałbym zobaczyć resztę statku.

Przez następne dwie godziny Cymmerianin zaglądał w każdy kąt, sprawdzał każdą linę, każde okucie i każdy kawałek żagla. Wspiął się na oba maszty i nawet rozebrał, by zanurkować i obejrzeć kadłub poniżej linii wody. Z zadowoleniem skonstatował, że okręt nadaje się do podróży i że zdoła się obronić przed ludzkimi drapieżnikami. Uzbrojenie składało się z toporów i kordelasów, a poza tym z włóczni, oszczepów oraz łuków z pękami strzał. Były tam też lekkie zbroje ulubione przez żeglarzy: stalowe hełmy i pikowane kaftany, niektóre pokryte żelazną siatką, polakierowaną dla ochrony przed słonym i wilgotnym morskim powietrzem.

— Powiem twoim pracodawcom, że nie mogliby znaleźć lepszego okrętu — oznajmił Conan po zakończeniu przeglądu.

— Nawet zingarańscy admirałowie nie przeprowadzają tak dokładnych inspekcji — powiedział Wulfrede. — A na pewno nigdy nie widziałem, żeby któryś rozbierał się do naga i buszował poniżej linii zanurzenia!

— Ocenianie okrętu na podstawie tego, co widać nad wodą, ma tyle samo sensu, co kupowanie konia bez sprawdzenia jego nóg. Widziałem wiele statków, odmalowane i wypolerowane od linii wodnej w górę, pod spodem były zgniłe, stoczone przez robaki, pełne plugastwa i skorupiaków.

— Znasz się na statkach — rzekł Wulfrede. — A jak dobrze się znasz na ludziach?

— Twoja załoga wygląda na doświadczoną, ale nie sposób odróżnić łajdaków od uczciwych.

Wulfrede odsłonił zęby w wilczym uśmiechu.

— Rzeczywiście, ale nie o nich mówiłem. Co z tymi Aquilończykami?

— Dobre pytanie. Ulfilo jest aquilońskim szlachcicem, a ci, jak wiem z doświadczenia, są twardzi. Ich kraj jest bogaty, lecz pozbawiony naturalnych granic, tak więc nawet bogaci muszą umieć walczyć o swoje bogactwa. On wygląda na typowego przedstawiciela swej rasy.

— Tak — mruknął z zadumą Van — dla nich najważniejsze jest dziedzictwo. My, ludzie z Północy, jesteśmy inni, wiesz o tym. Wszyscy wolni wojownicy są równi, a więzy krwi są wszystkim. My Vanirowie, wy Cymmerianie, nawet... — splunął do wody — żółtobrodzi Aesirowie znają wartość rodziny i tropiliby każdego przez pół świata, by pomścić śmierć brata. Ale Aquilończycy? Jedynie najstarszy syn dziedziczy majątek. Młodsi muszą iść własną drogą. Czy kto kiedy słyszał, by aquiloński szlachcic opuszczał swoją ziemię, żeby ruszyć na poszukiwanie młodszego brata?

— To zagadka — przyznał Conan — i będę musiał ją rozwiązać. Ale wynajęli mnie, bym odnalazł człowieka, a nie szukał powodów, jakie nimi kierują.

— Tak, ale warto się nad tym wszystkim zastanowić. Co z pozostałą dwójką?

— Springald twierdzi, że jest uczonym, lecz jego postawa i dłonie wskazują, iż nie byle jaki z niego szermierz.

— Mól książkowy i wojownik w jednym ciele? Trudno w to uwierzyć, ale nie kwestionuję twojego sądu. A kobieta?

— Stanowi kolejną zagadkę. Mówi jak Aquilonka, lecz patrząc na nią, przysiągłbym, że jest Hyperborejką.

— Trzy dziwne ptaszki na wyprawie głupców — podsumował Wulfrede. — Czego według ciebie szukają naprawdę, Conanie?

— Wynajęli nas, żebyśmy pomogli w odnalezieniu zaginionego brata. Dopóki płacą, nic więcej nie powinno nas interesować.

— Zgadzam się z tym, o ile ich pieniądz jest tego wart — powiedział z powątpiewaniem kapitan.

Tego wieczora Conan spotkał się z nowymi pracodawcami w sali jadalnej gospody, dużo lepszej od „Albatrosa” i bardziej odpowiadającej ich godności. Ku jego wielkiemu rozbawieniu, zadali dokładnie takie same pytania, jak kapitan.

— Conanie — zagadnął Springald — nie jesteśmy doświadczeni w sprawach dotyczących morza czy ludzi, którzy po nim żeglują. Spędziłem życie na czytaniu o wyprawach wielkich podróżników, ale wiedza czerpana z książki nie może się równać z doświadczeniem. Co więc myślisz o kapitanie Wulfredzie, o jego statku i załodze?

— Powiem ci z całym przekonaniem — odrzekł Conan — że nie ma lepszego statku do takiej podróży. To okręt odpowiedni i do walki, i do przewozu towarów. Marynarze wyglądają na doświadczonych i umiejących władać bronią. Ale Wulfrede nie utrzymywałby statku w tak doskonałym stanie, gdyby zajmował się tylko okazjonalnie przewozem ładunków sztab cyny z Kordawy do Asgalunu.

— Chcesz powiedzieć, że jest piratem? — zapytał Ulfilo.

— To nie takie proste. Są typowi piraci, jak czarni korsarze i Barachańczycy, którzy zajmują się tylko rozbojem. Ale kapitanowie-kupcy żeglujący po tych niebezpiecznych, obcych wodach też są po części piratami. Kiedy napotykają ludzi silnych i dobrze uzbrojonych, handlują z nimi. Kiedy tamci nie mogą obronić siebie czy swego dobytku, handlarz zmienia się w pirata i zabiera towar siłą.

— To ludzie bez honoru — stwierdził Ulfilo.

Conan potrząsnął głową.

— Na morzu jest inaczej. Tam ludzie zawsze są sami i narażeni na niebezpieczeństwo. Zawsze znajdują się wśród obcych i widzą rzeczy inaczej. Poza tym... — wyszczerzył się do Ul fila — mieszkańcy lądu nie różnią się aż tak bardzo. Czy twoi przodkowie kupili ziemię, której obecnie jesteś panem? Założę się, że nie. Zabrali ją komuś, kto był słabszy.

— Jesteś bezczelny, Cymmerianinie! — Ulfilo popatrzył groźnie.

— Mój stary przyjacielu — odezwał się Springald, mrużąc oczy — jest dużo prawdy w jego słowach. Nasi hyboriańscy przodkowie byli barbarzyńcami, jak wszyscy inni. Szacunek, żeby nie powiedzieć szlachectwo, zdobywa się odcinając od dawnych przestępstw.

— I jak myślisz? — Malia zwróciła się do Conana. — Możemy zaufać temu człowiekowi?

— Wykona robotę, do której go wynajęliście. Myślę, że pod tym względem można na nim polegać. Ale jeżeli chodzi o wielkie bogactwo, nie odwróciłbym się do niego plecami.

— A kto mówi o wielkim bogactwie? — zapytał ostro Ulfilo.

— Nikt... na razie.

— I niech tak będzie dalej. Szukamy mojego brata, niczego więcej.

— Mnie nietrudno w to uwierzyć — powiedział Conan. — Ale być może trzeba będzie przekonać kapitana i jego załogę.

III Mroczne miasto

Północny wiatr wydymał oba trójkątne żagle „Tygrysa Morskiego”, który dziarsko pruł dziobem leniwe fale. Wulfrede stale baczył na wychylenie rei i napięcie lin. Czasami żagle zwisały prawie płasko, innym razem wybrzuszały się potężnie, grożąc zerwaniem.

Była pełnia żeglarskiego sezonu, tak więc na horyzoncie często pojawiały się inne statki. Od czasu do czasu jakiś okręt podpływał bliżej, ale widok smukłego, kojarzącego się z korsarstwem kadłuba powodował, że intruz ruszał na poszukiwanie innego towarzystwa.

Conan był zadowolony ze statku i sposobu, w jaki nim dowodzono. Chociaż nie wchodził w skład załogi, łapał za liny czy ciężki kabestan, gdy była taka potrzeba. Widząc jego siłę, równą mocy pięciu ludzi, marynarze głośno wyrażali zdumienie. Paru majtków złościło się tymi pokazami, a przede wszystkim podobny do małpy Umu. Szczycił się swoją krzepą i wykorzystywał ją do tyranizowania innych. Chociaż na statku nie było innych oficerów poza kapitanem, Umu sam ustanowił się głową załogi. Dlatego wściekało go zachowanie Conana. Cymmerianin był świadom tej niechęci, dotąd jednak marynarz nie wyzwał go otwarcie.

Wzbudziło to podejrzenia Conana. Nie chodziło o to, że mężczyzna uważał go za rywala, w Cymmerii było to normalne. W dzikim, niezdyscyplinowanym świecie bandytów, piratów i najemników silniejszy dominuje nad słabszym, a najsilniejszy zawsze musi podejmować wyzwania innych. Conan spodziewał się walki z Umu przed upływem trzeciego dnia na morzu, jednak marynarz piorunował go jedynie wzrokiem. Cymmerianin wiedział, że to nie lęk powstrzymuje marynarza. Musiało kierować nim coś innego.

— O czym tak dumasz, Conanie? — zapytała Malia. Wyłoniła się ze swej malutkiej kabiny i przyłączyła do niego na rufie, gdzie stał obok sternika.

— Morze jest niebezpiecznym i niepewnym miejscem — powiedział. — Widzisz te chmury na południu? — Wskazał ledwo widoczną smugę nad horyzontem.

— Widzę. Według mnie wyglądają niewinnie.

— Według ciebie, być może, ale mogą zapowiadać sztorm, który dopędzi nas z szybkością atakującego tygrysa. Na morzu nikt nie jest niczego pewny.

Zaśmiała się.

— Conanie, jesteś tak ponury, jak nasz kapitan wesoły. — Skinęła głową w kierunku Vanira, który stał na śródokręciu i wesoło pokrzykując na marynarzy, kierował zmianą ustawienia żagli. — Springald powiedział mi, że Cymmerianie to ponuracy o zmiennym usposobieniu, Vanirowie zaś są dzicy i weseli zarazem.

— Wiedza Springalda o wielu sprawach pochodzi z książek — rzekł Conan. — Vanirowie są wesołym ludem, zgodzę się z tym, i nigdy nie są tak radośni, jak podczas torturowania jeńców, wypalania wiosek do gołej ziemi, porywania cymmeriańskich kobiet i dzieci oraz zakuwania ich w łańcuchy. Aesirowie mają podobne poczucie humoru. Nigdy nie poznasz prawdziwej radości, póki nie ujrzysz walki między tymi ludami. Potrafią ryczeć ze śmiechu, gdy przeciwnik odrąbuje im nogę.

— Twoi pobratymcy z północy są barbarzyńcami. Cywilizowani ludzie traktują walkę poważniej.

— Jednak sądząc z twojego wyglądu, wydaje mi się, że Północ nie jest ci tak bardzo obca. W twoim głosie nie ma śladu obcego akcentu, lecz twarz i karnacja zdradzają, iż pochodzisz z Hyperborei.

— Moja matka była szlachetną panią z tego kraju. Jej ojciec wysłał ją na brythuńskie pogranicze, gdzie wychowywała się w domu wielmoży, z którym pragnął zawrzeć przymierze. Syn owego wielmoży był moim ojcem, ale nie pamiętam go. Zginął, gdy dwadzieścia lat temu Nemedyjczycy napadli na Brythunię. Matkę i mnie zabrano do Belverusu, gdzie została nałożnicą jednego z nemedyjskich generałów. Zmarła w czasie zarazy pięć lat temu. Kiedy poprosił o mnie przystojny młody kapitan najemników, Nemedyjczyk odprawił mnie z zadowoleniem, bo jego żona stała się zazdrosna o moją urodę. Ten najemnik to Marandos, brat Ulfila, i chciał mnie nie jako kochankę, ale jako żonę. Byliśmy szczęśliwi przez trzy lata, zanim wrócił do domu.

Nie była to niezwykła historia. W niespokojnych czasach los krył w zanadrzu przykre niespodzianki nawet dla dobrze urodzonych. Kobiety i młodsi synowie od ludzi z innych sfer różnili się jedynie dumą z pochodzenia, poza nią nie mieli prawie nic.

— A jednak rzucił cię i udał się w podróż na południe, aż za Kush — powiedział niezbyt uprzejmie Conan. Nie chciał, żeby zabrzmiało to tak brutalnie.

— On mnie nie rzucił. Zamierzał w ten sposób podreperować nasz majątek. On...

— Malia! — przerwał Ulfilo, który wyłonił się spod pokładu. — Wynajęliśmy Conana jako przewodnika. Jeśli potrzebujesz powiernika, zwróć się do kogoś innego. Springald bardziej nadaje się do tej roli niż obecny tutaj Cymmerianin.

Spojrzała na niego ze złością.

— Jesteś jedynie moim szwagrem, nie strażnikiem. Będę rozmawiać, z kim przyjdzie mi ochota!

— Pozostajesz pod moją opieką, dopóki nie spotkasz się ze swoim mężem, a moim bratem.

Przez chwilę patrzyła na niego z ukosa, a potem odeszła bez słowa.

— Nie interesuj się sprawami mojej rodziny — oświadczył kategorycznie Ulfilo.

Conan wzruszył ramionami.

— Możesz ufać mi albo nie, jak sobie życzysz, ale być może przed końcem podróży będziesz potrzebował przyjaciół, margrabio.

— Co przez to rozumiesz?

Conan skinął w stronę śródokręcia.

— Myślę, że niektórzy z nich zostali na statku w nadziei, że ta ekspedycja ma na celu coś więcej, niż tylko odnalezienie twojego brata. Według nich miłość braterska czy nawet małżeńska nie wystarczy, by zdobyć się na tego rodzaju poświęcenie. Szlachcic opuszczający swoją ziemię i podróżujący przez pół świata jedynie w towarzystwie kobiety i nauczyciela to coś, co wykracza poza ich zdolność pojmowania. Przyznam, że nawet ja byłbym zdziwiony, gdybyś mnie nie wynajął do poszukiwań. Mnie tam wystarcza takie wyjaśnienie, nie jestem podejrzliwym człowiekiem.

Ulfilo zacisnął mocno usta. Conanowi wydawało się, że mina szlachcica wyraża nie tylko gniew, ale także zakłopotanie człowieka z natury otwartego, który jest zmuszony do udzielania wymijających odpowiedzi.

— Myślisz, że te psy mogą nam zagrozić? — wysyczał w końcu Ulfilo.

— Możemy znaleźć się w sytuacji od niebezpiecznej po beznadziejną, w zależności od tego, ilu przeciw nam wystąpi. Nie zrobią nic, póki nie będzie się to im opłacać.

— Dowiesz się więcej, kiedy dotrzemy do Wybrzeża Kości — obiecał Ulfilo. — Na razie wyjawienie czegokolwiek nie jest możliwe.

— Jak chcesz. Ale gdy przez te niedomówienia znajdziemy się w tarapatach, tylko siebie będziesz mógł winić.

Conan miał nieco lepszy nastrój, gdy na świeże powietrze wyszedł Springald. Mały uczony był blady, ale po raz pierwszy od postawienia żagli pewnie trzymał się na nogach.

— Och, mój cymmeriański przyjacielu, chyba będę mógł coś przekąsić dzisiejszego wieczora... no, może jutro.

Conan się uśmiechnął.

— Cieszę się, widząc, żeś prawie wrócił do zdrowia.

— Przez całe życie studiowałem wyprawy dawnych podróżników. Żyłem mapami, kartami i transkrypcjami ksiąg nawigacyjnych. Ale nigdy dotąd nie byłem na otwartym morzu. Starożytni podróżnicy nigdy nie wspominali o takiej zemście bogów morza nad biednymi ludźmi z lądu.

— Choroba mija z czasem — zapewnił Conan — i uważaj się za szczęśliwca. Mamy idealną pogodę do żeglowania, statek prawie się nie kołysze. Gdybyś trafił na sztorm, mógłbyś chorować tygodniami.

— Nawet mi o tym nie mów! Porozmawiajmy o czymś innym.

Zaczął szperać w wielkiej skórzanej sakwie, z którą się nie rozstawał. Wystawały z niej zwoje papirusu, arkusze pergaminu i grzbiety książek. Wyjął księgę wyglądającą na antyczną. Skóra okładki, niegdyś świetna, teraz była wytarta i spękana oraz pełna licznych dziur.

— To Kroniki podróży kapitana Belphormisa — objaśnił Springald. — Był nawigatorem żyjącym około tysiąca dwustu lat temu i żeglował do lądów położonych blisko naszego celu.

— Ta książka jest stara. — Conan wziął tom z rąk uczonego. — Ale nie wygląda na tysiąc dwieście lat.

— Bo tylu nie ma. Została skopiowana z nie istniejącego już oryginału, spisanego na zwojach. Sztuka tworzenia książek liczy sobie od siedmiuset od dziewięciuset lat, chociaż wierzę, że była już znana niektórym bardzo starym cywilizacjom. Wiele umiejętności zostaje zapomnianych i potem odkrytych na nowo. W każdym razie, kopię tę wykonano pięćset lat temu dla króla Heptadiosa z Aquilonii. Jak widzisz, na każdej lewej stronie jest oryginalny tekst staroshemicki, podczas gdy na prawej widnieje tłumaczenie Aquilońskie z owego czasu. Zgodnie z przypisem na karcie przed tytułem, około dwustu lat temu książka uległa zniszczeniu i została wysłana wraz z wieloma innymi do Luksuru do naprawy i ponownego oprawienia. Stygijczycy są niezrównanymi mistrzami we wszystkich sztukach związanych z wyrobem ksiąg. Po renowacji tom umieszczono na półce w Królewskiej Bibliotece w Tarancii i mam powody przypuszczać, że od tej pory nikt przede mną nie brał go do ręki. Ja sam natknąłem się na niego pięć lat temu. Zniszczenia, które widzisz na okładce, powstały z powodu zaniedbania. Stąd te ślady po molach.

— Z języka i imienia kapitana wnioskuję, iż musiał on być Shemitą — stwierdził Conan.

— Tak, a jego statek, „Ashtra”, nosił imię shemickiego bóstwa. Nie wydaje ci się dziwne, że niegdyś Shem był morską potęgą?

— Bardzo! Shemici to rasa pasterzy i poganiaczy bydła. Nawet morscy kupcy w Asgalunie to cudzoziemcy. W Shemie nie brakuje żeglarzy, jak w każdym nadmorskim kraju, ale zasadniczo unikają otwartego morza.

— Nie zawsze tak było. Wiele lat temu istniał Ashur, jedno z państewek wchodzących w skład dzisiejszego Shemu. Małe i ubogie, ale posiadało jedyny przyzwoity port na całym wybrzeżu, tam, gdzie teraz leży Asgalun. Wojownik-król Belsepa, który założył dynastię Den, wiedział, że jego kraj jest słaby, ale ma dostęp do morza. Po objęciu tronu postanowił, że stworzy z tego państewka morską potęgę. Zawarł liczne przymierza, aby zdobyć potrzebne surowce i doświadczonych ludzi. W Shemie brak drewna odpowiedniego do budowy statków, handlował więc z Argosem i Zingarą. Rozdawał ziemię, płacił złotem i gwarantował niższe podatki szkutnikom, powroźnikom i mistrzom innych rzemiosł, by przyciągnąć ich do swego kraju. Najmował szyprów, nawigatorów i doświadczonych żeglarzy, by nauczyli jego poddanych sztuki czytania map i żeglowania według gwiazd. Kiedy umarł, zostawił po sobie liczącą się flotę kupiecką i wojenną.

— A później jego praca poszła w zapomnienie — powiedział Conan — nigdy bowiem nie słyszałem o czymś takim, jak shemicki statek. Nieliczni znani mi shemiccy żeglarze byli piratami. Mieszkańcy Shemu od pokoleń napadają na innych, na stałym lądzie i na morzu.

— A jednak przez trzysta lat, jak długo rządziła dynastia Den, Shemici z Ashuru byli wielkimi nawigatorami i badaczami wielu wybrzeży, poczynając od leżącego daleko na północy Vanaheimu, kończąc na odległym południowym krańcu kontynentu. Tam znaleźli przylądek, za którym linia brzegowa skręca w kierunku północno-wschodnim. O jednej wielkiej ekspedycji mówi się, że dotarła tym szlakiem do Vendhyi, ale nie przeżył żaden wiarygodny świadek.

— Dotarli do Vendhyi żeglując na południe? — zdumiał się Conan. — To musiała być podróż godna bohaterów!

— Przypuszczą się, że powrót zabrał im trzy lata, a z pięciu statków, które wyruszyły, powrócił tylko jeden. W owych czasach żyli wielcy żeglarze — westchnął Springald.

— W każdym razie — podjął po chwili — nadszedł czas głodu dla całego Shemu. Panował nieurodzaj, trawa uschła, a trzoda i stada wyzdychały. Zaczęli umierać ludzie. Jedynie morski naród Ashurów żył w dostatku, co wzbudzało wielką zawiść. Potem Ashur nawiedziło okropne trzęsienie ziemi. Inni Shemici uznali, iż nieszczęście to zesłali ich pasterscy bogowie, jako karę za to, że Ashurowie odwrócili się od nich i ruszyli na morze.

Kataklizm zrównał z ziemią mury i większą część miasta. Horda wygłodzonych Shemitów napadła na Ashur i spustoszyła stolicę, zabijając wszystkich mieszkańców i paląc te statki, które w wyniku trzęsienia ziemi znalazły się na lądzie. Zniszczyli również archiwa, w których przechowywano księgi nawigacyjne i morskie mapy. Ocalało jedynie kilka map i książek, ta jest jedną z nich. — Z powrotem wziął tom do ręki. — Belphormis żył pod koniec okresu świetności Ashuru. To jest kronika jego podróży do rzadko odwiedzanego Wybrzeża Kości.

— Jak to się stało, że ta księga ocalała z pożogi?

Springald wzruszył ramionami.

— Nie można wytłumaczyć tego inaczej niż kaprysem bogów. Z wielkiego zniszczenia niektóre rzeczy wychodzą w stanie nienaruszonym. Czasami giną wielkie i cenne dzieła, drobiazgi zaś pozostają całe. Być może oryginalny zwój był schowany w skrzyni w jakimś lochu i dzięki temu uniknął spalenia. Być może był na pokładzie statku albo też został kupiony czy innym sposobem pozyskany przez jakiegoś podróżnika i w tym czasie już znajdował się w rękach Aquilończyków. Nieważne, jak było. W każdym razie jakiś uczony doszedł do wniosku, że warto go przetłumaczyć i wydać w formie książki.

— A co ten starożytny kapitan mówi o naszym celu?

— Zobaczmy... — Springald szybko prze wertował stronice. Było jasne, że dokładnie wie, gdzie szukać. — Aha, to tutaj: „Poszarpane białe skały są tak liczne i tak blisko siebie, że lawirowaliśmy między nimi przez cały niespokojny dzień. Dopiero przed samym zachodem słońca bezpiecznie rzuciliśmy kotwicę, a następnego ranka zeszliśmy na ląd”. Dalej opisuje, co robili tego dnia. Jest podana data, która nic nam nie mówi, gdyż nie znamy już kalendarza używanego w Ashur i możemy jedynie się domyślać, o jaki chodzi okres.

„Wraz z pierwszymi promieniami popłynęliśmy na ląd. Część załogi udała się z beczułkami do zielonego strumienia, by uzupełnić zapasy, ale woda była zbyt zanieczyszczona przez rzeczne wodorosty. Plaża jest wąska, pełna drobnego białego piasku. Gęsta dżungla wyrasta dwadzieścia kroków od linii przypływu”.

— Właśnie tak pamiętam to miejsce — rzekł Conan. — Czy Borana już tam mieszkali?

— Nie ma o nich wzmianki. Ale byli tam jacyś ludzie. — Uczony przewrócił parę kartek. — Tutaj mamy opis drugiego dnia wyprawy w głąb lądu: „Od pierwszych kroków w dżungli dostrzegamy ślady zostawione przez ludzi: dziwne maski i fetysze zwisające z drzew, posągi wyrzeźbione z kamienia i drewna, popioły ognisk i tym podobne, ale dopiero dzisiaj około południa natknęliśmy się na grupę wojowników”.

— Dlaczego podróżowali w głąb lądu?

— Kapitanowie statków kupieckich często prowadzą handel wymienny z tubylcami.

Conan był świadom, że Springald wymigał się od odpowiedzi, ale pominął to milczeniem.

— Pisze dalej: „Ci ludzie różnią się od tych, których widzieliśmy na czarnym wybrzeżu. Są wyżsi, mają jaśniejszą skórę i odmienne rysy, malują ciała farbami. Na biodrach noszą przepaski ze świetnego materiału. Ich broń stanowią włócznie o szerokich, porządnie wykutych ostrzach. Wielu wojowników zakłada ozdoby ze złota. Nasi dwaj przewodnicy okazali wielkie zdumienie i lęk na ich widok, obcy zaś patrzyli na nich z największą pogardą, choć wobec nas byli czujni, niemalże wrodzy”. — Springald popatrzył na Conana. — Chyba zdajesz sobie sprawę, że niektóre fragmenty muszę tłumaczyć. Staroaquiloński sprzed pięciuset lat brzmi dziwnie w naszych uszach.

— A tekst jest tłumaczeniem z shemickiego. Myślisz, że przekład jest wierny?

Pomimo kiepskiego samopoczucia, Springald zdobył się na uśmiech.

— Trafne pytanie, przyjacielu. Nigdy nie pokazywałem tego badaczowi płynnie władającemu staroshemickim, ale moja własna cząstkowa znajomość tego języka mówi mi, że tłumaczenie jest dobre.

Springald spojrzał w kierunku czarnej chmury. Jeszcze niedawno taka mała, teraz zajmowała czwartą część horyzontu. Na śródokręciu Wulfrede przeklinał i wyszczekiwał rozkazy. Ludzie rzucili się do refowania żagli. Springald pobladł na ten widok jeszcze bardziej.

— Na Mitrę! Czy to oznacza pogorszenie pogody?

Conan pokazał zęby w uśmiechu.

— Tak. I jeśli chcesz, by twoje księgi nie zamokły, lepiej schowaj je do kufra. Pokład na tym statku zbudowany jest z luźno połączonych desek. Dzięki temu żaglowiec utrzymuje się na wodzie, gdy inne idą na dno. Ale ma to swoją cenę. W czasie sztormu i ulewy pokład przecieka niczym wiklinowy koszyk.

— Naprawdę? Tylu rzeczy muszę się jeszcze nauczyć. — Schował książkę i starannie zamknął sakwę. — Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawił w czasie burzy. Ja nie. — Z tymi słowami zszedł pod pokład.

Wiedząc, że nie będzie to niszczycielski sztorm, Conan z przyjemnością czekał na pierwsze podmuchy. Nadciągał mocny szkwał, który skończy się wieczorem albo w nocy. Dzięki niemu Cymmerianin będzie miał okazję się przekonać, jak okręt zachowuje się w czasie złej pogody. Obserwując zbliżające się chmury i wydymające żagle, rozmyślał o Springaldzie i jego książce.

Conan nie był już chłopcem, który niegdyś przemierzał te morza u boku Belit. Od tego czasu służył w wielu armiach i sporo się nauczył o ludziach posiadających władzę. Poznał też pismo, gdyż w większości cywilizowanych armii wymagano, by człowiek noszący oficerskie szlify potrafił pisać i czytać. Było jasne, że Springald dał mu do rąk książkę, przypuszczając, iż barbarzyńca nie potrafi czytać po aquilońsku. Uczony się mylił.

Prawda, archaiczna forma języka Aquilońskiego zbiła Conana z tropu, ale mimo wszystko zrozumiał wiele słów, między innymi te napisane literami nieco większymi, jak gdyby posiadały specjalne znaczenie: „Rogi Shushtu”.

— Będzie się można ponaśmiewać z naszych szczurów lądowych, co, Conanie? — odezwał się Wulfrede. Zeskoczył z kasztelu, nie zawracając sobie głowy schodzeniem po stopniach.

— Będą chorować — stwierdził Cymmerianin — ale wytrzymają. Są z innej gliny niż kupcy, którym żeglarze tak często płatają figle. Ścierpią przykrości w milczeniu i wrócą dumni jak zawsze. Nie można ośmieszyć prawdziwych arystokratów.

Wulfrede skinął głową.

— Tak, chyba masz rację. Ten Ulfilo wygląda na twardziela. I nigdy nie widziałem, by ktoś zadzierał nosa tak wysoko, jak ta biała dziewka. Nawet ten mól książkowy nie ścierpi zaczepek marynarzy. — Przerwał, po czym podjął innym tonem: — Conanie, zauważyłeś sakwę, którą cały czas nosi?

— Trudno nie zauważyć.

— Nie jestem uczonym, ale wystarczająco dobrym żeglarzem, by na pierwszy rzut oka rozpoznać mapy i księgi nawigacyjne.

— Tak, ma coś takiego. Ale co z tego? Studiuje wojaże starożytnych podróżników. Z jakiego innego powodu miałby targać z sobą te szpargały?

Wulfrede parsknął.

— Uczeni spędzają czas na czytaniu o przygodach ludzi dzielniejszych od siebie w swych zasnutych pajęczyną bibliotekach. Nie, człowiek wyrusza na morze z workiem pełnym map, gdy czegoś szuka, ale nie czyjegoś brata! Mówię ci, Aquilończycy są na tropie wielkich skarbów. Cóż innego mogłoby zmusić dobrze urodzonych do porzucenia swoich ziem i udania się na nieznane wody?

Teraz z kolei parsknął Conan.

— Mapy skarbów! Wiesz przecież, że takie bajdy są wymyślane w żeglarskich spelunkach, aby obedrzeć naiwniaków z grosza. W Kordawie proponowano mi takie mapy, trzy w ciągu jednego wieczora. Dawno temu, gdy byłem zbyt młody, by znać się na mapach czy pieniądzach, nawet kupiłem jedną czy dwie.

— Czy takie podróbki mogłyby oszukać prawdziwego znawcę? — zastanowił się Wulfrede. — Myślisz, że Springald dałby się nabrać na mapy sprzedawane w portach?

Conan potrząsnął głową.

— Nie, nie sądzę, ale to nie oznacza, że twoje podejrzenia są uzasadnione. A nawet jeśli szukają skarbu, z pewnością sami nie ruszą w głąb lądu. Borana zjedliby ich na kolację, jeśli wcześniej nie dorwałyby ich dzikie bestie czy wielkie węże.

— Jakie więc są ich plany?

— Nie mam pojęcia. Wiem, do czego mnie wynajęli i zamierzam się z tego wywiązać. Kiedy doprowadzimy ich tam, dokąd chcą dotrzeć, wtedy być może zainteresujemy się ich prawdziwymi zamiarami.

Wkrótce zaczął się sztorm i mieli zbyt dużo pracy z utrzymaniem okrętu na kursie, by tracić czas na pogawędki.

Był gorący, pogodny dzień, gdy woda przed dziobem „Tygrysa Morskiego” zmieniła kolor z błękitnego na głęboką zieleń, a potem na mętny brąz. Aquilończycy, którzy doszli do siebie po chorobie morskiej, stojąc na pokładzie komentowali ten fenomen.

— Co to znaczy? — spytała Springalda Malia.

Conan był rozbawiony faktem, że kobieta pyta uczonego miast żeglarza. Jednak Springald znał odpowiedź.

— Wpłynęliśmy w rozlewiska rzeki. Gdybyś wyciągnęła wiadro tej mętnej wody, przekonałabyś się, że jest słodka, a nie słona. Oczywiście nie polecam ci próbować. Sądząc z wielkiego zasięgu tego rozlewiska, uważam, że to może być jedynie Styks, zwany w niektórych językach Nilusem. To jak na razie największa znana rzeka świata. Przepływa przez cały kontynent i zbiera z niego wszelakie śmieci i brudy. Stygijczycy mogą pić tę wodę, ale cudzoziemcy po jej skosztowaniu zapadają na tysiące chorób.

— Wobec tego musimy być blisko Khemi — powiedział Ulfilo. — Jak blisko, Conanie?

— Dotrzemy tam po południu — odparł posępnym tonem.

Słońce prażyło mocno, więc Cymmerianin chodził teraz boso i nosił jedynie krótkie spodnie, popularne wśród marynarzy. Szkarłatna szarfa podtrzymywała mu niesforne włosy i chroniła oczy przed zalaniem potem.

— Nie wyglądasz na zadowolonego — stwierdził Springald.

— Bo nie jestem. Nie lubię Stygii i wszystkiego co z nią związane. Tutejsi ludzie są zastraszonymi niewolnikami kapłanów i czarnoksiężników. Cały naród jest nieczysty.

— Ale jest to najstarszy dzisiaj kraj, spadkobierca starożytnego Acheronu i strażnik tajemnic legendarnego Pythonu. My, Hyborianie, jesteśmy jeszcze dziećmi w porównaniu ze Stygijczykami. Ledwie parę stuleci temu nasi przodkowie byli prymitywnymi barbarzyńcami, historia Stygii zaś liczy już tysiąclecia!

— I jest to historia oprawców i zniewolenia — dopowiedział Conan. — Lepiej być uczciwym barbarzyńcą niż wielmożą władającym czarną magią.

— Nieważne — uciął Ulfilo — musimy zawinąć do Khemi.

Dołączył do nich Wulfrede.

— Rozmawiacie o Khemi? Muszę wam powiedzieć, że nie jest to zwykły port. Stygijczycy nie lubią cudzoziemców. Po zapadnięciu zmroku nie wpuszczają obcych do miasta.

— Jak oni mogą handlować w takich warunkach? — zapytała Malia.

— W porcie jest wyspa zwana Żółwiem. Tam zatrzymują się obce okręty i cudzoziemscy goście. Jedynie pod strażą zezwala się niektórym statkom opuścić Żółwia i zacumować w przystani. Każdy cudzoziemiec, który zostanie złapany w mieście po zachodzie słońca, natychmiast jest zabijany.

— Stygia rzeczywiście jest krajem tak okropnym, jak mówi Conan — skomentował Ulfilo.

— Ale bogatym — rzekł Wulfrede. — Tamtejsi królowie i wielmoże zawsze potrafią się obłowić, i niewiele z bogactw, które dostają się do Stygii, opuszcza jej granice. Stygijscy władcy byli grzebani z większą ilością złota, niż inni królowie kiedykolwiek posiadali. — Zgodnie z naturą Yanirów, w oczach kapitana płonęło podniecenie, gdy mówił o wielkich skarbach. — Gdyby ich klątwy nie były tak diabelsko skuteczne, już przed laty wybrałbym się z paroma łodziami do Stygii, choćby po to, by splądrować groby.

— Szkoda, że nie cierpią cudzoziemców — powiedział Springald. — Miałem nadzieję skorzystać z okazji i w czasie postoju w Khemi zobaczyć niektóre znane mi z ksiąg cudowne widoki. Chciałem popłynąć w górę rzeki do Luxuru, gdzie, jak wieść niesie, mieszczą się grobowce i świątynie, których wspaniałość i ogrom przerasta wszelkie wyobrażenia.

Malia wzruszyła ramionami.

— Myślę, że im szybciej znajdziemy się z powrotem na morzu, tym lepiej. Załatwmy nasze sprawy, wypytajmy o mego męża i ruszajmy w dalszą podróż.

— Jak na razie to najlepszy plan — stwierdził Conan.

— Co więcej, Stygijczycy zostawią nam niewielki wybór — dodał Wulfrede.

Po obu stronach mętnego Styksu w morze wdzierały się dwa skaliste cyple. Szczyt każdego wieńczyły liczne przysadziste zamki wzniesione z czarnego kamienia, niektóre bardzo stare i opuszczone, inne nadal zamieszkane. Wały były obsadzone ludźmi i obstawione wielkimi wojennymi machinami przeznaczonymi do niszczenia niepożądanych okrętów. Na „Tygrysie Morskim” opuszczono żagle i wystawiono wiosła.

Nim minęli forty strzegące wejścia do portu, w ich stronę ruszył niewielki statek pchany wiosłami wielu par czarnych wioślarzy. Na jego dziobie widniał taran w kształcie krokodylej głowy.

— Czy chcą nas zatopić? — zapytała niespokojnie Malia.

Wulfrede zaśmiał się.

— To tylko kuter celny, istne paskudztwo, ale nie taki groźny. Wierz mi, gdybyś zobaczyła ruszającą na nas jedną z ich wojennych galer, sama złapałabyś za wiosła, żeby jak najszybciej zejść Stygijczykom z oczu.