Carrie - Stephen King - ebook + książka

Carrie ebook

Stephen King

4,1

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Carrie White jest inna niż jej rówieśnicy. Nie chodzi na prywatki, nie interesują się nią chłopcy, stanowi obiekt kpin i docinków. Matka - religijna fanatyczka – za wszelką cenę usiłuje uchronić ją przed grzechem. Pewnego razu Carrie się jednak buntuje i idzie na szkolny bal. Gdy tam pada ofiarą okrutnego żartu, rozpętuje się piekło... dziewczyna jest telekinetką o olbrzymiej mocy, której postanawia użyć, by zemścić się na prześladowcach. Ci, którzy ją dręczyli, gorzko tego pożałują.

"Carrie" to debiut Kinga. 18 października na ekrany polskich kin wejdzie nowa ekranizacja powieści, w rolę głównej bohaterki wcieliła się Chloë Grace Moretz, natomiast jej matkę zagrała Julianne Moore.

King to niekwestionowany mistrz opowieści.
"The Los Angeles Times"

Mocne wrażenia gwarantowane!
"The New York Times"

Przerażająca powieść, której nie można odłożyć do ostatniej strony.
"Chicago Tribune"

Mistrzowska historia, makabryczna jak diabli!
"Publishers Weekly"

Wyobraźnia Kinga nie ma sobie równych!
"The Observer"

Stephen King (ur. 1947 w Portland) napisał ponad pięćdziesiąt książek i wszystkie zyskały status światowych bestsellerów. Znajdują się między nimi: "Miasteczko Salem", "Misery", "Dallas ’63", "Lśnienie", czy "Doktor Sen". Powieści Kinga doczekały się wielomilionowych nakładów, tłumaczeń na przeszło 30 języków, a na całym świecie można znaleźć ponad 300 milionów egzemplarzy książek z jego nazwiskiem na okładce. Stephen King mieszka w stanie Maine z żoną, powieściopisarką Tabithą King

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (550 ocen)
206
205
106
29
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulinka2

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna,chociaż trochę za krótka
10
thechimericalreader

Nie oderwiesz się od lektury

Wiedziałam, że „Carrie” to horror ale nie wiedziałam, że więcej ma on wspólnego z horrorem psychologicznym niż tym zwykłym. Sposób w jaki King pokazał fanatyzm religijny, prześladowanie, znęcanie się i przemoc fizyczną oraz słowną to po prostu mistrzostwo. Każdy taki „pokaz” rozdzierał mi serce na kawałki, chciałam zabrać stamtąd Carrie, przytulić ją, pokazać jej, że nie jest sama. Z drugiej strony czułam nienawiść do prześladowców, chciałam wrzeszczeć na nich, walnąć patelnią w te głupie łby, sprawić by zrozumieli co robią i by zdali sobie sprawę, że to nie są dziecinne wygłupy. Do tego styl i podejście autora można określić jako stary dobry King: zero kompromisów w fabule czy litości dla oprawców czyli wszystko co lubię. Niestety trzeba powiedzieć, że takie Carrie żyją, może i nie za pomocą telekinezy ale w jakiś inny sposób na pewno wołają o pomoc. Nie przeoczcie ich, nie odwracajcie wzroku. Pomóżcie im.
10
Efendi_10

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00
Bartoszzdr

Całkiem niezła

Krótka książka, jednak trochę czasu zeszło. 3,5 gwiazdki zasłużone. Historia ciekawa i dająca trochę do myślenia. Robienie krzywdy drugiej osobie zawsze niesie za sobą konsekwencje. Trochę czasu od publikacji minęło, a historia Carrie nadal jest aktualna w naszych, obecnych czasach! Pamiętajmy, że nasze słowa a zwłaszcza czyny mogą wywołać wiele przykrych oraz bolesnych skutków dla innych.
00
Schilack605

Dobrze spędzony czas

King + Filip Kosior = dobrze spędzony czas :)
00

Popularność




Tytuł oryginału: CARRIE

Copyright © 1974 by Stephen King

Published by arrangement with Doubleday,

a division of The Doubleday Broadway Publishing Group,

a division of Random House, Inc.

All rights reserved

Zdjęcia na okładce: Motion Picture Artwork and Photography

© 2013 Metro-Goldwyn-Mayer Pictures Inc.

and Screen Gems Inc.

All rights reserved

Opracowanie okładki: Jacek Kucharski

Redaktor serii: Katarzyna Rudzka

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Michał Załuska, Dorota Wojciechowska

ISBN 978-83-8234-557-5

Warszawa 2013

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla Tabby, która mnie w to wpakowała

– a potem mnie z tego wyciągnęła

CZĘŚĆ PIERWSZA

Krew

Notatka zamieszczona w tygodniku „Enterprise”, ukazującym się w Westover, w stanie Maine, 19 sierpnia 1966 roku:

DESZCZ KAMIENI

17 sierpnia w miejscowości Chamberlain na Carlin Street z czystego, bezchmurnego nieba runął znienacka deszcz kamieni. Fakt ten potwierdziło wiele godnych zaufania osób. Kamienie spadły głównie na dom pani Margaret White, poważnie uszkodziły dach oraz zniszczyły dwie rynny i odpływ wody wartości około 25 dolarów. Pani White jest wdową i mieszka ze swoją trzyletnią córeczką, Cariettą.

Pani White odmówiła udzielenia wywiadu.

W głębi duszy tam, gdzie lęgną się najdziksze myśli, żadna nie była tak naprawdę zdziwiona, kiedy to się stało. Pozornie jednak wszystkie wydawały się zaszokowane, przerażone, zawstydzone albo po prostu zadowolone, że ta dziwka White znowu dostała po nosie. Niektóre nawet przysięgały, że nie spodziewały się niczego, ale oczywiście to była nieprawda. Większość chodziła z Carrie do szkoły od pierwszej klasy i przez cały ten czas to w nich narastało, powoli i niezmiennie, zgodnie z prawami rządzącymi ludzką naturą, nieuchronnie niczym niekontrolowana reakcja łańcuchowa.

Żadna z nich oczywiście nie wiedziała, że Carrie White ma zdolności telekinetyczne.

Napis wydrapany na ławce w szkole podstawowej na Barker Street w Chamberlain:

„Carrie White ma nasrane w głowie”.

Szatnię wypełniały krzyki, echa i dochodzący jakby spod ziemi szum wody rozbijającej się o kafelki. Na pierwszej lekcji dziewczęta grały w siatkówkę i w powietrzu unosił się lekki, ostry zapach potu.

Dziewczęta wierciły się i popychały pod gorącym prysznicem, piszczały, pryskały wodą, podawały sobie z ręki do ręki śliskie białe kawałki mydła. Carrie stała między nimi bez ruchu – ropucha wśród łabędzi. Była niezgrabną, przysadzistą dziewczyną z pryszczami na szyi, plecach i pośladkach. Mokre, kompletnie pozbawione koloru włosy uparcie lepiły jej się do twarzy. Stała nieruchomo, z lekko pochyloną głową, biernie pozwalając, żeby woda spływała po jej ciele. Wyglądała jak typowy kozioł ofiarny, stały cel dowcipów, klasowe pośmiewisko, wiecznie nabierana, oszukiwana i upokarzana – i rzeczywiście taka była. Od dawna już rozpaczliwie pragnęła, żeby szkoła im. Ewena miała pojedyncze – a więc oddzielne – prysznice, jak inne szkoły średnie w Andover czy Boxford. Bo dziewczyny gapiły się na nią. Zawsze się na nią gapiły.

Dziewczęta jedna po drugiej zakręcały prysznice, wychodziły, ściągały pastelowe czepki, wycierały się, spryskiwały dezodorantami, sprawdzały godzinę na zegarze wiszącym nad drzwiami. Wciągały majtki, zapinały biustonosze. W powietrzu unosiła się para; pomieszczenie wyglądałoby zupełnie jak łaźnia egipska, gdyby nie stojące w rogu jacuzzi do wodnych masaży, które wydawało donośny, bezustanny szum. Krzyki i gwizdy śmigały w powietrzu i odbijały się od siebie jak rozpędzone kule bilardowe.

– ...i Tommy powiedział, że wyglądam w tym okropnie, a ja...

– ...idę z siostrą i z jej mężem. On dłubie w nosie, no, ale ona też, więc są bardzo...

– ...prysznic po szkole i...

– ...niewarte złamanego grosza, więc Cindi i ja...

Panna Desjardin, szczupła, o małym biuście nauczycielka gimnastyki, weszła szybko do środka, rozejrzała się dookoła i klasnęła w dłonie odmierzonym, eleganckim gestem.

– Na co ty czekasz, Carrie? Chcesz tak stać do sądnego dnia? Za pięć minut dzwonek. – Panna Desjardin miała na sobie oślepiająco białe szorty; jej nogi, niezbyt krągłe, w miarę umięśnione, przyciągały wzrok. Na piersiach dyndał jej srebrny gwizdek, zdobyty w zawodach łuczniczych podczas studiów.

Dziewczęta zachichotały. Carrie powoli podniosła wzrok, oślepiona przez parę i silnie bijący strumień wody.

– Ehem?

Ten dziwaczny żabi dźwięk pasował do niej w jakiś groteskowy sposób i dziewczęta ponownie zachichotały. Sue Snell zerwała ręcznik z głowy z szybkością prestidigitatora dokonującego magicznej sztuczki i pospiesznie zaczęła się czesać. Panna Desjardin popatrzyła na Carrie, zrobiła dziwny, pełen irytacji gest i wyszła.

Carrie zakręciła prysznic. W rurach zabulgotało, kapnęło jeszcze kilka kropel i woda przestała lecieć.

Dopiero kiedy wyszła spod natrysku, zobaczyły, że po jej nodze spływa strumyczek krwi.

David R. Congress, Nadejście cienia. Udokumentowane fakty i szczegółowe wnioski dotyczące przypadku Carietty White, Tulane University Press, 1981 (s. 34):

Fakt, że w dzieciństwie i latach szkolnych Carietty White nie zanotowano żadnych przypadków telekinezy, bez wątpienia można wytłumaczyć, powołując się na wnioski zawarte w opracowaniu White’a i Stearnsa „Telekineza: Nawrót samorodnego talentu”. Autorzy ci wyjaśniają, iż zdolność poruszania przedmiotów wyłącznie siłą woli ujawnia się jedynie w chwilach krańcowego napięcia. Istotnie zdolności te są głęboko ukryte; to dlatego pozostawały ignorowane przez całe stulecia, a my widzieliśmy jedynie sam wierzchołek góry lodowej, pływającej w morzu szarlatanerii i przesądów.

Fundację naszą założyliśmy, opierając się wyłącznie na skąpych informacjach z drugiej ręki, ale nawet one wystarczą, aby wykazać, iż Carrie White miała zdolności TK o wyjątkowej mocy. Najbardziej niepokojący jest fakt, że większość ludzi traktuje te doniesienia jak zwykłą kaczkę dziennikarską...

– O-kres!

Pierwsza zaczęła wrzeszczeć Chris Hargensen. Wrzask uderzył w wykładane kafelkami ściany, odbił się od nich i powrócił jak echo. Sue Snell mimo woli parsknęła śmiechem. Ogarnęły ją mieszane uczucia: złość, odraza, irytacja, współczucie. Carrie wyglądała po prostu idiotycznie, kiedy tak stała, nie rozumiejąc, o co chodzi. Boże, można by pomyśleć, że ona nigdy...

– O-KRES!

Skandowane okrzyki zaczynały brzmieć jak rytmiczny zaśpiew. Z tyłu któraś z dziewcząt (pewnie znowu Hargensen, ale w narastającym zgiełku Sue nie mogła rozpoznać głosu) wrzeszczała ze wszystkich sił ochryple: „Zatkaj sobie!”.

– O-KRES, O-KRES, O-KRES!

Carrie stała biernie wewnątrz otaczającego ją kręgu dziewcząt. Na jej skórze połyskiwały krople wody. Stała nieruchomo jak cierpliwy wół, rozumiejąc, że sobie z niej kpią (jak zawsze), na swój tępy sposób zakłopotana, ale nie zdziwiona.

Kiedy pierwsze ciemne krople menstruacyjnej krwi zaczęły kapać na kafelki podłogi, zostawiając plamy wielkości dziesięciocentówki, Sue poczuła gwałtowne obrzydzenie.

– Na litość boską, Carrie, dostałaś okresu! – krzyknęła. – Umyj się!

– Ehem?

Carrie rozejrzała się ociężale. Mokre włosy oblepiały jej policzki jak hełm. Na jednym ramieniu widać było zaognione skupisko trądziku. W wieku szesnastu lat w jej oczach pojawił się już wyraz bólu – nieuchwytny, a przecież wyraźny.

– Ona myśli, że to od szminki! – wrzasnęła nagle Ruth Gogan z powstrzymywaną wesołością, a potem wybuchnęła piskliwym śmiechem. Sue przypomniała sobie później te słowa i włączyła je do ogólnego obrazu wydarzeń, ale w tej chwili były dla niej tylko jeszcze jednym bezsensownym dźwiękiem potęgującym zamieszanie. Szesnaście lat? – myślała. Przecież ona musi sobie zdawać sprawę, co się dzieje, ona...

Krwi na podłodze przybywało. Carrie w dalszym ciągu spoglądała zdezorientowana na swoje koleżanki, mrugając oczami.

Helen Shyres obróciła się na pięcie i zrobiła ruch, jakby czymś rzucała.

– Ty krwawisz! – krzyknęła nagle Sue z wściekłością. – Ty krwawisz, głupia baryło!

Carrie spuściła wzrok.

Wrzasnęła.

W ciasnym, zaparowanym pomieszczeniu krzyk zabrzmiał bardzo głośno.

Tampon przeleciał w powietrzu, trafił ją w klatkę piersiową i upadł z plaśnięciem u jej stóp. Higroskopijna wata natychmiast zaczęła wchłaniać krew i rozwinęła się jak czerwony kwiat.

Wtedy śmiech – wzgardliwy, zaszokowany, pełen niesmaku – rozbrzmiał z nową siłą, pojawiły się w nim brzydkie nuty i dziewczęta, nie panując już nad sobą, zaczęły bombardować Carrie tamponami i podpaskami wyciąganymi z torebek i z zepsutego pojemnika na ścianie. Tampony fruwały w powietrzu jak śnieg, a dziewczęta śpiewały:

– Zatkaj sobie, zatkaj sobie, zatkaj sobie, zatkaj...

Sue również rzucała, rzucała i śpiewała razem z innymi, nie całkiem zdając sobie sprawę z tego, co robi – magiczne słowa płonęły w jej myślach jak neonowa reklama: To nic takiego, naprawdę nic takiego, naprawdę nic takiego... Wciąż jeszcze jaśniały uspokajająco, kiedy Carrie nagle zawyła i zaczęła się cofać, wymachując rękami, jęcząc i bełkocząc.

Dziewczęta zamilkły: zrozumiały, że w końcu doprowadziły do wybuchu. To właśnie od tej chwili niektóre z nich miały przysięgać, że niczego się nie spodziewały. A przecież dobrze pamiętały te wszystkie lata, kiedy się mówiło na obozie młodzieży chrześcijańskiej: chodź, skotłujemy Carrie prześcieradła, znalazłam miłosny list Carrie do Flasha Boba Picketta, zrobimy kopię i pokażemy wszystkim, schowamy jej majtki, włożymy jej węża do buta i znowu ją załatwimy, znowu ją załatwimy; Carrie uparcie wlokąca się w ogonie na wycieczkach rowerowych, w jednym roku znana jako baryła, w następnym jako klucha, zawsze śmierdząca potem, zawsze z tyłu za innymi, a kiedy się załatwiała w krzakach, poparzyła się pokrzywą i wszyscy o tym wiedzieli (hej, Podrapany Zadku, swędzi dupa?); a kiedy zasnęła w klasie, Billy Preston wysmarował jej włosy masłem z orzeszków ziemnych; szturchańce i kopniaki, złośliwie podstawiane nogi w przejściu między ławkami, żeby się potknęła, przechodząc, jej książki zrzucane na ziemię, pornograficzne pocztówki wkładane do jej torebki; Carrie, która na parafialnym pikniku klęka niezgrabnie, żeby się pomodlić, a wtedy w jej starej spódnicy z madrasu z donośnym hukiem pęka szew przy zamku błyskawicznym; Carrie, która nigdy nie trafia w piłkę, nawet na treningach, która przewraca się na twarz na zajęciach z tańca nowoczesnego w drugiej klasie i wybija sobie ząb, która wpada na siatkę podczas gry w siatkówkę; wiecznie oczka w pończochach, wiecznie bluzki przepocone pod pachami; i ten dzień, kiedy Chris Hargensen zadzwoniła do niej po szkole z Kelly Fruit Company i zapytała ją, czy wie, że „świński ryj” pisze się C-A-R-R-I-E... Wszystko to sprawiło, że nagle została osiągnięta masa krytyczna. Od dawna oczekiwany moment ostatecznego poniżenia, upokorzenia, załamania – wreszcie nadszedł. Punkt krytyczny.

Cofała się, skomląc głośno w nagle zapadłej ciszy, zasłaniając sobie twarz tłustymi rękami. W jej włosach łonowych zaplątał się tampon.

Dziewczęta wpatrywały się w nią uważnie błyszczącymi oczami.

Carrie wycofała się w głąb jednej z czterech wielkich kabin z natryskami i powoli osunęła się na ziemię. Wydawała z siebie przeciągłe, bezsilne pojękiwania, oczy wywróciły się jej białkami do góry, jak zarzynanej świni.

Sue powiedziała powoli, z wahaniem:

– Chyba to musi być jej pierwszy raz...

W tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając o ścianę, i do środka wpadła panna Desjardin.

Nadejście cienia (s. 41):

Zarówno lekarze, jak i psycholodzy wypowiadający się na ten temat są zgodni co do jednego: że wyjątkowo późne i związane z szokiem traumatycznym rozpoczęcie cyklu menstruacyjnego u Carrie White mogło być czynnikiem, który spowodował ujawnienie się jej ukrytych zdolności.

Trudno uwierzyć, że aż do roku 1979 Carrie nic nie wiedziała o miesięcznym cyklu u dojrzałych kobiet. Niemal równie trudno uwierzyć, że matka dziewczyny pozwoliła jej osiągnąć prawie siedemnaście lat i nie zaprowadziła córki do ginekologa, żeby wyjaśnić przyczyny braku miesiączki.

Fakty te są jednak niepodważalne. Kiedy Carrie White po raz pierwszy zauważyła u siebie krwawienie z pochwy, nie miała pojęcia, co się dzieje. Nie wiedziała nawet, co znaczy słowo „menstruacja”.

Jedna z jej szkolnych koleżanek, które przeżyły, Ruth Gogan, opowiada, że na rok przed opisywanymi wypadkami weszła do damskiej toalety w szkole im. Ewena i zobaczyła, że Carrie ściera sobie szminkę z ust, używając do tego tamponu sanitarnego. Panna Gogan powiedziała wtedy: „Co ty wyprawiasz, do cholery?”. Panna White odparła na to: „Coś nie tak?”. A panna Gogan: „Nie, nie, w porządku”. Ruth Gogan opowiedziała o tym swoim przyjaciółkom (udzielając potem wywiadu, oznajmiła, iż uważała to za „fajny kawał”). Jeśli nawet później ktokolwiek próbował wyjaśnić Carrie, do czego naprawdę służą przedmioty, których ona używa do poprawiania makijażu, najwyraźniej Carrie uważała te wyjaśnienia za próby nabierania. A doświadczenie nauczyło ją, że nikomu nie należy wierzyć...

Kiedy umilkł dzwonek i dziewczęta pobiegły na drugą lekcję (kilka z nich wyśliznęło się po cichu tylnymi drzwiami, zanim panna Desjardin zdążyła zebrać nazwiska), panna Desjardin zastosowała standardową taktykę wobec histeryczek: uderzyła Carrie mocno w twarz. Nigdy by się nie przyznała, że ten uczynek sprawił jej przyjemność, i z pewnością zaprzeczyłaby, gdyby jej ktoś powiedział, że w gruncie rzeczy uważa Carrie za wielką, rozlazłą kupę sadła. Jako początkująca nauczycielka wciąż jeszcze wierzyła, że naprawdę traktuje wszystkie dzieci jednakowo.

Carrie spojrzała na nią tępo, z wykrzywioną twarzą i trzęsącym się podbródkiem.

– P-p-panno D-d-d-des...

– Wstawaj – powiedziała beznamiętnym tonem panna Desjardin. – Wstawaj i weź się w garść.

– Wykrwawię się na śmierć! – wrzasnęła Carrie i jedna z jej rąk, szukając na ślepo, zacisnęła się na białych szortach nauczycielki, zostawiając krwawy odcisk palców.

– Ja... ja... – Twarz panny Desjardin wykrzywiła się w wyrazie obrzydzenia. Szarpnięciem postawiła dygocącą Carrie na nogi. – Wyłaź stamtąd!

Carrie stanęła chwiejnie między prysznicami a ścianą z automatem zawierającym podpaski. Piersi jej obwisły, ramiona opadły bezwładnie, oczy miały pozbawione wyrazu spojrzenie. Wyglądała jak małpa.

– Dalej – syknęła z furią panna Desjardin – wyjmij sobie tampon... nie, nie trzeba monety, i tak automat jest zepsuty... weź tampon i... do cholery, ruszże się w końcu! Zachowujesz się tak, jakbyś nigdy dotąd nie miała okresu.

– Okresu? – powtórzyła Carrie.

Na jej twarzy zbyt wyraźnie malował się wyraz całkowitego niedowierzania i tępego, beznadziejnego przerażenia, żeby można go było zignorować. Straszna myśl przebiegła nagle przez głowę pannie Desjardin. To było niewiarygodne, nie do pomyślenia. Ona sama dostała pierwszej miesiączki wkrótce po tym, jak ukończyła jedenaście lat; pamiętała, jak wybiegła z łazienki i w podnieceniu krzyknęła ze szczytu schodów: „Mamo, dostałam cioty!”.

– Carrie? – powiedziała teraz. Podeszła do dziewczyny. – Carrie?

Carrie wzdrygnęła się i uchyliła przed nią. W tej samej chwili stojak z kijami do gry w softball przewrócił się z hukiem. Kije potoczyły się na wszystkie strony. Panna Desjardin podskoczyła.

– Carrie, czy to twój pierwszy okres?

Ale skoro już raz dopuściła do siebie tę myśl, właściwie nie musiała pytać. Krew była ciemna i płynęła z przerażającą prędkością. Obie nogi Carrie były umazane, jak gdyby dziewczyna przeszła w bród przez rzekę krwi.

– Boli – jęknęła. – Brzuch...

– To przejdzie – uspokoiła ją panna Desjardin. Narastała w niej nieprzyjemna mieszanina wstydu i współczucia dla Carrie. – Musisz... hm, zatamować upływ krwi. Musisz...

Lampa pod sufitem rozbłysła nagle jaskrawym światłem, potem coś strzeliło, żarówka zaskwierczała i zgasła. Panna Desjardin krzyknęła zaskoczona. Przyszło jej do głowy (cała ta cholerna szkoła się sypie), że takie rzeczy zawsze przytrafiają się Carrie i wokół Carrie, kiedy jest zdenerwowana, jak gdyby pech prześladował ją na każdym kroku. Myśl uleciała niemal tak szybko, jak się pojawiła. Nauczycielka wyjęła tampon z zepsutego pojemnika i odpakowała go.

– Popatrz – powiedziała – w ten sposób...

Nadejście cienia (s. 54):

Margaret White urodziła swoją córkę Carrie 21 września 1963 roku w okolicznościach, które można jedynie określić jako niezwykłe. W istocie po uważnym przestudiowaniu przypadku Carrie White nieuchronnie narzuca się pewien wniosek: Carrie była jedynym dzieckiem w rodzinie tak dziwacznej, że wyróżniającej się spośród wszystkich rodzin, którymi kiedykolwiek interesowała się opinia publiczna.

Jak podano wcześniej, Ralph White poniósł śmierć na placu budowy w Portland w lutym 1963 roku, przywalony przez stalowy dźwigar, który wyśliznął się z podtrzymującej pętli. Od tego dnia pani White mieszkała samotnie w podmiejskim bungalowie w Chamberlain.

Z powodu graniczących z fanatyzmem religijnych przekonań państwa White’ów (byli fundamentalistami) pani White nie miała żadnych przyjaciół, którzy mogliby się nią zaopiekować w okresie żałoby. Nikogo również przy niej nie było siedem miesięcy później, kiedy nadszedł czas rozwiązania.

21 września około 13.30 mieszkańcy Carlin Street usłyszeli krzyki dobiegające z bungalowu White’ów. Policja jednakże została zaalarmowana dopiero o godzinie 18.00. Istnieją dwa możliwe wytłumaczenia tej zwłoki, oba równie deprymujące: albo sąsiedzi pani White nie życzyli sobie być zamieszani w policyjne dochodzenie, albo też niechęć do niej była tak silna, że wszyscy z rozmysłem przyjęli postawę wyczekującą. Pani Georgia McLaughlin, jedyna spośród trzech pozostałych mieszkańców tej ulicy, która była świadkiem tego wydarzenia i zgodziła się na rozmowę ze mną, oświadczyła, że nie wezwała policji, ponieważ sądziła, że krzyki mają coś wspólnego z „religijnym szałem”.

Kiedy o 18.22 pojawiła się policja, krzyki stały się rzadsze. Panią White znaleziono w sypialni na piętrze, leżącą w łóżku, a oficer prowadzący dochodzenie, Thomas G. Mearton, myślał początkowo, że ma do czynienia z ofiarą morderstwa. Całe łóżko było zalane krwią, a obok na podłodze leżał rzeźnicki nóż. Dopiero później policjant zobaczył, że pani White trzyma przy piersi noworodka, jeszcze częściowo zawiniętego w błonę łożyska. Widocznie pani White sama przecięła pępowinę nożem.

Hipoteza, jakoby Margaret White nie zdawała sobie sprawy, że jest w ciąży, a nawet nie rozumiała, jakie są nieuniknione następstwa tego stanu – wprost nie mieści się w głowie. Ostatnio tacy uczeni jak J.W. Bankson i George Fielding zaproponowali rozsądniejsze wyjaśnienie tego przypadku. Według nich możliwość zajścia w ciążę była u Margaret White nierozdzielnie związana z pojęciem „grzechu” (stosunku płciowego) i jako taka została całkowicie wyparta z jej świadomości. Ta kobieta po prostu nie chciała uwierzyć, że coś takiego mogło jej się przydarzyć.

Mamy w aktach co najmniej trzy jej listy do przyjaciółki w Kenoshy w Wisconsin, które wydają się ostatecznie dowodzić, iż począwszy od piątego miesiąca ciąży, pani White była przekonana, że ma „raka narządów kobiecych” i wkrótce połączy się ze swoim mężem w niebie...

Kiedy piętnaście minut później panna Desjardin prowadziła Carrie do gabinetu dyrektora, korytarze były miłosiernie puste. Zza zamkniętych drzwi klas dolatywało jednostajne brzęczenie.

Carrie przestała w końcu wrzeszczeć, ale w dalszym ciągu w regularnych odstępach czasu wydawała z siebie głębokie szlochy. Panna Desjardin musiała sama założyć jej tampon, wytrzeć krew mokrymi papierowymi ręcznikami i wciągnąć na nią jej zwykłe bawełniane majtki.

Dwa razy próbowała jej wytłumaczyć, że miesiączka to normalna sprawa, ale Carrie zatykała uszy rękami i nie przestawała płakać.

Pan Morton, zastępca dyrektora szkoły, otwierał właśnie drzwi swojego gabinetu, kiedy weszły do poczekalni. Dwaj chłopcy czekający na rozmowę w sprawie oblania pierwszego semestru z francuskiego, Billy deLois i Henry Trennant, wytrzeszczyli oczy.

– Proszę wejść – powiedział energicznie pan Morton. – Proszę, proszę. – Ponad ramieniem panny Desjardin zmierzył wzrokiem dwóch chłopców, którzy wpatrywali się w krwawe ślady palców na jej szortach. – A wy na co się gapicie?

– Krew – odparł Henry, uśmiechając się z bezmyślnym zdziwieniem.

– Za karę zostaniecie dwie godziny po lekcjach – warknął pan Morton. Spojrzał na krwawe ślady i zamrugał.

Zamknąwszy za sobą drzwi, zaczął grzebać w górnej szufladzie szafki zawierającej szkolne formularze wypadkowe.

– Dobrze się czujesz... hm...?

– Carrie – podpowiedziała panna Desjardin. – Carrie White. – Pan Morton znalazł w końcu formularz dotyczący wypadków. Widniała na nim duża plama po kawie. – To niepotrzebne, panie Morton.

– Wypadek na trampolinie, prawda? Właśnie... niepotrzebne?

– Nie. Ale sądzę, że Carrie należy zwolnić z zajęć na resztę dnia. Miała dość nieprzyjemne przejścia.

Dała mu oczami znak, którego nie zrozumiał.

– Tak, oczywiście, jeżeli pani tak uważa. Dobrze. Świetnie. – Morton wepchnął zmięty formularz z powrotem do szafki, zatrzasnął szufladę, przycinając sobie palec, i jęknął. Pełnym gracji ruchem okręcił się na pięcie, otworzył z rozmachem drzwi, zmierzył wzrokiem chłopców i zawołał: – Panno Fish, proszę wypisać zwolnienie, dobrze? Carrie Wright.

– White – poprawiła panna Desjardin.

– White – zgodził się Morton.

Billy deLois parsknął śmiechem.

– Przez tydzień zostajesz po lekcjach! – ryknął Morton. Pod paznokciem zaczął już mu się tworzyć krwiak. Bolało jak diabli. Monotonne, regularne szlochy Carrie nie ustawały.

Panna Fish przyniosła żółty formularz zwolnień i Morton nabazgrał na nim swoje inicjały srebrnym kieszonkowym ołówkiem, krzywiąc się z bólu, ponieważ uraził się w stłuczony palec.

– Odwieźć cię do domu, Cassie? – zapytał. – Jeżeli trzeba, możemy wezwać taksówkę.

Potrząsnęła głową. Morton z niesmakiem zauważył, że z jednej dziurki w nosie wystaje jej wielki zielonkawy smark. Odwrócił wzrok i popatrzył na pannę Desjardin.

– Z pewnością nic jej nie będzie – uspokoiła go. – Carrie musi tylko przejść do Carlin Street. Świeże powietrze dobrze jej zrobi.

Morton wręczył dziewczynie żółtą kartkę.

– Możesz już iść, Cassie – powiedział wspaniałomyślnie.

– Nie nazywam się Cassie! – wrzasnęła Carrie znienacka.

Morton wzdrygnął się, a panna Desjardin podskoczyła, jakby ją ktoś ukłuł. Ciężka ceramiczna popielniczka na biurku, kopia „Myśliciela” Rodina, którego wydrążona głowa stanowiła pojemnik na niedopałki, zleciała nagle na podłogę, jakby chciała się schować przed tym wrzaskiem. Popiół, niedopałki i resztki tytoniu z fajki Mortona rozsypały się po jasnozielonym nylonowym dywanie.

– Słuchaj no – zaczął Morton, próbując nadać głosowi surowe brzmienie – rozumiem, że jesteś zdenerwowana, ale to nie znaczy, że będę tolerował takie...

– Proszę – powiedziała cicho panna Desjardin.

Morton spojrzał na nią z ukosa i krótko skinął głową.

Wypełniając funkcje dyscyplinarne, które były jego głównym zajęciem jako zastępcy dyrektora, usiłował naśladować sposób bycia swojego ulubionego aktora Johna Wayne’a, ale z miernym powodzeniem. Wśród personelu administracyjnego (który na zebraniach komitetu rodzicielskiego, na kolacjach w Niższej Izbie Handlowej i na ceremoniach przyznawania nagród przez Legion Amerykański zwykle bywał reprezentowany przez dyrektora, Henry’ego Grayle’a) znany był jako „kochany Mort”. Uczniowie mówili o nim „ten kopnięty stary pierdoła”, co niewątpliwie bardziej odpowiadało rzeczywistości. Niemniej, jak to podkreślali niektórzy uczniowie (między innymi Billy deLois i Henry Trennant), zabierając głos na zebraniach komitetu rodzicielskiego i rady miejskiej, punkt widzenia administracji przeważnie decydował.

Teraz więc kochany Mort, wciąż ukradkiem obmacując swój skaleczony palec, uśmiechnął się do Carrie i powiedział:

– Możesz już iść, Cassie, jeśli chcesz. A może wolałabyś posiedzieć chwilę i trochę odpocząć?

– Pójdę – mruknęła Carrie. Wstała, zdecydowanym ruchem odgarnęła włosy z twarzy i obejrzała się na pannę Desjardin. Jej szeroko otwarte oczy pociemniały ze zrozumienia. – Śmiały się ze mnie. Śmiały się i rzucały. Zawsze się ze mnie śmieją.

Panna Desjardin tylko spojrzała na nią bezradnie. Carrie wyszła.

Morton i panna Desjardin w milczeniu odprowadzali ją wzrokiem. Potem Morton odchrząknął niezręcznie, jakby chciał sobie przeczyścić gardło, przykucnął i zaczął zbierać na kupkę śmieci z przewróconej popielniczki.

– Właściwie co się stało?

Panna Desjardin westchnęła i spojrzała z niesmakiem na brązowe zasychające ślady krwi na szortach.

– Dostała okresu. Swojego pierwszego okresu w życiu. Pod prysznicem.

Morton ponownie odchrząknął i zaczerwienił się z lekka. Kartka papieru, którą zgarniał śmieci, zaczęła się szybciej poruszać.

– Czy to nie jest trochę... hm...

– Za późno na pierwszą miesiączkę? Owszem. Właśnie dlatego tak się przestraszyła. Chociaż nie mogę zrozumieć, czemu jej matka... – Jakaś myśl przemknęła pannie Desjardin przez głowę i natychmiast uleciała. – Chyba nie za dobrze to załatwiłam, Morty, ale nie wiedziałam, o co jej chodzi. Ona myślała, że się wykrwawi na śmierć.

Morton spojrzał na nią ostro.

– Jestem przekonana, że jeszcze pół godziny temu w ogóle nie wiedziała, co to jest menstruacja.

– Proszę mi podać tę małą szczoteczkę, panno Desjardin. Tak, właśnie tę. – Podała mu małą zmiotkę z napisem na rączce: „Skład Towarów Żelaznych w Chamberlain ZAWSZE do usług”. Morton zaczął zmiatać kupkę popiołu na papier. – Obawiam się, że jednak trzeba to będzie posprzątać odkurzaczem. Wszędzie popiół. Coś okropnego. Byłem pewien, że postawiłem popielniczkę na środku biurka. Śmieszne, jak coś takiego potrafi się nagle przewrócić. – Uderzył głową o krawędź biurka i gwałtownie usiadł na podłodze. – Trudno uwierzyć, panno Desjardin, że dziewczyna może chodzić do szkoły przez trzy lata i nie wiedzieć nic o menstruacji.

– Mnie jeszcze trudniej w to uwierzyć – odparła. – Ale w żaden inny sposób nie potrafię sobie wytłumaczyć jej zachowania. A poza tym wśród koleżanek zawsze była kozłem ofiarnym.

– Hm. – Morton wysypał popiół i niedopałki do kosza na śmieci i otrzepał ręce. – Chyba sobie przypomniałem. White. Córka Margaret White. To musi być ona. W takim razie mogę w to uwierzyć. – Usiadł za biurkiem i uśmiechnął się przepraszająco. – Tyle ich jest. Po jakichś pięciu latach wszystkie twarze zaczynają się zlewać w jedno. Człowiek zaczyna mylić imiona braci i tak dalej. Trudna sprawa.

– Oczywiście, rozumiem.

– Niech pani poczeka, aż będzie pani miała dwudziestoletni staż jak ja – powiedział markotnie, spoglądając na swój skaleczony palec. – Przychodzi jakiś dzieciak, który wydaje się znajomy, a tymczasem okazuje się, że uczyła pani jego ojca w pierwszym roku swojej pracy. Margaret White chodziła do szkoły, zanim zacząłem tu pracować, za co jestem głęboko wdzięczny losowi. Powiedziała kiedyś pani Bicente, świeć Panie nad jej duszą, że Bóg zarezerwował dla niej specjalne miejsce w piekle za to, że ośmiela się uczyć dzieci podstaw darwinowskiej teorii ewolucji. Dwa razy była zawieszona w prawach ucznia – raz za to, że pobiła koleżankę torebką. Fama głosi, że Margaret White przyłapała tę koleżankę na paleniu papierosów. Szczególne poglądy religijne. Bardzo szczególne. – Nagle przybrał manierę Johna Wayne’a. – Te dziewczęta. Czy naprawdę się z niej śmiały?

– Gorzej. Kiedy weszłam, wrzeszczały i rzucały w nią tamponami. Zachowywały się jak... jak w zoo przed klatką z małpami.

– O Boże. O Boże. – John Wayne zniknął. Morton oblał się szkarłatem. – Ma pani nazwiska?

– Tak. Nie wszystkie, chociaż niektóre z nich chyba doniosą na pozostałe. Prowodyrem była pewnie Chris Hargensen... jak zwykle.

– Chris i jej kaszaloty – wymamrotał Morton.

– Tak. Tina Blake, Rachel Spies, Helen Shyres, Donna Thibodeau i jej siostra Fern, Lila Grace, Jessica Upshaw. I Sue Snell. – Zmarszczyła brwi. – Nie spodziewałam się czegoś takiego po Sue. Zawsze wydawało mi się, że takie... historie to nie w jej stylu.

– Czy rozmawiała pani z tymi dziewczętami?

Panna Desjardin zaśmiała się niewesoło.

– Kazałam im się wynosić do diabła. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby z nimi rozmawiać. A Carrie wpadła w histerię.

– Hm. – Morton zetknął końce palców. – A zamierza pani z nimi porozmawiać?

– Owszem. – Ale było to powiedziane bez entuzjazmu.

– Czyżbym wyczuwał jakąś nutę...

– Nie myli się pan – przyznała posępnie. – Widzi pan, oczywiście nie pochwalam ich zachowania, ale rozumiem, co czuły. Przyznam, że sama miałam ochotę złapać tę dziewczynę i nią potrząsnąć. Może to jakiś instynkt związany z menstruacją sprawia, że kobiety są wtedy rozdrażnione. Nie wiem. Przez cały czas mam przed oczami Sue Snell.

– Hm. – Morton przybrał inteligentny wyraz twarzy. Nie rozumiał kobiet i bynajmniej nie pragnął zagłębiać się w dyskusję o problemach menstruacji.

– Porozmawiam z nimi jutro – przyrzekła panna Desjardin, wstając. – Flaki z nich wypruję.

– Świetnie. Niech je pani odpowiednio ukarze. A jeśli uważa pani, że z niektórymi powinienem... hm... porozmawiać osobiście, proszę się nie krępować...

– Jak pan sobie życzy – odparła uprzejmie. – Jeszcze jedno: kiedy próbowałam uspokoić Carrie, zepsuło się światło. To już była ostatnia kropla.

– Zaraz wyślę na dół woźnego – zapewnił Morton. – I dziękuję za wszystko, panno Desjardin. Proszę powiedzieć pani Fish, żeby przysłała mi Billy’ego i Henry’ego, dobrze?

– Oczywiście. – Panna Desjardin wyszła.

Morton odchylił się na oparcie fotela i zapomniał o całej sprawę. Kiedy Billy deLois i Henry Trennant, dwaj najwięksi rozrabiacy, wśliznęli się do gabinetu, przyjrzał im się z zadowoleniem i przygotował się do wygłoszenia surowej reprymendy.

Jak sam często powtarzał Hankowi Grayle’owi, tacy to dla niego byli na jeden ząb.

Napis wydrapany na ławce w szkole średniej w Chamberlain:

„Róże są czerwone, fiołki są fioletowe,

Carrie White nasrane ma w swoją głupią głowę”.

Przeszła przez Ewin Avenue i na rogu skręciła w stronę Carlin Street. Szła z pochyloną głową, próbując o niczym nie myśleć. Skurcze przychodziły i odpływały wielkimi falami, powodując, że na przemian to przyspieszała, to zwalniała kroku, jak samochód z zepsutym gaźnikiem. Wpatrywała się w chodnik. Okruchy kwarcu połyskujące w betonie. Narysowane kredą prostokąty do gry w klasy, ledwie widoczne, spłukane przez deszcz. Rozgniecione kawałki gumy do żucia. Puste opakowania po lizakach i strzępki cynfolii. Nienawidzą mnie i nigdy nie przestaną mnie nienawidzić. Nigdy się tym nie zmęczą. Moneta tkwiąca w szparze chodnika. Kopnęła ją. Chris Hargensen, cała zakrwawiona, błagająca o litość. Szczury łażące jej po twarzy. O tak. Właśnie. Dobrze jej tak. Psie łajno, na którym odcisnął się ślad buta. Zwitek poczerniałych zużytych kapiszonów. Niedopałki papierosów. Z nieba spadają kamienie i roztrzaskują jej głowę. Roztrzaskują głowy im wszystkim. Dobrze. Dobrze.

(jezus zbawiciel łagodny i miłosierny)

Mamie to dobrze. Ona nie musiała wchodzić pomiędzy wilki dzień w dzień i rok po roku, nie musiała uczestniczyć w tym festiwalu śmiechów, wrzasków, szyderstw, wytykania palcami. A przecież mama mówiła, że nadejdzie kiedyś Dzień Sądu.

(a imię owej gwiazdy zowią piołunem i skorpiony będą ich dręczyć)

I anioł z mieczem ognistym.

Gdybyż tylko ten dzień nadszedł dzisiaj i gdyby Jezus zstąpił z niebios nie jako Dobry Pasterz z jagnięciem na ręku, ale z głazem w dłoniach, żeby zmiażdżyć szyderców i prześmiewców, wyrwać zło z korzeniami i zniszczyć je – Jezus straszliwy, wymierzający krwawą sprawiedliwość.

I gdyby tylko ona mogła być Jego mieczem i Jego ramieniem.

Próbowała się dostosować. Wynajdywała setki małych sposobików, żeby obejść zarządzenia mamy, próbowała zetrzeć z siebie czerwone piętno, które ciążyło na niej od pierwszego dnia, odkąd przekroczyła próg ich małego domu na Carlin Street i wyruszyła do szkoły podstawowej na Grammar Street ze swoją Biblią pod pachą. Nadal pamiętała ten dzień, te zaciekawione spojrzenia i nagłą, okropną ciszę w szkolnej stołówce, kiedy uklękła, żeby się pomodlić przed lunchem. Wtedy po raz pierwszy usłyszała śmiech, a echo tego śmiechu prześladowało ją przez wszystkie następne lata.

Czerwone piętno było jak krew – mogła je ścierać ze wszystkich sił, a ono pozostawało na miejscu, niezmywalne, nie do usunięcia. Od tego dnia nigdy już nie uklękła w publicznym miejscu, chociaż mamie się do tego nie przyznała. Ale oni o tym nie zapomnieli. Walczyła z mamą zębami i pazurami, żeby pozwoliła jej pojechać na obóz młodzieży chrześcijańskiej, i sama zarobiła pieniądze szyciem. Mama ostrzegła ją posępnie, że to jest grzech, że obóz organizują baptyści, metodyści i kongregacjonaliści i to jest grzech i odstępstwo. Zabroniła Carrie pływać na obozie. Ale Carrie mimo wszystko pływała i nawet śmiała się, kiedy ją topili (dopóki nie zabrakło jej powietrza, a oni nie chcieli przestać, więc wpadła w panikę i zaczęła krzyczeć), i próbowała brać udział w zajęciach obozowych, ale oni przez cały czas wyśmiewali się ze „starej dewotki Carrie” i robili jej kawały, i w końcu musiała wrócić do domu autobusem o tydzień wcześniej, z oczami czerwonymi i zapuchniętymi od płaczu, a mama czekała na nią na dworcu i oznajmiła jej ponurym tonem, że Carrie powinna na zawsze zachować w pamięci swoje ciężkie przejścia jako dowód na to, że mama miała rację, że mama nigdy się nie myli, że jedyna bezpieczna i prowadząca do zbawienia droga to słuchać mamy.

– Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie – powiedziała mama ponurym tonem w taksówce, a w domu zamknęła Carrie w komórce na sześć godzin.

Mama oczywiście zabroniła jej brać prysznic z innymi dziewczętami; Carrie schowała swoje przybory do mycia w szkolnej szafce i mimo wszystko brała prysznic, uczestniczyła w tym okropnym rytuale obnażania się, chociaż wstydziła się i krępowała, w nadziei, że ciążące na niej piętno przyblednie chociaż trochę, chociaż troszeczkę...

(ale dzisiaj o dzisiaj)

Tommy Erbter, lat pięć, jechał na rowerze po drugiej stronie ulicy; mały poważny chłopczyk na dwudziestocalowym rowerze marki Schwinn z jasnoczerwonymi kołami. Podśpiewywał sobie pod nosem: „Scoobie Doo, gdzie jesteś?”. Zobaczył Carrie, rozpromienił się i wywalił język.

– Hej, stara pierdoło! Stara dewotka Carrie!

Carrie wbiła w niego spojrzenie z nagłą, morderczą furią. Rower zachybotał i runął na ziemię. Tommy wrzasnął. Rower go przywalił. Carrie uśmiechnęła się i ruszyła dalej. Płacz Tommy’ego brzmiał w jej uszach jak słodka, rozkoszna muzyka.

Gdyby tylko mogła zrobić coś takiego za każdym razem.

(właśnie to zrobiła)

Chociaż od domu dzieliło ją jeszcze siedem budynków, zatrzymała się nagle, jakby natrafiła na niewidzialną przeszkodę. Za nią Tommy z płaczem gramolił się na rower, ostrożnie, żeby nie urazić rozbitego kolana. Wrzasnął jakieś wyzwisko, ale nie zwróciła na to uwagi. Była przyzwyczajona do znacznie gorszych.

Przed chwilą myślała:

(żebyś spadł z tego roweru szczeniaku żebyś się przewrócił i rozbił sobie swoją wstrętną gębę)

I coś się stało.

Jej umysł jakby... jakby... szukała odpowiedniego słowa. Jak gdyby skręcił. To nie było całkiem to, ale coś bardzo zbliżonego. Coś w jej głowie ugięło się i naprężyło, prawie jak mięsień w ramieniu podczas ćwiczeń z hantlami. To również nie było całkiem dokładne określenie, ale nic innego nie przychodziło jej do głowy. Słabe drgnięcie. Słaby, nierozwinięty mięsień.

Skręt.

Nagle wbiła płonące spojrzenie w wielkie, panoramiczne okno pani Yorraty. Pomyślała: (głupia stara kurwa rozbić to okno)

Nic. Panoramiczne okno pani Yorraty lśniło spokojnie w jasnym porannym słońcu. Carrie poczuła następny skurcz w dole brzucha i ruszyła dalej.

Ale...

Żarówka. I popielniczka; nie zapominać o popielniczce. Obejrzała się (stara kurwa nienawidzi mojej mamy) przez ramię. Znowu poczuła, że coś się w niej napięło... ale bardzo słabo. Jej myśli nagle zawirowały szaleńczo, jakby porwane nurtem tryskającym z niewidzialnego źródła.

Szyba w oknie jak gdyby zafalowała. Nic więcej. To mogło być złudzenie. Mogło być.

Ze zmęczenia zakręciło jej się w głowie, krew zaczęła tętnić w skroniach zapowiedzią migreny. Oczy ją paliły, jakby dopiero co przeczytała naraz całą Księgę Objawienia. Szła dalej ulicą, zbliżając się do małego białego domu z niebieskimi okiennicami. Wzbierały w niej znajome uczucia: miłość, nienawiść, strach. Zachodnią ścianę bungalowu porastał bluszcz (zawsze nazywały dom bungalowem, ponieważ „White house” brzmiało jak polityczny dowcip, a mama powiedziała, że wszyscy politycy to grzesznicy i oszuści i to przez nich nasz kraj zalewają bezbożni czerwoni, którzy w końcu postawią pod ścianę wszystkich wyznawców Jezusa – nawet katolików); bluszcz był malowniczy, Carrie wiedziała o tym, ale czasami go nienawidziła. Czasami – właśnie teraz – bluszcz wyglądał jak ogromna, żylasta, groteskowa dłoń wyłaniająca się z ziemi, żeby pochwycić budynek. Powłócząc nogami, podeszła bliżej.

A przecież były jeszcze kamienie.

Znowu przystanęła, mrugając bezmyślnie oczami w jaskrawym świetle. Kamienie. Mama nigdy o tym nie wspominała; Carrie nie wiedziała nawet, czy jej matka jeszcze pamięta dzień, w którym spadły kamienie. Zadziwiające było, że ona sama w ogóle o tym pamiętała. Była wtedy małą dziewczynką. Ile mogła mieć lat? Trzy? Cztery? Pamiętała dziewczynę w białym kostiumie kąpielowym i pamiętała, że potem spadły kamienie. A w całym domu rzeczy latały w powietrzu. Wspomnienie powróciło, nagle czyste i wyraźne, zupełnie jakby tkwiło w niej przez cały czas, tuż pod powierzchnią świadomości, czekając, aż Carrie stanie się kobietą.

Czekając aż do dzisiaj.

Jack Gaver, „Carrie: Czarny świt telekinezy” (artykuł zamieszczony w magazynie „Esquire” 12 września 1980 roku):

Estelle Horan od dwunastu lat mieszka w Parrish, zamożnej dzielnicy podmiejskiej San Diego, i na pierwszy rzut oka wygląda jak typowa Kalifornijka: nosi jasne, kolorowe sukienki i okulary przeciwsłoneczne, ma włosy blond z czarnymi pasemkami, jeździ pięknym kasztanowym volkswagenem z nalepką KEEP SMILING na osłonie baku i zieloną flagą obrońców środowiska na tylnej szybie. Jej mąż pracuje w zarządzie miejscowego oddziału Bank of America, syn i córka – skąpo odziane, spieczone na brąz stworzenia – są zapalonymi członkami Południowokalifornijskiego Zrzeszenia Słońca i Radości. Za domem na niewielkim, starannie utrzymanym trawniku stoi grill do pieczenia mięsa, a dzwonek u drzwi wygrywa fragment „Hey Jude”.

Ale w głębi duszy pani Horan pozostała rdzenną mieszkanką Nowej Anglii, a kiedy opowiada o Carrie White, jej twarz przybiera dziwny zacięty wyraz, bardziej kojarzący się z Lovecraftem z Arkham niż z Kerouakiem z południowej Kalifornii.

– Oczywiście, że była dziwna – mówi Estelle Horan, zapalając następnego papierosa Virginia Slim w chwilę po zgaszeniu poprzedniego. – Cała rodzina była dziwna. Ralph pracował jako robotnik na budowie. Sąsiedzi opowiadali, że codziennie nosił ze sobą do pracy Biblię i rewolwer kalibru 38. Biblię czytał podczas przerwy na lunch. Rewolwer był na wypadek, gdyby w czasie pracy natknął się na antychrysta. Pamiętam, że Biblię widziałam na własne oczy. Rewolwer... kto wie? Ralph był wysoki, miał oliwkową cerę i zawsze ogoloną głowę, jak w wojsku. Nigdy się nie uśmiechał. I nigdy nie patrzył ludziom w oczy. W jego spojrzeniu malowało się takie napięcie, że oczy jak gdyby świeciły własnym światłem. Kiedy szedł ulicą, ludzie przechodzili na drugą stronę i nikt nie ośmielił się pokazać mu języka za plecami. Był jak nawiedzony.

Milknie, wydmuchując kłęby dymu w kierunku sufitu ozdobionego plastikowymi belkami imitującymi sekwoję.

Stella Horan mieszkała na Carlin Street do dwudziestego roku życia, dopóki uczęszczała na kursy w Wyższej Szkole Handlowej im. Lewina w Motton. Dokładnie pamięta dzień, kiedy spadły kamienie.

– Czasami się zastanawiam, czy to się nie stało przeze mnie – wyznaje. – Mieszkaliśmy obok siebie, nasze podwórka graniczyły ze sobą i pani White posadziła żywopłot, ale wtedy jeszcze nie zdążył urosnąć. Z dziesięć razy dzwoniła do mojej matki z awanturą, że „robię z siebie widowisko” na naszym podwórku. No cóż, rzeczywiście nosiłam opalacz, ale to był zwykły stary jednoczęściowy kostium, według dzisiejszych standardów wręcz pruderyjny. Pani White miała zwyczaj rozwodzić się bez końca nad tym, jakie to zgorszenie dla „jej dziecka”. Moja matka... cóż, próbowała rozmawiać z nią uprzejmie, ale wie pan, moja matka naprawdę jest nerwowa. Nie wiem, czym Margaret White wyprowadziła ją w końcu z równowagi – pewnie nazwała mnie córą Koryntu – ale matka oświadczyła jej, że to jest nasze podwórko i mogę na nim robić, co mi się podoba – mogę nawet rozebrać się do naga i tańczyć taniec brzucha, a jej nic do tego. I nagadała jej, że jest obleśną starą babą i ma robaczywe myśli. Było jeszcze dużo wymyślania z obu stron, ale głównie o to poszło.

Chciałam wtedy skończyć z opalaniem. Nienawidzę awantur. Od razu zaczyna mnie boleć żołądek. Ale mama... kiedy sobie coś wbije do głowy, nic jej nie powstrzyma. Poszła do sklepu Jordana Marsha i kupiła mi biały kostium bikini. Powiedziała, że ona osobiście nie ma nic przeciwko temu, żebym od dzisiaj opalała całe ciało. „A w ogóle – powiedziała – to jest nasz dom i nikt mi się tu nie będzie wtrącał”.

Stella Horan uśmiecha się na to wspomnienie i gasi papierosa w popielniczce.

– Próbowałam z nią dyskutować, wyjaśnić jej, że nie chcę brać udziału w tej wojnie podjazdowej. Ale to nic nie dało. Kiedy moja mama wpadnie w złość, przypomina ciężarówkę zjeżdżającą z góry bez hamulców. Równie trudno ją powstrzymać. Tak naprawdę nie o to mi chodziło. Po prostu bałam się tych ludzi. Z maniakami religijnymi nie ma żartów. Co prawda Ralph White już nie żył, ale Margaret dalej mogła mieć tę trzydziestkęósemkę, prawda?

No, ale mimo wszystko postanowiłam zaryzykować. To była sobota po południu. Leżałam na kocu na naszym podwórku, wysmarowana olejkiem do opalania, i słuchałam przez radio listy przebojów. Mama nie cierpiała tej audycji i zwykle co najmniej kilka razy wrzeszczała na mnie, żebym przyciszyła radio, zanim całkiem wyszła z siebie. Ale tego dnia sama dwukrotnie wzmocniła dźwięk. Zaczynałam naprawdę czuć się jak córa Koryntu. Ale na podwórku White’ów nikt się nie pokazał. Nawet ta stara nie wyszła, żeby powiesić pranie. Jeszcze coś mi się przypomniało: ona nigdy nie rozwieszała bielizny na podwórku. Nawet rzeczy Carrie, chociaż Carrie miała wtedy dopiero trzy latka. Zawsze suszyła bieliznę w domu.

Zaczęłam się odprężać. Pomyślałam sobie, że pewnie Margaret zabrała Carrie do parku na jakieś nabożeństwo na świeżym powietrzu czy coś w tym rodzaju. W każdym razie po chwili przekręciłam się na plecy, zasłoniłam sobie oczy ramieniem i zasnęłam.

Kiedy się obudziłam, Carrie stała obok i spoglądała w dół na moje ciało.

Przerywa i wpatruje się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Z zewnątrz dochodzi bezustanny warkot przejeżdżających samochodów. Magnetofon szumi cicho, uspokajająco. Ale wszystkie te odgłosy zdają się kruche i nierzeczywiste, niczym cienka otoczka oddzielająca nas od innej, prawdziwej rzeczywistości – straszliwej rzeczywistości, pełnej koszmarów.

– Była taka ładna – stwierdza wreszcie Stella Horan, zapalając następnego papierosa. – Widziałam parę jej szkolnych fotografii i to okropne, niewyraźne, czarno-białe zdjęcie z okładki „Newsweeka”. Patrzyłam na nie i mogłam myśleć tylko o jednym: Boże drogi, co się z nią stało? Co ta kobieta z nią zrobiła? I tak mi jej było żal. Była taka śliczna, miała różową buzię, jasnobrązowe oczy i jasne włosy w tym odcieniu, który z wiekiem ciemnieje i nabiera mysiego koloru. Słodka – to jedyne odpowiednie słowo. Słodka, jasna i niewinna. Choroba matki jeszcze jej się nie udzieliła.

Jakoś zdołałam wziąć się w garść i spróbowałam się uśmiechnąć. Nie bardzo wiedziałam, jak mam się zachować. Byłam rozespana, kręciło mi się w głowie od słońca i nie mogłam zebrać myśli. Powiedziałam: „Cześć”. Carrie była ubrana w żółtą sukieneczkę, nawet ładną, ale o wiele za długą dla takiej małej dziewczynki, i to w lecie. Sukienka sięgała jej do pół łydki.

Nie odpowiedziała na przywitanie. Nawet się nie uśmiechnęła. Po prostu pokazała palcem i zapytała:

– Co to jest?

Popatrzyłam na siebie i zobaczyłam, że kiedy spałam, zsunął mi się stanik. Więc poprawiłam go i powiedziałam:

– To są moje piersi, Carrie.

A wtedy ona odparła bardzo poważnie:

– Ja też bym chciała takie mieć.

– Musisz poczekać, Carrie – pouczyłam ją. – Będziesz miała piersi dopiero za... och, osiem czy dziewięć lat.

– Nie, nie będę – zaprzeczyła. – Mama mówi, że grzeczne dziewczynki tego nie mają. – Jej twarz przybrała dziwny wyraz jak na małą dziewczynkę, trochę smutny i jednocześnie pełen obłudy.

Ledwie mogłam uwierzyć własnym uszom i powiedziałam pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy:

– Ależ ja jestem grzeczną dziewczynką. A czy twoja mama nie ma piersi?

Pochyliła głowę i odpowiedziała coś tak cicho, że jej nie dosłyszałam. Kiedy ją poprosiłam, żeby to powtórzyła, spojrzała na mnie wyzywająco i oświadczyła, że jej mama była niegrzeczna, kiedy ją zrobiła, i dlatego właśnie ma piersi. Mówiła o nich: „złeciało”, jak gdyby to było jedno słowo.

Nie wierzyłam własnym uszom. Po prostu zgłupiałam. Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Nic mi nie przychodziło do głowy.

Patrzyłyśmy na siebie w milczeniu, a ja zapragnęłam nagle złapać tę małą, udręczoną dziewuszkę i uciec z nią gdzieś daleko stąd.

W tym momencie Margaret White wyszła przez tylne drzwi i nas zobaczyła.

Przez dobrą minutę wytrzeszczała na nas oczy, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Potem otwarła usta i wrzasnęła. To był najokropniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałam. Przypominał ryczenie przerażonej krowy wciąganej w bagno przez aligatora. Ona po prostu ryknęła. Furia. Kompletna, obłąkańcza furia. Twarz jej poczerwieniała do tego stopnia, że kolorem przypominała wóz strażacki. Zacisnęła pięści i wrzeszczała, odrzuciwszy głowę do tyłu. Cała się trzęsła. Myślałam, że dostała jakiegoś ataku. Twarz miała okropnie wykrzywioną i wyglądała jak Gorgona.

Myślałam, że Carrie zemdleje albo padnie trupem na miejscu. Nie mogła złapać tchu, jej mała buzia zbielała jak prześcieradło.

Pani White wrzasnęła:

– Caaaarrrieeeeee!

Skoczyłam na równe nogi i zawołałam:

– Niech pani na nią nie wrzeszczy! Powinna się pani wstydzić! – Coś podobnie głupiego. Carrie ruszyła w jej stronę, zatrzymała się, potem znowu zaczęła iść i zanim przeszła z naszego podwórka na ich trawnik, odwróciła się i rzuciła mi spojrzenie... och, okropne. Nie potrafię tego opisać. Była w nim tęsknota i nienawiść, i strach, i... cierpienie. Jakby samo życie stało się dla niej nagle ciężarem nie do zniesienia, i to wszystko w wieku trzech lat.

Moja matka wyszła na taras od tyłu i kiedy zobaczyła to dziecko, aż się skrzywiła. A Margaret... och, wykrzykiwała coś, że jestem wywłoką i ulicznicą i że grzechy ojców odezwą się jeszcze w siódmym pokoleniu. Byłam tak przerażona, że zaschło mi w ustach i nie potrafiłam wykrztusić ani słowa.

Może przez sekundę Carrie stała na granicy dzielącej oba podwórka, kiwając się w przód i w tył, a wtedy Margaret White spojrzała w górę i... słodki Jezu, przysięgam, że ta kobieta zawyła jak wilczyca. A potem zaczęła... kaleczyć się, rozdrapywać sobie twarz. Orała sobie paznokciami policzki i szyję, zostawiając krwawe szramy. Podarła na sobie sukienkę.

Carrie krzyknęła:

– Mamo! – i podbiegła do niej.

Pani White jakby... przykucnęła, jak żaba, i szeroko otwarła ramiona. Byłam pewna, że chce Carrie zmiażdżyć, i zaczęłam krzyczeć. Ale ta kobieta się uśmiechała. Uśmiechała się i ślina ciekła jej z ust. Tak się bałam. Boże, jak ja się bałam.

Wzięła Carrie na ręce i weszły do środka. Wyłączyłam radio i wtedy dopiero mogłam słyszeć, co się tam dzieje. Piąte przez dziesiąte, ale i to wystarczyło. Płacz i słowa modlitwy wypowiadane skrzeczącym głosem. Niesamowite odgłosy. Usłyszałam, jak Margaret rozkazuje córce, żeby poszła do komórki i modliła się. Dziewczynka płakała i krzyczała, że przeprasza, że zapomniała. Potem cisza. Matka i ja wymieniłyśmy spojrzenia. Nigdy dotąd nie widziałam, żeby mama tak źle wyglądała, nawet po śmierci taty. Zaczęła mówić:

– To dziecko... – i urwała. Weszłyśmy do domu.

Stella Horan wstaje i podchodzi do okna; ładna, atrakcyjna kobieta w żółtej plażowej sukience bez pleców.

– Wie pan, wydaje mi się, jakbym to na nowo przeżywała – mówi, nie odwracając się. – Znowu jestem cała roztrzęsiona. – Śmieje się krótko i obejmuje się ramionami, jak gdyby nagle zrobiło jej się zimno. – Ona była taka śliczna. Nikt by się nie domyślił z tych fotografii.

Na zewnątrz samochody jadą nieprzerwanym strumieniem. Siedzę i czekam na dalszy ciąg jej opowieści. Przypomina mi skoczka o tyczce, który wpatruje się w przeszkodę i zastanawia się, czy zdoła ją pokonać.

– Matka zaparzyła mocnej herbaty z mlekiem, takiej, jaką zawsze mi robiła, kiedy coś mi się stało: kiedy poparzyłam się pokrzywami albo spadłam z roweru. Herbata była okropna, ale wypiłyśmy ją, siedząc naprzeciwko siebie w kąciku śniadaniowym. Matka była ubrana w jakąś starą podomkę z odprutym obrąbkiem z tyłu, a ja nadal miałam na sobie dwuczęściowy kostium córy Koryntu. Chciało mi się płakać, ale to było zbyt rzeczywiste, żeby płakać, nie takie jak w filmach. Kiedyś w Nowym Jorku widziałam, jak pijany stary mężczyzna prowadził za rękę małą dziewczynkę w niebieskiej sukience. Dziewczynka płakała, krew leciała jej z nosa. Pijak miał wole na szyi, a na czole wielki czerwony guz. Ubrany był w niebieską marynarkę z serży przewiązaną białym sznurkiem. Ludzie przechodzili obok, nie zatrzymując się, żeby jak najszybciej pozbyć się sprzed oczu tego widoku. To również była rzeczywistość.

Chciałam to opowiedzieć matce i właśnie otwierałam usta, kiedy się stała ta druga rzecz... to, o czym pewnie chciał pan usłyszeć. Na dworze rozległo się głuche uderzenie, tak mocne, że zabrzęczały kieliszki stojące w kredensie. Poczułam, że podłoga się zatrzęsła, jak gdyby ktoś zrzucił z dachu kasę pancerną.

Stella Horan zapala następnego papierosa i zaciąga się łapczywie.

– Podbiegłam do okna i wyjrzałam, ale nic nie zobaczyłam. Potem, właśnie kiedy miałam się odwrócić, znowu coś spadło. To coś błyszczało w słońcu. W pierwszej chwili wydawało mi się, że to wielka kula ze szkła. Potem ta rzecz uderzyła w krawędź dachu White’ów i rozprysła się na kawałki, i okazało się, że to wcale nie szkło. To była wielka tafla lodu. Chciałam się odwrócić i zawołać mamę, ale wtedy z nieba runął grad lodowych odłamków. Spadły na dach White’ów, na trawniki od frontu i od tyłu, na drzwi do piwnicy. Drzwi były zrobione z cienkiej blachy i kiedy trafiały w nie odłamki lodu, rozlegało się donośne „bang”, głośne jak uderzenie dzwonu. Obie z mamą zaczęłyśmy krzyczeć i przytuliłyśmy się do siebie jak dwie małe dziewczynki podczas burzy.

Potem wszystko ucichło. Z domu White’ów nie dochodził żaden dźwięk. Widać było, jak woda z topiącego się lodu spływa po dachówkach i lśni w słońcu. Jeden duży odłamek utkwił w kącie między kominem a pochyłością dachu. Błyszczał w słońcu tak jasno, że aż oczy bolały od patrzenia.

Matka chciała zapytać, czy już po wszystkim, i wtedy usłyszałyśmy, jak Margaret White krzyknęła. Usłyszałyśmy to bardzo wyraźnie. W jakiś sposób ten krzyk był straszniejszy niż poprzednie wrzaski, ponieważ dźwięczało w nim przerażenie. Potem rozległy się jakieś łomoty i brzęki, jak gdyby Margaret rzucała w córkę wszystkimi garnkami i patelniami, jakie były w domu.

Tylne drzwi gwałtownie otworzyły się i zamknęły. Nikt się nie pokazał. Znowu krzyki. Mama zawołała, żebym wezwała policję, ale nie mogłam się ruszyć. Byłam jak przykuta do miejsca. Pan Kirk i jego żona Virginia wyszli przed dom, żeby zobaczyć, co się dzieje. Państwo Smith również. Wkrótce wszyscy sąsiedzi powychodzili na ulicę, nawet stara pani Warwick z naprzeciwka, która była półgłucha.

Z domu White’ów dochodził brzęk tłukącego się szkła. Coś spadało na ziemię, szklanki, butelki, nie wiem. A potem w bocznym oknie wyleciała szyba, wysunął się przez nie stół kuchenny i utknął w połowie. Klnę się przed Bogiem, że tak było. To był ciężki mahoniowy stół, musiał ważyć ze trzysta funtów, i wyrwał ramę okienną swoim ciężarem. W jaki sposób kobieta – nawet silna kobieta – zdołała go wyrzucić przez okno?

Pytam ją, czy chce mi coś zasugerować.

– Ja tylko mówię panu, co się stało – obrusza się, nagle wytrącona z toku opowiadania. – Wcale nie wymagam, żeby pan mi wierzył...

Głęboko wciąga powietrze i beznamiętnym tonem kontynuuje:

– Przez jakieś pięć minut nic się nie działo. Z rynien kapała woda. I wszędzie na trawniku White’ów leżał lód. Topniał w oczach.

Wydaje krótki, urywany chichot i gasi papierosa.

– Nic dziwnego, prawda? Przecież był sierpień.

Wstaje i w roztargnieniu zaczyna spacerować po pokoju; podchodzi do sofy, obraca się.

– Potem spadły kamienie. Z jasnego nieba. Powietrze gwizdało i wyło jak podczas bombardowania. Mama krzyknęła: „Co to jest, na miłość boską!”, i zasłoniła uszy rękami. A ja nie mogłam się ruszyć. Patrzyłam na to wszystko i nie mogłam się ruszyć. Ale to i tak nie miało znaczenia. Kamienie spadły tylko na dom White’ów.

Jeden trafił w rynnę i rozbił ją na kawałki. Te kawałki pospadały na trawnik. Inne powybijały dziury w dachu i w podłodze strychu. Za każdym razem rozlegał się huk i z dachu wzbijały się kłęby kurzu. Kiedy kamienie trafiały w ziemię, ziemia drżała. Każde uderzenie wyczuwało się stopami.

Nasz kredens brzęczał, ozdobna walijska serwantka cała się trzęsła, a filiżanka mamy spadła na podłogę i rozbiła się.

Kamienie, które upadły na trawnik White’ów, powybijały w nim wielkie dziury. Kratery. Pani White wynajęła potem śmieciarza, żeby wszystko wywiózł, a Jerry Smith, który mieszkał obok na tej samej ulicy, zapłacił mu dolara za kawałek takiego kamienia. Zaniósł go na Uniwersytet Bostoński, a tam obejrzeli kamień i powiedzieli, że to zwykły granit.

Jeden z ostatnich rozbił na kawałki mały stolik, który stał na trawniku za domem.

Ale nic, dosłownie nic, co znajdowało się poza ich posiadłością, nie zostało trafione.

Przerywa i odwraca się od okna, żeby na mnie popatrzeć. Na jej twarzy wyraźnie maluje się wspomnienie przeżytego strachu. W roztargnieniu nawija na palec kosmyk włosów, przyciętych w modne, niesymetryczne strzępy.

– Niewiele z tego dostało się do lokalnej prasy. Zanim pojawił się Billy Harris – miejscowy reporter – pani White zdążyła naprawić dach, a kiedy ludzie mówili mu, że z nieba spadały kamienie, myślał pewnie, że go nabierają.

Nikt nie chce w to uwierzyć, nawet teraz. Wszyscy, którzy to przeczytają, będą się tylko z tego śmiać i nazwą mnie wariatką. Powiedzą, że pewnie za długo siedziałam na słońcu. Ale tak właśnie było. Mnóstwo ludzi na naszej ulicy widziało to na własne oczy. To było tak samo rzeczywiste jak ten pijak prowadzący dziewczynkę z rozbitym nosem. A teraz mieliśmy ten drugi wypadek. Z tego nikt się nie będzie śmiał. Zbyt wielu ludzi straciło życie. I nie chodzi już tylko o posiadłość White’ów.

Uśmiecha się, ale nie ma w tym ani krzty wesołości.

– Ralph White był ubezpieczony – mówi – i Margaret dostała dużo pieniędzy, kiedy zginął... podwójne odszkodowanie. Ralph ubezpieczył również dom, ale Margaret nie dostała z tego ani centa. Zniszczenia spowodowane siłą wyższą. Ironia losu, co?

Śmieje się cicho, ale równie mało w tym wesołości co poprzednio...

Słowa powtarzające się kilkakrotnie na tej samej stronie w jednym z zeszytów szkolnych Carrie White:

Nobody has to guess that Baby can’t be blessed,

Till she sees finally that she’s like all the rest1.

Carrie weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi. Jaskrawe światło dnia znikło zastąpione przez brązowy półmrok, chłód i natarczywy zapach talku. Jedynym dźwiękiem w zalegającej wokoło ciszy było tykanie bawarskiego zegara z kukułką wiszącego w salonie. Mama dostała ten zegar za Zielone Znaczki2.

Kiedyś, w szóstej klasie, Carrie chciała zapytać mamę, czy Zielone Znaczki nie są grzechem, ale nie starczyło jej odwagi.

Zdjęła płaszcz i odwiesiła go na miejsce. Nad wieszakiem na ścianie znajdował się podświetlony obraz wyobrażający Jezusa, który pochyla się groźnie nad rodziną siedzącą przy kuchennym stole. Napis u dołu (również podświetlony) głosił: „Niewidzialny Gość”.

Weszła do salonu i stanęła pośrodku na wyblakłym, w wielu miejscach poprzecieranym dywanie. Zacisnęła mocno powieki i obserwowała małe iskierki migocące w mroku. W skroniach pulsował mdlący ból.

Sama.

Mama pracowała w pralni „Błękitna wstęga” mieszczącej się w centrum Chamberlain, w dziale ekspresowego prasowania i pakowania odzieży. Pracowała tam, odkąd Carrie skończyła pięć lat i pieniądze otrzymane z towarzystwa ubezpieczeniowego jako odszkodowanie za wypadek ojca zaczęły się wyczerpywać. Praca trwała od siódmej trzydzieści rano do czwartej po południu. Pralnia była „bezbożna”. Mama tyle razy jej to powtarzała. Szczególnie „bezbożny” był kierownik, pan Elton Mott. Mama mówiła, że szatan zarezerwował w piekle specjalne miejsce dla Elta, jak go nazywano w „Błękitnej wstędze”.

Sama.

Otworzyła oczy. W salonie stały dwa krzesła o prostych oparciach i stół do szycia z lampą, gdzie Carrie czasem szyła wieczorami sukienki, podczas gdy mama szydełkowała koronkowe serwetki i opowiadała o Dniu, Który Nadejdzie. Bawarski zegar z kukułką wisiał na ścianie naprzeciwko drzwi.

W salonie znajdowało się mnóstwo świętych obrazów, ale Carrie najbardziej lubiła ten, który wisiał na ścianie nad jej krzesłem. Był na nim Jezus prowadzący baranki na wzgórze porośnięte trawą tak zieloną i miękką jak trawa na polu golfowym w Riverside. Pozostałe nie były tak idylliczne: przedstawiały Jezusa wypędzającego przekupniów ze świątyni, Mojżesza ciskającego z góry tablice przykazań na bałwochwalców wielbiących złotego cielca, niewiernego Tomasza wkładającego palce w ranę w boku Chrystusa (och, ta pełna strachu fascynacja, jaką w niej wzbudzał, kiedy była mała, i te koszmary, które jej się potem śniły!), arkę Noego, która przepływa ponad tonącymi, skręcającymi się w agonii grzesznikami, Lota i jego rodzinę, jak uciekają z płonących Sodomy i Gomory.

Na małym podręcznym stoliku stała lampa, a obok leżał stos broszurek religijnych. Na wierzchu był obrazek przedstawiający grzesznika (o jego upadku moralnym jednoznacznie świadczyło śmiertelne przerażenie malujące się na jego twarzy), który próbował odczołgać się za wielki głaz. Podpis pod obrazem krzyczał: „Nawet skała cię nie skryje TEGO DNIA!”.

Ale najbardziej rzucającym się w oczy elementem wyposażenia pokoju był ogromny gipsowy krucyfiks na ścianie na wprost drzwi. Mama sprowadziła go z St. Louis specjalną przesyłką pocztową. Miał cztery stopy wysokości. Przybity do krzyża Jezus zastygł w groteskowym skurczu bólu, z mięśniami napiętymi do ostateczności, z ustami rozwartymi szeroko i wykrzywionymi w bezgłośnym jęku. Spod korony cierniowej na czoło i skronie spływały szkarłatne strumyczki krwi. Spojrzenie gasnących oczu, wbite w sufit, wyrażało całą mękę agonii w sposób typowy dla sztuki średniowiecza. Dłonie także ociekały krwią, a stopy były przybite do niewielkiego gipsowego postumentu.

Ten widok w swoim czasie również powodował u Carrie niekończące się koszmary, w których okaleczony Chrystus ścigał ją przez mroczne korytarze, wymachując drewnianym młotem, pokazując jej gwoździe i błagając, żeby zgodziła się przyjąć swój krzyż i poszła za nim. Ostatnio te sny przybrały inną formę, niezbyt zrozumiałą, ale tym bardziej złowrogą. Nie obracały się już wokół tematu morderstwa, ale wokół czegoś o wiele gorszego.

Sama.

Ból w nogach i w podbrzuszu trochę zelżał. Nie myślała już, że wykrwawi się na śmierć. Kluczowym słowem była „menstruacja” i nagle wszystko wydało się jej logiczne i nieuniknione. To był Jej Czas. Wyrwał jej się dziwaczny zduszony chichot, mącąc uroczystą ciszę salonu. To brzmiało jak w telewizyjnym kwizie. I ty również możesz wygrać darmową wycieczkę na Bermudy w Swoim Czasie. Podobnie jak pamięć o dniu, w którym spadły kamienie, wiedza o menstruacji wydawała się od dawna tkwić w jej świadomości, czekając tylko na właściwą chwilę, żeby się ujawnić. Odwróciła się i ciężkim krokiem zaczęła wchodzić na schody. Łazienka miała drewnianą podłogę, wyszorowaną niemal do białości (nieczystość idzie zaraz za bezbożnością) i stała w niej wanna na żeliwnych nogach. Woda ściekająca z kranu zostawiła rdzawe plamy na porcelanie. Prysznica nie było. Mama mówiła, że prysznice są grzechem.

Carrie weszła do łazienki, otworzyła szafkę z ręcznikami i zaczęła ją przeszukiwać dokładnie, lecz zachowując ostrożność i odkładając wszystkie rzeczy na miejsce. Mama była spostrzegawcza.

Niebieskie pudełko leżało na samym spodzie, za stertą starych ręczników, których nie używały. Na wieczku narysowana była niewyraźna postać kobiety w długiej, powłóczystej szacie.

Wyjęła jeden tampon i przyjrzała mu się ciekawie. Używała ich publicznie do ścierania szminki, którą chowała w torebce przed mamą; kiedyś nawet robiła to na ulicy. Teraz przypomniała sobie (albo wydawało jej się, że pamięta) zaszokowane, niedowierzające spojrzenia przechodniów. Twarz jej zapłonęła. Oni jej wtedy powiedzieli. Rumieniec zniknął, zastąpiło go bliżej niesprecyzowane uczucie złości. Weszła do swojej maleńkiej sypialni. Na ścianach wisiało tam jeszcze więcej świętych obrazków, jeszcze więcej baranków i scen przedstawiających ofiary sprawiedliwego gniewu bożego. Na komodzie leżała Biblia i stała plastikowa figura Jezusa, która świeciła w ciemnościach, a nad tym wszystkim wisiał szkolny proporczyk.

Rozebrała się – najpierw bluzka, potem znienawidzona, długa do kolan spódnica, halka, pas do pończoch, pończochy, majtki. Popatrzyła na stos ciężkiej odzieży, na te wszystkie guziki i zatrzaski, z nagłą, beznadziejną rozpaczą. W szkolnej bibliotece znalazła zeszłoroczne wydanie magazynu mody dla dziewcząt „Siedemnastolatka” i przeglądała go po wielekroć, udając jak idiotka, że tylko przypadkowo wpadł jej w ręce. Modelki wyglądały tak zgrabnie i lekko w krótkich, jasnych spódniczkach, dobrze skrojonych spodniach i kolorowej, wesołej, ozdobionej falbankami bieliźnie. Oczywiście „lekkie” było jednym z ulubionych słów mamy (wiedziała z góry, co mama może powiedzieć) na ich określenie. Wiedziała, że nigdy nie mogłaby się tak ubrać. Czułaby się okropnie – obnażona, zepsuta, napiętnowana grzechem ekshibicjonizmu; powiewy wiatru lubieżnie gładzące jej uda, rozbudzające pożądanie. I wiedziała, że one od razu by to odgadły. Zawsze tak było. Znalazłyby jakiś sposób, żeby znowu ją upokorzyć, znowu wystawić na pośmiewisko. Takie właśnie były ich metody. A przecież mogłaby, mogłaby

(co)

gdyby wyjechała. Miała odwagę tylko dlatego, że czasami czuła się tak nieszczęśliwa, pusta, znudzona, że jedynym sposobem na zapełnienie czymś tej skomlącej otchłani rozpaczy było jeść, jeść i jeść aż do skutku. Ale w talii wcale nie była aż taka gruba. Dobra przemiana materii nie pozwalała jej przekroczyć określonej wagi. Poza tym miała ładne nogi, prawie tak ładne jak Sue Snell czy Vicky Hanscom. Mogłaby

(co ach co ach co)

przestać jeść czekoladki i pryszcze by znikły. Zawsze znikały. Mogłaby pójść do fryzjera. Kupić obcisłe spodnie i kolorowe rajstopy, niebieskie i zielone. Uszyć sobie krótkie spódniczki i sukienki z wykrojów firmy Butterich and Simplicity. Za cenę biletu na pociąg, biletu na autobus. Mogłaby, mogłaby, mogłaby...

Żyć.

Rozpięła ciężki bawełniany stanik i upuściła go na podłogę. Jej piersi były mlecznobiałe, jędrne i delikatne, sutki miały kolor kawy z mlekiem. Przesunęła po nich rękami i przeszedł ją lekki dreszcz. Zło, zepsucie, och, tak, to było zło. Mama ostrzegała ją przed pewną rzeczą. Ta rzecz to było odwieczne czyhające zło, którego imienia nie należy wymawiać. Prowadzi do słabości. Uważaj – mówiła mama. – To przychodzi nocą. Wtedy zaczynasz myśleć o złych rzeczach, które dzieją się w pokojach hotelowych i zaparkowanych samochodach.

Chociaż była dopiero dziewiąta dwadzieścia rano, Carrie wiedziała, że ta rzecz do niej przyszła. Dotknęła piersi

(złeciało)

jeszcze raz; skóra wydawała się chłodna, ale sutki były gorące i twarde, a kiedy ścisnęła jedną między palcami, poczuła nagłą słabość. Tak, to była ta rzecz.

Majtki miała poplamione krwią.

Nagle poczuła, że za chwilę wybuchnie płaczem albo zacznie wrzeszczeć, że musi wydrzeć tę rzecz ze swego ciała, zgnieść ją, zniszczyć, zabić.

Tampon od panny Desjardin nadawał się już tylko do wyrzucenia i Carrie ostrożnie założyła nowy, myśląc przy tym, jak bardzo jest zepsuta, jakie one są zepsute, jak bardzo ich nienawidzi i jak bardzo nienawidzi samej siebie. Tylko mama była w porządku. Mama walczyła z szatanem i pokonała go. Carrie widziała to we śnie. Mama wymiotła go szczotką za drzwi; uciekał po Carlin Street, a jego rozdwojone kopyta krzesały czerwone iskry na betonie, zanim zniknął w ciemności.

Mama wydarła z siebie tę rzecz i była czysta.

Carrie nienawidziła jej.

Pochwyciła odbicie swojej twarzy w lusterku wiszącym na drzwiach, lusterku w taniej zielonej plastikowej oprawce, przydatnym jedynie do czesania.

Nienawidziła swojej twarzy, swojej tępej, bezmyślnej, cielęcej twarzy, swoich bezbarwnych oczu, czerwonych, lśniących pryszczy i wągrów z czarnymi główkami. Nienawidziła swojej twarzy najbardziej ze wszystkiego.

Odbicie pokryło się nagle srebrzystą siatką pęknięć. Lusterko spadło na podłogę i rozbiło się w drobny mak u jej stóp. Została tylko pusta plastikowa oprawka, która gapiła się na nią z dołu jak oślepłe oko.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

CZĘŚĆ PIERWSZA. Krew

CZĘŚĆ DRUGA. Noc zagłady

CZĘŚĆ TRZECIA. Ruiny

1 I nikt o tym nie wie, że nie wybaczą jej / Póki nie przyzna na koniec, że jest taka jak oni... (Fragment piosenki Boba Dylana „Just Like a Woman”).

2 Zielone Znaczki (w oryg. Green Stamps) – znaczki oferowane kupującym przez niektóre sklepy w USA w celach reklamowych; po zebraniu określonej ich liczby klient otrzymuje premię pieniężną lub rzeczową.