Bystry detektyw - Patryk Nowodworski - ebook

Bystry detektyw ebook

Patryk Nowodworski

3,5

Opis


"Bystry detektyw" to zabawna opowieść o byłym, aczkolwiek młodym policjancie, który w wyniku zażywania miękkich narkotyków został wyrzucony z policji i stał się prywatnym detektywem. Pierwszą powierzoną mu sprawą jest odnalezienie w Karpaczu zaginionej przed kilkunastoma miesiącami młodej dziewczyny. Sprawa staje się trudna, gdy okazuje się, że dziewczyna ma wykupioną polisę na życie przez matkę, która notabene tonie w karcianych długach.

Eryk Kapustka (początkujący prywatny detektyw) zostaje wynajęty do odnalezienia zaginionej dziewczyny. W tym celu udaje się do Karpacza, do jej domu. Tam rozpoczyna swe śledztwo. Od matki dziewczyny, która zresztą go wynajęła, otrzymuje pamiętnik córki, kamerę z prywatnymi nagraniami oraz garść informacji. Szybko dowiaduje się o wykupionej przez mamusię polisy na życie dla Moniki, jej chłopaku Robercie a także o hazardowych długach matki. Jednakowoż im dalej zagłębia się w temat, tym mniej faktów do siebie pasuje… Okazuje się, że sprawa nie jest aż tak oczywista.

Autor Patryk Nowodworski jest młodym człowiekiem, który próbuje odnaleźć się jako pisarz. Jego pierwszą wydaną powieścią była „Kochanka”-komediowy romans z elementami erotyki. Kolejną „Pleban”- horror mówiący o tym, że konsekwencje popełnionych grzechów za życia sięgną nas nawet po śmierci, a jedynego ratunku szukać możemy w ‘świetle’ Boga. Tym razem Autor spróbował swoich sił w nieco innym wydaniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 162

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
2
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Greg44
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Może nie super i nie ideał ale coś w sobie książka miała że mi się podoba. Historia nawet fajna. "Wtedy tan­cer­ka po­wol­nym ge­stem zrzu­ci­ła z sie­bie sta­nik, uwal­nia­jąc za­je­bi­ście jędr­ne pier­si. Na­stęp­nie zdję­ła majt­ki i resz­tę wy­gi­ba­sów na drągu ro­bi­ła już bez tych jakże zbęd­nych rze­czy." :-). Co się dzieje
00

Popularność




Patryk Nowodworski "Bystry detektyw"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Patryk Nowodworski, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © www.TouchofArt.eu - Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-046-3

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Patryk Nowodworski

Bystry detektyw

Wydawnictwo

PROLOG

Jest to mój pierwszy dzień w pracy na tzw. własny rachunek. Jestem młodym, trzydziestoletnim mężczyzną, który postanowił założyć biuro detektywistyczne. Działalność gospodarczą nazwałem „Bystry detektyw”, chcąc tym sposobem zasugerować potencjalnym klientom, iż przychodząc do mnie, będą mieli do czynienia z poważnym, ale przed wszystkim „dobrym” detektywem.

Naturalnie oprócz przyciągającej nazwy, musiałem zadbać też o swoje biuro, czyli miejsce, do którego będą trafiać zdesperowani, zagubieni lub też zdruzgotani ludzie, którzy potrzebować będą mojej, skromnej pomocy. Między innymi właśnie dlatego zainwestowałem w nowy komputer stacjonarny, jak i w laptopa oraz ksero – skaner – faks wciśnięty do jednego urządzenia. Kupiłem sobie również ‘porządne’ aparaty fotograficzne – dwa, ot tak na wszelki wypadek, szkła o różnych ogniskowych a także nowoczesny sprzęt, którym zamierzałem dokonywać subtelnych podsłuchów.

Pomieszczenie, które zaadoptowałem na swoje biuro, znajdowało się na pierwszym piętrze kamienicy, przy ulicy Półwiejskiej w Poznaniu. Prawdę mówiąc, nie wysiliłem się zbytnio, gdyż było to po prostu moje mieszkanie, które kilkadziesiąt lat temu wykupił od miasta mój dziadek. Gdy zmarł, jego właścicielem stał się mój ojciec, a po śmierci taty – ja.

Mieszkanie miało pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni, trzy pokoje, łazienkę oraz kuchnię. Pomieszczenia – jak to bywa w kamienicach – były wysokie. Na ścianach położona została papierowa tapeta, którą dziadek – zapewne w przypływie psychicznego dołka – pomalował na zgniłą zieleń. Jak to się stało, że przez te wszystkie lata nikt nigdy jej nie przemalował? – pozostaje tajemnicą poliszynela.

W narożnikach, gdzie sufit styka się ze ścianami, mój tato przykręcił rzeźbione listwy. Były to wysokie na dziesięć centymetrów i grube na trzy dębowe deski, na których jakiś artysta-rzeźbiarz wyrzeźbił motywy „położonej winorośli”. Meble, którymi się ‘otaczaliśmy' mieszkając tu, wykonane zostały z prawdziwego drewna. Niektóre z nich były ponoć dużo warte, gdyż wiek ich przekraczał grubo ponad sto lat.

Do mieszkania wchodziło się przez duże, dwuskrzydłowe drzwi. Naturalnie ich podział był niesymetryczny, co oznacza, że skrzydło znajdujące się z lewej strony, patrząc od korytarza, było znacznie mniejsze od drugiego. Zaraz za drzwiami znajdował się mały, kwadratowy korytarz, a z jego lewej strony – po wejściu do środka – dyskretnie jawiła się kuchnia.

Siedząc więc przy swoim antycznym biurku, gapiąc się w włączony monitor, na którym widniały fatalnie rozłożone dla mnie przez oszukańczy komputer karty do pasjansa, rzekłem do bezdusznej maszyny:

— Robisz to celowo, lecz bez obaw. I tak kiedyś wygram. A jak mnie za bardzo zdenerwujesz, to bez oporów wypieprzę cię za okno. A z dobrze poinformowanego źródła wiem, że fruwać to ty nie potrafisz. — Dodałem, rozpoczynając kliknięciem myszki grę od początku.

Wtedy zadzwonił telefon.

PIERWSZA SPRAWA

— Agencja detektywistyczna „Bystry detektyw”. Słucham? — powiedziałem do słuchawki.

— Dzień dobry panu — usłyszałem w słuchawce zapłakany głos jakiejś kobiety. — Jest pan moją ostatnią nadzieją.

— Ale, że konkretnie to w czym? — spytałem, będąc trochę zaskoczonym tym ‘podarunkiem’ pełnego zaufania.

— Błagam pana, musi mi pan pomóc! — krzyknęła mi do słuchawki.

— Proszę się uspokoić i powiedzieć mi, co się stało.

— Zaginęła moja córka.

— W takim razie proszę zgłosić się na Policję — z właściwą dla geniuszy bystrością umysłu – zapodałem jej jedną ze swoich złotych myśli.

— Ależ ja już zgłosiłam jej zaginięcie — usłyszałem w odpowiedzi. — Niestety po upływie półtora roku policja zamknęła dochodzenie.

— Nigdy nie zamykają takich spraw do końca — odparłem. — Owszem, mogą zamknąć chwilowo dochodzenie, ale gdy pokarze się jakiś nowy dowód lub poszlaka to wznowią śledztwo. Proszę się nie obawiać i żyć dalej nadzieją na szczęśliwe zakończenie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że po tak długim okresie szansa na to, iż pani córka jeszcze żyje jest znikoma, ale proszę mi wierzyć – to nadzieja umiera ostatnia.

— Aaaaaa! — no teraz to mi się dopiero rozryczała. Czyżbym był zbyt dosadny?

— Ale proszę nie płakać — poprosiłem łagodnym tonem. — Przecież powiedziałem, że znikoma a nie, że żadna! — Podniosłem tembr głosu. — Co zrobiła pani dalej?

— Odwiedziłam jasnowidza — odparła, gdy się już lekko uspokoiła — lecz również i on skapitulował. Niby czuł jakieś wibracje czy coś tam, ale nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów.

— Hm? Wibracje, tzn.? — poprosiłem o podanie szczegółów, gdyż wibracje kojarzą mi się dość jednoznacznie i bynajmniej nie chodzi mi tu o jasnowidza.

— No zwykłe. Takie, jakie czuje jasnowidz.

— Przepraszam panią bardzo, ale ja nie wiem, co czuje jasnowidz i czym.

— Ok. Po prostu czuł jej obecność, czuł, że żyje, ale nic poza tym. Nie dowiedział się gdzie jest, czy gdzie ewentualnie jej szukać.

— A ile lat ma córka?

— W dniu zaginięcia miała dwadzieścia jeden lat. Była studentką, obiecującą studentką wydziału mikrobiologii.

— Ok. A gdzie widziała ją pani po raz ostatni? — spytałem swą rozmówczynię, prawą dłonią otwierając nowy, oprawiony w brązową skórę notes.

— U nas w domu.

— A dokładniej? — dopytałem, chcąc choć cokolwiek zapisać w swym nowym i ‘wypasionym’ zeszyciku.

— W przedpokoju.

— Miałem na myśli adres? — sprostowałem pytanie po chwili milczenia, podczas której zastanawiałem się, czy ona aby nie była na haju.

— Karpacz ul. Mostowa 2.

— Rozumiem, że ma pani świadomość, iż dodzwoniła się do detektywa, który mieszka w Poznaniu?

— Oczywiście, że tak — odparła natychmiast. — Zrobiłam to celowo, gdyż chciałam, by tą sprawą zajął się ktoś obcy. Taki człowiek będący całkowicie z zewnątrz. Tylko ktoś taki będzie miał na to wszystko inne, świeże spojrzenie.

— Zdaje sobie pani sprawę, że to podniesie koszty?

— Tak. Ile pan chce?

Ile chcę? Dla mnie było to trudne pytanie, biorąc pod uwagę, iż była to moja pierwsza sprawa. Jaką kwotę mogłem jej powiedzieć?

Z jednej strony to daleko jak na moje miejsce zamieszkania, ale z drugiej strony i tak nikt mnie tu nie trzyma, ani rodzice (obydwoje nie żyją), ani przyjaciele. Nawet nie mam dziewczyny, która choćby za ptaka mogłaby mnie trzymać!

— Pięć tysięcy zaliczki, pięć tysięcy po rozwikłaniu sprawy plus jakieś nakłady finansowe na poczet wydatków.

— Pasuje. Zaliczkę otrzyma pan po dotarciu na miejsce.

— Dobrze.

— Kiedy może pan przyjechać? Nie ukrywam, że wolałabym, by było to możliwie jak najszybciej.

— W tej chwili jest piąta po południu. Jak wyjadę jeszcze dzisiaj, to na jutro rano powinienem zjawić się u pani — powiedziałem niby obojętnym tonem tak, by nie dać jej rozpoznać, iż jestem ‘w kurwę’ szczęśliwy, lecz i również nieco przerażony swoim pierwszym zleceniem.

— Bardzo dobrze — odparła. — W takim razie jutro oczekuję pana u siebie.

— Absolutnie.

— Do widzenia — powiedziała i nim zdążyłem jej odpowiedzieć, rozłączyła się.

Po odłożeniu słuchawki na widełki, siedziałem jeszcze przez kilka minut nie wierząc w to, że tak szybko dostałem zlecenie. Właściwie świeżo, co założyłem tę agencję, a dopiero kilka dni temu dałem ogłoszenie do gazety. Naturalnie w Internecie także się ogłosiłem, ponieważ w dzisiejszym świecie reklama wirtualna wypiera papierową.

Po upływie tych paru minut wstałem zza biurka dość energicznym ruchem i poszedłem do łazienki. Kiedy otworzyłem do niej drzwi, oczom moim ukazał się ten sam paskudny widok. Kafelki na ścianach i podłodze – podobnie jak tapeta w reszcie mieszkania – zostały położone przez mego dziadunia. Dlaczego i one były zielone? Tego również nie wiem. Za to wiem, dlaczego rzygać mi się chce, gdy za każdym razem do niej wchodzę.

Zapytalibyście się mnie zapewne, dlaczego przez te wszystkie lata nie zmieniłem wystroju wnętrza? Odpowiedź jest prosta, acz skomplikowana. Otóż mój tato obiecał swojemu tacie, który był wówczas na łożu śmierci, że nigdy, pod żadnym pozorem, niczego w tym mieszkaniu nie zmieni. Mój tatuś tak bardzo wziął sobie do serca złożoną umierającemu ojcu przysięgę, że nie pozwolił swojej żonie – a mojej matce – nawet trzepać dywanu.

Kiedy po wieloletnich kłótniach o ten pieprzony kawałek wytartej wełny mamusia w końcu odeszła (nie mylić ze słowem „wyszła”), umrzeć zdecydował się i papa.

Mimo mojej szczerej nienawiści do zielonego koloru dywanu oraz innych, niewyobrażalnie ważnych mebli, także i ja nie miałem siły odmówić mu złożenia równie niedorzecznej przysięgi.

Gdy stanąłem przed lustrem i spojrzałem w swoje odbicie, swoimi błękitnymi oczyma ujrzałem w nim bardzo przystojnego i umięśnionego – ale nie do przesady – mężczyznę. Miałem jasne, dłuższe włosy z rozkosznym przedziałkiem na środku głowy. Na twarzy nosiłem trzydniowy, jasny zarost.

Nie zastanawiając się zbyt długo, z szafki spod umywalki wyciągnąłem małą, czarną kosmetyczkę, do której zapakowałem szczoteczkę do zębów, pastę wybielającą, dezodorant i – na wszelki wypadek – paczkę prezerwatyw. Wiecie, taką ‘podręczną’ z serii dwanaście w cenie dziesięciu.

Kiedy do walizki spakowałem już przybory kosmetyczne, zapasową bieliznę i ubrania na każdą pogodę, rozpocząłem kompletowanie sprzętu potrzebnego do pracy. Aparat fotograficzny, szkła, kilka podsłuchów (tzw. pluskwy), lornetki (w tym jedna wypasiona z noktowizorem), dyktafon, laptop i telefon komórkowy. Oczywiście wziąłem ze sobą również broń, tj. pistolet GLOCK, który jest uniwersalnym rozwiązaniem dla osób poszukujących prostej i kompaktowej obudowy.

W pistoletach tych zastosowano potrójny system zabezpieczenia: zewnętrzny – spustowy i dwa wewnętrzne – igliczne. Są one kolejno zdejmowane w trakcie naciskania na język spustowy. Pozwala to na bezpieczne użytkowanie pistoletu z wprowadzonym nabojem do komory zamkowej, co znacznie skraca czas jej użycia. Dodatkowo nie pozwala na ponowne napięcie i wyzwolenie mechanizmu uderzeniowego w razie niewypału. Są również dostępne różne pojemności magazynków, ale ja wybrałem taką standardową, no może ciut lepszą, mianowicie 19 plus jeden do lufy. Wszystko to układałem na środku swojego biura. Gdy wreszcie skończyłem, spojrzałem na zegarek. Była za kwadrans dziewiętnasta.

Cóż, rozejrzałem się jeszcze po pokoju, zastanawiając się czy czegoś nie zapomniałem. Upewniwszy się, że mam wszystko, co potrzebuję, napisałem szybko na niewielkiej kartce papieru adres pod jaki się wybieram i cel tej podróży, po czym położyłem ją na biurku.

W momencie, w którym zamykałem drzwi od mieszkania, poczułem na plecach dziwne ciarki. Czy miały one coś oznaczać? Zapewne okaże się to w najbliższej przyszłości. Niemniej trochę mnie przeraziły. Zszedłem na podwórko, na którym znajdowały się trzy garaże.

Ze względu na nasz rodzinny staż, właściciel kamienicy – ten sam, który notabene nagle dziwnym trafem znalazł się zaraz po odzyskaniu przez ‘zniewolony naród’ wolności – przyszedł do mnie pewnego, listopadowego wieczoru i powiedział mi, iż swoim sumiennym i uczciwym podejściem do opłacania czynszu, zasłużyłem sobie na posiadanie własnego i co ważniejsze – ogrzewanego garażu. Naturalnie w okresie grzewczym mój czynsz był nieco wyższy, ale nie na tyle, by mnie to irytowało.

Podszedłem do niego i otworzyłem brązową bramę, za którą znajdowało się niewielkie pomieszczenie z zielonymi ścianami. Tak, wiem – mój dziadek był jeb… czy inaczej mówiąc – lekko trafiony na punkcie ‘zielonego koloru’.

Również samochód, który stał w nim zaparkowany, był zgniłozielony. Jestem ‘nieszczęśliwym’ posiadaczem dwunastoletniego Peugeota 306 z silnikiem HDI. Znaczy, aż taki zły to ten pojazd nie jest, ale zawieszenie ma tak delikatne, jakby ważył nie tonę sto, ale co najwyżej pięćset kilo. Zastosowana z tyłu belka skrętna była nieporozumieniem konstruktorów francuskich lub rodzajem ich zemsty na tej części Europy, w której akurat przyszło mi żyć. Otworzyłem tylnią klapę i zapakowałem do bagażnika swoje rzeczy. Moja 306 była trzydrzwiowym. hatchbackiem.

Usiadłem za kierownicą, włożyłem kluczyk do stacyjki, a następnie przekręciłem zapłon. Po krótkiej chwili kręcenia usłyszałem charakterystyczny klekot diesla. Zawsze jak jest zimny silnik, klekoce nieco głośniej, ale wraz ze wzrostem temperatury jego praca się wyrównuje, przez co dźwięk wydobywający się spod klapy przedniej nie jest już tak uciążliwy dla uszu.. Wyjechałem z garażu, po czym wysiadłem z auta, by zamknąć bramę.

Kilkanaście minut później jechałem już trasą prowadzącą do Wrocławia. W radio leciała jakaś tandetna muzyka. W trakcie podróży od czasu do czasu zapalałem papierosa. Tak, byłem – jestem – palaczem. Również i od alkoholu nie stronię, a i marihuanę lubię sobie czasem zajarać. Chociaż prawdę mówiąc, właśnie ta trawka przyczyniła się do mojej przymusowej rezygnacji z poprzedniego zakładu pracy. Gdzie pracowałem? W bardzo upaństwowionej instytucji tj. w Policji.

Praktycznie zaraz po skończeniu liceum poszedłem do nich na staż. Następnie, nie ukrywam, że dzięki daleko idącym znajomościom zostałem tym tzw. krawężnikiem. Później dostałem awans, aż w końcu sama góra dostrzegła ponad przeciętną błyskotliwość mojego umysłu i zaproponowano mi pracę w wydziale zabójstw. Miałem wtedy dwadzieścia dziewięć lat, kilka udanych interwencji zakończonych powstrzymaniem bójek chuliganów oraz ujęciem na gorącym uczynku kilku sprawców włamań

W pierwszych miesiącach pracy ww. wydziale zajmowałem się głównie kserowaniem dokumentacji, kompletowaniem dowodów zbrodni i przygotowywaniem ich do oględzin przez starszych kolegów. Wiem, to może wydawać się nudne, ale kiedy człowiek siedzi i babrze się w tym bagnie, pośród rozsypanych na stole zdjęć poćwiartowanych zwłok, zakrwawionych noży oraz raportów z sekcji zwłok, to zaczyna powoli wciągać się w tę pracę. Można powiedzieć więcej, w człowieku budzi się wtedy taka – jakby to powiedzieć – „zastępcza żądza zemsty”. Pojawia się w nim uczucie niepohamowanej złości.

Niejednemu zwyrodnialcowi, który zabił, a przedtem zgwałcił piękną młodą kobietę, chce się czerwonymi obcęgami wyrwać jądra! Tym bardziej, gdy widzi się ją na zdjęciu z poderżniętym gardłem, rozwalonymi narządami rodnymi i posiniaczoną twarzą od uderzeń sprawcy. Nic więc dziwnego, że większość z funkcjonariuszy, co pracowali ze mną w tym wydziale, chodziła do zakładowego psychologa. Jako, że ja nie potrafiłem się przed nim do końca otworzyć – co może wynikało i stąd, że 'nim' była seksowna kobieta – postanowiłem poradzić sobie w inny sposób. Jarałem przed pracą, po pracy i wieczorami.

Wszystko szło dobrze do czasu, kiedy odwiedziło nas dwóch kolegów z wydziału narkotykowego. I właśnie ci koledzy, którzy do nas przyszli, przyprowadzili ze sobą psa. Kiedy ta skądinąd właściwie wyszkolona psina niemalże odgryzła mi rękę, reszta kumpli od razu domyśliła się, skąd u mnie wziął się tak dobry humor. Naturalnie miałem przy sobie dwa „wypasione” skręty.

Mój, że tak powiem – fart, polegał tylko na tym, iż moi przełożeni znali się z moimi rodzicami i właśnie ze względu na tę znajomość, puścili mnie wolno. Nie dostałem żadnej nagany z wpisem do akt a tym bardziej zwolnienia dyscyplinarnego, lecz niestety musiałem odejść z policji na własne żądanie.

Komendant jednak rozumiał, dlaczego sięgnąłem po ten narkotyk. Wiedział, że to wszystko było efektem pełnionych przeze mnie obowiązków i dlatego pomógł mi założyć agencję detektywistyczną. Zachowałem też wydane mi pozwolenie na broń.

Najbardziej zabawne jest w tym wszystkim to, że do dnia dzisiejszego, a minęło od tamtej pory z pół roku, dostarczam swoim kolegom z wydziału jednorazowe działki marihuany. Zaraz zapytacie zapewne, czy policjanci nie są sprawdzani na obecność narkotyków? Ależ są. Co pół roku muszą oddawać mocz do analizy, ale ja i tym się zająłem. Mam kilkoro znajomych, co dla mnie sikają do nie swoich pojemników.

Raz tylko zdarzyła mi się mała wpadka. Jeden z mych pomocników zachorował, więc musiałem znaleźć jakieś zastępstwo, a że koledzy mi się wykruszyli, poprosiłem koleżankę. Pech polegał na tym, iż w tym czasie miała owulację.

Biedny funkcjonariusz ponoć zasłabł, kiedy wezwany na dywanik do komendanta musiał odpowiedzieć na pytanie laboranta o to, kiedy zacznie mu się okres. Oczywiście właściwe badanie wykazało obecność narkotyku w moczu. Ten policjant również wyleciał z pracy. Niestety miał mniej szczęścia niż ja i wpadł w nałóg. Ostatnio widziałem go na dworcu głównym, jak odpoczywał na ławeczce, z pustą strzykawką na kolanach.

Chciałem mu pomóc, zabrać go do Monaru, ale w momencie, w którym się już ocknął, wytłumaczył mi, iż żadnej pomocy nie potrzebuje. Przynajmniej tak pomyślałem, gdy już odzyskałem przytomność, którą straciłem po otrzymaniu od niego kilku ciosów.

Ale nie miałem mu tego za złe, ponieważ mimo tego, że stracił pracę, nie zdradził, kto mu sprzedawał narkotyki. Teraz już nie handluje „zielonym”. Sprzedawałem, gdyż potrzebowałem zebrać fundusze na rozkręcenie działalności, zakup sprzętu oraz akcesoriów.

Właśnie minąłem Wrocław. Spojrzałem na zegarek. Była dwudziesta pierwsza. Patrząc na drogę przed sobą, zauważyłem reklamę motelu.

— Może zatrzymam się w nim na noc? — powiedziałem do siebie. — Odpocznę trochę, by na miejsce dojechać wypoczęty.

Po przejechaniu pięciuset metrów skręciłem w prawo i zaparkowałem pod jakimś drzewem z boku budynku.

Z bagażnika wyciągnąłem swoją walizkę, zamknąłem samochód i poszedłem do recepcji. Z zewnątrz był to zwykły dom, z tą tylko różnicą, że był nieco większy. Nawet drzwi wejściowe wyglądały dosyć zwyczajnie. Dopiero za nimi budynek swym wyglądem bardziej przypominał motel.

Naprzeciw wejścia za krótkim korytarzem stała lada. Za nią siedziała recepcjonistka, za którą wisiała szeroka tablica z kilkunastoma powieszonymi na niej kluczami. Podszedłem do kontuaru, postawiłem walizkę obok swojej prawej nogi i powiedziałem:

— Dobry wieczór — recepcjonistka podniosła głowę do góry i spojrzała na mnie swymi pięknymi, brązowymi oczyma.

— Dobry wieczór. Czym mogę służyć? — odpowiedziała uprzejmie.

— Chciałbym dostać pokój — odpowiedziałem, gapiąc się na dziewczynę, podobnie do psa, który będąc wygłodniałym, gapiłby się na mięsistą kość. Tak, śliczną miała twarz. Duże usta, gładka i ciemna cera. Czarne włosy zaplecione w dwa warkocze zwisające po bokach, rzucone na piersi.

— Pokój ma być z łazienką? — spytała, spuszczając wzrok.

— Oczywiście. Z wanną też, jeśli takowy macie? — rzekłem, starając się telepatycznie przekazać jej swoje sprośne myśli.

— Taki jest tylko apartament, ale jeżeli nie odstraszy pana ceną, jest wolny.

— Nie ma takiej kwoty, która mogłaby mnie…

— Kosztuje czterysta złotych — przerwała mi z uśmiechem na usteczkach, odsłaniając bialutkie zęby.

— Nie szkodzi — odparłem również z uśmiechem, kurwując w myślach, na czym świat stoi, że dałem się jej podejść jak dziecko.

— Ok. Proszę wpisać się na listę gości, podając swój nr PESEL oraz serię i nr dowodu osobistego — rzekła do mnie, po czym wstała i podeszła do tablicy. Ubrana w delikatną białą bluzeczkę i spódniczkę mini wyglądała „dobrze” (jeżeli wiecie, co mam na myśli). Wpisałem się do dziennika hotelowego.

— Proszę, oto klucze — powiedziała i spojrzała mi w oczy.

— Dziękuję.

— Gdzie pan zaparkował limuzynę? — spytała z jakimś bliżej nieokreślonym tonem głosu. Zupełnie, jakby próbowała namówić mnie do oddania jej od niego kluczyków.

Jaką limuzynę? Jedyna luksusowa rzecz w moim pojeździe, na jaką sobie pozwoliłem, to aluminiowe felgi.

— Bryczkę postawiłem pod tym wysokim drzewem, tam jest cień, więc może go nikt nie zauważy — odpowiedziałem szarmancko, starając się nie dać po sobie poznać, iż moja ‘limuzyna’ to dwunastoletni gruchot.

— Nie słyszał pan powiedzenia, że najciemniej jest pod latarnią?

— Eee tam — machnąłem ręką. Proszę mi wierzyć, nikt się na niego nie połakomi.

— Daleko pan jedzie?

— Do Karpacza — odpowiedziałem, po czym oparłem się łokciami o blat, przysuwając się tym sposobem bliżej dziewczyny.

— O, turysta — rzekła, a ja poczułem cudowną woń ‘Mentos: The Freshmaker’.

— Nie! Jadę tam robić interesy — odparłem. — I to nawet ryzykowne. — Dodałem, robiąc poważną minę.

— U, a z kim pan robi te interesy? Chyba nie z mafią?

— No nie, bez obaw. Jestem detektywem — powiedziałem cicho, nachylając się jeszcze bliżej w jej stronę. Natychmiast poczułem zapach jej perfum.

— Policjant? — spytała.

— Ciii... — podniosłem palec do ust. — Jeszcze ktoś usłyszy.

— Na razie jest pan naszym jedynym gościem — wyszeptała mi do ucha. Kiedy tak się pochyliła, poczułem ciepło bijące od jej szyi.

— Acha.

— Niech pan już idzie — powiedziała nagle do mnie.

— A, w którą konkretnie mam iść stronę?

— W pana prawą. Do samego końca — odparła.

— Ok. Dziękuję — powiedziałem i poszedłem we wskazanym kierunku.

Apartament rzeczywiście był duży i ładny. Po środku stało ogromne łoże z baldachimem, z lewej strony znajdował się mały, ale głęboki basen. Po bliższym przyjrzeniu okazał się być on ‘jakuzą’. Z prawej strony znajdowały się drzwi do łazienki. Poszedłem ją obejrzeć. Fakt, również duża i ładna. Piaskowe kafelki na ścianach oraz podłodze. Wanna z natryskiem i osobna umywalka. Sedes znajdował się zaraz przy drzwiach wejściowych, ale nie przeszkadzał przy wchodzeniu do środka.

Po obejrzeniu łazienki podszedłem do podgrzewanej wanny stojącej przy łóżku i zorientowałem się, iż jest ona włączona. Nie zastanawiając się wiele, zrzuciłem z siebie ubranie, zostawiając na sobie jedynie majtki i wskoczyłem do cieplutkiej wody.

— Jezu, jak dobrze — westchnąłem do siebie.

Nagle usłyszałem ciche pukanie do drzwi.

— Kto tam! — krzyknąłem.

— Pokojówka — usłyszałem w odpowiedzi. — Przyniosłam świeże ręczniki.

— Otwarte — odkrzyknąłem, absolutnie nie zamierzając wyrywać się z gorącej kąpieli. Jednakowoż zerknąłem w stronę drzwi i kogoż w nich ujrzałem?

— To pani? — spytałem zdziwiony widokiem recepcjonistki.

— Tak. O, szybko pan się rozgościł. Ustawić panu temperaturę wody? — zapytała, podchodząc bliżej.

— A nie jest ustawiona? — odpowiedziałem pytaniem.

— Jest ustawiona na podtrzymaniu, ale już panu ustawiam tę właściwą — odpowiedziała i na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu podusiła jakieś guziki. — Za chwilę poczuje pan ciepło.

— Dziękuję — odparłem, chociaż wydawała mi się już dostatecznie gorąca.

— Potrzebuje pan jeszcze czegoś? — zapytała.

— Kobiety — odparłem z uśmiechem.

— Za chwilę jedną panu przyślę — odpowiedziała i nim mnie odetkało, zdążyła opuścić apartament.

Wpadłem w popłoch. Szybko zacząłem się myć, żeby nie zrobić sobie poruty. Co prawda, nie byłem pewny tego, że recepcjonistka rzeczywiście przyśle mi panienkę, ale skoro wynająłem tak drogi pokój, to musiałem się liczyć z taką sytuacją. Kiedy już wysuszyłem się jednym z przyniesionych przez recepcjonistko-pokojówkę ręczników, usłyszałem pukanie do drzwi.

— Chwilka! — krzyknąłem, w pośpiechu zakładając spodnie i koszulkę.

Wyszedłem z łazienki i poszedłem otworzyć drzwi.

— Pani?! — spytałem zdziwiony, gdy po otwarciu drewnianego skrzydła ujrzałem ‘brązowooką’.

— Tak, ja. — odpowiedziała i obrzuciła mnie spojrzeniem tak zalotnym, że mój ‘smok’ od razu zerwał się na równe nogi.

Recepcjonistko-pokojówko-kurw… – innymi słowy ‘pani orkiestra’ weszła do środka. Ubrana w błękitny szlafrok, z rozpuszczonymi włosami, stanęła przede mną.

— Jest pan mocno zmęczony?