Brud [*khaki] - Sergiej Sergiejewicz "Sajgon" - ebook
NOWOŚĆ

Brud [*khaki] ebook

Sergiej Sergiejewicz "Sajgon"

4,0

Opis

[O KSIĄŻCE]

Prawdziwa wojna to Brud [*khaki] rutyna, niezależnie od tego, co pokazują w telewizji. Dla niektórych to zwyczajność i codzienna praca, dla innych obowiązek wobec ojczyzny. W każdej wojnie jest jednak miejsce na uczucia, przygody, humor, podziw, zrozumienie, czasem współczucie, a czasem tęsknotę. Są też rzeczy, o których wolelibyśmy w ogóle nie wspominać, ale których nie da się zapomnieć, niezależnie od tego, jak bardzo się staramy. O tym wszystkim, o dobrym i złym, zabawnym i smutnym, traktuje książka „Brud”. Autorem jest jeden z wielu, którzy przeżyli wojnę na Donbasie, i jeden z nielicznych, którym wystarczyło inteligencji, siły, cierpliwości i talentu, aby o tym napisać.


***

Siergiej Siergiejewicz „Sajgon” (ur. 1985 w Obwodzie Dniepropietrowskim) – ukraiński pisarz, weteran wojny rosyjsko-ukraińskiej, brał udział w działaniach wojennych w latach 2015-2016. Zmobilizowany ponownie po 24.02.2022. Z wykształcenia politolog. Laureat nagrody Książka Roku BBC za powieść „Jupak”.

 

***

Aleksandra Brzuzy - tłumaczka z języka rosyjskiego i surżyka („Plan naprawy Ukrainy” Łesia Bełeja). Absolwentka filologii rosyjskiej UJ i studiów tłumaczeniowych na Katedrze UNESCO. Stypendystka na Uniwersytecie Hradec Kralove. Lektorka języka polskiego i rosyjskiego, wykładowczyni w Instytucie Filologii Wschodniosłowiańskiej UJ w latach 2017-2021. Laureatka nagrody Kraków Miasto Literatury UNESCO 2023. Miłośniczka kultury środkowoeuropejskiej.


***

Od 2014 roku w dyskursie literackim Ukrainy toczy się dyskusja na temat gdzie są nasi Céline, Remarque i Hemingway. Siergiej Sajgon jest, właśnie, odpowiedzią na to pytanie. Jest człowiekiem który zna i postrzega wojnę ze środka a w dodatku ma świetny styl i wyrafinowane odczucie rzeczywistości, w której przebywa.

Łeś Bełej




***

[FRAGMENT]

Rozwiązywałem złożone dylematy po trzydzieści minut każdy: wypić wodę na raz czy wypić kawę rozpuszczalną z tą wodą?

Prawdopodobnie to właśnie w takich miejscach zaczynasz inaczej oceniać siebie, ludzi i ich poczynania.

Jesień, w nocy chwyta mróz i wszystkie liście z drzew opadają w jednej chwili, a twoim domem na kolejne dwa dni jest dołek o głębokości trzydziestu centymetrów ze śpiworem i karimatą na dnie. Obok niego są jeszcze dwa takie same. W nich siedzą twoi „współpracownicy w niebezpiecznej robocie”.

Odwrócona noc w kamerze termowizyjnej, para z ust i szron na rzęsach. Czasami złościsz się na siebie, debila, że się w to wszystko wplątałeś, masz ochotę na gorącą kawę i kąpiel. Pragniesz zapachu świeżej pościeli i szybkiego internetu, marzysz o dzikim seksie i... złościsz się na siebie jeszcze bardziej... Odpędzasz te myśli i zaczynasz zamęczać się innymi.

Z każdą nową zmianą w punkcie obserwacyjnym, z każdym wyjściem na poszukiwania, z każdą tajną misją zanikają. Chcę tylko kawy, pieprzenia i spokoju. Spać też przestaje się chcieć z czasem, z resztą po co chcieć, skoro każdy ma swoje godziny warty. Chcesz czy nie, ale będziesz spać według chronometru... jeśli dadzą... jeśli zaśniesz. Bez sensu jest chcieć spać, dlatego właśnie przestaje się chcieć.

Jeszcze chce się, żeby ktoś przynajmniej przyszedł się ponapierdalać, do cholery, żeby nie siedzieć tu na marne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ser­giej Ser­gie­je­wicz Saj­gon, Brud [*khaki], prze­ło­żyła Alek­san­dra Brzuzy, Kra­ków 2024
Co­py­ri­ght © Ser­giej Ser­gie­je­wicz Saj­gon 2024 Co­py­ri­ght © 2024, for the trans­la­tion by Alek­san­dra Brzuzy Co­py­ri­ght © 2024, for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art
Re­dak­tork pro­wa­dzący • Piotr Ma­recki
Re­dak­cja • Ma­ciej No­wacki
Ko­rekta • Ze­spół
Pro­jekt okładki • Mi­cha­lina Jur­czyk
Zdję­cie Au­tora na okładce • © Ser­giej Ser­gie­je­wicz Saj­gon
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny • Mar­cin Her­nas
Skład i ła­ma­nie • By Mo­use www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67713-26-9
539. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury – pań­stwo­wego fun­du­szu ce­lo­wego
Pro­jekt zre­ali­zo­wany przy wspar­ciu fi­nan­so­wym Na­grody Kra­kowa Mia­sta Li­te­ra­tury UNE­SCO, re­ali­zo­wa­nej przez Kra­kow­skie Biuro Fe­sti­wa­lowe ze środ­ków Gminy Miej­skiej Kra­ków
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

SE­RIA PRZE­KŁA­DÓW pro­wa­dzona przez Alek­san­drę Ma­łecką i Pio­tra Ma­rec­kiego

· Na­pitki & li­te­ra­tura. An­to­lo­gia opo­wia­dań ho­len­der­skich i fla­mandz­kich, pod re­dak­cją Bar­bary Kalli i Bo­żeny Czar­nec­kiej, prze­ło­żyły z ję­zyka ni­der­landz­kiego Bar­bara Kalla, Bo­żena Czar­necka i Ewa Dy­na­ro­wicz

· Am­brose Bierce, Dia­bli dyk­cjo­narz, prze­ło­żył Ma­te­usz Ko­pacz

· An­thony Jo­seph, Afry­kań­skie ko­rze­nie UFO, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka Blask!

· Ro­bert Bur­ton, Ana­to­mia me­lan­cho­lii, wy­brał i prze­ło­żył Mi­chał Ta­ba­czyń­ski

· Jean Ray, Mal­per­tuis, prze­ło­żył Ja­kub Po­lasz­czyk

· Niña We­ijers, Kon­se­kwen­cje, prze­ło­żyła Ja­dwiga Ję­dryas

· Ish­mael Reed, Mambo dżambo, prze­ło­żyła prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka blasK!

· Ka­ta­rína Kuc­be­lová, Cze­piec, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Du­dzic-Gra­biń­ska

· Pe­ter Mar­kus, Bob albo męż­czy­zna na ło­dzi, prze­ło­żył Piotr Si­wecki

· An­to­lo­gia opo­wia­dań. Ru­ska kla­syka ze­sta­wił i prze­ło­żył Da­niel Maj­ling, prze­pi­sała We­ro­nika Go­gola

· Ka­thy Ac­ker, Krew i flaki w szkole śred­niej, prze­ło­żył An­drzej Woj­ta­sik

· Ju­dith Scha­lan­sky, Spis paru strat, prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

· Łeś Be­łej, Plan na­prawy Ukra­iny, prze­ło­żyli Alek­san­dra Brzuzy, Ma­ciej Pio­trow­ski, Zie­mo­wit Szcze­rek

· Ni­col Ho­ch­hol­cze­rová, Tego po­koju nie da się zjeść, prze­ło­żył Ra­fał Bu­ko­wicz

· Bar­bora Hrínová, Jed­no­rożce, prze­ło­żyła Olga Sta­wiń­ska

· Ice­berg Slim, Al­fons. Hi­sto­ria mo­jego ży­cia, prze­ło­żyła Te­resa Ty­szo­wiecka Blask!

· Ser­giej Ser­gie­je­wicz Saj­gon, Brud, prze­ło­żyła Alek­san­dra Brzuzy

KO­LEJNE KSIĄŻKI W SE­RII

· Jo­ost de Vries, Re­pu­blika, prze­ło­żył Jan Pę­dziń­ski

· Ka­tja Go­re­čan, Ksią­żeczka ma­cie­rzyń­ska, prze­ło­żył Mi­łosz Bie­drzycki

· Harry Jo­se­phine Gi­les, Port hwjezdny To­pjo, prze­ło­żył Krzysz­tof Bart­nicki

· Ju­dith Scha­lan­sky, Szyja ży­rafy, prze­ło­żył Ka­mil Idzi­kow­ski

Za­miast wstępu

Pew­nego razu, pod­czas ko­lej­nego wyj­ścia, Wor­kuta sie­dział obok mnie i ciężko od­dy­cha­jąc od ilo­ści ad­re­na­liny po­wie­dział:

– Saj­gon?

– Co tam? – od­po­wie­dzia­łem zdy­szany.

– Ty PZ.

– Po­jeb Zwy­czajny?

– Ha, ha, ha! Nie, prze­ciw­pan­cerno-za­pa­la­jący.

– Sto­wa­rzy­sze­nia nie­doj­rza­łej mło­dzieży?

– Ko­gooo?

– Fra­je­rów, krótko mó­wiąc.

– Ej, dla­czego cią­gle na­zy­wasz mnie fra­je­rem?! – Wku­rzył się to­wa­rzysz.

– Bo je­steś za mały i za głupi...

– I nie by­łem ni­gdy w wiel­kiej du­pie, wiem. – Do­koń­czył za mnie.

– No wła­śnie.

Pod ko­niec służby sie­dzia­łem w ba­zie w cie­niu na ka­ri­ma­cie, ła­do­wa­łem BK[1] i ukła­da­łem plan na ży­cie w cy­wilu. Plan był pro­sty: po­ma­gać chło­pa­kom. Wy­pro­wa­dzić się z wio­chy. Nie za­mar­z­nąć zimą. Nie zdech­nąć z głodu...

Za­my­śli­łem się i przy­ła­pa­łem się na tym, że wkła­dam do ma­ga­zynka trzy­dzie­sty pierw­szy na­bój. Trzy­ma­łem go w dłoni, pa­trząc na jego czarno-czer­woną koń­cówkę, póki war­kot sa­mo­chodu nie spro­wa­dził mnie z po­wro­tem na zie­mię.

– I na­pi­sać książkę.

Ten punkt planu wy­po­wie­dzia­łem na głos. Za­pa­li­łem pa­pie­rosa i po­now­nie spoj­rza­łem na na­bój. Gdzieś w od­dali sły­sza­łem roz­mowy i wy­głupy ko­le­gów. Nie od­wra­ca­jąc głowy, krzyk­ną­łem jak opa­rzony:

– Pa­aaaszaaa!

Po kilku bu­chach pa­pie­rosa spró­bo­wa­łem po­now­nie:

– Pa­sza, je­bany cwelu!

Wkrótce lek­kim kro­kiem pod­szedł do mnie Pa­sza.

– Co tam?

– Są­dząc po twoim cho­dzie, je­steś w try­bie bez­czyn­nego roz­po­zna­nia?

– No tak.

– Trzy­maj na­bój, wy­cią­gnij po­cisk, weź wier­tarkę i wierć na trzy.

– Po co to?

– Trzeba książkę pi­sać.

– A na­bój co ma do tego?

– Bo PZ.

Od tego dnia mi­nęło około dwu­dzie­stu mie­sięcy, a te­raz trzy­ma­cie w rę­kach tę wła­śnie książkę. To zbiór opo­wia­dań o woj­nie, bru­dzie i zwy­kłych lu­dziach w nie­zwy­kłych wa­run­kach. Ta książka jest dla mnie trudna, nie wszystko chciało mi się po­now­nie prze­ży­wać, ale tylko w ten spo­sób mo­głem ją na­pi­sać. Pi­sa­łem pro­stymi sło­wami i szcze­rze. To prawda dla tych, któ­rzy nie wi­dzieli wojny, a gorzki uśmiech dla tych, któ­rzy wi­dzieli brud Don­basu. Błoto ko­loru khaki.

28.02.2018 r., Saj­gon.

#Będę

Będę sie­dział w ciem­no­ści dupą na ziemi i wkła­dał ka­wałki wa­cika mię­dzy palce u nóg, za­łożę skar­petki pach­nące my­dłem i mocno za­sznu­ruję buty, jed­no­cze­śnie będę od nie­chce­nia od­po­wia­dać na py­ta­nia lu­dzi zbie­ra­ją­cych się wo­kół mnie. Za­kaszle szy­szyga[2], za­tu­pocą nogi, coś brzęk­nie i roz­nie­sie się ochry­pły okrzyk:

– No je­bana ciota!

Obu­dzę się tro­chę wcze­śniej – mia­no­wi­cie o trzy cele wcze­śniej. Bę­dzie bar­dzo zimno, a do tego doj­dzie straszna chęć pa­le­nia. W ko­ry­ta­rzu sły­chać szcze­ka­nie owczarka nie­miec­kiego i stu­ka­nie drew­nia­nych młot­ków o płytki.

Krzyk... Za­wsze krzy­czy. Już... na pewno będą po­nad trzy dni, ale do­kład­nie nie będę w sta­nie tego okre­ślić, stracę ra­chubę, więc się nie do­li­czę. Nie będę też wie­dział, która jest go­dzina. Krzyk nie bę­dzie miał sensu – pies bę­dzie szcze­kał jesz­cze za­ja­dlej, a ry­zyko po­now­nego do­sta­nia pałką po ple­cach bę­dzie znacz­nie więk­sze.

Będę szedł le­śną drogą z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na piersi, z ple­ca­kiem na ple­cach, AKM-em i heł­mem prze­rzu­co­nym przez plecy. Wy­prze­dzi mnie bie­gnący strze­lec z pierw­szego plu­tonu. Będę pa­trzeć za nim i oczy­wi­ście za­palę pa­pie­rosa, bo jest to „droga jed­nego pa­pie­rosa”. W my­ślach wy­mie­nię wszystko, co mam w ple­caku i na so­bie. Przy­po­mni mi się, że nie na­kle­iłem ta­śmy pod na­ko­lan­ni­kiem i z ża­lem cmoknę.

Wy­peł­znę spod sza­rej po­ścieli i we­pchnę bose, sine od zimna stopy w gu­mowe pan­to­fle. Po­spiesz­nie zwinę ma­te­rac, po­duszkę i koł­drę w ru­lon.

Skrzy­piące drzwi są­sia­du­ją­cej celi otwo­rzą się, czemu bę­dzie to­wa­rzy­szyć uja­da­nie psa i krzyki straż­ni­ków w tle... Sły­chać głu­che ude­rze­nia. To drew­niane młotki bu­rzą cen­ty­metr po cen­ty­me­trze wnę­trze kar­ceru za ścianą.

Będę szedł, a łącz­nik na we­wnętrz­nym szla­ba­nie pod­nie­sie wzrok znad ekranu te­le­fonu i spoj­rzy na mnie le­ni­wie. Uśmiechnę się do niego, a on, nieco roz­je­bany moją re­ak­cją, pod­nie­sie usma­ro­waną dłoń do góry ze sło­wami:

– Po­wo­dze­nia... tam.

– Po­dzię­ko­wał. – Uśmiechnę się raz jesz­cze, mi­ja­jąc go na szu­tro­wej dro­dze.

Będę stał przed drzwiami, trzy­ma­jąc zwi­nięty to­bo­łek. Drzwi celi są ogra­ni­czone przy­spa­wa­nym łań­cu­chem i wyjść można tylko bo­kiem. Jest wą­sko na­wet dla ta­kiego su­chara jak ja. Czło­wiek z to­boł­kiem nie mie­ści się w szpa­rze, dla­tego na­leży go trzy­mać przed sobą. Je­śli za­wa­hasz się przy wyj­ściu, kla­wi­sze za­czną ma­chać pał­kami i wa­lić po gło­wie.

Już pierw­szego dnia dam się na­brać na tę chuj­nię. Cho­lera, który już dzień? Siódmy? Dzie­wiąty? A może dzie­siąty?

Za­mkną się drzwi jed­nej z cel. Klucz w moim zamku się prze­kręci, a pies za­szczeka... Od­ruch Paw­łowa, nie ina­czej.

– Do wyj­ścia! – Roz­nie­sie się od­py­cha­jący ryk kla­wi­sza.

Ru­szyć, prze­pchnąć to­bół i wyjść na ko­ry­tarz. Pies od­ru­chowo szarp­nie smy­czą i za­szczeka, ale straż­nik nie od­pu­ści:

– Rzuć to na pod­łogę! – krzyk­nie pierw­szy do­zorca.

– Na ko­lana! – krzyk­nie drugi.

– Ręce na ścianę! – krzyk­nie straż­nik z psem.

– Dłońmi w moją stronę!

Pies cały czas szczeka.

Po­zy­cja na ko­la­nach, z głową opartą o ścianę i rę­kami przy­ło­żo­nymi w tym miej­scu, gdzie nor­malni lu­dzie no­szą ze­garki, przy­po­mina ła­bę­dzia...

Pies za­szczeka tuż nad moim uchem. Ży­cie bez ni­ko­tyny po­zwoli mi po­czuć z py­ska straż­nika za­pach barsz­czu, który tro­skliwa żona na­ło­żyła mu do sło­ika do pracy. Cho­ciaż kto by żył z ta­kimi cio­tami... to naj­praw­do­po­dob­niej barszcz od ma­muśki.

Do­kład­nie w tej chwili pies mocno zła­pie mnie przed­nimi zę­bami za prawy bok – za­wsze w to samo miej­sce, ale bez krwi. Po pew­nym cza­sie po­jawi się tam si­niak, a ból po ta­kim ugry­zie­niu sta­nie się nie do znie­sie­nia.

W środku za­stuka drew­niany mło­tek, wy­da­jąc we­soły twist na ka­fel­kach ki­bla. Pies da­lej bę­dzie uja­dał na cały ko­ry­tarz.

Stanę w nie­rów­nym sze­regu mo­jego plu­tonu, ro­zej­rzę się i spraw­dzę, czy nie daj Bóg, ko­goś nie ubyło... Chyba wszy­scy. W sze­regu pierw­szego plu­tonu będą się wy­dur­niać biali Chor­waci.

– Ci­cho tam – skrzywi się Byk.

– Przy­zwy­cza­ili się do ta­kiego wo­ła­nia w gó­rach z jed­nej wio­ski do dru­giej, ni­jak do nich nie do­ciera, że tu nie góry. – Chlapnę bez za­sta­no­wie­nia.

– Kogo ja tu sły­szę ta­kiego mą­drego na ko­ry­ta­rzu? – za­pyta Śmiech.

– A kto pyta?

– Saj­gon, to ty?

– Ja.

– A, no to pier­dol so­bie, bie­daku, ty mo­żesz. My­śla­łem, że nie ty, to Ba­ton by pod­szedł i za­je­bał.

– Nie, wszystko spoko, niech se od­pocz­nie, to ja.

– Dzięki – krzyk­nie Ba­ton.

Wszy­scy wy­buchną śmie­chem, a po­tem zo­ba­czą świa­tła la­ta­rek uka­zu­jące do­wódcę kom­pa­nii z mapą i lin­gwi­stę z krót­ko­fa­lów­kami.

Na wyj­ściu straż­nik w ko­mi­niarce przy­pier­doli gu­mową pałką w oboj­czyk, ręka za­cznie opa­dać, a wtedy z tyłu do­bie­gnie wrzask:

– Ręce! Ręce, do chuja! Dłońmi w moją stronę, kurwa! Nie opusz­czać!

Ręka z wy­sił­kiem i bó­lem pod­nie­sie się do góry.

– Do celi, już!

Uda mi się prze­śli­zgnąć na jedną trze­cią se­kundy przed tym, nim z roz­ma­chem za­trza­śnie drzwi nogą.

Zdą­żyć po to, żeby spaść na be­ton i nie wie­dzieć, za co zła­pać ręką, która prze­żyła po­ranną ka­torgę – czy za plecy z siń­cem, czy za oboj­czyk.

Prze­ciąg dmuch­nie w twarz.

Silny.

W kar­ce­rze nie ma okien, które można otwo­rzyć lub za­mknąć sznur­kiem, bo ścią­gnęli drzwiczki.

Mój „ma­ją­tek” to ręcz­nik, szczo­teczka do zę­bów, po­szar­pany no­żem pa­pier to­a­le­towy, a obok sterta za­schnię­tej pa­sty do zę­bów na ka­wałku sraj­ta­śmy.

Na dzień za­bie­rają ma­te­rac, szare po­sła­nie i cienką po­duszkę, żeby nie można było so­bie po­le­żeć. Nie po­ło­żysz się na pry­czy bez ma­te­raca, bo na sze­ro­ko­ści sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów przy­spa­wane są trzy cien­kie struny, a na nich się nie da...

– Świa­tło – po­wie do­wódca kom­pa­nii i roz­łoży mapę na szkol­nym biurku. Ktoś włą­czy la­tarkę, by po­świe­cić na nią z góry.

– Śmiech, Byku, chodź­cie tu­taj.

Śmiech wyj­dzie z sze­regu i żwa­wym kro­kiem ru­szy za By­kiem.

Za­raz przy­dzieli im za­da­nia, a po­tem pew­nie za­woła mnie, bo nie ma na­szego po­rucz­nika.

– Saj­gon, chodź no tu.

Zro­bię krok do przodu, trzy­ma­jąc za sobą wi­szącą lufę gi­wery. Po­dejdę w kie­runku plamki świa­tła, mi­ja­jąc nie­równy sze­reg lu­dzi, z któ­rego bę­dzie sły­chać ci­chy głos:

– Saj­gon, je­stem z tobą.

– Saj­go­oon, nie za­po­mnij o mnie.

– Strze­lec jest zwarty i go­towy.

– Za­bierz mnie.

Od tych słów po­czuję się nie­swojo, a nerwy spra­wią, że będę miał nogi jak z waty.

Wie­cie... to był naj­wyż­szy po­ziom za­ufa­nia, ja­kim lu­dzie ob­da­rzyli mnie w ca­łym moim ży­ciu. Mia­łem prawo być z sie­bie dumny, ale ochu­ja­łem i po­gu­bi­łem się. Z tego po­wodu nie usły­sza­łem, co mówi do­wódca, nie ro­zu­mia­łem też mapy. Po pro­stu sta­łem bez ru­chu i bez mru­gnię­cia okiem ga­pi­łem się na nią. W gło­wie szu­miały głosy tych spe­cja­li­stów od su­chej za­bu­dowy, mło­dzia­ków, bu­dow­lań­ców, go­ło­dup­ców, stu­den­tów i in­nych, nie bę­dą­cych za­je­bi­stymi ko­man­do­sami czy su­per­woj­sko­wymi. Ale to oni za­ufali mi tak bar­dzo, że ło...

Będę le­żeć na be­to­no­wej pod­ło­dze z rę­kami wsu­nię­tymi pod pa­chy i no­gami owi­nię­tymi ręcz­ni­kiem.

Le­żeć i je­bać się wy­rzu­tami, nie­po­ko­jem i zło­ścią na sie­bie.

To jest wła­śnie dno w piw­nicy dnie­pro­pie­trow­skiego aresztu śled­czego. Na równi z więź­niami do­ży­wot­nimi ocze­ku­ją­cymi na prze­nie­sie­nie. Z pier­do­lo­nymi psami i wy­su­bli­mo­wa­nymi straż­ni­kami.

Tu­taj mo­żesz krzy­czeć, wzy­wać matkę, wy­cho­wawcę ze szkoły lub wiej­skiego ra­tow­nika me­dycz­nego, ale w od­po­wie­dzi do­sta­niesz je­dy­nie pałką w pizdę. Straszne było na­wet nie samo miej­sce, ale świa­do­mość, że nie na­le­żysz do sie­bie. Twoja wol­ność, zdro­wie, ży­cie są w rę­kach ob­cych, a masz do­piero dwa­dzie­ścia lat.

Będę pa­lił w po­bliżu szy­szygi z cho­dzą­cym sil­ni­kiem. Z od­bior­nika po­sy­pią się ko­mendy, cy­fry i plusy.

NaszBRDM[3] prze­mknie obok, a ktoś za­sa­lu­tuje dwoma pal­cami przy­ło­żo­nymi do kra­wę­dzi hełmu. W od­po­wie­dzi za­sa­lu­tuję i uśmiechnę się do sie­bie. Chłopcy pod­jadą, za­czną pa­ko­wać ple­caki, amu­ni­cję oraz broń do sa­mo­chodu, a na ko­niec sami wsko­czą do wozu.

Wy­rzucę nie­do­pa­łek, wsiądę po le­wej stro­nie. W lu­sterku wstecz­nym zo­ba­czę żar pa­pie­rosa kie­rowcy.

– Cze­kamy! – krzyk­ną­łem.

Świa­tło w ka­bi­nie za­pa­liło się i zga­sło.

Wsko­czę na tył, siądę obok ci­cho szep­cą­cej grupy.

Ra­dio bę­dzie mil­czało... O, za­palę pa­pie­rosa.

Spe­cja­li­ści od su­chej za­bu­dowy, mło­dziaki, bu­dow­lańcy, go­ło­dupcy, stu­denci i inni będą roz­ma­wiać, śmiać się.

Ich ży­cie, zdro­wie, wol­ność w du­żej mie­rze bę­dzie za­le­żało ode mnie, a moje od nich.

Są mło­dzi, pod wie­loma wzglę­dami na­iwni, bar­dzo roz­piesz­czeni, a czę­sto zmę­czeni ży­ciem na spo­łecz­nym dnie. Dla­tego są przy­zwo­ici... dla­tego nie boją się jazdy tym sa­mo­cho­dem. Dla­tego chcą nim jeź­dzić...

W ciem­no­ści flegma dźwięcz­nie ude­rzy o liść krzaka na po­bo­czu.

Ooooch, Lordy, tro­uble so hard – za­brzmi w gło­wie bar­dzo ci­cho i nie­wy­raź­nie. Prze­stanę od­dy­chać, żeby le­piej sły­szeć.

Ooooch, Lordy, tro­uble so hard – za­brzmi gło­śniej, wy­raź­niej.

Uśmiechnę się i mocno za­cią­gnę pa­pie­ro­sem. Po­dą­ża­jąc za wy­rzu­co­nym nie­do­pał­kiem, ra­dio rzuci ko­mendę do wyj­ścia:

– Pier­dol­nij Ta­ta­rowi w ka­binę – krzyknę do sie­dzą­cego w ką­cie, a kolba ka­ra­binu ude­rzy dwa razy w że­lazo.

Don’t no­body know my tro­ubles but God..., don’t no­body know my tro­ubles but God – za­śpiewa w gło­wie gło­śno i do­no­śnie.

Wor­kuta zo­ba­czy mój uśmiech i py­ta­jąco kiw­nie głową.

– Dzi­siaj ktoś umrze – po­wiem z uśmie­chem, po­chy­la­jąc się nieco do przodu.

– Znowu sły­szysz pio­senkę? – za­pyta, na­chy­la­jąc się do mnie z ta­kim sa­mym uśmie­chem.

– No.

Par­sk­niemy śmie­chem, stuk­niemy się heł­mami, pod­ska­ku­jąc na ław­kach szy­szygi. Wkrótce sa­mo­chód skręci w prawo i czu­jąc pła­ską po­wierzch­nię pod ko­łami, za­cznie na­bie­rać pręd­ko­ści.

Będę...

#W męt­nych wo­dach Gan­gesu

Pra­co­wa­li­śmy na po­zy­cjach bo­jo­wych. Ro­bota jak każda inna – na przy­kład hy­drau­lika. Do urzędu miesz­ka­nio­wego wpły­nął wnio­sek o nie­zbęd­nym re­mon­cie, więc maj­ster nas tam wy­syła. Trzeba na­pra­wić li­nię frontu w miej­scu prze­rwa­nia, trzeba za­ło­żyć plomby lub krany, tam, gdzie to ko­nieczne... Świetne po­rów­na­nie.

Pie­chota jest przy­ja­zna. W domu znaj­duje się po­ste­ru­nek ob­ser­wa­cyjny, na po­dwó­rzu ogni­sko i kuch­nia. Sprytny ku­charz pod­czas nie­obec­no­ści wy­je­ba­nej liczby do­wód­ców za­mie­niał ta­kie wy­jazdy w święto. Za­sad­ni­czo było tak: praca w nocy, opier­da­la­nie się w ciągu dnia i przy­go­to­wa­nie do nocy.

Sie­dzia­łem na ja­kiejś de­sce i stru­ga­łem kij no­żem, resztki zrzu­ca­jąc do za­pusz­czo­nego ba­senu z zie­loną, śmier­dzącą wodą. (Tak, za­je­bi­ście, póki nie ma do­wód­ców, można się po­opier­da­lać).

– Saj­gon! – krzyk­nął Rewa. I po opier­da­la­niu.

– Saj­go­oon! – krzyk­nął po­now­nie plu­to­nowy, tym ra­zem bar­dziej na­tar­czy­wie.

– Co, Rewa, co się tam stało? Ktoś się beze mnie wy­srać nie może?!

– Gdzie je­steś? – za­py­tał po­rucz­nik, bę­dący bli­żej.

– Przy ba­jo­rze.

– A, wi­dzę.

Pod­szedł i usiadł obok mnie.

– Słu­chaj, bra­cie, do­wódca mówi, że se­pa­ra­ty­ści po­sta­no­wili so­bie cho­dzić co wie­czór mię­dzy mi­nami.

– Za­wsze tak jest. Oni do nas, my do nich. – Fi­lo­zo­fo­wa­łem, uda­jąc, że stru­ga­nie kija to naj­waż­niej­sza rzecz w moim ży­ciu.

– Nie­bez­piecz­nie pod­cho­dzą, mogą przyjść na tyły.

– Prze­cią­gnąć ta­śmę?

– Po­tem. Trzeba wyjść im na­prze­ciw.

– Dzi­siaj bę­dzie ciemna noc, na stówę będą cho­dzić.

– Tak, też tak po­my­śla­łem. Mnie Bóg przez do­wódcę przy­dzie­lił inne za­da­nia. No i co, pój­dziesz ty, Cze­czen i... strzelca nam trzeba. No cóż, mamy tu tylko dwóch no­wych, nie ma kogo wziąć.

– Ten nowy pój­dzie, jak mu tam... Łom... Tak, Łom.

– Przy­je­chał z dzie­sięć dni temu.

– Ostat­niej nocy da­wał radę, my­ślę, że po­cią­gnie.

– Słu­chaj, od­po­wia­dasz...

– ...Głową, wiem – za­pew­ni­łem z uśmie­chem.

– Tak. A te­raz daj mi fajkę i po­wiedz, co ty tu stru­gasz?

– Pałkę.

– A po chuj?

– Chuj wie – po­wie­dzia­łem, wrzu­ca­jąc kij do brud­nej wody. Pa­tyk za­ko­ły­sał się na zru­szo­nej wo­dzie.

Za­da­nie było pro­ste... A ra­czej nie pro­ste, ale ja­sne. Nie... nie­pro­ste, mętne, ale zro­zu­miałe. O tak!

Od 2014 roku w kra­jach, o któ­rych mowa, zmie­nił się skład za­je­bi­stej ilo­ści pro­fe­sjo­nal­nych i ochot­ni­czych bry­gad, ba­ta­lio­nów, kom­pa­nii, plu­to­nów. Każda grupa coś za­mi­no­wy­wała, pod­kła­dała fu­gasy oraz inne ma­te­riały wy­bu­chowe. Po­cząt­kowo nikt nie ro­bił map pól mi­no­wych, a po­tem... po­tem też nikt tego nie ro­bił. Nie było wia­domo, kto gdzie cho­dził i co pod­kła­dał. Cała ta „go­spo­darka” prze­ka­zy­wana była ko­lej­nej zmia­nie za po­mocą słów, a także pal­ców, mó­wiło się: „Gdzieś tam chyba”, „Je­śli sto­isz twa­rzą do słupa, to mina jest na go­dzi­nie dru­giej”, a do­kład­ność na wska­za­nych dy­stan­sach obar­czona była błę­dem 50 – 100 me­trów.

Ta­kie miej­sca zy­skują na­zwy: #ta­m_je­st_za­mi­no­wa­ne­_w­chuj, #ta­m_dwa­_la­ta­_nik­t_nie­_cho­dził. Przez jedno z tych miejsc mał­pi­szony zna­la­zły przej­ście, więc cho­dziły do nas w go­ści po­pa­trzeć, jak ra­dzi so­bie na­sza pie­chota. Ni­komu się ta chuj­nia nie po­do­bała, z wy­jąt­kiem sa­mych se­pa­ra­ty­stów, dla­tego pa­dał roz­kaz: wyjść i za­je­bać. Mu­szę przy­znać, że to bar­dzo po­ży­teczne i in­te­re­su­jące za­da­nie.

Na mi­sję Rewa wy­słał mnie, mo­jego ziomka (był z wio­ski od­da­lo­nej o 10 km od mo­jej), Cze­czena i Łoma z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym, dla któ­rego było to pierw­sze wyj­ście. Nie bał się. Może czuł się lekko zde­ner­wo­wany przed ak­cją, ale nie było to spo­wo­do­wane stra­chem czy pa­niką. Był tylko tro­chę osrany, że za­prze­pa­ści swoją „ka­rierę” strzelca zwia­dow­czego, za­nim ta na do­bre się za­cznie.

Szcze­rze mó­wiąc, cza­sami szło ochu­jeć od pro­stych chło­pa­ków z roz­po­zna­nia... Ab­so­lut­nie nie­woj­skowy typ, bez żad­nego do­świad­cze­nia z dziu­rawą wie­dzą, przy­je­chał Bóg wie skąd, bie­rze gi­werę, by iść w szu­wary sie­dzieć i cze­kać na grupę dy­wer­syjno-roz­po­znaw­czą. Boi się nie tego, że umrze, ale że na­wali, przez co na­stęp­nym ra­zem nie wyj­dzie z bazy.

To jest wy­kur­wi­ście mę­skie, nie? My­ślę, że to jest jedna z od­po­wie­dzi na py­ta­nie, jak Ukra­ina była w sta­nie prze­ciw­sta­wić się na­po­rowi ar­mii Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, Łom był go­towy.

Na miej­sce po­szli­śmy wie­czo­rem, jesz­cze za wi­doku. Naj­pierw gę­siego, na­stęp­nie przez pole, przez prze­smyki mię­dzy drze­wami, schy­la­jąc się ni­sko nad zie­mią w miej­scach ostrzału. Szli­śmy w ka­mi­zel­kach ku­lo­od­por­nych i heł­mach, z ple­ca­kami. Nie było su­per­dy­stan­sów, su­perz­mę­cze­nia i su­perza­dań, a w ra­mach ta­kich dy­stan­sów by­li­śmy go­towi na zrywy. Pro­wa­dził miej­scowy my­śliwy (tak na­zy­wa­łem chło­pa­ków z pie­choty, któ­rzy za­wsze byli świa­domi sy­tu­acji, a do­kład­niej znali wszyst­kich, wie­dzieli, gdzie jesz­cze są miny, a gdzie już ich nie ma. To ci, któ­rzy mieli szy­dło w du­pie i nie mo­gli usie­dzieć na miej­scu z fi­li­żanką her­baty przy „daszce”[4]).

Po czter­dzie­stu mi­nu­tach do­tar­li­śmy na miej­sce.

– Chło­paki, pa­trz­cie, tu jest naj­le­piej. Bę­dziemy scho­wani za wa­łem, a z góry bę­dzie można ostroż­nie ob­ser­wo­wać.

– Tak, i jest gdzie ka­ra­bin usta­wić.

– No tak, rano, je­śli ni­kogo nie bę­dzie w po­bliżu, przyjdę po was. A jak coś się bę­dzie działo, to wy­chodź­cie na „Brzeg”. Tu ma­cie z nimi łącz­ność, z tymi, z któ­rymi przy­szli­śmy, po­łą­cze­nia nie ma, bo oni sami mają jedno ra­dio.

– Do­bra, nie mamy po­łą­cze­nia, MTS[5] szwan­kuje.

– To wszystko, idę.

– Da­waj.

Żeby było ja­śniej, wy­obraźmy so­bie wy­kres:

Na­ry­suj­cie li­nię pro­stą i za­znacz­cie na niej trzy punkty. Dwa na kra­wę­dziach i je­den na środku, nieco bli­żej le­wego końca – A, B i C (od le­wej do pra­wej). Punkt A to punkt oporu Brzeg, z któ­rym mie­li­śmy łącz­ność. Do niego mamy tro­chę bli­żej, na­leży się do niego wy­co­fać w ra­zie kło­po­tów. Jed­nak część drogi po­mię­dzy punk­tami A i B prze­cho­dzi przez wodę, więc trzeba ją omi­nąć, co spra­wia, że od­le­gło­ści i czas po­dej­ścia do obu punk­tów są mniej wię­cej równe.

Punkt B to my cze­ka­jący w za­sadzce na mał­pi­szo­nów.

Punkt C to jed­nostka oporu, z któ­rej przy­szli­śmy. Nie ma z nią łącz­no­ści, a to z niej my­śliwy po­wi­nien nas rano ode­brać.

– Za­raz się ściemni, więc trzeba się za­gnieź­dzić w tra­wie, by­śmy mo­gli ob­ser­wo­wać na le­żąco. A ty Łom ustaw ka­ra­bin, gdzie chcesz, ja po­każę, skąd przyjdą te chuje.

– Do­brze – od­po­wie­dział Łom.

– Na ra­zie za­palmy, zre­lak­sujmy się.

Miej­sce było rze­czy­wi­ście opty­malne. Śmier­działo od nas środ­kiem na ko­mary, któ­rym pie­chota hoj­nie nas po­czę­sto­wała, do­ga­du­jąc: „...To nie byle co, wszy­scy się pry­skamy, ża­den nie ukąsi”. W po­bliżu była woda, ko­mary la­tały, ale zda­wały się nas nie do­ty­kać.

Go­rąco, że ma­sa­kra. Na po­czątku chcia­łam ścią­gnąć ka­mi­zelkę, ale kar­mi­łem się my­ślą, że je­śli na­gle trzeba bę­dzie wiać, to nie będę mieć czasu na za­ło­że­nie jej i trzeba bę­dzie ją wy­rzu­cić... (wcale nie jest aż tak go­rąco).

Dwa łyki wody, żeby ode­rwać ję­zyk od pod­nie­bie­nia. Pa­pie­ros z le­ni­wym dy­mem w bla­sku za­cho­dzą­cego słońca pod tak samo le­niwą strze­la­ninę nie­opo­dal. Ta­kie chwile za­pa­mię­tuje się na za­wsze...

Cze­czen i Łom na ko­la­nach rwali trawę w sek­to­rze ob­ser­wa­cyj­nym. Mu­sia­łem szybko do­pa­lić, żeby im po­móc.

Wy­star­czyła go­dzina mo­no­ton­nej pracy, a po­tem Łom usta­wił ka­ra­bin, pod­kła­da­jąc coś pod dwój­nóg. Cze­czen, otrze­pu­jąc się, pod­szedł do mnie i usiadł obok.

– Uff, w końcu można za­ja­rać. Sie­riożka, daj fajkę.

– Wi­tia, nie za­bra­łeś ze sobą pa­pie­ro­sów?

– Nie mia­łem, kiedy ku­pić. Od­dam ci.

– Wody i pa­pie­ro­sów na wyj­ściach nie daję – od­po­wie­dzia­łem, za­ci­ska­jąc usta.

– A jak zdy­chać będę, to też nie dasz mi cy­gara?

– Dam, ale tylko je­śli będę mieć pew­ność, że na pewno zdech­niesz.

– Ha, ha, ha, daj mi pa­pie­rosa, nie wkur­wiaj mnie, ziom – za­śmiał się Cze­czen, za­rzu­ca­jąc mi rękę na szyję.

– Cze­czen, z ta­kimi zio­mami, to już na­wet se­pa­rów nie po­trzeba. Masz, pal.

– Kar­ton ci od­ku­pię...

– Bra­cie, nie mu­sisz. Kup so­bie i pal wła­sne.

Sie­dzie­li­śmy i pa­li­li­śmy, a wo­kół Don­bas po­grą­żał się w nio­są­cej nie­po­kój ciem­no­ści. Nie było wia­tru, ale niebo było za­chmu­rzone. Ci­szę za­kłó­cał sze­lest szu­wa­rów, co prze­szka­dzało nam w na­słu­chi­wa­niu. (Cho­lera, sły­sza­łem szum si­to­wia ty­siące razy, ale ni­gdy nie my­śla­łem, że może stać się jed­nym z czyn­ni­ków mo­jego przed­wcze­snego końca). Ale my je­ste­śmy, do kurwy nę­dzy, wy­wia­dem, dla­tego mie­li­śmy ama­tor­ską ka­merę ter­mo­wi­zyjną. Cie­kawa ekipa – trzy de­mony w si­to­wiu, ka­ra­bin ma­szy­nowy, dwa au­to­maty i ka­mera.

Nie tylko ja mia­łem złe prze­czu­cia. Cze­czen, który jesz­cze kilka se­kund temu śmiał się, na­gle spo­waż­niał i prze­mó­wił po­waż­nie:

– Po­wie­dzia­łem Ło­mowi, żeby stał na war­cie jako pierw­szy, póki nie pójdę spać. Po­leżę z nim, by wy­ja­śnić mu, co i jak. Po­tem niech się kła­dzie spać, a ja po­leżę. Je­steś ostatni.

– Do­bra.

To­wa­rzy­sze po­ło­żyli się z ter­mo­wi­zo­rem na wale obok, a ja ni­żej. Jed­nak ścią­gną­łem ka­mi­zelkę, roz­ło­ży­łem na ziemi i po­ło­ży­łem się na niej jak na ma­te­racu, z głową na ple­caku, a twa­rzą zwró­coną do na­szych ty­łów. Świersz­cze i żaby śpie­wały w tan­de­mie. Nie było sensu się kon­cen­tro­wać, więc spu­ści­łem moje my­śli z łań­cu­cha. My­śli były nie­zwy­kle szczę­śliwe z tego po­wodu, dla­tego też szybko za­częły pod­su­wać mi ko­lo­rowe ob­razy oraz fle­szbeki z prze­szło­ści. (To mu­siały być oznaki wy­koń­cze­nia ner­wo­wego, ale cza­sem były za­bawne i na te­mat).

Jak na nią mó­wili? Kieł­basa. Tak, baba od kieł­basy. Ha, ha, ha, jeź­dziła zie­lo­nym ro­we­rem. Boże, mi­nęło 17 lat...

Przed do­mem le­żało trzech łaj­da­ków z T-150, z do­zow­nika sy­pała się pa­sza...

Nie, jest nie­zła, wy­je­bał­bym ją. Cho­ciaż... Nie, gdyby to było te­raz, to tak, ale nor­mal­nie to nie. Niech sie­dzi w swoim Hol­ly­wood, czy gdzie tam i łasi się do tych swo­ich tre­ne­rów fit­ness.

...O, ku­pię so­bie pod­grze­wacz jak wyjdę do cy­wila i będę ćmić fajkę w jego świe­tle. Idiota, ja je­bię...

Po­ja­wiły się u mnie wła­śnie ta­kie my­śli.

Za­sną­łem. Wo­kół wy­strzały, ci­che chra­pa­nie chło­pa­ków, świersz­cze, a w gło­wie te my­śli. Pa­mię­tam, że śniły mi się kre­skówki Di­sneya. Cie­płe, do­mowe i bez­pieczne. Pach­nące ko­tle­tami i jabł­kami. Było bar­dzo do­brze, ale wkrótce za­czął się przez nie prze­bi­jać nie­po­kój. Nie chcia­łem że­gnać się z do­bro­dusz­nym Guf­fim, ale nie­stety mu­sia­łam się obu­dzić. Gdzieś nade mną w ciem­no­ści chło­paki ci­cho roz­ma­wiali. Poza tym było spo­koj­nie – z rzad­kimi po­je­dyn­czymi wy­strza­łami pod­kre­śla­ją­cymi ów spo­kój. Fu­uuuuh! (ro­biło się ner­wowo). Opie­ra­jąc głowę o ple­cak, za­pa­li­łem sto pięć­dzie­sią­tego pa­pie­rosa i za­czą­łem pod­słu­chi­wać, o czym mó­wią ko­le­dzy. Pół­szept Cze­czena nada­wał jego sło­wom ta­jem­ni­czo­ści w stylu Wie­czo­rów na chu­to­rze w po­bliżu Di­kańki Go­gola.

– Jak to ro­bi­łem? Wy­pu­ści­łem ka­bana ze stajni, za­rzu­ci­łem sznur na nogę, są­siad po­cią­gnął, po­wa­li­li­śmy go, a po­tem dźgnął go w serce, razzz... Póki ku­rzy­li­śmy, wy­pi­li­śmy po kie­liszku, po­że­gna­łem się z są­sia­dem, za­mkną­łem za nim furtkę, ka­ban po­ry­czał i zdechł... A po­tem sam, Tańka le­dwo na­dąża pół­mi­ski z mię­sem no­sić.

Łom rów­nież od­po­wie­dział pół­szep­tem:

– A u nas to naj­czę­ściej przy­wią­zują do słupa, pod­rzy­nają gar­dło no­żem, szybko od­cieka i tyle.

– No tak, ja tak rżnę na ba­zar, żeby mięso było ja­sne, a jak dla sie­bie, to szpi­kul­cem.

– Tak jest. Sma­lec też jest biel­szy – kon­ty­nu­ował Łom.

Roz­ba­wił mnie ten dia­log, więc prze­czoł­ga­łem się do nich, żeby jesz­cze się z nimi po­dro­czyć. Pół­szep­tem po­wie­dzia­łem:

– Pst! Rzeź­nicy, nie prze­gap­cie wy­bu­chu.

– Za­po­mnie­li­śmy się cie­bie za­py­tać.

– Wi­tia, po­wiedz chłopu, jak pra­wi­dłowo ubi­jać kury, roz­mna­żać kró­liki, a on ci opo­wie, jak ho­do­wać ba­rany. Pa­trz­cie, bę­dzie czym się za­jąć w cy­wilu.

– Bra­cie, patrz, że­byś nie prze­je­bał wy­bu­chu, kiedy rano bę­dziemy koń­czyć, bo tak żeś chra­pał, że dwa razy rzu­ci­łem w cie­bie ka­mie­niem i nic.

– Ochra­nia­łem tyły, nic nie ka­pu­jesz – uśmiech­ną­łem się, prze­cie­ra­jąc senne oczy.

– Uwa­żaj, Wi­tia, żeby cię rano nie wy­no­sili stąd no­gami do przodu! Ha, ha, ha!

Z po­zy­cji se­pa­ra­ty­stów, ja­kieś sie­dem­set me­trów od nas, niebo oświe­tliła ra­kieta i uka­zał się frag­ment nocy, ba­wiąc się syl­wet­kami i cie­niami. Wbi­li­śmy się twa­rzami w zie­mię. (Był taki od­ci­nek w ja­kimś fil­mie o woj­nie. Tak, te­raz je­stem w tej roli, a to uczu­cie jest da­le­kie od filmu).

Wy­da­wało się, że żu­czek (tak na­zy­wa­li­śmy wy­strze­loną ra­kietę) świeci całą wiecz­ność. Wresz­cie tuż nad zie­mią ogień roz­bły­snął, by wresz­cie zga­snąć. Wo­kół znów zro­biło się ciemno. Strze­lec se­pa­ra­ty­stów skie­ro­wał długą li­nię ostrzału do miej­sca, które wy­dało mu się po­dej­rzane. Z po­dej­rza­nego miej­sca w od­po­wie­dzi wy­strze­lono po­gar­dli­wie z SWD[6], a za­raz po­tem, z tego sa­mego miej­sca, SZU[7] od­po­wie­działo krótko z PKM-u[8]. I znowu wszystko uci­chło. (Ot i cała gadka).

Łom miał ubaw i wcale nie chciało mu się spać, więc my z Cze­cze­nem ze­szli­śmy na dół, le­że­li­śmy, pa­trząc w ciemne niebo.

– Uwiel­biam, gdy ktoś wy­cho­dzi po raz pierw­szy.

– Dla­czego?

– Wszystko go cie­kawi, jest od­po­wie­dzialny.

– I co?

– Nico, za­da­nia wy­zna­czone, można sku­bać sło­necz­nik, nie mar­twić się, że za­śnie.

– Ha, ha, ha! Tu­taj można za­snąć na wieki wie­ków.

Praw­do­po­dob­nie mi­nęło około go­dziny, gdy od wroga roz­le­gły się dwie salwy po trzy strzały.

– Co to było? – za­py­tał z góry za­nie­po­ko­jony Łom.

– Wa­si­lok[9], bra­cie, za­łóż hełm i zejdź na dół. Może to leci w na­szą stronę – od­po­wie­dział Cze­czen.

Nie wiem, jak to działa, ale kiedy co drugi dzień strze­lają do cie­bie moź­dzie­rze i ar­ty­le­ria, po wy­rzu­cie bez­błęd­nie okre­ślasz, czy leci w twoją stronę, czy nie. By­łem pe­wien, że te sześć min leci w nas.

– Chło­paki, to na pewno tu, ostroż­nie.

Dzie­sięć se­kund póź­niej ze­sztyw­nia­łem. By­li­śmy do­brze usta­wieni wzglę­dem kie­runku ostrzału, ale nie ma moż­li­wo­ści schro­nie­nia się przed ata­kami moź­dzie­rzo­wymi, a czy­sto hi­po­te­tyczny upa­dek miny dwa­dzie­ścia me­trów od nas nie po­zo­sta­wi­łaby nam żad­nych szans. Tak, za­wsze się my­śli, że leci pro­sto w nas.

Dwie lub trzy miny prze­cięły po­wie­trze i prze­le­ciały ja­kieś dwie­ście me­trów na pół­noc od nas. (Były wy­ce­lo­wane w punkt oporu, ale pu­dło­wały. Ta­kie ze­zo­wate moź­dzie­rze mogą rze­czy­wi­ście w nas tra­fić).

Dwie mi­nuty póź­niej salwy się po­wtó­rzyły.

– Spa­dają da­leko od nas? – za­py­tał Łom, za­pa­la­jąc pa­pie­rosa.

– Dwie­ście me­trów.

Tra­dy­cyjna dzie­siąta se­kundy, w któ­rej prze­sta­jesz od­dy­chać i uważ­nie słu­chasz.

Tak... Tak... Tak... Tak... To oni, czuję to!

Dwie miny spa­dły około stu pięć­dzie­się­ciu me­trów na po­łu­dnie od nas, a cztery jeb­nęły do wody ja­kieś trzy­sta me­trów da­lej.

– Gdzie oni, do cho­lery, strze­lają? – spy­tał sa­mego sie­bie Cze­czen ze zdu­mioną mordą.

Po­tem jesz­cze dwie salwy po trzy – i znów do­ni­kąd, i znowu ko­lejna. Po­mię­dzy sal­wami obaj z Ło­mem na zmianę ska­no­wa­li­śmy, za po­mocą ka­mery ter­mo­wi­zyj­nej, ob­szar, za który by­li­śmy od­po­wie­dzialni, oba­wia­jąc się, że ostrzał ma za­sła­niać na­dej­ście grupy.

Czwarta salwa roz­brzmiała ja­koś szcze­gól­nie, bar­dziej nie­przy­jem­nie i nie­po­ko­jąco niż po­zo­stałe. Rzu­ci­łem termę Ło­mowi, aby się­gnąć po moją ka­mi­zelkę. Pa­mię­tam jesz­cze, że zdą­ży­łem usły­szeć spa­da­jącą minę i nie­mal na­tych­miast coś wy­bu­chło bar­dzo bli­sko mnie, za­ty­ka­jąc mi uszy, a odłamki roz­sy­pu­jąc w si­to­wiu. Se­kundę póź­niej znowu to samo, po czym za­pa­dła ci­sza.

– Wszy­scy cali?

– Tak.

– No.

– Łom, bie­gnij na górę i zo­bacz.

Sen­ność ustą­piła, pu­ściły nerwy, więc za­chciało się jeść. Na szczę­ście w ple­caku zna­la­zła się paczka kra­ker­sów Tuk, duży snic­kers i bu­telka wody. Sie­dzie­li­śmy we trójkę i uważ­nie prze­żu­wa­li­śmy:

– Łom, gdzie terma?

– Zo­sta­wi­łem na gó­rze obok ka­ra­binu, przy­nieść?

– Nie, ale nie rób tak wię­cej, nie zo­sta­wiaj jej.

– Do­bra.

Mia­łem ogromną ochotę na kawę. Wzią­łem jed­no­ra­zowe opa­ko­wa­nie ja­cobsa i dwie sa­szetki cu­kru, a po­tem wszystko na raz wsy­pa­łem do gęby. Łom, uśmie­cha­jąc się, pa­trzył ze zdzi­wie­niem, jak krzy­wię się i roz­pusz­czam w ustach po­bu­dza­jący pro­szek.

– Daj mi tro­chę wody, kurwa, co tak sie­dzisz. Je­stem sta­rym, cho­rym czło­wie­kiem uza­leż­nio­nym od ko­fe­iny! Ha, ha, ha!

Sub­tel­nie za­pa­la­jąc pa­pie­rosa, po­czu­łem w rdze­niu krę­go­wym spoj­rze­nie na mo­ich ple­cach... ale po­wstrzy­ma­łem się i nie od­wró­ci­łem. Bez ter­mo­wi­zora nic nie wi­dać, a przez niego tyle, co nic (na pewno coś mi się prze­wi­działo z ner­wów).

Cze­ka­li­śmy da­lej. Łom nie­zmien­nie le­żał na gó­rze, więc my z Cze­cze­nem nie by­li­śmy do­pusz­czeni do PKM-u. Od czasu do czasu wcho­dzi­li­śmy do niego na po­ga­wędkę, a przez resztę czasu sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu na dole. W pew­nym mo­men­cie Cze­czen od­wró­cił się gwał­tow­nie do tyłu i długo wpa­try­wał się w za­ro­śla.

– Co tam, też coś ci się prze­wi­działo?

– A to­bie?

– Kiedy pa­li­łem, wy­da­wało mi się, że ktoś pa­trzy.

– Tak, mi też wła­śnie prze­szedł dreszcz po ple­cach.

Mil­cze­li­śmy, cze­ka­li­śmy i wpa­try­wa­li­śmy się w chasz­cze.

Ocze­ki­wa­nie do­bie­gło końca, gdy Łom z ter­mo­wi­zo­rem sto­czył się na dół. Oczy miał sze­roko otwarte, a głos za­nie­po­ko­jony:

– Chło­paki, ktoś tam cho­dzi, tyle co wi­dzia­łem.

Wska­zał pal­cem w stronę na­szej po­zy­cji na le­wej flance.

– Tam jest nasz punkt oporu.

– Sto me­trów od nas?

– Nie, ja­kieś sie­dem­set... Daj termę.

Ostroż­nie wspią­łem się na śro­dek wznie­sie­nia, po­ło­ży­łem się na boku, zdją­łem za­bez­pie­cze­nie, po­ło­ży­łem AKM obok sie­bie i za­czą­łem ob­ser­wo­wać tył przez ka­merę ter­mo­wi­zyjną, za­sta­na­wia­jąc się nad moż­li­wymi wa­rian­tami roz­woju ak­cji.

Mało praw­do­po­dobne, że wy­cza­ili nas, kiedy zaj­mo­wa­li­śmy po­zy­cję czy rwa­li­śmy trawę. Skoro się nami za­in­te­re­so­wali, to coś mu­siało pójść nie tak... Ups! A co ta­kiego wi­dać przez ka­merę? Ach, po­wa­lona kłoda... Chu­jowe wej­ście. Naj­praw­do­po­dob­niej tra­fi­li­śmy pod moź­dzierz, dla­tego nie wa­lili w tę stronę z gra­nat­nika. Te­raz oni, my i na­sze uzbro­je­nie je­ste­śmy na tej sa­mej li­nii. Oni tam nie są idio­tami, nie będą się po flan­kach strze­lać, a jak już, to nad nami... Oho, co tu się ru­sza? Nie ru­sza się?... Nie, wy­da­wało mi się... Nie mo­żemy strze­lać z ka­ra­binu, żeby swo­ich nie tra­fić. A se­pary mogą strze­lać, gdzie chcą, bo wkoło wszę­dzie mają na­szych. Chuj­nia straszna. Jaki mają cel? Prze­gnać nas za wznie­sie­nie. A co tam bę­dzie? Druga grupa z ka­ra­bi­nami i ter­mo­wi­zo­rem, która ma nas roz­je­bać?

Na se­kundę ode­rwa­łem się od ka­mery:

– Łom – szep­czę.

– Ja – od­po­wiada szep­tem.

– Da­waj do PKM-a i patrz uważ­nie przed sie­bie.

– Okej.

Tym­cza­sem Cze­czen pod­szedł dwa­dzie­ścia me­trów, uklęk­nął, by prze­su­wać lufę z le­wej na prawą, cze­ka­jąc na kie­ru­nek i roz­kaz od­da­nia strzału, a ja przy­su­ną­łem so­bie ka­ra­bin bli­żej. Wró­ci­łem do kon­tem­pla­cji chasz­czy przez termę:

– Bar­dzo... bar­dzo... cie­kawy film... Bes­son po­szedł do kuchni za­pa­lić – mru­cza­łem do sie­bie pod no­sem, pa­trząc w krzaki. Od chwili wy­kry­cia ru­chu mi­nęły dwie mi­nuty, pod­czas któ­rych nie zo­ba­czy­li­śmy ni­czego. (Cho­lera, czy Łom się nie po­my­lił? O, ba­te­ria się wy­czer­puje). Ko­lejne dzie­sięć se­kund wpa­try­wa­nia się... i jest! Dwie go­dziny i na­tych­mia­stowy zwrot ak­cji – syl­wetka. Zro­bi­łem zbli­że­nie, po któ­rym po­czu­łem gę­sią skórkę na ca­łym ciele, a ad­re­na­lina za­szu­miała mi w gło­wie. Był tak bli­sko, że wy­da­wało mi się, że roz­po­zna­łem w pod­czer­wieni letni kom­bi­ne­zon ma­sku­jący... ja­kieś sto dwa­dzie­ścia me­trów. Nie za bar­dzo wie­dzia­łem, co zro­bić w ta­kiej sy­tu­acji. Cze­czen był star­szy rangą, bo był młod­szym sier­żan­tem, a ja zwy­kłym sze­re­go­wym. Ale tak na­prawdę w Ki­jo­wie i szta­bach wszy­scy byli „starsi”, a my sta­no­wi­li­śmy grupę, w któ­rej każdy był bo­ha­te­rem, a nie tym, kto czeka na pi­semne roz­kazy. Za­czą­łem krzy­czeć szep­tem:

– Pst! Cze­czen, da­waj tu­taj. Ło­ooom!

Z góry sły­chać było szept Łoma:

– Co tam?

– Na dru­giej, na ka­me­rze, patrz!

(Kurwa, kto my je­ste­śmy, ama­to­rzy?! Lu­dzie bez przy­go­to­wa­nia, byle jacy – walcz­cie, chło­paki. Co tu ro­bić? Co tu ro­bić?).

Tym­cza­sem Cze­czen ostroż­nie, jakby wą­cha­jąc przed sobą po­wie­trze PBS-em[10], pod­su­nął się do mnie i szyb­kim szep­tem rzu­cił:

– Bra­cie, oni chcą nas zmu­sić do przej­ścia na tamtą stronę.

– Chwila, Łom ob­ser­wuje.

(Chu­jowo, że jest tak ci­cho, bar­dzo chu­jowo. Za­sta­na­wiamy się. Nie mo­żemy się wy­co­fać, żeby zmie­nić li­nię, nie prze­wi­dzie­li­śmy tego, a naj­praw­do­po­dob­niej nasi lu­dzie usuną nas z drogi... i do­brze zro­bią. Uciec za na­syp to też nie jest wyj­ście, będą nas mieć jak na dłoni, kurwa. Po­zo­stało tylko prze­cią­gać czas, „za­krę­cić ka­ru­zelę” i, je­śli to moż­liwe, na­pa­rzać UC-ami – na­bo­jami o zmniej­szo­nej mocy do strze­la­nia z PBS).

Łom otrzy­mał roz­kaz od Cze­czena: „Ła­duj we wszystko, co się przed tobą ru­sza” i wczoł­gał się na górę. We­szli­śmy z ter­mo­wi­zo­rem na sam szczyt wału nieco da­lej od ka­ra­binu ma­szy­no­wego. Uklęk­ną­łem, a Wi­tia krył tyły.

Przez około mi­nutę nic nie było sły­chać, a po­tem prze­le­ciała kula. Bar­dzo bli­sko mię­dzy mną a moim part­ne­rem. Na­stęp­nie druga tra­fiła o as­falt i od­biła się w niebo, trzy me­try od nas roz­bły­sły się iskry. Przy­le­ciały bar­dzo ci­cho, nie było sły­chać wy­strza­łów. Le­że­li­śmy obok sie­bie, przy­kle­jeni do drogi.

– Sie­riożka, oni też mają PBS, cza­isz? Ha, ha, ha.

– Jeju, no za­je­bi­ście.

– Saj­gon­cik?

– No?

– My­ślę, że skoro mają PBS-y, to pew­nie i ter­mo­wi­zor, a my tu na as­fal­cie le­żymy.

Prze­mil­cza­łem jego wy­po­wiedź, bo od tych słów nie zro­biło mi się le­piej, po pro­stu ga­pi­łem się da­lej w termę.

Tak... Tak... Mam go!

Po­chy­lona po­stać prze­bie­gła od drzewa do drzewa.

– Wi­tia, jest. Wsta­jemy.

Klę­cza­łem na jed­nym ko­la­nie, pa­trzy­łem w ka­merę i wo­dzi­łem pal­cem wy­cią­gnię­tej przed sobą ręki, a Cze­czen syn­chro­nicz­nie z moim pal­cem po­ru­szał au­to­ma­tem. Krótko mó­wiąc, ja by­łem ope­ra­to­rem AKM-u, a on strzel­cem.

Gdy tylko wi­dzia­łem ruch, za­trzy­my­wa­łem rękę i mó­wi­łem: „Te­raz”, a mój part­ner od­da­wał po dwa strzały. Mó­wi­łem: „Jesz­cze” – ko­lejne dwa, a ręka kon­ty­nu­owała po­szu­ki­wa­nia. Po szes­na­stym wy­strzale za­sze­le­ściła od­po­wiedź i prze­by­wa­nie na wale zro­biło się nie­bez­pieczne. Zna­li­śmy już swoje po­zy­cje, dla­tego nie mo­gli­śmy dłu­żej zo­stać w tym miej­scu. Po­pa­trzy­łem na Cze­czena, ten od­dał pięć strza­łów i ci­cho zsu­nął się na dół. Ja rów­nież strze­li­łem pięć razy z ko­lana i ru­szy­łem za nim. Do­czoł­ga­li­śmy się do na­szego ka­ra­binu, a se­pa­ra­ty­ści skon­cen­tro­wali ostrzał na dro­dze. Pa­trząc tro­chę z boku, zro­zu­mie­li­śmy, gdzie się znaj­dują.

– Łom, łap ka­merę. Wi­tia, idziemy.

Prze­miesz­cza­li­śmy się ci­cho i ostroż­nie, od czasu do czasu strze­la­jąc. Gniazdo se­pa­rów roz­ru­szało się, a in­ten­syw­ność ich ostrzału wzro­sła. Mi­nęło już koło pię­ciu mi­nut, ale wie­dzie­li­śmy, że z taką siłą nie mogą dzia­łać wiecz­nie. Łom miał szczę­ście, krzyk­nął na całe gar­dło:

– Wi­dzę!

Wi­tia, który strze­lał tuż obok mnie, rów­nież krzyk­nął na cały głos:

– Ognia!

Noc roz­darło dzie­sięć wy­strza­łów... I jesz­cze trzy.... i jesz­cze pięć... i jesz­cze dwa... Żaby za­re­cho­tały dziko, a ostrzał z tyłu ustał. Prze­czoł­ga­łem się do Łoma, wska­za­łem mu ręką si­to­wie po pra­wej stro­nie:

– Tu­taj wal. Śmiało, te­raz się prze­stra­szyli i we­szli w trzciny. Na­pier­da­laj po trzci­nie.

Łom chwy­cił za kolbę, po­cią­gnął długą se­rię po za­ro­ślach trzy me­try od li­nii brzegu. Kule pięk­nie cięły za­ro­śla i wbi­jały się w wodę. Naj­wy­raź­niej punkt oporu se­pa­rów od­ga­pił od nas, po­sta­na­wia­jąc strze­lać do ukra­iń­skiej jed­nostki, a tej nie za­pra­sza się do walki dwa razy – od­po­wie­dzie­li­śmy wszyst­kim, czym mo­gli­śmy. Ta­kim spo­so­bem, za­nim Łom zdą­żył pu­ścić ko­lejną se­rię, wo­kół nas wy­bu­chła zwy­czajna wojna.

Druga se­ria prze­szła de­li­kat­nie na prawo od pierw­szej. Kule ko­siły si­to­wie, ude­rza­jąc o wodę – je­den chlu­pot. Łom też usły­szał wy­buch, a po­tem po­wtó­rzył jesz­cze strzał w to samo miej­sce.

– Wszystko. Wy­co­fu­jemy się!

Ostatni raz po­pa­trzy­łem przez ter­mo­wi­zor w miej­sce, skąd było sły­chać dźwięki. Przez si­to­wie chuja wi­dać, ale mi się zda­wało... No nie, prze­wi­działo mi się.

Sy­tu­acja do tego czasu cał­ko­wi­cie wy­mknęła się spod kon­troli, wcią­gnę­li­śmy się w walkę, kule grupy, która do nas strze­lała, przy­la­ty­wały nie wia­domo skąd, a nam koń­czyły się na­boje.

Krótko mó­wiąc, trzeba było da­wać nogę. Ze­bra­li­śmy się i na ko­la­nach ru­szy­li­śmy w stronę punktu oporu Brzeg, grze­cho­cąc bro­nią. Na­sza prze­waga po­le­gała na tym, że by­li­śmy w ja­mie, na­to­miast sła­bym punk­tem była na­sza kom­pletna dez­orien­ta­cja co do tego, jaka jest po­zy­cja prze­ciw­nika oraz ten pie­kielny ha­łas na­szej kontr-dy­wer­syj­nej grupy.

Prze­szli­śmy ka­wa­łek na czwo­ra­kach, a po­tem po­zwo­li­li­śmy so­bie iść gę­siego. Tra­jek­to­ria po­ci­sków wska­zy­wała na to, że wróg rów­nież się od­dala. Da­lej szli­śmy już wy­pro­sto­wani na dwóch no­gach. Do­szli­śmy do rury, która była na­szym punk­tem orien­ta­cyj­nym. Aby po­ko­nać resztę ścieżki, mu­sie­li­śmy wyjść na górę i, bę­dąc w polu ostrzału, prze­biec co sił trzy­sta me­trów. Wy­ją­łem ra­dio z ple­caka, żeby po­łą­czyć się z na­szymi, ale na ka­nale była ci­sza...

– Brzeg. Brzeg. Tu Zo­rza. Brzeg. Brzeg. Tu Zo­rza.

– Je­steś na tym ka­nale?

– No na dru­gim prze­cież.

– Mó­wił o trze­cim!

– Kurwa.

Prze­łą­czy­łem ka­nał i spró­bo­wa­łem po­now­nie:

– Brzeg. Brzeg. Tu Zo­rza.

– No kurwa!

– Brzeg. Brzeg. Tu Zo­rza.

Ra­dio mil­czało. Po­sta­no­wi­li­śmy wyjść na drogę, by ucie­kać w kie­runku swo­ich. W końcu wie­dzie­li­śmy, że je­ste­śmy nie­da­leko, bo by­li­śmy pewni, że sły­szymy nasz ka­ra­bin. Droga była pu­sta i uszko­dzona przez miny – jed­nak po tym, jak prze­dzie­ra­li­śmy się przez trzciny oraz chasz­cze bie­ga­nie po niej było bajką. Nie wi­dzieli nas, nic nie prze­szka­dzało na­szemu sprin­towi... Nic poza my­ślą, że nasi lu­dzie mogą nas za­bić, bo to nie ćwi­cze­nia, a przed od­da­niem strzału nikt o pasz­port nie za­pyta. Ko­rzy­sta­jąc ze zmiany kąta ob­ser­wa­cji, po raz ostatni włą­czy­łem termę, aby przyj­rzeć się miej­scu, z któ­rego do­bie­gały wrza­ski i pu­ka­nina. W tym re­jo­nie, na wo­dzie przed si­to­wiem, ni­czym w męt­nych wo­dach Gan­gesu, ko­ły­sały się dwa punkty po­dob­nej wiel­ko­ścią do... chuj wie, do czego.

W końcu usły­szeli nas w punk­cie oporu i po­świe­cili la­tarką. W od­po­wie­dzi po­ma­cha­li­śmy, a na­stęp­nie ra­do­śnie po­bie­gli­śmy w stronę świa­tła...

Po przy­by­ciu na miej­sce krótko opo­wie­dzia­łem śpią­cemu Re­wie prze­bieg wy­da­rzeń. Stał w majt­kach, pa­lił i ki­wał głową.

– Czyli udało się?

– Tak jest.

– A jest co prze­ka­zać do­wódz­twu?

– Nie.

– W ta­kim ra­zie po pro­stu prze­każę, że „wy­kryli wroga na czas i uda­rem­nili wtar­gnię­cie grupy nie­le­gal­nej for­ma­cji woj­sko­wej o cha­rak­te­rze dy­wer­syjno-zwia­dow­czym”.

– Jak tam so­bie chcesz.

– Idź­cie spać.

– Nie chcemy bu­dzić pie­choty. Zde­cy­do­wa­li­śmy, że idziemy do chło­pa­ków na po­ste­ru­nek ob­ser­wa­cyjny. Do przej­ścia mamy tylko pół ki­lo­me­tra, sami swoi i jest gdzie się wal­nąć spać.

– Tylko ostroż­nie.

Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej za­dzwo­nimy do drzwi, chło­paki z punktu ob­ser­wa­cyj­nego otwo­rzą. Za­pa­limy, wy­pi­jemy kawę i pój­dziemy spać. Ścią­gnę ka­burę, padnę na ka­napę, włożę pi­sto­let pod po­duszkę, by fi­nal­nie za­paść w głę­boki sen... Z po­wodu zimna obu­dzę się o 8:17 i zo­ba­czę, jak ko­lega grze­bie w ko­mo­dzie, wy­ciąga ja­kiś koc, pod­cho­dzi do mnie, po­pra­wia pi­sto­let, przy­krywa mnie

– Dzię­kuję, mamo.

– Śpij już, nie mat­kuj mi.

Zdążę jesz­cze po­my­śleć o tym, że mam przy so­bie swo­ich i prze­kręcę się na drugi bok...

#Wojna

Wy­obraź­cie so­bie... Ty­siące zwy­kłych męż­czyzn wy­ko­nuje po pro­stu ru­ty­nową pracę woj­skową, dzięki któ­rej ist­nieje wo­kół was ten piękny świat. Oczy­wi­ście po­szcze­gólna służba wy­gląda nieco ina­czej, każda praca ma swoje wady i za­lety, ale trzeba się nią za­jąć.

My na przy­kład mie­li­śmy dużo pracy po­le­ga­ją­cej na cią­głym ła­że­niu. Włó­czysz się, zaj­mu­jesz róż­nymi spra­wami, po­zna­jesz lu­dzi. Dla cie­bie nie ma w tym nic nie­zwy­kłego, to po pro­stu praca, którą trzeba wy­ko­ny­wać kon­se­kwent­nie i efek­tyw­nie. La­tem, wio­sną, je­sie­nią czy zimą. Zima jak zima... Choć chyba ta­kie sfor­mu­ło­wa­nie nie do­ty­czy zim w Don­ba­sie...