Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[O KSIĄŻCE]
Prawdziwa wojna to Brud [*khaki] rutyna, niezależnie od tego, co pokazują w telewizji. Dla niektórych to zwyczajność i codzienna praca, dla innych obowiązek wobec ojczyzny. W każdej wojnie jest jednak miejsce na uczucia, przygody, humor, podziw, zrozumienie, czasem współczucie, a czasem tęsknotę. Są też rzeczy, o których wolelibyśmy w ogóle nie wspominać, ale których nie da się zapomnieć, niezależnie od tego, jak bardzo się staramy. O tym wszystkim, o dobrym i złym, zabawnym i smutnym, traktuje książka „Brud”. Autorem jest jeden z wielu, którzy przeżyli wojnę na Donbasie, i jeden z nielicznych, którym wystarczyło inteligencji, siły, cierpliwości i talentu, aby o tym napisać.
***
Siergiej Siergiejewicz „Sajgon” (ur. 1985 w Obwodzie Dniepropietrowskim) – ukraiński pisarz, weteran wojny rosyjsko-ukraińskiej, brał udział w działaniach wojennych w latach 2015-2016. Zmobilizowany ponownie po 24.02.2022. Z wykształcenia politolog. Laureat nagrody Książka Roku BBC za powieść „Jupak”.
***
Aleksandra Brzuzy - tłumaczka z języka rosyjskiego i surżyka („Plan naprawy Ukrainy” Łesia Bełeja). Absolwentka filologii rosyjskiej UJ i studiów tłumaczeniowych na Katedrze UNESCO. Stypendystka na Uniwersytecie Hradec Kralove. Lektorka języka polskiego i rosyjskiego, wykładowczyni w Instytucie Filologii Wschodniosłowiańskiej UJ w latach 2017-2021. Laureatka nagrody Kraków Miasto Literatury UNESCO 2023. Miłośniczka kultury środkowoeuropejskiej.
***
Od 2014 roku w dyskursie literackim Ukrainy toczy się dyskusja na temat gdzie są nasi Céline, Remarque i Hemingway. Siergiej Sajgon jest, właśnie, odpowiedzią na to pytanie. Jest człowiekiem który zna i postrzega wojnę ze środka a w dodatku ma świetny styl i wyrafinowane odczucie rzeczywistości, w której przebywa.
Łeś Bełej
***
[FRAGMENT]
Rozwiązywałem złożone dylematy po trzydzieści minut każdy: wypić wodę na raz czy wypić kawę rozpuszczalną z tą wodą?
Prawdopodobnie to właśnie w takich miejscach zaczynasz inaczej oceniać siebie, ludzi i ich poczynania.
Jesień, w nocy chwyta mróz i wszystkie liście z drzew opadają w jednej chwili, a twoim domem na kolejne dwa dni jest dołek o głębokości trzydziestu centymetrów ze śpiworem i karimatą na dnie. Obok niego są jeszcze dwa takie same. W nich siedzą twoi „współpracownicy w niebezpiecznej robocie”.
Odwrócona noc w kamerze termowizyjnej, para z ust i szron na rzęsach. Czasami złościsz się na siebie, debila, że się w to wszystko wplątałeś, masz ochotę na gorącą kawę i kąpiel. Pragniesz zapachu świeżej pościeli i szybkiego internetu, marzysz o dzikim seksie i... złościsz się na siebie jeszcze bardziej... Odpędzasz te myśli i zaczynasz zamęczać się innymi.
Z każdą nową zmianą w punkcie obserwacyjnym, z każdym wyjściem na poszukiwania, z każdą tajną misją zanikają. Chcę tylko kawy, pieprzenia i spokoju. Spać też przestaje się chcieć z czasem, z resztą po co chcieć, skoro każdy ma swoje godziny warty. Chcesz czy nie, ale będziesz spać według chronometru... jeśli dadzą... jeśli zaśniesz. Bez sensu jest chcieć spać, dlatego właśnie przestaje się chcieć.
Jeszcze chce się, żeby ktoś przynajmniej przyszedł się ponapierdalać, do cholery, żeby nie siedzieć tu na marne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SERIA PRZEKŁADÓW prowadzona przez Aleksandrę Małecką i Piotra Mareckiego
· Napitki & literatura. Antologia opowiadań holenderskich i flamandzkich, pod redakcją Barbary Kalli i Bożeny Czarneckiej, przełożyły z języka niderlandzkiego Barbara Kalla, Bożena Czarnecka i Ewa Dynarowicz
· Ambrose Bierce, Diabli dykcjonarz, przełożył Mateusz Kopacz
· Anthony Joseph, Afrykańskie korzenie UFO, przełożyła Teresa Tyszowiecka Blask!
· Robert Burton, Anatomia melancholii, wybrał i przełożył Michał Tabaczyński
· Jean Ray, Malpertuis, przełożył Jakub Polaszczyk
· Niña Weijers, Konsekwencje, przełożyła Jadwiga Jędryas
· Ishmael Reed, Mambo dżambo, przełożyła przełożyła Teresa Tyszowiecka blasK!
· Katarína Kucbelová, Czepiec, przełożyła Katarzyna Dudzic-Grabińska
· Peter Markus, Bob albo mężczyzna na łodzi, przełożył Piotr Siwecki
· Antologia opowiadań. Ruska klasyka zestawił i przełożył Daniel Majling, przepisała Weronika Gogola
· Kathy Acker, Krew i flaki w szkole średniej, przełożył Andrzej Wojtasik
· Judith Schalansky, Spis paru strat, przełożył Kamil Idzikowski
· Łeś Bełej, Plan naprawy Ukrainy, przełożyli Aleksandra Brzuzy, Maciej Piotrowski, Ziemowit Szczerek
· Nicol Hochholczerová, Tego pokoju nie da się zjeść, przełożył Rafał Bukowicz
· Barbora Hrínová, Jednorożce, przełożyła Olga Stawińska
· Iceberg Slim, Alfons. Historia mojego życia, przełożyła Teresa Tyszowiecka Blask!
· Sergiej Sergiejewicz Sajgon, Brud, przełożyła Aleksandra Brzuzy
KOLEJNE KSIĄŻKI W SERII
· Joost de Vries, Republika, przełożył Jan Pędziński
· Katja Gorečan, Książeczka macierzyńska, przełożył Miłosz Biedrzycki
· Harry Josephine Giles, Port hwjezdny Topjo, przełożył Krzysztof Bartnicki
· Judith Schalansky, Szyja żyrafy, przełożył Kamil Idzikowski
Zamiast wstępu
Pewnego razu, podczas kolejnego wyjścia, Workuta siedział obok mnie i ciężko oddychając od ilości adrenaliny powiedział:
– Sajgon?
– Co tam? – odpowiedziałem zdyszany.
– Ty PZ.
– Pojeb Zwyczajny?
– Ha, ha, ha! Nie, przeciwpancerno-zapalający.
– Stowarzyszenia niedojrzałej młodzieży?
– Kogooo?
– Frajerów, krótko mówiąc.
– Ej, dlaczego ciągle nazywasz mnie frajerem?! – Wkurzył się towarzysz.
– Bo jesteś za mały i za głupi...
– I nie byłem nigdy w wielkiej dupie, wiem. – Dokończył za mnie.
– No właśnie.
Pod koniec służby siedziałem w bazie w cieniu na karimacie, ładowałem BK[1] i układałem plan na życie w cywilu. Plan był prosty: pomagać chłopakom. Wyprowadzić się z wiochy. Nie zamarznąć zimą. Nie zdechnąć z głodu...
Zamyśliłem się i przyłapałem się na tym, że wkładam do magazynka trzydziesty pierwszy nabój. Trzymałem go w dłoni, patrząc na jego czarno-czerwoną końcówkę, póki warkot samochodu nie sprowadził mnie z powrotem na ziemię.
– I napisać książkę.
Ten punkt planu wypowiedziałem na głos. Zapaliłem papierosa i ponownie spojrzałem na nabój. Gdzieś w oddali słyszałem rozmowy i wygłupy kolegów. Nie odwracając głowy, krzyknąłem jak oparzony:
– Paaaaszaaa!
Po kilku buchach papierosa spróbowałem ponownie:
– Pasza, jebany cwelu!
Wkrótce lekkim krokiem podszedł do mnie Pasza.
– Co tam?
– Sądząc po twoim chodzie, jesteś w trybie bezczynnego rozpoznania?
– No tak.
– Trzymaj nabój, wyciągnij pocisk, weź wiertarkę i wierć na trzy.
– Po co to?
– Trzeba książkę pisać.
– A nabój co ma do tego?
– Bo PZ.
Od tego dnia minęło około dwudziestu miesięcy, a teraz trzymacie w rękach tę właśnie książkę. To zbiór opowiadań o wojnie, brudzie i zwykłych ludziach w niezwykłych warunkach. Ta książka jest dla mnie trudna, nie wszystko chciało mi się ponownie przeżywać, ale tylko w ten sposób mogłem ją napisać. Pisałem prostymi słowami i szczerze. To prawda dla tych, którzy nie widzieli wojny, a gorzki uśmiech dla tych, którzy widzieli brud Donbasu. Błoto koloru khaki.
28.02.2018 r., Sajgon.
#Będę
Będę siedział w ciemności dupą na ziemi i wkładał kawałki wacika między palce u nóg, założę skarpetki pachnące mydłem i mocno zasznuruję buty, jednocześnie będę od niechcenia odpowiadać na pytania ludzi zbierających się wokół mnie. Zakaszle szyszyga[2], zatupocą nogi, coś brzęknie i rozniesie się ochrypły okrzyk:
– No jebana ciota!
Obudzę się trochę wcześniej – mianowicie o trzy cele wcześniej. Będzie bardzo zimno, a do tego dojdzie straszna chęć palenia. W korytarzu słychać szczekanie owczarka niemieckiego i stukanie drewnianych młotków o płytki.
Krzyk... Zawsze krzyczy. Już... na pewno będą ponad trzy dni, ale dokładnie nie będę w stanie tego określić, stracę rachubę, więc się nie doliczę. Nie będę też wiedział, która jest godzina. Krzyk nie będzie miał sensu – pies będzie szczekał jeszcze zajadlej, a ryzyko ponownego dostania pałką po plecach będzie znacznie większe.
Będę szedł leśną drogą z rękami skrzyżowanymi na piersi, z plecakiem na plecach, AKM-em i hełmem przerzuconym przez plecy. Wyprzedzi mnie biegnący strzelec z pierwszego plutonu. Będę patrzeć za nim i oczywiście zapalę papierosa, bo jest to „droga jednego papierosa”. W myślach wymienię wszystko, co mam w plecaku i na sobie. Przypomni mi się, że nie nakleiłem taśmy pod nakolannikiem i z żalem cmoknę.
Wypełznę spod szarej pościeli i wepchnę bose, sine od zimna stopy w gumowe pantofle. Pospiesznie zwinę materac, poduszkę i kołdrę w rulon.
Skrzypiące drzwi sąsiadującej celi otworzą się, czemu będzie towarzyszyć ujadanie psa i krzyki strażników w tle... Słychać głuche uderzenia. To drewniane młotki burzą centymetr po centymetrze wnętrze karceru za ścianą.
Będę szedł, a łącznik na wewnętrznym szlabanie podniesie wzrok znad ekranu telefonu i spojrzy na mnie leniwie. Uśmiechnę się do niego, a on, nieco rozjebany moją reakcją, podniesie usmarowaną dłoń do góry ze słowami:
– Powodzenia... tam.
– Podziękował. – Uśmiechnę się raz jeszcze, mijając go na szutrowej drodze.
Będę stał przed drzwiami, trzymając zwinięty tobołek. Drzwi celi są ograniczone przyspawanym łańcuchem i wyjść można tylko bokiem. Jest wąsko nawet dla takiego suchara jak ja. Człowiek z tobołkiem nie mieści się w szparze, dlatego należy go trzymać przed sobą. Jeśli zawahasz się przy wyjściu, klawisze zaczną machać pałkami i walić po głowie.
Już pierwszego dnia dam się nabrać na tę chujnię. Cholera, który już dzień? Siódmy? Dziewiąty? A może dziesiąty?
Zamkną się drzwi jednej z cel. Klucz w moim zamku się przekręci, a pies zaszczeka... Odruch Pawłowa, nie inaczej.
– Do wyjścia! – Rozniesie się odpychający ryk klawisza.
Ruszyć, przepchnąć tobół i wyjść na korytarz. Pies odruchowo szarpnie smyczą i zaszczeka, ale strażnik nie odpuści:
– Rzuć to na podłogę! – krzyknie pierwszy dozorca.
– Na kolana! – krzyknie drugi.
– Ręce na ścianę! – krzyknie strażnik z psem.
– Dłońmi w moją stronę!
Pies cały czas szczeka.
Pozycja na kolanach, z głową opartą o ścianę i rękami przyłożonymi w tym miejscu, gdzie normalni ludzie noszą zegarki, przypomina łabędzia...
Pies zaszczeka tuż nad moim uchem. Życie bez nikotyny pozwoli mi poczuć z pyska strażnika zapach barszczu, który troskliwa żona nałożyła mu do słoika do pracy. Chociaż kto by żył z takimi ciotami... to najprawdopodobniej barszcz od mamuśki.
Dokładnie w tej chwili pies mocno złapie mnie przednimi zębami za prawy bok – zawsze w to samo miejsce, ale bez krwi. Po pewnym czasie pojawi się tam siniak, a ból po takim ugryzieniu stanie się nie do zniesienia.
W środku zastuka drewniany młotek, wydając wesoły twist na kafelkach kibla. Pies dalej będzie ujadał na cały korytarz.
Stanę w nierównym szeregu mojego plutonu, rozejrzę się i sprawdzę, czy nie daj Bóg, kogoś nie ubyło... Chyba wszyscy. W szeregu pierwszego plutonu będą się wydurniać biali Chorwaci.
– Cicho tam – skrzywi się Byk.
– Przyzwyczaili się do takiego wołania w górach z jednej wioski do drugiej, nijak do nich nie dociera, że tu nie góry. – Chlapnę bez zastanowienia.
– Kogo ja tu słyszę takiego mądrego na korytarzu? – zapyta Śmiech.
– A kto pyta?
– Sajgon, to ty?
– Ja.
– A, no to pierdol sobie, biedaku, ty możesz. Myślałem, że nie ty, to Baton by podszedł i zajebał.
– Nie, wszystko spoko, niech se odpocznie, to ja.
– Dzięki – krzyknie Baton.
Wszyscy wybuchną śmiechem, a potem zobaczą światła latarek ukazujące dowódcę kompanii z mapą i lingwistę z krótkofalówkami.
Na wyjściu strażnik w kominiarce przypierdoli gumową pałką w obojczyk, ręka zacznie opadać, a wtedy z tyłu dobiegnie wrzask:
– Ręce! Ręce, do chuja! Dłońmi w moją stronę, kurwa! Nie opuszczać!
Ręka z wysiłkiem i bólem podniesie się do góry.
– Do celi, już!
Uda mi się prześlizgnąć na jedną trzecią sekundy przed tym, nim z rozmachem zatrzaśnie drzwi nogą.
Zdążyć po to, żeby spaść na beton i nie wiedzieć, za co złapać ręką, która przeżyła poranną katorgę – czy za plecy z sińcem, czy za obojczyk.
Przeciąg dmuchnie w twarz.
Silny.
W karcerze nie ma okien, które można otworzyć lub zamknąć sznurkiem, bo ściągnęli drzwiczki.
Mój „majątek” to ręcznik, szczoteczka do zębów, poszarpany nożem papier toaletowy, a obok sterta zaschniętej pasty do zębów na kawałku srajtaśmy.
Na dzień zabierają materac, szare posłanie i cienką poduszkę, żeby nie można było sobie poleżeć. Nie położysz się na pryczy bez materaca, bo na szerokości sześćdziesięciu centymetrów przyspawane są trzy cienkie struny, a na nich się nie da...
– Światło – powie dowódca kompanii i rozłoży mapę na szkolnym biurku. Ktoś włączy latarkę, by poświecić na nią z góry.
– Śmiech, Byku, chodźcie tutaj.
Śmiech wyjdzie z szeregu i żwawym krokiem ruszy za Bykiem.
Zaraz przydzieli im zadania, a potem pewnie zawoła mnie, bo nie ma naszego porucznika.
– Sajgon, chodź no tu.
Zrobię krok do przodu, trzymając za sobą wiszącą lufę giwery. Podejdę w kierunku plamki światła, mijając nierówny szereg ludzi, z którego będzie słychać cichy głos:
– Sajgon, jestem z tobą.
– Sajgooon, nie zapomnij o mnie.
– Strzelec jest zwarty i gotowy.
– Zabierz mnie.
Od tych słów poczuję się nieswojo, a nerwy sprawią, że będę miał nogi jak z waty.
Wiecie... to był najwyższy poziom zaufania, jakim ludzie obdarzyli mnie w całym moim życiu. Miałem prawo być z siebie dumny, ale ochujałem i pogubiłem się. Z tego powodu nie usłyszałem, co mówi dowódca, nie rozumiałem też mapy. Po prostu stałem bez ruchu i bez mrugnięcia okiem gapiłem się na nią. W głowie szumiały głosy tych specjalistów od suchej zabudowy, młodziaków, budowlańców, gołodupców, studentów i innych, nie będących zajebistymi komandosami czy superwojskowymi. Ale to oni zaufali mi tak bardzo, że ło...
Będę leżeć na betonowej podłodze z rękami wsuniętymi pod pachy i nogami owiniętymi ręcznikiem.
Leżeć i jebać się wyrzutami, niepokojem i złością na siebie.
To jest właśnie dno w piwnicy dniepropietrowskiego aresztu śledczego. Na równi z więźniami dożywotnimi oczekującymi na przeniesienie. Z pierdolonymi psami i wysublimowanymi strażnikami.
Tutaj możesz krzyczeć, wzywać matkę, wychowawcę ze szkoły lub wiejskiego ratownika medycznego, ale w odpowiedzi dostaniesz jedynie pałką w pizdę. Straszne było nawet nie samo miejsce, ale świadomość, że nie należysz do siebie. Twoja wolność, zdrowie, życie są w rękach obcych, a masz dopiero dwadzieścia lat.
Będę palił w pobliżu szyszygi z chodzącym silnikiem. Z odbiornika posypią się komendy, cyfry i plusy.
NaszBRDM[3] przemknie obok, a ktoś zasalutuje dwoma palcami przyłożonymi do krawędzi hełmu. W odpowiedzi zasalutuję i uśmiechnę się do siebie. Chłopcy podjadą, zaczną pakować plecaki, amunicję oraz broń do samochodu, a na koniec sami wskoczą do wozu.
Wyrzucę niedopałek, wsiądę po lewej stronie. W lusterku wstecznym zobaczę żar papierosa kierowcy.
– Czekamy! – krzyknąłem.
Światło w kabinie zapaliło się i zgasło.
Wskoczę na tył, siądę obok cicho szepcącej grupy.
Radio będzie milczało... O, zapalę papierosa.
Specjaliści od suchej zabudowy, młodziaki, budowlańcy, gołodupcy, studenci i inni będą rozmawiać, śmiać się.
Ich życie, zdrowie, wolność w dużej mierze będzie zależało ode mnie, a moje od nich.
Są młodzi, pod wieloma względami naiwni, bardzo rozpieszczeni, a często zmęczeni życiem na społecznym dnie. Dlatego są przyzwoici... dlatego nie boją się jazdy tym samochodem. Dlatego chcą nim jeździć...
W ciemności flegma dźwięcznie uderzy o liść krzaka na poboczu.
Ooooch, Lordy, trouble so hard – zabrzmi w głowie bardzo cicho i niewyraźnie. Przestanę oddychać, żeby lepiej słyszeć.
Ooooch, Lordy, trouble so hard – zabrzmi głośniej, wyraźniej.
Uśmiechnę się i mocno zaciągnę papierosem. Podążając za wyrzuconym niedopałkiem, radio rzuci komendę do wyjścia:
– Pierdolnij Tatarowi w kabinę – krzyknę do siedzącego w kącie, a kolba karabinu uderzy dwa razy w żelazo.
Don’t nobody know my troubles but God..., don’t nobody know my troubles but God – zaśpiewa w głowie głośno i donośnie.
Workuta zobaczy mój uśmiech i pytająco kiwnie głową.
– Dzisiaj ktoś umrze – powiem z uśmiechem, pochylając się nieco do przodu.
– Znowu słyszysz piosenkę? – zapyta, nachylając się do mnie z takim samym uśmiechem.
– No.
Parskniemy śmiechem, stukniemy się hełmami, podskakując na ławkach szyszygi. Wkrótce samochód skręci w prawo i czując płaską powierzchnię pod kołami, zacznie nabierać prędkości.
Będę...
#W mętnych wodach Gangesu
Pracowaliśmy na pozycjach bojowych. Robota jak każda inna – na przykład hydraulika. Do urzędu mieszkaniowego wpłynął wniosek o niezbędnym remoncie, więc majster nas tam wysyła. Trzeba naprawić linię frontu w miejscu przerwania, trzeba założyć plomby lub krany, tam, gdzie to konieczne... Świetne porównanie.
Piechota jest przyjazna. W domu znajduje się posterunek obserwacyjny, na podwórzu ognisko i kuchnia. Sprytny kucharz podczas nieobecności wyjebanej liczby dowódców zamieniał takie wyjazdy w święto. Zasadniczo było tak: praca w nocy, opierdalanie się w ciągu dnia i przygotowanie do nocy.
Siedziałem na jakiejś desce i strugałem kij nożem, resztki zrzucając do zapuszczonego basenu z zieloną, śmierdzącą wodą. (Tak, zajebiście, póki nie ma dowódców, można się poopierdalać).
– Sajgon! – krzyknął Rewa. I po opierdalaniu.
– Sajgooon! – krzyknął ponownie plutonowy, tym razem bardziej natarczywie.
– Co, Rewa, co się tam stało? Ktoś się beze mnie wysrać nie może?!
– Gdzie jesteś? – zapytał porucznik, będący bliżej.
– Przy bajorze.
– A, widzę.
Podszedł i usiadł obok mnie.
– Słuchaj, bracie, dowódca mówi, że separatyści postanowili sobie chodzić co wieczór między minami.
– Zawsze tak jest. Oni do nas, my do nich. – Filozofowałem, udając, że struganie kija to najważniejsza rzecz w moim życiu.
– Niebezpiecznie podchodzą, mogą przyjść na tyły.
– Przeciągnąć taśmę?
– Potem. Trzeba wyjść im naprzeciw.
– Dzisiaj będzie ciemna noc, na stówę będą chodzić.
– Tak, też tak pomyślałem. Mnie Bóg przez dowódcę przydzielił inne zadania. No i co, pójdziesz ty, Czeczen i... strzelca nam trzeba. No cóż, mamy tu tylko dwóch nowych, nie ma kogo wziąć.
– Ten nowy pójdzie, jak mu tam... Łom... Tak, Łom.
– Przyjechał z dziesięć dni temu.
– Ostatniej nocy dawał radę, myślę, że pociągnie.
– Słuchaj, odpowiadasz...
– ...Głową, wiem – zapewniłem z uśmiechem.
– Tak. A teraz daj mi fajkę i powiedz, co ty tu strugasz?
– Pałkę.
– A po chuj?
– Chuj wie – powiedziałem, wrzucając kij do brudnej wody. Patyk zakołysał się na zruszonej wodzie.
Zadanie było proste... A raczej nie proste, ale jasne. Nie... nieproste, mętne, ale zrozumiałe. O tak!
Od 2014 roku w krajach, o których mowa, zmienił się skład zajebistej ilości profesjonalnych i ochotniczych brygad, batalionów, kompanii, plutonów. Każda grupa coś zaminowywała, podkładała fugasy oraz inne materiały wybuchowe. Początkowo nikt nie robił map pól minowych, a potem... potem też nikt tego nie robił. Nie było wiadomo, kto gdzie chodził i co podkładał. Cała ta „gospodarka” przekazywana była kolejnej zmianie za pomocą słów, a także palców, mówiło się: „Gdzieś tam chyba”, „Jeśli stoisz twarzą do słupa, to mina jest na godzinie drugiej”, a dokładność na wskazanych dystansach obarczona była błędem 50 – 100 metrów.
Takie miejsca zyskują nazwy: #tam_jest_zaminowane_wchuj, #tam_dwa_lata_nikt_nie_chodził. Przez jedno z tych miejsc małpiszony znalazły przejście, więc chodziły do nas w gości popatrzeć, jak radzi sobie nasza piechota. Nikomu się ta chujnia nie podobała, z wyjątkiem samych separatystów, dlatego padał rozkaz: wyjść i zajebać. Muszę przyznać, że to bardzo pożyteczne i interesujące zadanie.
Na misję Rewa wysłał mnie, mojego ziomka (był z wioski oddalonej o 10 km od mojej), Czeczena i Łoma z karabinem maszynowym, dla którego było to pierwsze wyjście. Nie bał się. Może czuł się lekko zdenerwowany przed akcją, ale nie było to spowodowane strachem czy paniką. Był tylko trochę osrany, że zaprzepaści swoją „karierę” strzelca zwiadowczego, zanim ta na dobre się zacznie.
Szczerze mówiąc, czasami szło ochujeć od prostych chłopaków z rozpoznania... Absolutnie niewojskowy typ, bez żadnego doświadczenia z dziurawą wiedzą, przyjechał Bóg wie skąd, bierze giwerę, by iść w szuwary siedzieć i czekać na grupę dywersyjno-rozpoznawczą. Boi się nie tego, że umrze, ale że nawali, przez co następnym razem nie wyjdzie z bazy.
To jest wykurwiście męskie, nie? Myślę, że to jest jedna z odpowiedzi na pytanie, jak Ukraina była w stanie przeciwstawić się naporowi armii Federacji Rosyjskiej.
Ogólnie rzecz biorąc, Łom był gotowy.
Na miejsce poszliśmy wieczorem, jeszcze za widoku. Najpierw gęsiego, następnie przez pole, przez przesmyki między drzewami, schylając się nisko nad ziemią w miejscach ostrzału. Szliśmy w kamizelkach kuloodpornych i hełmach, z plecakami. Nie było superdystansów, superzmęczenia i superzadań, a w ramach takich dystansów byliśmy gotowi na zrywy. Prowadził miejscowy myśliwy (tak nazywałem chłopaków z piechoty, którzy zawsze byli świadomi sytuacji, a dokładniej znali wszystkich, wiedzieli, gdzie jeszcze są miny, a gdzie już ich nie ma. To ci, którzy mieli szydło w dupie i nie mogli usiedzieć na miejscu z filiżanką herbaty przy „daszce”[4]).
Po czterdziestu minutach dotarliśmy na miejsce.
– Chłopaki, patrzcie, tu jest najlepiej. Będziemy schowani za wałem, a z góry będzie można ostrożnie obserwować.
– Tak, i jest gdzie karabin ustawić.
– No tak, rano, jeśli nikogo nie będzie w pobliżu, przyjdę po was. A jak coś się będzie działo, to wychodźcie na „Brzeg”. Tu macie z nimi łączność, z tymi, z którymi przyszliśmy, połączenia nie ma, bo oni sami mają jedno radio.
– Dobra, nie mamy połączenia, MTS[5] szwankuje.
– To wszystko, idę.
– Dawaj.
Żeby było jaśniej, wyobraźmy sobie wykres:
Narysujcie linię prostą i zaznaczcie na niej trzy punkty. Dwa na krawędziach i jeden na środku, nieco bliżej lewego końca – A, B i C (od lewej do prawej). Punkt A to punkt oporu Brzeg, z którym mieliśmy łączność. Do niego mamy trochę bliżej, należy się do niego wycofać w razie kłopotów. Jednak część drogi pomiędzy punktami A i B przechodzi przez wodę, więc trzeba ją ominąć, co sprawia, że odległości i czas podejścia do obu punktów są mniej więcej równe.
Punkt B to my czekający w zasadzce na małpiszonów.
Punkt C to jednostka oporu, z której przyszliśmy. Nie ma z nią łączności, a to z niej myśliwy powinien nas rano odebrać.
– Zaraz się ściemni, więc trzeba się zagnieździć w trawie, byśmy mogli obserwować na leżąco. A ty Łom ustaw karabin, gdzie chcesz, ja pokażę, skąd przyjdą te chuje.
– Dobrze – odpowiedział Łom.
– Na razie zapalmy, zrelaksujmy się.
Miejsce było rzeczywiście optymalne. Śmierdziało od nas środkiem na komary, którym piechota hojnie nas poczęstowała, dogadując: „...To nie byle co, wszyscy się pryskamy, żaden nie ukąsi”. W pobliżu była woda, komary latały, ale zdawały się nas nie dotykać.
Gorąco, że masakra. Na początku chciałam ściągnąć kamizelkę, ale karmiłem się myślą, że jeśli nagle trzeba będzie wiać, to nie będę mieć czasu na założenie jej i trzeba będzie ją wyrzucić... (wcale nie jest aż tak gorąco).
Dwa łyki wody, żeby oderwać język od podniebienia. Papieros z leniwym dymem w blasku zachodzącego słońca pod tak samo leniwą strzelaninę nieopodal. Takie chwile zapamiętuje się na zawsze...
Czeczen i Łom na kolanach rwali trawę w sektorze obserwacyjnym. Musiałem szybko dopalić, żeby im pomóc.
Wystarczyła godzina monotonnej pracy, a potem Łom ustawił karabin, podkładając coś pod dwójnóg. Czeczen, otrzepując się, podszedł do mnie i usiadł obok.
– Uff, w końcu można zajarać. Sieriożka, daj fajkę.
– Witia, nie zabrałeś ze sobą papierosów?
– Nie miałem, kiedy kupić. Oddam ci.
– Wody i papierosów na wyjściach nie daję – odpowiedziałem, zaciskając usta.
– A jak zdychać będę, to też nie dasz mi cygara?
– Dam, ale tylko jeśli będę mieć pewność, że na pewno zdechniesz.
– Ha, ha, ha, daj mi papierosa, nie wkurwiaj mnie, ziom – zaśmiał się Czeczen, zarzucając mi rękę na szyję.
– Czeczen, z takimi ziomami, to już nawet separów nie potrzeba. Masz, pal.
– Karton ci odkupię...
– Bracie, nie musisz. Kup sobie i pal własne.
Siedzieliśmy i paliliśmy, a wokół Donbas pogrążał się w niosącej niepokój ciemności. Nie było wiatru, ale niebo było zachmurzone. Ciszę zakłócał szelest szuwarów, co przeszkadzało nam w nasłuchiwaniu. (Cholera, słyszałem szum sitowia tysiące razy, ale nigdy nie myślałem, że może stać się jednym z czynników mojego przedwczesnego końca). Ale my jesteśmy, do kurwy nędzy, wywiadem, dlatego mieliśmy amatorską kamerę termowizyjną. Ciekawa ekipa – trzy demony w sitowiu, karabin maszynowy, dwa automaty i kamera.
Nie tylko ja miałem złe przeczucia. Czeczen, który jeszcze kilka sekund temu śmiał się, nagle spoważniał i przemówił poważnie:
– Powiedziałem Łomowi, żeby stał na warcie jako pierwszy, póki nie pójdę spać. Poleżę z nim, by wyjaśnić mu, co i jak. Potem niech się kładzie spać, a ja poleżę. Jesteś ostatni.
– Dobra.
Towarzysze położyli się z termowizorem na wale obok, a ja niżej. Jednak ściągnąłem kamizelkę, rozłożyłem na ziemi i położyłem się na niej jak na materacu, z głową na plecaku, a twarzą zwróconą do naszych tyłów. Świerszcze i żaby śpiewały w tandemie. Nie było sensu się koncentrować, więc spuściłem moje myśli z łańcucha. Myśli były niezwykle szczęśliwe z tego powodu, dlatego też szybko zaczęły podsuwać mi kolorowe obrazy oraz fleszbeki z przeszłości. (To musiały być oznaki wykończenia nerwowego, ale czasem były zabawne i na temat).
Jak na nią mówili? Kiełbasa. Tak, baba od kiełbasy. Ha, ha, ha, jeździła zielonym rowerem. Boże, minęło 17 lat...
Przed domem leżało trzech łajdaków z T-150, z dozownika sypała się pasza...
Nie, jest niezła, wyjebałbym ją. Chociaż... Nie, gdyby to było teraz, to tak, ale normalnie to nie. Niech siedzi w swoim Hollywood, czy gdzie tam i łasi się do tych swoich trenerów fitness.
...O, kupię sobie podgrzewacz jak wyjdę do cywila i będę ćmić fajkę w jego świetle. Idiota, ja jebię...
Pojawiły się u mnie właśnie takie myśli.
Zasnąłem. Wokół wystrzały, ciche chrapanie chłopaków, świerszcze, a w głowie te myśli. Pamiętam, że śniły mi się kreskówki Disneya. Ciepłe, domowe i bezpieczne. Pachnące kotletami i jabłkami. Było bardzo dobrze, ale wkrótce zaczął się przez nie przebijać niepokój. Nie chciałem żegnać się z dobrodusznym Guffim, ale niestety musiałam się obudzić. Gdzieś nade mną w ciemności chłopaki cicho rozmawiali. Poza tym było spokojnie – z rzadkimi pojedynczymi wystrzałami podkreślającymi ów spokój. Fuuuuuh! (robiło się nerwowo). Opierając głowę o plecak, zapaliłem sto pięćdziesiątego papierosa i zacząłem podsłuchiwać, o czym mówią koledzy. Półszept Czeczena nadawał jego słowom tajemniczości w stylu Wieczorów na chutorze w pobliżu Dikańki Gogola.
– Jak to robiłem? Wypuściłem kabana ze stajni, zarzuciłem sznur na nogę, sąsiad pociągnął, powaliliśmy go, a potem dźgnął go w serce, razzz... Póki kurzyliśmy, wypiliśmy po kieliszku, pożegnałem się z sąsiadem, zamknąłem za nim furtkę, kaban poryczał i zdechł... A potem sam, Tańka ledwo nadąża półmiski z mięsem nosić.
Łom również odpowiedział półszeptem:
– A u nas to najczęściej przywiązują do słupa, podrzynają gardło nożem, szybko odcieka i tyle.
– No tak, ja tak rżnę na bazar, żeby mięso było jasne, a jak dla siebie, to szpikulcem.
– Tak jest. Smalec też jest bielszy – kontynuował Łom.
Rozbawił mnie ten dialog, więc przeczołgałem się do nich, żeby jeszcze się z nimi podroczyć. Półszeptem powiedziałem:
– Pst! Rzeźnicy, nie przegapcie wybuchu.
– Zapomnieliśmy się ciebie zapytać.
– Witia, powiedz chłopu, jak prawidłowo ubijać kury, rozmnażać króliki, a on ci opowie, jak hodować barany. Patrzcie, będzie czym się zająć w cywilu.
– Bracie, patrz, żebyś nie przejebał wybuchu, kiedy rano będziemy kończyć, bo tak żeś chrapał, że dwa razy rzuciłem w ciebie kamieniem i nic.
– Ochraniałem tyły, nic nie kapujesz – uśmiechnąłem się, przecierając senne oczy.
– Uważaj, Witia, żeby cię rano nie wynosili stąd nogami do przodu! Ha, ha, ha!
Z pozycji separatystów, jakieś siedemset metrów od nas, niebo oświetliła rakieta i ukazał się fragment nocy, bawiąc się sylwetkami i cieniami. Wbiliśmy się twarzami w ziemię. (Był taki odcinek w jakimś filmie o wojnie. Tak, teraz jestem w tej roli, a to uczucie jest dalekie od filmu).
Wydawało się, że żuczek (tak nazywaliśmy wystrzeloną rakietę) świeci całą wieczność. Wreszcie tuż nad ziemią ogień rozbłysnął, by wreszcie zgasnąć. Wokół znów zrobiło się ciemno. Strzelec separatystów skierował długą linię ostrzału do miejsca, które wydało mu się podejrzane. Z podejrzanego miejsca w odpowiedzi wystrzelono pogardliwie z SWD[6], a zaraz potem, z tego samego miejsca, SZU[7] odpowiedziało krótko z PKM-u[8]. I znowu wszystko ucichło. (Ot i cała gadka).
Łom miał ubaw i wcale nie chciało mu się spać, więc my z Czeczenem zeszliśmy na dół, leżeliśmy, patrząc w ciemne niebo.
– Uwielbiam, gdy ktoś wychodzi po raz pierwszy.
– Dlaczego?
– Wszystko go ciekawi, jest odpowiedzialny.
– I co?
– Nico, zadania wyznaczone, można skubać słonecznik, nie martwić się, że zaśnie.
– Ha, ha, ha! Tutaj można zasnąć na wieki wieków.
Prawdopodobnie minęło około godziny, gdy od wroga rozległy się dwie salwy po trzy strzały.
– Co to było? – zapytał z góry zaniepokojony Łom.
– Wasilok[9], bracie, załóż hełm i zejdź na dół. Może to leci w naszą stronę – odpowiedział Czeczen.
Nie wiem, jak to działa, ale kiedy co drugi dzień strzelają do ciebie moździerze i artyleria, po wyrzucie bezbłędnie określasz, czy leci w twoją stronę, czy nie. Byłem pewien, że te sześć min leci w nas.
– Chłopaki, to na pewno tu, ostrożnie.
Dziesięć sekund później zesztywniałem. Byliśmy dobrze ustawieni względem kierunku ostrzału, ale nie ma możliwości schronienia się przed atakami moździerzowymi, a czysto hipotetyczny upadek miny dwadzieścia metrów od nas nie pozostawiłaby nam żadnych szans. Tak, zawsze się myśli, że leci prosto w nas.
Dwie lub trzy miny przecięły powietrze i przeleciały jakieś dwieście metrów na północ od nas. (Były wycelowane w punkt oporu, ale pudłowały. Takie zezowate moździerze mogą rzeczywiście w nas trafić).
Dwie minuty później salwy się powtórzyły.
– Spadają daleko od nas? – zapytał Łom, zapalając papierosa.
– Dwieście metrów.
Tradycyjna dziesiąta sekundy, w której przestajesz oddychać i uważnie słuchasz.
Tak... Tak... Tak... Tak... To oni, czuję to!
Dwie miny spadły około stu pięćdziesięciu metrów na południe od nas, a cztery jebnęły do wody jakieś trzysta metrów dalej.
– Gdzie oni, do cholery, strzelają? – spytał samego siebie Czeczen ze zdumioną mordą.
Potem jeszcze dwie salwy po trzy – i znów donikąd, i znowu kolejna. Pomiędzy salwami obaj z Łomem na zmianę skanowaliśmy, za pomocą kamery termowizyjnej, obszar, za który byliśmy odpowiedzialni, obawiając się, że ostrzał ma zasłaniać nadejście grupy.
Czwarta salwa rozbrzmiała jakoś szczególnie, bardziej nieprzyjemnie i niepokojąco niż pozostałe. Rzuciłem termę Łomowi, aby sięgnąć po moją kamizelkę. Pamiętam jeszcze, że zdążyłem usłyszeć spadającą minę i niemal natychmiast coś wybuchło bardzo blisko mnie, zatykając mi uszy, a odłamki rozsypując w sitowiu. Sekundę później znowu to samo, po czym zapadła cisza.
– Wszyscy cali?
– Tak.
– No.
– Łom, biegnij na górę i zobacz.
Senność ustąpiła, puściły nerwy, więc zachciało się jeść. Na szczęście w plecaku znalazła się paczka krakersów Tuk, duży snickers i butelka wody. Siedzieliśmy we trójkę i uważnie przeżuwaliśmy:
– Łom, gdzie terma?
– Zostawiłem na górze obok karabinu, przynieść?
– Nie, ale nie rób tak więcej, nie zostawiaj jej.
– Dobra.
Miałem ogromną ochotę na kawę. Wziąłem jednorazowe opakowanie jacobsa i dwie saszetki cukru, a potem wszystko na raz wsypałem do gęby. Łom, uśmiechając się, patrzył ze zdziwieniem, jak krzywię się i rozpuszczam w ustach pobudzający proszek.
– Daj mi trochę wody, kurwa, co tak siedzisz. Jestem starym, chorym człowiekiem uzależnionym od kofeiny! Ha, ha, ha!
Subtelnie zapalając papierosa, poczułem w rdzeniu kręgowym spojrzenie na moich plecach... ale powstrzymałem się i nie odwróciłem. Bez termowizora nic nie widać, a przez niego tyle, co nic (na pewno coś mi się przewidziało z nerwów).
Czekaliśmy dalej. Łom niezmiennie leżał na górze, więc my z Czeczenem nie byliśmy dopuszczeni do PKM-u. Od czasu do czasu wchodziliśmy do niego na pogawędkę, a przez resztę czasu siedzieliśmy w milczeniu na dole. W pewnym momencie Czeczen odwrócił się gwałtownie do tyłu i długo wpatrywał się w zarośla.
– Co tam, też coś ci się przewidziało?
– A tobie?
– Kiedy paliłem, wydawało mi się, że ktoś patrzy.
– Tak, mi też właśnie przeszedł dreszcz po plecach.
Milczeliśmy, czekaliśmy i wpatrywaliśmy się w chaszcze.
Oczekiwanie dobiegło końca, gdy Łom z termowizorem stoczył się na dół. Oczy miał szeroko otwarte, a głos zaniepokojony:
– Chłopaki, ktoś tam chodzi, tyle co widziałem.
Wskazał palcem w stronę naszej pozycji na lewej flance.
– Tam jest nasz punkt oporu.
– Sto metrów od nas?
– Nie, jakieś siedemset... Daj termę.
Ostrożnie wspiąłem się na środek wzniesienia, położyłem się na boku, zdjąłem zabezpieczenie, położyłem AKM obok siebie i zacząłem obserwować tył przez kamerę termowizyjną, zastanawiając się nad możliwymi wariantami rozwoju akcji.
Mało prawdopodobne, że wyczaili nas, kiedy zajmowaliśmy pozycję czy rwaliśmy trawę. Skoro się nami zainteresowali, to coś musiało pójść nie tak... Ups! A co takiego widać przez kamerę? Ach, powalona kłoda... Chujowe wejście. Najprawdopodobniej trafiliśmy pod moździerz, dlatego nie walili w tę stronę z granatnika. Teraz oni, my i nasze uzbrojenie jesteśmy na tej samej linii. Oni tam nie są idiotami, nie będą się po flankach strzelać, a jak już, to nad nami... Oho, co tu się rusza? Nie rusza się?... Nie, wydawało mi się... Nie możemy strzelać z karabinu, żeby swoich nie trafić. A separy mogą strzelać, gdzie chcą, bo wkoło wszędzie mają naszych. Chujnia straszna. Jaki mają cel? Przegnać nas za wzniesienie. A co tam będzie? Druga grupa z karabinami i termowizorem, która ma nas rozjebać?
Na sekundę oderwałem się od kamery:
– Łom – szepczę.
– Ja – odpowiada szeptem.
– Dawaj do PKM-a i patrz uważnie przed siebie.
– Okej.
Tymczasem Czeczen podszedł dwadzieścia metrów, uklęknął, by przesuwać lufę z lewej na prawą, czekając na kierunek i rozkaz oddania strzału, a ja przysunąłem sobie karabin bliżej. Wróciłem do kontemplacji chaszczy przez termę:
– Bardzo... bardzo... ciekawy film... Besson poszedł do kuchni zapalić – mruczałem do siebie pod nosem, patrząc w krzaki. Od chwili wykrycia ruchu minęły dwie minuty, podczas których nie zobaczyliśmy niczego. (Cholera, czy Łom się nie pomylił? O, bateria się wyczerpuje). Kolejne dziesięć sekund wpatrywania się... i jest! Dwie godziny i natychmiastowy zwrot akcji – sylwetka. Zrobiłem zbliżenie, po którym poczułem gęsią skórkę na całym ciele, a adrenalina zaszumiała mi w głowie. Był tak blisko, że wydawało mi się, że rozpoznałem w podczerwieni letni kombinezon maskujący... jakieś sto dwadzieścia metrów. Nie za bardzo wiedziałem, co zrobić w takiej sytuacji. Czeczen był starszy rangą, bo był młodszym sierżantem, a ja zwykłym szeregowym. Ale tak naprawdę w Kijowie i sztabach wszyscy byli „starsi”, a my stanowiliśmy grupę, w której każdy był bohaterem, a nie tym, kto czeka na pisemne rozkazy. Zacząłem krzyczeć szeptem:
– Pst! Czeczen, dawaj tutaj. Łoooom!
Z góry słychać było szept Łoma:
– Co tam?
– Na drugiej, na kamerze, patrz!
(Kurwa, kto my jesteśmy, amatorzy?! Ludzie bez przygotowania, byle jacy – walczcie, chłopaki. Co tu robić? Co tu robić?).
Tymczasem Czeczen ostrożnie, jakby wąchając przed sobą powietrze PBS-em[10], podsunął się do mnie i szybkim szeptem rzucił:
– Bracie, oni chcą nas zmusić do przejścia na tamtą stronę.
– Chwila, Łom obserwuje.
(Chujowo, że jest tak cicho, bardzo chujowo. Zastanawiamy się. Nie możemy się wycofać, żeby zmienić linię, nie przewidzieliśmy tego, a najprawdopodobniej nasi ludzie usuną nas z drogi... i dobrze zrobią. Uciec za nasyp to też nie jest wyjście, będą nas mieć jak na dłoni, kurwa. Pozostało tylko przeciągać czas, „zakręcić karuzelę” i, jeśli to możliwe, naparzać UC-ami – nabojami o zmniejszonej mocy do strzelania z PBS).
Łom otrzymał rozkaz od Czeczena: „Ładuj we wszystko, co się przed tobą rusza” i wczołgał się na górę. Weszliśmy z termowizorem na sam szczyt wału nieco dalej od karabinu maszynowego. Uklęknąłem, a Witia krył tyły.
Przez około minutę nic nie było słychać, a potem przeleciała kula. Bardzo blisko między mną a moim partnerem. Następnie druga trafiła o asfalt i odbiła się w niebo, trzy metry od nas rozbłysły się iskry. Przyleciały bardzo cicho, nie było słychać wystrzałów. Leżeliśmy obok siebie, przyklejeni do drogi.
– Sieriożka, oni też mają PBS, czaisz? Ha, ha, ha.
– Jeju, no zajebiście.
– Sajgoncik?
– No?
– Myślę, że skoro mają PBS-y, to pewnie i termowizor, a my tu na asfalcie leżymy.
Przemilczałem jego wypowiedź, bo od tych słów nie zrobiło mi się lepiej, po prostu gapiłem się dalej w termę.
Tak... Tak... Mam go!
Pochylona postać przebiegła od drzewa do drzewa.
– Witia, jest. Wstajemy.
Klęczałem na jednym kolanie, patrzyłem w kamerę i wodziłem palcem wyciągniętej przed sobą ręki, a Czeczen synchronicznie z moim palcem poruszał automatem. Krótko mówiąc, ja byłem operatorem AKM-u, a on strzelcem.
Gdy tylko widziałem ruch, zatrzymywałem rękę i mówiłem: „Teraz”, a mój partner oddawał po dwa strzały. Mówiłem: „Jeszcze” – kolejne dwa, a ręka kontynuowała poszukiwania. Po szesnastym wystrzale zaszeleściła odpowiedź i przebywanie na wale zrobiło się niebezpieczne. Znaliśmy już swoje pozycje, dlatego nie mogliśmy dłużej zostać w tym miejscu. Popatrzyłem na Czeczena, ten oddał pięć strzałów i cicho zsunął się na dół. Ja również strzeliłem pięć razy z kolana i ruszyłem za nim. Doczołgaliśmy się do naszego karabinu, a separatyści skoncentrowali ostrzał na drodze. Patrząc trochę z boku, zrozumieliśmy, gdzie się znajdują.
– Łom, łap kamerę. Witia, idziemy.
Przemieszczaliśmy się cicho i ostrożnie, od czasu do czasu strzelając. Gniazdo separów rozruszało się, a intensywność ich ostrzału wzrosła. Minęło już koło pięciu minut, ale wiedzieliśmy, że z taką siłą nie mogą działać wiecznie. Łom miał szczęście, krzyknął na całe gardło:
– Widzę!
Witia, który strzelał tuż obok mnie, również krzyknął na cały głos:
– Ognia!
Noc rozdarło dziesięć wystrzałów... I jeszcze trzy.... i jeszcze pięć... i jeszcze dwa... Żaby zarechotały dziko, a ostrzał z tyłu ustał. Przeczołgałem się do Łoma, wskazałem mu ręką sitowie po prawej stronie:
– Tutaj wal. Śmiało, teraz się przestraszyli i weszli w trzciny. Napierdalaj po trzcinie.
Łom chwycił za kolbę, pociągnął długą serię po zaroślach trzy metry od linii brzegu. Kule pięknie cięły zarośla i wbijały się w wodę. Najwyraźniej punkt oporu separów odgapił od nas, postanawiając strzelać do ukraińskiej jednostki, a tej nie zaprasza się do walki dwa razy – odpowiedzieliśmy wszystkim, czym mogliśmy. Takim sposobem, zanim Łom zdążył puścić kolejną serię, wokół nas wybuchła zwyczajna wojna.
Druga seria przeszła delikatnie na prawo od pierwszej. Kule kosiły sitowie, uderzając o wodę – jeden chlupot. Łom też usłyszał wybuch, a potem powtórzył jeszcze strzał w to samo miejsce.
– Wszystko. Wycofujemy się!
Ostatni raz popatrzyłem przez termowizor w miejsce, skąd było słychać dźwięki. Przez sitowie chuja widać, ale mi się zdawało... No nie, przewidziało mi się.
Sytuacja do tego czasu całkowicie wymknęła się spod kontroli, wciągnęliśmy się w walkę, kule grupy, która do nas strzelała, przylatywały nie wiadomo skąd, a nam kończyły się naboje.
Krótko mówiąc, trzeba było dawać nogę. Zebraliśmy się i na kolanach ruszyliśmy w stronę punktu oporu Brzeg, grzechocąc bronią. Nasza przewaga polegała na tym, że byliśmy w jamie, natomiast słabym punktem była nasza kompletna dezorientacja co do tego, jaka jest pozycja przeciwnika oraz ten piekielny hałas naszej kontr-dywersyjnej grupy.
Przeszliśmy kawałek na czworakach, a potem pozwoliliśmy sobie iść gęsiego. Trajektoria pocisków wskazywała na to, że wróg również się oddala. Dalej szliśmy już wyprostowani na dwóch nogach. Doszliśmy do rury, która była naszym punktem orientacyjnym. Aby pokonać resztę ścieżki, musieliśmy wyjść na górę i, będąc w polu ostrzału, przebiec co sił trzysta metrów. Wyjąłem radio z plecaka, żeby połączyć się z naszymi, ale na kanale była cisza...
– Brzeg. Brzeg. Tu Zorza. Brzeg. Brzeg. Tu Zorza.
– Jesteś na tym kanale?
– No na drugim przecież.
– Mówił o trzecim!
– Kurwa.
Przełączyłem kanał i spróbowałem ponownie:
– Brzeg. Brzeg. Tu Zorza.
– No kurwa!
– Brzeg. Brzeg. Tu Zorza.
Radio milczało. Postanowiliśmy wyjść na drogę, by uciekać w kierunku swoich. W końcu wiedzieliśmy, że jesteśmy niedaleko, bo byliśmy pewni, że słyszymy nasz karabin. Droga była pusta i uszkodzona przez miny – jednak po tym, jak przedzieraliśmy się przez trzciny oraz chaszcze bieganie po niej było bajką. Nie widzieli nas, nic nie przeszkadzało naszemu sprintowi... Nic poza myślą, że nasi ludzie mogą nas zabić, bo to nie ćwiczenia, a przed oddaniem strzału nikt o paszport nie zapyta. Korzystając ze zmiany kąta obserwacji, po raz ostatni włączyłem termę, aby przyjrzeć się miejscu, z którego dobiegały wrzaski i pukanina. W tym rejonie, na wodzie przed sitowiem, niczym w mętnych wodach Gangesu, kołysały się dwa punkty podobnej wielkością do... chuj wie, do czego.
W końcu usłyszeli nas w punkcie oporu i poświecili latarką. W odpowiedzi pomachaliśmy, a następnie radośnie pobiegliśmy w stronę światła...
Po przybyciu na miejsce krótko opowiedziałem śpiącemu Rewie przebieg wydarzeń. Stał w majtkach, palił i kiwał głową.
– Czyli udało się?
– Tak jest.
– A jest co przekazać dowództwu?
– Nie.
– W takim razie po prostu przekażę, że „wykryli wroga na czas i udaremnili wtargnięcie grupy nielegalnej formacji wojskowej o charakterze dywersyjno-zwiadowczym”.
– Jak tam sobie chcesz.
– Idźcie spać.
– Nie chcemy budzić piechoty. Zdecydowaliśmy, że idziemy do chłopaków na posterunek obserwacyjny. Do przejścia mamy tylko pół kilometra, sami swoi i jest gdzie się walnąć spać.
– Tylko ostrożnie.
Dwadzieścia minut później zadzwonimy do drzwi, chłopaki z punktu obserwacyjnego otworzą. Zapalimy, wypijemy kawę i pójdziemy spać. Ściągnę kaburę, padnę na kanapę, włożę pistolet pod poduszkę, by finalnie zapaść w głęboki sen... Z powodu zimna obudzę się o 8:17 i zobaczę, jak kolega grzebie w komodzie, wyciąga jakiś koc, podchodzi do mnie, poprawia pistolet, przykrywa mnie
– Dziękuję, mamo.
– Śpij już, nie matkuj mi.
Zdążę jeszcze pomyśleć o tym, że mam przy sobie swoich i przekręcę się na drugi bok...
#Wojna
Wyobraźcie sobie... Tysiące zwykłych mężczyzn wykonuje po prostu rutynową pracę wojskową, dzięki której istnieje wokół was ten piękny świat. Oczywiście poszczególna służba wygląda nieco inaczej, każda praca ma swoje wady i zalety, ale trzeba się nią zająć.
My na przykład mieliśmy dużo pracy polegającej na ciągłym łażeniu. Włóczysz się, zajmujesz różnymi sprawami, poznajesz ludzi. Dla ciebie nie ma w tym nic niezwykłego, to po prostu praca, którą trzeba wykonywać konsekwentnie i efektywnie. Latem, wiosną, jesienią czy zimą. Zima jak zima... Choć chyba takie sformułowanie nie dotyczy zim w Donbasie...