49,99 zł
MAGICZNE DARY, ZAKLĘCIA I NAMIETNOŚCI RZĄDZĄ LOSAMI WŁADCÓW I PODDANYCH CAŁEGO KRÓLESTWA.
Odkąd księżniczka Bitterblue i jej kraj zostały ocalone z łap króla Lecka, upłynęło osiem lat. Bitterblue jest teraz królową Monsei, a w jej kraju nareszcie panuje pokój. Niestety zły wpływ jej ojca, psychopaty obdarzonego mocą kontroli umysłów, trwa nadal.
Przeszłość jest pełna mroku, a doradcy młodziutkiej królowej zamierzają ułaskawić łotrów z czasów Lecka i o wszystkim zapomnieć. Bitterblue, która chce zacząć rządzić samodzielnie, postanawia zakwestionować decyzje doradców. By poznać prawdę o swoim kraju, podejmuje wielkie ryzyko: zaczyna samotnie i w przebraniu wymykać się nocą z królewskiego zamku.
Spotkanie z dwoma złodziejami, którzy kradną tylko to, co już zostało skradzione, odmienia życie Bitterblue na zawsze. Ta dwójka posiada ważne informacje na temat rządów Lecka, a jeden z nich, chłopak o nieznanym Darze, zdobywa także klucz do jej serca
Czy Bitterblue uleczy swoje królestwo? Czy pokona zaklęcie rzucone przez jej szalonego ojca?
„Kristin Cashore sprawi, że znikniecie z realnego świata na kilka godzin, a jak już powrócicie, to z wielkim uśmiechem na twarzy. To jest dokładnie to uczucie, dla którego uwielbiam czytać książki! Świetna i wciągająca fantastyka!”
Zuza Zaksiążkowana
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 656
Od samego początku ta książkamiała być dla Dorothy
Prolog
Wiem, że gdy ojciec chwyta mamę za ramię i zaczyna ciągnąć ją za sobą, to musi boleć, ale mama nie krzyczy. Próbuje ukryć cierpienie, kiedy jednak na chwilę odwraca się w moją stronę, jej twarz wykrzywia się w udręce. Jeśli tylko ojciec zorientuje się, że mogłam cokolwiek dostrzec, natychmiast zastąpi ból jakimś innym uczuciem.
Powie na przykład:
– Ależ kochanie, przecież nic się nie dzieje. Nic cię nie boli i wcale się nie boisz.
A wtedy na twarzy mamy zobaczę ślady wątpliwości i oszołomienia.
Ojciec będzie mówił dalej:
– Spójrz tylko na naszą piękną córkę. Widzisz, jacy jesteśmy szczęśliwi? Nic złego się nie dzieje. Chodź ze mną, kochanie.
Mama spojrzy na niego, a potem na mnie, swoją ukochaną córkę siedzącą w pięknym pokoju. Jej oczy zrobią się puste, twarz się wygładzi, a potem rozkwitnie w uśmiechu na widok naszego szczęścia. Ja też się uśmiechnę, bo mój umysł wcale nie jest silniejszy.
– Bawcie się dobrze! – zawołam. – I szybko wracaj, mamusiu.
Ojciec wyjmie wtedy klucze, które pasują do drzwi za gobelinem, a mama przez nie przejdzie. Thiel, wysoki i smutny, dotąd stojący na środku pokoju, pospieszy za nimi.
Kiedy zamek szczęknie za ich plecami, ja zostanę sama, zastanawiając się, co właściwie robiłam, zanim to wszystko się wydarzyło. Zanim Thiel, najważniejszy z królewskich doradców, przyszedł do komnat mamy, szukając mojego ojca. Trzymając ręce po bokach, przyciśnięte do ciała tam mocno, że aż drżały, próbował mu coś powiedzieć. Króla tak oburzyły jego słowa, że aż wstał zza biurka, rozrzucając papiery.
– Thielu! – oznajmił wściekle. – Jesteś głupcem niezdolnym do podejmowania sensownych decyzji. Chodź z nami. Pokażę ci, co się dzieje, kiedy próbujesz myśleć samodzielnie.
A potem podszedł do kanapy, chwycił mamę za rękę i szarpnął tak mocno, że mama aż się zachłysnęła. Upuściła robótkę, ale nie krzyknęła.
– Wróć szybko! – wołam wesoło do zamykających się drzwi.
Stoję wpatrzona w smutne niebieskie ślepia konia wyhaftowanego na gobelinie. Podmuchy śnieżycy uderzają w okna, a ja próbuję sobie przypomnieć, co robiłam, zanim dorośli wyszli.
Co tu się wydarzyło? Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć, co stało się przed chwilą? Dlaczego czuję się taka...
Liczby.
Mama tłumaczyła mi, że ilekroć jestem zdezorientowana albo nie mogę sobie czegoś przypomnieć, powinnam poćwiczyć liczenie, bo liczby są kotwicą dla umysłu. Zapisała mi kilka przykładowych ćwiczeń, żebym w takich chwilach mogła do nich sięgnąć. Są tutaj, leżą obok papierów ojca pokrytych jego dziwnym pismem pełnym zawijasów.
1058 podzielić na 46.
Na papierze mogłabym to policzyć w dwie sekundy, ale mama zawsze kazała mi liczyć w głowie.
– To oczyszcza umysł ze wszystkiego prócz liczb – mówiła. – Wyobraź sobie, że jesteś z tymi liczbami sama w pustym pokoju.
Nauczyła mnie paru sztuczek. Na przykład 46 to prawie 50, a 1058 to tylko trochę więcej niż 1000. Zatem 1000 podzielone przez 50 daje 20. Przyjmuję to jako punkt wyjścia i podążam dalej. Chwilę później mam rozwiązanie – 1058 podzielone przez 46 to 23.
Robię kolejne zadanie: 2850 podzielone przez 75 to 38. I jeszcze jedno: 1600 podzielone przez 32 to 50.
Och! Mama wybrała dobre liczby. Pobudzają moją pamięć i układają się w pewną historię, bo mój ojciec ma pięćdziesiąt lat, a mama trzydzieści dwa. Są małżeństwem od czternastu lat, a ja mam dziewięć i pół roku. Mama jest księżniczką z Lienidu. Ojciec przybył do jej królestwa, gdy miała zaledwie osiemnaście lat. Przywiózł ją tutaj i odtąd mama już nigdy nie odwiedziła swojej ojczyzny. Tęskni za domem, za ojcem, braćmi i siostrami i za swoim bratem Rorem, który jest tam królem. Czasami obiecuje, że wyśle mnie za morze, do Lienidu, i że tam będę bezpieczna. Wtedy jedną dłonią zakrywam mamie usta, a drugą chwytam jej szal i z całej siły przytulam się do niej, bo za nic jej tu nie zostawię.
A poza tym... czy to znaczy, że tutaj nie jestem bezpieczna?
Liczby i ta opowieść rozjaśniają mi umysł. Mam wrażenie, że spadam. Skupiam się na oddechu.
Mój ojciec jest królem Monsei. Nikt nie wie, że ma różnokolorowe oczy, które znamionują Obdarzeńca, ponieważ ukrywa swój straszliwy Dar, nosząc przepaskę na oku. Kiedy mówi, jego słowa mącą ludziom w głowach – słuchacze wierzą we wszystko, co powie. Najczęściej są to kłamstwa. Dlatego teraz, gdy siedzę przy biurku, liczby w mojej głowie są wyraźne, ale inne rzeczy spowija mgła. Ojciec właśnie mnie okłamał.
Teraz wiem, dlaczego jestem tu sama. Ojciec zabrał mamę i Thiela do swoich komnat i właśnie robi Thielowi coś okropnego, żeby ten nauczył się posłuszeństwa i już więcej nie przynosił ojcu wieści, które go rozzłoszczą. Na czym polegają te okropieństwa, tego nie wiem, bo ojciec nigdy mnie nie zabiera ze sobą, a mama później niczego nie pamięta. Zabroniła mi chodzić do komnat ojca. Mówi, że ilekroć pomyślę o pójściu za nim na dół, muszę natychmiast się zatrzymać i wykonać kilka obliczeń. Mówi, że jeśli jej nie posłucham, to odeśle mnie do Lienidu.
Próbuję. Naprawdę się staram. Ale dzisiaj nie potrafię udawać, że jestem z liczbami w pustym pokoju, i nagle zaczynam krzyczeć.
A potem ciskam papiery ojca prosto do kominka. Biegiem zawracam do stołu, chwytam naręcza kartek, potykam się o dywan i rzucam dokumenty w ogień. Wrzeszczę, patrząc, jak płomienie pochłaniają dziwaczne, pokręcone pismo ojca. Potykam się o porzuconą robótkę mamy, pościel haftowaną w gwiazdy, księżyce, zamki, kolorowe kwiaty, klucze i świeczki. Nienawidzę tych haftów. To nic innego jak wielkie kłamstwo – całe to szczęśliwe życie, które ojciec jej wmówił. Robótka leci śladem papierów.
Gdy ojciec wychodzi z ukrytych drzwi, wciąż stoję przy kominku i wrzeszczę. Powietrze jest ostre, gryzące, pełne zapachu palonego jedwabiu. Róg dywanu płonie. Ojciec podbiega i zadeptuje ogień. Chwyta mnie za ramiona, a potem potrząsa z całej siły, tak mocno, że gryzę się w język.
– Bitterblue! – woła, jest naprawdę wstrząśnięty. – Czyś ty oszalała? Mogłaś się tu udusić!
– Nienawidzę cię! – krzyczę i spluwam krwią.
Ojciec robi coś bardzo dziwnego. Widzę błysk w jego odkrytym oku, a potem słyszę śmiech.
– To nieprawda – mówi wesoło. – Kochasz mnie, a ja ciebie.
– Nienawidzę cię – powtarzam, ale teraz już nie jestem tego taka pewna.
Ojciec przytula mnie do siebie.
– Kochasz mnie – powtarza. – Jesteś moją wspaniałą, silną, ukochaną córką i kiedyś zostaniesz królową. Chciałabyś?
Przytulam się do ojca, który klęczy przede mną na dywanie w pokoju pełnym dymu. Ojciec jest duży i ciepły, przyjemnie jest się do niego przytulić, chociaż jego koszula ma dziwny zapach. To woń czegoś słodkawego, jakby zgniłego.
– Królową Monsei? – pytam zadziwiona. Trudno mi wymówić te słowa. Język mnie boli, ale nie wiem dlaczego.
– Kiedyś zostaniesz królową – mówi ojciec. – Nauczę cię wszystkich istotnych rzeczy, pomogę ci się przygotować. Przed tobą naprawdę wiele pracy, moja mała Bitterblue, bo nie masz wszystkich moich atutów. Ale ukształtujemy cię, prawda?
– Tak, ojcze.
– I pamiętaj, że nigdy nie wolno mi się sprzeciwiać. Następnym razem, gdy zniszczysz moje papiery, obetnę palec twojej matce.
– Ojcze, nie możesz tego zrobić!
– A jeśli to się powtórzy – ciągnie ojciec – wręczę ci nóż i ty utniesz jej palec.
Znów spadam. Jestem sama w powietrzu, tylko ja i słowa ojca – aż w końcu ląduję na czymś twardym. Teraz już rozumiem.
– Nie – mówię stanowczo. – Nie zmusisz mnie do tego.
– Chyba zdajesz sobie sprawę, że jestem w stanie to zrobić – odpowiada. Trzyma mnie mocno, zaciskając dłonie na moich ramionach. – Jesteś mądrą dziewczynką i dobrze wiesz, co potrafię zrobić. Może zawrzemy pewną umowę, kochanie, co? Umówmy się, że odtąd będziemy ze sobą całkowicie szczerzy. Zrobię z ciebie wspaniałą królową.
– Nigdy nie zmusisz mnie, bym skrzywdziła mamę.
Ojciec podnosi rękę i uderza mnie w twarz. Ból jest oślepiający, z trudem chwytam powietrze; teraz naprawdę bym upadła, gdyby ojciec mnie nie trzymał.
– Potrafię zmusić każdego do wszystkiego – mówi całkiem spokojnie.
– Nigdy nie zmusisz mnie, bym skrzywdziła mamę! – powtarzam głośniej, chociaż twarz mnie pali, łzy spływają po policzkach i cieknie mi z nosa. – Któregoś dnia będę duża, a wtedy cię zabiję!
Ojciec znów się śmieje.
– Kochanie! – woła i znów przygarnia mnie do siebie. – Widzisz, jaka jesteś uparta? Doskonale! Będziesz moim arcydziełem.
Gdy mama i Thiel wychodzą zza ukrytych drzwi, ojciec mruczy do mnie uspokajająco, a ja opieram policzek o jego ramię, bezpieczna w ojcowskich objęciach, i zastanawiam się, dlaczego pokój jest pełen dymu, a nos tak bardzo mnie boli.
– Bitterblue?
Poznaję po głosie, że mama czegoś się boi, więc unoszę głowę. Widzę, jak jej oczy robią się wielkie. Mama podbiega i wyrywa mnie z objęć ojca.
– Co ty jej zrobiłeś?! – syczy wściekle. – Uderzyłeś ją? Ty potworze! Zabiję cię!
– Ależ, skarbie, nie mów takich rzeczy. – Ojciec podchodzi bliżej, góruje wzrostem nad nami obiema.
Mama i ja jesteśmy takie małe, zwłaszcza gdy się obejmujemy. Mama jest wściekła.
– Nie uderzyłem jej – mówi mój ojciec spokojnie. – Ty to zrobiłaś.
– Nieprawda!
– Ależ tak. Próbowałem cię powstrzymać, ale nie zdążyłem.
– Nigdy nie wmówisz mi, że to zrobiłam – oznajmia mama.
Słowa brzmią wyraźnie, a jej głos jest piękny. Czuję, jak wibruje w jej piersi – w miejscu, gdzie przyciskam ucho.
– Ciekawe – stwierdza ojciec. Przez chwilę przygląda się nam obu, przekrzywiając głowę, a potem zwraca się do mamy: – Nasza córka jest już duża. Czas, żebyśmy lepiej poznali się nawzajem. Od teraz zacznę jej udzielać prywatnych lekcji.
Mama odwraca się i odgradza mnie od ojca własnym ciałem, jej ramiona otaczają mnie niczym stalowe zapory.
– Nie zgadzam się. Wyjdź stąd.
– Fascynujące – mówi ojciec. – To naprawdę robi się coraz ciekawsze. A co, gdybym ci powiedział, że to Thiel ją uderzył?
– Ty ją uderzyłeś. A teraz wyjdź.
– Wspaniale! – wykrzykuje ojciec i podchodzi do mamy. Jego pięść wyskakuje naprzód i trafia mamę w środek twarzy.
Mama pada na podłogę, a ja znów spadam, ale teraz lecę razem z nią.
– Macie trochę czasu, żeby się doprowadzić do porządku – stwierdza ojciec, trącając nas butem. – Muszę to przemyśleć. Wrócimy do tej rozmowy.
Potem odchodzi.
Thiel klęczy nad nami, krew cieknie mu ze świeżych ran, które pojawiły się na obu policzkach.
– Ashen – mówi do mamy. – Ashen, tak mi przykro. Księżniczko Bitterblue, proszę, wybacz mi.
– Nie uderzyłeś jej, Thielu – stwierdza moja matka głucho, podnosząc się z podłogi. Sadza mnie sobie na kolanach i kołysze, szepcząc słowa pocieszenia.
Czepiam się jej kurczowo i płaczę. Wszędzie widzę krew.
– Obejrzyj ją, dobrze? – zwraca się do Thiela mama.
Jego dotyk jest stanowczy, ale łagodny. Thiel maca mój nos, moje policzki i szczękę. Załzawione oczy oglądają mnie uważanie.
– Nic nie jest złamane – mówi w końcu. – Teraz ty, Ashen. Och, proszę, wybacz mi.
Siedzimy na podłodze we trójkę, przytuleni i zapłakani. Słowa mamy są teraz całym moim światem. Gdy znów odzywa się do Thiela, brzmi jak ktoś bardzo zmęczony.
– Nie zrobiłeś nic złego, Thielu, i z całą pewnością to nie ty ją uderzyłeś. To wszystko wina Lecka. Bitterblue – zwraca się do mnie – możesz myśleć jasno?
– Tak, mamo – szepczę. – Ojciec mnie spoliczkował, a potem uderzył ciebie. Chce zrobić ze mnie dobrą królową.
– Musisz być silna, córko – mówi mama. – Silniejsza niż kiedykolwiek, bo odtąd będzie coraz gorzej.
Rozdział 1
Królowa Bitterblue nigdy nie miała zamiaru okłamywać tylu osób.
Wszystko zaczęło się od sprawy przed Sądem Najwyższym, która dotyczyła pewnego szaleńca i arbuzów. Rzeczony szaleniec, człowiek imieniem Ivan, mieszkał nad rzeką Dolinką we Wschodnim Kwartale, w dzielnicy obok Nabrzeża Handlowego. Jego dom z jednej strony sąsiadował z warsztatem kamieniarza i wytwórcy nagrobków, z drugiej zaś znajdowała się grządka z arbuzami. W środku nocy Ivan jakimś cudem zdołał w miejscu każdego arbuza postawić kamień nagrobny, a każdy nagrobek z podwórka kamieniarza zastąpił arbuzem. Następnie wsunął tajemnicze wskazówki pod drzwi obu sąsiadów, zamierzając zapewne wyprawić ich na jakąś szaloną misję w poszukiwaniu skradzionych przedmiotów. Jednak posunięcie to było całkowicie pozbawione sensu w pierwszym przypadku i zbyteczne w drugim, ponieważ hodowca arbuzów nie umiał czytać, a kamieniarz od razu dostrzegł swoje zaginione nagrobki na grządce sąsiada. Obaj szybko się domyślili, kto odpowiada za ten bałagan, ponieważ dowcipy Ivana były znane w okolicy. Zaledwie miesiąc wcześniej mężczyzna ukradł krowę innego sąsiada i wprowadził ją na dach sklepu ze świecami. Krowa ryczała żałośnie tak długo, aż w końcu ktoś wszedł na dach, by ją wydoić. Następnie spędziła tam kilka dni jako prawdopodobnie najbardziej zdziwiona krowa w Monsei, podczas gdy kilku potrafiących czytać mieszkańców dzielnicy pochylało się nad zawiłymi wskazówkami Ivana, tłumaczącymi, jak zbudować system bloczków, by ściągnąć zwierzę z powrotem na ziemię. Ivan był z wykształcenia inżynierem. Za czasów Lecka zaprojektował trzy miejskie mosty.
Siedząc na swoim miejscu w sali sądowej, Bitterblue czuła się poirytowana zachowaniem swoich doradców, których zadanie polegało na ocenianiu, jakie sprawy sądowe są godne uwagi królowej. Miała wrażenie, że ciągle jej to robią – posyłali po nią, by wysłuchiwała najgłupszych możliwych procesów, a kiedy odchodziła, ściągali z powrotem, gdy tylko pojawiało się coś intrygującego.
– To chyba prosta skarga o nękanie, prawda? – zwróciła się do ośmiu osób siedzących po jej lewej i prawej stronie, ośmiu sędziów, którzy mieli wspierać ją w wydawaniu wyroku i zajmować się tym samodzielnie, gdy królowej nie było. – A jeśli tak, chyba pozostawię to w waszej gestii.
– Kości – powiedział sędzia Quall siedzący po jej prawej stronie.
– Co?
Sędzia Quall spojrzał na Bitterblue, a potem spiorunował wzrokiem pozwanego i powodów czekających na proces.
– Każdy, kto w trakcie rozprawy choćby wspomni o kościach, zostanie ukarany grzywną – stwierdził surowo. – Nie chcę nawet słyszeć tego słowa. Czy to jasne?
– Lordzie Quallu. – Bitterblue zmierzyła sędziego spojrzeniem zmrużonych oczu. – O czym pan, u licha, mówi?
– Podczas niedawnej sprawy rozwodowej pozwany cały czas mamrotał coś o kościach, zachowywał się, jakby stracił rozum. Nie mam ochoty tego powtarzać. To było stresujące!
– Ale przecież często rozstrzyga pan w sprawach o morderstwo! Jestem pewna, że regularnie słyszy pan wzmianki o kościach!
– Ale to sprawa o kradzież arbuzów. Arbuzy są bezkręgowcami!
– Dobrze, w porządku. – Bitterblue pomasowała twarz, próbując zamaskować niedowierzanie. – Ani słowa o ko...
Quall aż się wzdrygnął.
„...kościach” – dokończyła w myślach. „Przysięgam, wszyscy tu są szaleni...”.
– Chciałabym coś dodać do werdyktu moich szanownych kolegów – oznajmiła, wstając. – Niepiśmienni sąsiedzi Ivana, mieszkańcy ulicy w pobliżu Nabrzeża Handlowego, mają otrzymać lekcje czytania na koszt królowej. Zrozumiano?
Odpowiedziała jej cisza tak głęboka, że aż drgnęła zaskoczona. Sędziowie spoglądali na królową wyraźnie zaniepokojeni. Bitterblue powtórzyła w myślach własne słowa. „Mieszkańcy mają otrzymać lekcje czytania”. Chyba nie było w tym nic złego?
– Masz prawo uczynić taką deklarację, wasza wysokość – odparł w końcu Quall, kładąc nacisk na każde słowo, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że postąpiła absurdalnie.
Ale dlaczego patrzył na nią z taką wyższością? Bitterblue doskonale wiedziała, że ma prawo uczynić taką deklarację, podobnie jak miała prawo usunąć dowolną osobę ze składu sędziowskiego. Hodowca arbuzów patrzył na nią z bezbrzeżnym zdumieniem. Rozbawione miny ludzi stojących za jego plecami sprawiły, że rumieniec wypełzł królowej na szyję.
„Jakie to typowe” – pomyślała. „Wszyscy zachowują się jak pomyleni, a kiedy mówię coś sensownego, gapią się, jakbym to ja była niespełna rozumu”.
– Proszę dopilnować, by tak się stało – powiedziała do Qualla, po czym odwróciła się z zamiarem wyjścia z sali.
Schodząc z podwyższenia, zmusiła się, by napiąć ramiona i wyprostować plecy, choć wcale nie czuła się dumna.
W jej okrągłym gabinecie okna były otwarte, światło zmieniało barwę na wieczorną, a doradcy nie byli zadowoleni.
– Nasze zasoby nie są nieograniczone, wasza wysokość – oznajmił Thiel, stalowowłosy i stalowooki mężczyzna stojący przed nią jak lodowiec. – Taką publiczną deklarację trudno będzie odwołać.
– Ale dlaczego miałabym ją odwoływać? Chyba powinna nas martwić wiadomość, że we Wschodnim Kwartale jest cała ulica, gdzie ludzie nie potrafią czytać?
– W mieście zawsze znajdzie się jakaś niepiśmienna osoba. Nie jest to sprawa, która wymaga bezpośredniej interwencji korony. A teraz, pani, stworzyłaś precedens, który stanowi, że administracja królowej winna zapewnić edukację każdemu, kto zjawi się na dworze i powie, że jest niepiśmienny.
– Nasi obywatele nie powinni się bać przychodzić do nas z takimi sprawami. Mój ojciec odmawiał im porządnej edukacji przez trzydzieści pięć lat. Stan piśmiennictwa powinien nas obchodzić!
– Jednak nie mamy czasu ani środków, by zajmować się z osobna każdym przypadkiem, wasza wysokość. Nie jesteś nauczycielką, pani, lecz królową Monsei. Powinnaś zachowywać się jak na monarchinię przystało, tak by ludzie wiedzieli, że ich królestwo jest w dobrych rękach.
– W każdym razie – wtrącił Runnemood, drugi z jej doradców, który akurat przysiadł na parapecie okna – prawie wszyscy w królestwie potrafią czytać. Nie przyszło ci do głowy, wasza wysokość, że osoby, które nie posiadły tej umiejętności, po prostu nie mają ochoty na naukę? Sąsiedzi Ivana mają pracę i rodziny do wykarmienia. Kiedy znajdą czas na lekcje?
– A skąd mam to wiedzieć?! – wykrzyknęła Bitterblue. – Co ja właściwie wiem o ich pracy?!
Czasem, siedząc za tym biurkiem na środku gabinetu, czuła się taka zagubiona. Mebel był dla niej o wiele za duży i przez to czuła się jeszcze mniejsza. Słyszała w słowach doradców to, czego przez wzgląd na dobre maniery nie mówili na głos: że się wygłupiła, że wyszła na młodą, naiwną i niedoświadczoną. A przecież miała wrażenie, że powiedziała właściwą rzecz. Czyżby instynkt ją zawodził?
– W porządku, Bitterblue – dodał nieco łagodniej Thiel. – Załatwimy tę sprawę.
Wyczuła życzliwość w jego głosie i zauważyła, że użył jej imienia zamiast tytułu – lodowiec w jego oczach zmalał. Bitterblue spojrzała mu w twarz i zobaczyła, że ten człowiek się martwi, jest zaniepokojony, że zbytnio ją skrytykował.
– Nie będę więcej czynić żadnych publicznych deklaracji, nie konsultując wcześniej ich treści z tobą – powiedziała cicho.
– O, proszę. – Thiel westchnął z ulgą. – Roztropna decyzja. To właśnie jest mądrość godna królowej.
Przez jakąś godzinę Thiel trzymał ją uwięzioną za stertą papierów. Runnemood przeciwnie – krążył po pokoju, przechadzając się pod oknami. Zachwycony różowawym blaskiem słońca, kołysał się na stopach i raczył ją kolejnymi opowieściami o zadowolonych z życia analfabetach. W końcu na szczęście odszedł, by udać się na wieczorne spotkanie z jakimiś lordami. Runnemood był miły w obejściu i bardzo pożyteczny, najbardziej biegły w odprawianiu z kwitkiem ministrów i lordów, którzy chcieli zawracać królowej głowę swoimi prośbami, skargami i pochlebstwami. Udawało mu się to dlatego, że sam był bardzo komunikatywny. Jego młodszy brat Rood także piastował stanowisko doradcy królowej. Ci dwaj oraz Thiel i Darby, jej sekretarz i zarazem czwarty doradca, byli po sześćdziesiątce. Runnemood nie wyglądał na swój wiek, ale pozostali owszem. Wszyscy czterej wcześniej byli doradcami króla Lecka.
– Czy mamy dziś komplet? – spytała Bitterblue, zwracając się do Thiela. – Od rana nie widziałam Rooda.
– Rood dziś odpoczywa – odparł Thiel. – A Darby źle się czuje.
– Ach! – Bitterblue zrozumiała aluzję. Rood miał kolejny atak nerwowy, a Darby był pijany. Na moment oparła czoło o biurko, obawiając się, że inaczej wybuchnie śmiechem.
Ciekawe, co jej wuj, władca Lienidu, pomyślałby o takich doradcach. Czy ich dzisiejsze zachowanie w ogóle by go zdziwiło? A może doradcy Rora byli równie barwnymi postaciami? Może we wszystkich siedmiu królestwach sprawy wyglądały podobnie?
Choć w sumie to było bez znaczenia. Właściwie nie miała swoim doradcom wiele do zarzucenia. Nowe papiery, które codziennie piętrzyły się na jej biurku, pojawiając się wręcz co godzinę, były namacalnym dowodem ich starań. Dokumenty dotyczyły nałożonych podatków, wydanych wyroków, zatwierdzonych projektów budowlanych, nowych statutów miejskich. Czytała tak długo, aż w końcu jej palce zaczynały pachnieć papierem, oczy zachodziły łzami na sam widok kartek, a głowa pulsowała bólem.
– Arbuzy – wymamrotała Bitterblue, przyciskając twarz do blatu biurka.
– Tak, wasza wysokość?
Bitterblue potarła ciężkie warkocze upięte w koronę wokół głowy i wyprostowała plecy.
– Nie wiedziałam, że w naszej okolicy są uprawy arbuzów, Thielu. Czy mogłabym je obejrzeć podczas następnej inspekcji miasta?
– Następna królewska inspekcja wypada w styczniu, wasza wysokość, równolegle z wizytą twojego wuja. Nie jestem ekspertem od arbuzów, ale podejrzewam, że w zimie nie są szczególnie dorodne.
– Czy mogłabym zrobić inspekcję teraz?
– Wasza wysokość, jest środek sierpnia. Jakim cudem mamy znaleźć czas na takie przedsięwzięcie w sierpniu?
Niebo wokół wieży miało kolor arbuzowego miąższu. Wysoki zegar na ścianie odmierzał minuty wieczoru, a przez szklany sufit widać było, jak światło ciemnieje, przybierając odcień purpury. Na niebie zalśniła pierwsza gwiazda.
– Thielu – westchnęła Bitterblue. – Zostaw mnie samą, dobrze?
– Jak sobie życzysz, wasza wysokość. Ale najpierw chciałbym omówić kwestię twojego małżeństwa.
– Nie.
– Masz osiemnaście lat, wasza wysokość, i jeszcze nie powiłaś dziedzica. Sześciu okolicznych królów ma synów wolnego stanu, a dwaj twoi kuzyni...
– Thielu, jeśli jeszcze raz zaczniesz wymieniać imiona różnych książąt, obleję cię atramentem. A jeśli usłyszę imię mojego kuzyna...
– Wasza wysokość – wszedł jej w słowo niezrażony tą uwagą Thiel – nie chcę cię denerwować, ale pora stanowić czoło rzeczywistości. Wykształciłaś dobre relacje ze swym kuzynem Skye’em podczas jego wizyt dyplomatycznych. Gdy król Ror zjedzie do nas w zimie, prawdopodobnie weźmie ze sobą młodego księcia. Musimy wcześniej poczynić niezbędne ustalenia.
– Nie – powtórzyła Bitterblue. – Nie ma czego ustalać.
– Ależ tak.
Bitterblue odkryła, że jeśli popatrzyło się uważnie, wciąż można było dostrzec dawno zagojone blizny – dwie cienkie kreski – na policzkach Thiela.
– Jest coś innego, co chciałabym z tobą omówić – oznajmiła. – Czy pamiętasz ten dzień, gdy wszedłeś do komnat mojej matki i powiedziałeś coś, co rozwścieczyło mojego ojca? Zabrał cię na dół, użyliście ukrytych drzwi. Co on ci tam zrobił?
Jakby zdmuchnęła świecę. Thiel stał przed nią – wysoki, chudy i zagubiony. Światło w oczach mężczyzny zgasło. Powoli wygładził przód koszuli, wbijając wzrok w materiał i naciągając go tak, jakby schludny wygląd był teraz sprawą najwyższej wagi. Potem skłonił się szybko, obrócił na pięcie i opuścił gabinet.
Po jego wyjściu Bitterblue przez jaki czas przekładała papiery, podpisywała dokumenty, kichała z powodu kurzu i bezskutecznie próbowała się pozbyć poczucia winy. Zrobiła to celowo – wiedziała, że Thiel nie zniesie tego pytania. Właściwie wszyscy ludzie pracujący w jej administracji, od doradców, poprzez ministrów, po zwykłych urzędników czy członków straży, wzdrygali się na każdą wzmiankę o rządach Lecka. Używała tej wiedzy jak broni, ilekroć któryś z doradców posunął się za daleko, ponieważ była to jedyna broń, jaką miała do dyspozycji. Podejrzewała, że przez jakiś czas temat małżeństwa nie będzie poruszany.
Jej doradcy potrafili być bardzo uparci, gdy skupili się na jednej sprawie. Z tego powodu rozmowy o małżeństwie tak bardzo ją przerażały. Rzeczy, które rozpoczynały się od swobodnych pogaduszek, nagle stawały się faktami niepodlegającymi dyskusji, i to jeszcze zanim zdołała je zrozumieć czy wyrobić sobie własne zdanie. Tak było z powszechną amnestią za zbrodnie z czasów Lecka. Tak było z ustawą statutową pozwalającą miastom uwolnić się spod władzy lokalnego lorda i rządzić się samodzielnie. Tak samo potraktowano sugestię – zaledwie sugestię – by zabarykadować wejście do dawnych komnat Lecka, usunąć jego klatki dla zwierząt z tylnego ogrodu i spalić jego rzeczy.
Nie była jakoś szczególnie przeciwna żadnemu z tych działań ani nie żałowała, że udzieliła im aprobaty, gdy w końcu dotarło do niej, co właściwie podpisała. Po prostu złościło ją, że nie wie, co o tym myśleć, że potrzebuje więcej czasu niż jej doradcy, że nie dotrzymuje im kroku, a już naprawdę nie lubiła tych chwil, gdy spoglądała wstecz i zdawała sobie sprawę, że dała się w coś wmanewrować.
– To celowe, wasza wysokość – tłumaczyli. – To polityka przyszłościowa, zorientowana na rozwój, bez skupiania się ciągle na przeszłych wydarzeniach. Słusznie robisz, popierając tę filozofię.
– Ale...
– Wasza wysokość – wyjaśniał łagodnie Thiel. – Próbujemy wyrwać ludzi spod uroku Lecka i pomóc im ruszyć naprzód. Rozumiesz, co mam na myśli? Inaczej ludzie będą bez końca rozpamiętywać doznane krzywdy. Czy rozmawiałaś, pani, o tym ze swoim wujem?
Owszem, rozmawiała. Po śmierci Lecka wuj Bitterblue przebył pół świata, by osobiście asystować siostrzenicy. Pomógł ufundować w Monsei nowe pomniki, utworzyć ministerstwa i sądy, wybrać urzędników, aż w końcu przekazał królestwo w ręce dziesięcioletniej Bitterblue. Był obecny przy ciałopaleniu zwłok Lecka i rozpaczał nad śmiercią swojej siostry, matki Bitterblue. Ror pomógł wydźwignąć Monseę z chaosu.
– Wspomnienie o Lecku wciąż tkwi głęboko w umysłach wielu ludzi – powiedział wtedy. – Jego Dar to przewlekła choroba, koszmar senny, o którym mieszkańcy królestwa muszą w końcu zapomnieć.
Ale jak można było zapomnieć? Czy ona także miała zapomnieć o własnym ojcu? Albo o tym, że to on zamordował jej matkę? Jak mogła zapomnieć gwałt na własnym umyśle?
Bitterblue odłożyła pióro i ostrożnie podeszła do wychodzącego na wschód okna. Oparła się o framugę i przyłożyła czoło do szyby. Zamknęła oczy i czekała, by wrażenie spadania minęło. U podnóża wieży płynęła rzeka Dolinka, wyznaczająca naturalną północną granicę miasta. Bitterblue otworzyła oczy i podążyła wzrokiem wzdłuż południowego brzegu rzeki, na wschód, mijając trzy mosty oraz Nabrzeża: Srebrne, Drzewne, Rybne i Handlowe.
– Plantacja arbuzów – powiedziała do siebie, choć było zbyt ciemno, a do tego znajdowała się za daleko, żeby wypatrzeć coś takiego.
Na wysokości północnych murów zamku Dolinka płynęła wolno i rozlewała się szeroko niczym zatoka. Bagnisty grunt po przeciwnej stronie był niezagospodarowany i mało kto się tam zapuszczał z wyjątkiem mieszkańców północnej części Monsei, ale z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu jej ojciec kazał postawić trzy mosty, każdy z nich większy i potężniejszy, niż nakazywałaby logika. Skrzydlaty Most, stojący najbliżej zamku, miał łuk wybudowany z marmuru białego i niebieskiego jak obłoki na niebie. Potworny Most, najwyższy z nich, miał kładkę dla pieszych wznoszącą się na wysokość najwyższego filaru. Wykładany lustrami Zimowy Most w ciągu dnia ciężko było odróżnić od nieba, a w nocy lśnił odbiciem gwiazd, wody i świateł miasta. W blasku zachodzącego słońca mosty były purpurowe i szkarłatne, nierealne i niemal zwierzęce. Wielkie, smukłe istoty wyciągające grzbiety ponad wodą ku północy, w stronę kawałka bezużytecznego lądu.
Znów miała wrażenie, że spada. Ojciec opowiedział jej kiedyś historię o pewnym lśniącym mieście leżącym nad rwącą rzeką, której wody spadały z urwiska, po czym znikały w głębinach położonego dalej morza. Bitterblue śmiała się w zachwycie, wyobrażając sobie tę latającą rzekę. Miała wtedy pięć czy sześć lat. Słuchała tej historii, siedząc na kolanach ojca.
„Na kolanach Lecka, który dręczył zwierzęta” – pomyślała. „Lecka, który porywał małe dziewczynki i setki innych ludzi. Lecka, który miał obsesję na moim punkcie i ścigał mnie przez pół świata.
Dlaczego w ogóle podchodzę do okien, skoro wiem, że zaraz dostanę zawrotów głowy i nic nie zobaczę? Co ja w ogóle próbuję dostrzec?”
Gdy przekroczyła próg swoich komnat i skręciła w prawo do saloniku, zastała tam Heldę siedzącą z robótką na sofie. Służąca imieniem Lisica właśnie myła okna.
Helda służyła Bitterblue jako ochmistrzyni, dama dworu i naczelny szpieg. Teraz kobieta sięgnęła do kieszeni i podała królowej dwa listy.
– Proszę, kochanie, to do ciebie. Zaraz zadzwonię po wieczerzę – oznajmiła. Wstała z kanapy i przygładziła siwe włosy.
– Och! – zawołała Bitterblue zarumieniona z radości. – Aż dwa listy! – Złamała pieczęcie i zajrzała do środka.
Obie wiadomości były zaszyfrowane, obie napisane znajomym charakterem pisma. Krzywe bazgroły wyszły spod ręki lady Katsy z Middlanów. Stawiane ostrożnie litery, nakreślone mocno przyciskanym pisakiem, wyszły spod ręki księcia Po – młodszego brata Skye’a, jednego z dwóch nieżonatych synów Rora, z którymi Thiel pragnął ją zeswatać. Jej zdaniem obaj byliby okropnymi mężami.
Bitterblue znalazła sobie wygodny kącik na sofie i najpierw zaczęła czytać list od Po. Nadawca przed ośmiu laty stracił wzrok. Nie był w stanie odczytać słów na papierze, bo choć jego Dar pozwalał mu wyczuwać kształty otaczających go rzeczy, co rekompensowało mu wiele niedogodności ślepoty, miał jednak kłopot z analizowaniem płaskich powierzchni, nie widział też kolorów. Pisał dużymi literami, używając ostrego kawałka granitu, ponieważ łatwiej było mu się nim posługiwać niż atramentem. Korzystał z linijki, żeby stawiać znaki równo, bo nie widział własnego pisma. Miał także mały zestaw drewnianych liter, by móc łatwiej szyfrować w myślach swoje wiadomości.
Tym razem donosił, że przebywa w północnym królestwie Nander, angażując się w kolejną awanturę. Bitterblue sięgnęła po drugi list i dowiedziała się, że Katsa, niezrównana wojowniczka z Darem przetrwania, dzieli obecnie czas pomiędzy królestwa Estillu, Sunderu i Westeru, gdzie również angażuje się w awantury. Ta dwójka Obdarzeńców wraz z niewielką grupką przyjaciół oddawała się temu przez całe życie – oboje organizowali awantury na wielką skalę. Łapówki, wymuszenia, sabotaże, zorganizowane bunty – wszystko, byle tylko ukrócić samowolę najbardziej skorumpowanych władców w siedmiu królestwach.
Król Drowden z Nanderu zaczął wtrącać do więzienia swoich wasali i zarządzać losowe egzekucje, bo wie, że niektórzy lordowie spiskują przeciw niemu, ale nie jest pewien, którzy konkretnie – pisał Po. Zamierzamy uwolnić ich z więzienia. Giddon i ja uczymy też miejscowych samoobrony. Niedługo będzie tu rewolucja, kuzynko.
Oba listy kończyły się podobną wzmianką. Po i Katsa nie widzieli się już od wielu miesięcy, a oboje nie spotkali się z Bitterblue od ponad roku. Zamierzali ją odwiedzić, gdy tylko praca im na to pozwoli, i zostać tak długo, jak tylko się da.
Bitterblue była tak szczęśliwa, że zwinęła się w kłębek na sofie, wtuliła w poduszkę i siedziała tak przez całą minutę.
W przeciwległym krańcu pokoju Lisica zdołała wspiąć się na sam szczyt wysokiego okna, zapierając się rękami i nogami o framugę. Tam zaczęła energicznie polerować własne odbicie, aż szyba zalśniła. Ubrana w niebieskie kuloty doskonale wpasowywała się w otoczenie, ponieważ salonik Bitterblue cały był urządzony w błękitach – od dywanu, przez niebiesko-złote ściany, aż po sufit, granatowy jak nocne niebo, usiany złotymi i szkarłatnymi gwiazdami. Na honorowym miejscu trzymano królewską koronę, spoczywającą – poza oficjalnymi ceremoniami – na błękitnym aksamicie. Gobelin przedstawiający błękitnego konia o zielonych oczach zasłaniał ukryte drzwi, które kiedyś prowadziły do pokojów Lecka, zanim służba na polecenie doradców królowej zabarykadowała schody.
Lisica była Obdarzeńcem, jedno oko miała jasnoszare, a drugie ciemnoszare i była zadziwiająco urodziwa, może nawet piękna ze swoimi jasnorudymi włosami i wyrazistymi rysami. Jej Dar również był dziwny: brak strachu. Ale nie oznaczało to lekkomyślności, po prostu Lisica nie znała tego nieprzyjemnego uczucia, które normalni ludzie określali jako strach. Posiadała za to niemal matematyczną umiejętność oceniania fizycznych konsekwencji dowolnego działania. Wiedziała lepiej niż ktokolwiek, co się stanie, jeśli wypadnie z wysokiego okna. Ta wiedza sprawiała, że była ostrożniejsza, niż gdyby normalnie się bała.
Bitterblue uważała, że taki Dar marnuje się u kogoś na stanowisku służącej, ale w Monsei – w każdym razie po upadku Lecka – Obdarzeńcy nie byli własnością monarchów, mogli pracować, gdzie tylko chcieli. A Lisica najwyraźniej lubiła wykonywać różne prace konserwacyjne na górnych piętrach północnego skrzydła – chociaż Helda kilka razy wspomniała, że chciałaby uczynić z niej szpiega.
– Mieszkasz w zamku, Lisico? – spytała Bitterblue.
– Nie, wasza wysokość – odparła kobieta. – Mieszkam w domu we Wschodnim Kwartale.
– Masz dziwne godziny pracy.
– To mi odpowiada, wasza wysokość. Czasem pracuję przez całą noc.
– Jak udaje ci się wchodzić do zamku i wychodzić z niego o tak dziwnej porze? Czy strażnik przy wejściu cię nie zatrzymuje?
– Wyjście nie jest problemem, każdy może sobie wyjść. Aby wejść do zamku w nocy, przechodząc koło stróżówki, pokazuję bransoletkę, którą dała mi Helda, a żeby minąć lienidzkiego strażnika stojącego przy drzwiach do twoich komnat, znów pokazuję bransoletkę i podaję hasło.
– Hasło?
– Codziennie jest inne.
– A skąd je znasz?
– Helda zostawia je schowane w różnych zakamarkach, każdy dzień w tygodniu ma przypisane inne miejsce.
– Tak? A jakie jest dziś hasło?
– „Czekoladowy naleśnik”, wasza wysokość.
Bitterblue położyła się na wznak, trawiąc tę nową informację. Każdego ranka przy śniadaniu Helda prosiła ją, by podała kilka słów lub fraz, które mogłyby służyć jako klucze do zaszyfrowanych wiadomości. Wczoraj Bitterblue wymyśliła właśnie „czekoladowy naleśnik”.
– A jakie hasło obowiązywało wczoraj?
– „Solony karmel”.
Był to klucz sprzed dwóch dni.
– Smakowite hasła – stwierdziła, rozważając pewien pomysł.
– Tak, zawsze robię się od nich głodna.
Na poręczy sofy leżała opończa z kapturem w kolorze głębokiego błękitu. Z całą pewnością należała do Lisicy, Bitterblue już wcześniej widziała ją w podobnych strojach o prostym kroju. Była to odzież o wiele skromniejsza niż ubrania królowej.
– Jak często zmienia się lienidzki strażnik przy wejściu?
– O każdej pełnej godzinie, wasza wysokość.
– Co godzinę! To dość często.
– Tak, wasza wysokość – odparła obojętnie Lisica. – Najwyraźniej nie zależy im, żeby raporty były spójne.
Stała teraz znów na podłodze, pochylona nad wiadrem mydlin, tyłem do królowej.
Bitterblue chwyciła opończę, wcisnęła ją sobie pod pachę i wyślizgnęła się z pokoju.
Widziała już wcześniej szpiegów przemykających do jej komnat – skrytych pod kapturami, przygarbionych, nierozpoznawalnych, dopóki nie zdjęli zasłony. Członkowie jej Lienidzkiej Gwardii – daru od króla Rora – strzegli głównej bramy i wejścia do komat królowej, byli przy tym bardzo dyskretni. Nie odpowiadali przed nikim, z wyjątkiem Heldy i królowej, nawet przed Monseańską Strażą, która stanowiła oficjalną straż miejską i wojsko królestwa. Dzięki temu osobiści szpiedzy Bitterblue zyskiwali więcej swobody w poruszaniu się po zamku, nie przyciągając uwagi królewskiej administracji. Ror miał u siebie dość podobny układ.
Bransoletka nie stanowiła problemu. Helda wręczała wszystkim swoim szpiegom znak – prosty skórzany rzemień z repliką jednego z pierścieni królowej Ashen. Była to dobra lienidzka robota – obrączka z czystego złota, w którym osadzono niewielkie lśniące szare oczka. Każdy pierścień na ręce Lienida symbolizował jakiegoś członka rodziny, a to był pierścień oznaczający Bitterblue.
Poczuła wzruszenie, wiążąc sobie rzemień na nadgarstku. Matka pokazywała jej ten pierścień tak wiele razy, wspominając, że specjalnie dobrała kamienie – pod kolor oczu córki. Bitterblue przycisnęła nadgarstek do piersi, zastanawiając się, co matka pomyślałaby o tym, co właśnie jej córka zamierzała zrobić.
„No cóż. Mama i ja też kiedyś wymknęłyśmy się razem z zamku. Chociaż wtedy wyszłyśmy przez okno, no i miałyśmy dobry powód. Mama próbowała mnie ocalić.
I udało się jej. Wysłała mnie przodem, a sama została, by osłaniać tyły. Przypłaciła to życiem.
Mamo, przyznam, że nie jestem pewna, co zamierzam zrobić. Ale czegoś mi brakuje. Nic, tylko sterty papierów na biurku, dzień po dniu. Niemożliwe, żeby to było wszystko, co można w życiu robić. Rozumiesz mnie, prawda?”
Skradanie się było czymś w rodzaju oszustwa, przebranie również. Tuż po północy, ubrana w ciemne spodnie i opończę Lisicy, Bitterblue wymknęła się ze swoich komnat, by wkroczyć w świat opowieści i kłamstw.