Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyobraź sobie, że żyjesz w ponurym świecie, bez komórki, tableta, komputera. Przed sklepami wiją się kolejki, choć na półkach brakuje towarów. W telewizji są tylko dwa programy, a z obu sączą się te same kłamstwa.
Katarzyna nie zna innego świata. Życie wydaje jej się szare jak papier toaletowy zrobiony z makulatury i nudne niczym akademia z okazji rocznicy rewolucji październikowej. Do czasu, gdy poznaje dwie dziwaczne starsze panie, a w ich tajemniczym mieszkaniu znajduje pewien niezwykły przedmiot…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Zuzanna Orlińska
Biały Teatr panny Nehemias
© by Zuzanna Orlińska
© by Wydawnictwo Literatura
Okładka:
Sylwia Szyrszeń
Korekta i skład:
Aneta Kunowska, Joanna Pijewska, Aleksandra Różanek
Wydanie I
ISBN 978-83-7672-536-9
Wydawnictwo Literatura, Łódź 2017
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
www.wyd-literatura.com.pl
„Zamknięty w skorupce orzecha,
jeszcze czułbym się władcą nieskończonych przestrzeni
– gdyby mnie tylko nie dręczyły złe sny”
William Shakespeare Hamlet
Niebo zwiesza się coraz niżej, pełnym, granatowym brzuchem niemal ocierając się o dachy domów. Na dwóch okrągłych basztach, pomiędzy którymi rozpięto czerwony neon z napisem „Czytajcie Sztandar Młodych”, opiera się ciężka chmura. Lodowaty wiatr przywiał skądś szczątki gazety i pastwi się nad nimi, to podrywając je w górę, to znów rzucając z furią na ziemię. Katarzynę tak zajęła obserwacja tego powietrznego baletu, że zatrzymuje się mimo woli, a wtedy gwałtowny podmuch ciska gazetę do jej stóp. Dziewczyna pochyla się, żeby ją podnieść. Dostrzega tytuł „Żołnierz Wolności”, datę 4 kwietnia 1984 i z obrzydzeniem wyrzuca sztywny papier do stojącego koło przystanku tramwajowego kosza na śmieci. Mocniej ściska w dłoni uchwyt siatki z zakupami. Skręca za róg i staje oko w oko z druhną Martą.
Marta, dowodząca szkolną drużyną harcerską, dziarska, konkretna i pogodna, jest właśnie tą osobą, której Katarzyna najbardziej nie chciałaby teraz spotkać.
– O, cześć, Kaśka! – woła.
– Cześć – odpowiada Katarzyna, unikając spoglądania w oczy drużynowej.
Zaraz będzie miała do mnie jakąś sprawę – myśli z rozpaczą.
– Dobrze, że cię widzę, bo mam do ciebie sprawę!
– Tak? – burczy Katarzyna. Zimny wiatr dmucha jej prosto w twarz. Czuje, że jeśli dłużej tu postoi, odpadnie jej nos. Ale harcerka zdaje się nie zwracać uwagi na drobne uciążliwości klimatyczne.
– Dawno nie byłaś na zbiórce, co? – mówi, łapiąc Katarzynę za rękę, jakby bała się, że wiotka postać za chwilę uleci z wiatrem. – Rozmawiałam o tobie z panią Piotrowską i dostałam zadanie, żeby cię bardziej zaktywizować.
– Co ze mną zrobić? – nie rozumie Katarzyna. Wiatr nagle zmienił kierunek i teraz szarpie ją za włosy. Z budynku straży pożarnej wyjeżdża czerwony samochód na sygnale.
– Nie angażujesz się! – druhna Marta próbuje przekrzyczeć wichurę. – Powinnaś się zaangażować! Cała klasa się angażuje, tylko ty nie! Pani dyrektor prosiła, żebym znalazła ci jakieś zajęcie!
– Przecież ja mam dużo zajęć – mówi Katarzyna, ale druhna już tego nie słyszy, bo wiatr chwycił ją za kurtkę i kazał przejść na drugą stronę ulicy.
– Złapię cię w szkole! – woła jeszcze.
Katarzyna odgarnia włosy z twarzy i, walcząc z wiatrem, idzie w stronę domu.
* * *
Klatka schodowa pachnie kapustą. Winda znów się zepsuła, trzeba iść po schodach. Na pierwszym piętrze, przez uchylone drzwi jednego z mieszkań, bucha kapuściany odór. Dobiega stamtąd także piskliwy głos pani Kluczy, krzyczącej na męża – pana Klucza. Jego pomruki dają się słyszeć gdzieś w tle. Katarzyna nie wie, jak naprawdę nazywają się sąsiedzi z pierwszego piętra. U niej w domu od zawsze mówi się: pan Klucz i pani Klucza, zapewne dlatego, że jedyne słowa, jakie się od nich słyszy, to „Daj pani klucza od strychu”, kiedy stają w progu mieszkania Katarzyny z miednicą pełną upranej bielizny.
Mama jest już w domu.
– Zabrakło bułek? – pyta, biorąc od Katarzyny siatkę z zakupami.
– Jak zwykle o tej porze.
Wchodząc do kuchni, Katarzyna machinalnie wyłącza tranzystorowe radyjko stojące na kredensie. Drażni ją monotonny głos spikerki podający dane dotyczące wytopu surówki.
– Trudno. Usmażę placki ziemniaczane. Umyj ręce – poleca mama. – Naleję ci zupy i siadam do roboty, bo muszę skończyć ten tekst do jutra.
* * *
Katarzyna je zupę, poruszając łyżką w rytm stukania klawiszy maszyny do pisania, dobiegającego z pokoju rodziców. Potem myje talerz i idzie do siebie.
Jej pokój, bardzo malutki, był kiedyś spiżarką albo służbówką. Mieści się w nim tylko tapczan, nieduże biurko i półka z książkami. Ścianę na wprost wejścia wypełnia okno, a za nim właśnie zaczyna kropić pierwszy wiosenny deszcz. Katarzyna myśli z niechęcią, że trzeba odrobić lekcje, otwiera szufladę biurka i wyjmuje z niej zeszyt od chemii. Lecz sam widok sześćdziesięciokartkowego brulionu w burej okładce z podobizną Kazimierza Pułaskiego wzbudza w niej odrazę. Nie żeby miała coś przeciwko Pułaskiemu, tylko jakoś nie może na niego patrzeć. Odwraca zeszyt Pułaskim do dołu, ale to nie pomaga. Tylna okładka poucza Katarzynę srogo, że zbiórka makulatury przez młodzież szkolną to oszczędność lasów i lepsze zaopatrzenie przemysłu w surowiec.
– Dajcie mi święty spokój! – mówi głośno, zwracając się z tym apelem do wszystkich dzisiejszych prześladowców: aktywnej druhny Marty, pani Piotrowskiej, która zadała pracę domową z chemii, do tych, co żądają, by zbierała makulaturę i pomagała zaopatrywać przemysł w surowiec, a nawet do Kazimierza Pułaskiego, którego jedyną winą jest to, że pozwolił się nadrukować na ten paskudny zeszyt.
Bierze z półki książkę, otwiera w miejscu, gdzie wsunięta została zakładka, i zapomina o całym świecie.
* * *
Stoły w pracowni chemicznej pokryte są śliskim laminatem. Cienkie miedziane rurki doprowadzają gaz do zaworków, co umożliwia podłączenie palników i przeprowadzanie doświadczeń. Czasami doświadczenie się nie udaje lub udaje się za bardzo – wtedy na blacie pozostaje brunatny ślad przypalenia. Ze ścian spoglądają naburmuszone twarze sławnych uczonych. Dmitrij Mendelejew, Maria Skłodowska-Curie, Zygmunt Wróblewski – brzydcy, poważni, o stężałych rysach. Tylko Michael Faraday, ostatni przy oknie, wydaje się dosyć przystojny, młody, nawet troszkę uśmiechnięty, a może to nieoczekiwanie padło na niego słońce, które z trudem wdziera się do wnętrza przez brudne, pokryte szarymi smugami szyby.
Pani Piotrowska skończyła sprawdzać zadania i przechodzi do spraw wychowawczych. Rozdaje dzienniczki z podpisanym przez siebie zawiadomieniem o zebraniu rodziców, zagląda do notesu, w końcu zdejmuje okulary i mówi:
– Jak wiecie, nasza szkoła nosi imię...
– Dąbrowszczaków! – wyrywa się z pierwszej ławki prymuska Wika.
– Tak jest, Dąbrowszczaków. Dziękuję ci, Wiktorio. – Wychowawczyni jest niezadowolona, że jej przerwano. – Dąbrowszczaków, czyli żołnierzy Międzynarodowej Brygady imienia Jarosława Dąbrowskiego, walczących o wolność Hiszpanii w latach 1936-1939. Wiele razy opowiadałam wam już o udziale naszych rodaków w walce o narodowe i społeczne wyzwolenie Hiszpanii. Pewnie nie wiecie jednak, że wielu Hiszpanów, zwolenników republiki, opuściło swoją ojczyznę po zakończeniu wojny domowej, pod koniec lat trzydziestych. Zostali zmuszeni do życia na emigracji, początkowo przeważnie w sąsiedniej Francji, z czasem, gdy rząd francuski nawiązał stosunki z dyktatorem Franco, postanowili szukać sobie miejsca w przyjaznych im krajach demokracji ludowej. Polska przyjęła sporą grupę tych uchodźców, zapewniając im godziwe warunki życia. I otóż niedawno do dyrekcji szkoły dotarła wiadomość, że w naszej okolicy mieszka rodzina weterana hiszpańskiej wojny domowej, a dokładnie wdowa po nim i jej córka. Są to już starsze schorowane panie, więc dyrekcja i grono pedagogiczne naszej szkoły podjęły się opieki nad nimi. W tym semestrze zaszczyt pomagania im przypadł naszej klasie, VIb. Po konsultacjach z innymi nauczycielami, przedstawicielami samorządu i organizacji harcerskiej, pozwoliłam sobie wyznaczyć dwie osoby spośród was, które będą miały za zadanie odwiedzać tę rodzinę, pomagać w prostych pracach domowych, przynosić obiad ze szkolnej stołówki, a od czasu do czasu robić zakupy. Po paru tygodniach obowiązki te przejmie kolejna wyznaczona para dyżurnych i tak do końca semestru.
Pani Piotrowska przechodzi wolno pomiędzy ławkami, przyglądając się uczniom z uwagą, jakby dopiero teraz podejmowała decyzję. Jej udawane wahanie nie może zwieść Katarzyny, która wbija wzrok w blat, przekonana, że tak czy owak zostanie ofiarą. Nie myli się. Wychowawczyni zatrzymuje się obok jej stolika i ogłasza:
– Na pierwszy ogień pójdą... Katarzyna Jaworska i Elżbieta Kominek. Po lekcji zgłoście się do mnie. Od jutra zaczynacie.
* * *
– Nie dam się wrobić w żadne hiszpańskie staruszki! Nie ma mowy! Niech sobie Piotrowska sama do nich chodzi!
– Elka! Nie wygłupiaj się – Katarzyna błagalnie spogląda na przyjaciółkę. – No przecież sama nie pójdę...
– Nie rozumiem, dlaczego nas wybrała.
– Mówiłam ci... Jesteśmy mało aktywne. Tak mi powiedziała druhna Marta.
– Ja jestem mało aktywna? Ja?! Przecież ciągle gdzieś działam! Makulaturę zbierałam! A na wszystkich apelach kto śpiewa? Śmiało podnieśmy sztandar nasz w górę, choć burza wrogich żywiołów wyje! – intonuje głosem tak potężnym, aż kilkoro ósmoklasistów wygląda zza palmy oddzielającej wnękę, w której stoją dziewczęta, od korytarza na pierwszym piętrze.
– Nie wyj! – Katarzyna jest zawstydzona, ale Elka nie należy do osób skrępowanych tym, że mają publiczność.
– Choć nas dziś gnębią tarararara, chociaż trarara jutro niczyje! – kończy z buńczuczną miną. – Nie pamiętam, jak dalej leciało. Nic, ważne, że na apelu pamiętałam. I co? I tak mi Piotrowska odpłaca? A ja nawet drzewko przed szkołą zasadziłam w czynie społecznym, własnymi, o, tymi rękami! – wyciąga przed siebie drobne łapki i przygląda im się przez chwilę, jakby zdziwiona, że te delikatne dłonie zdolne były do tak tytanicznego wysiłku. – No dobrze, nie należę do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, – dodaje po chwili. – Ale listy do padrugi[1] ze Swierdłowska pisałam, jak było trzeba. Tylko ta padruga w końcu przestała odpowiadać. Znalazłoby się wielu mniej aktywnych niż ja.
Katarzyna przygląda jej się bezradnie.
– No wiem, wiem. Uwzięła się na nas za coś, nie wiem za co dokładnie. Ale pójść musimy, bo jeszcze nam obniży ocenę ze sprawowania na semestr.
– Niech spróbuje!
– Jak nie pójdziemy, obniży na pewno.
– No dobra – łamie się wreszcie Elka. – Ostatecznie raz mogę pójść. Wiesz, gdzie to jest?
– Druhna Marta ma mi podać adres.
Pod wskazanym adresem znajduje się mieszkanie na parterze starej kamienicy. Po wejściu na ponure podwórko-studnię skręcają w lewo i po chwili wahania odnajdują drzwi do właściwej klatki schodowej. Wewnątrz panuje mrok, słabe światło sączy się tylko przez zakurzone szybki nad drzwiami. Pachnie piwnicą, grzybem i mokrym praniem. Drewniane, trzeszczące schodki prowadzą na podest, z którego dwuskrzydłowe drzwi wiodą tylko do jednego mieszkania.
Katarzyna nerwowo przełyka ślinę. Przyciska staroświecki guzik dzwonka. Z głębi mieszkania dobiega dziwny szelest, ale nie słychać żadnych kroków. Szczęka łańcuch. W wąskiej szparze uchylonych drzwi dziewczyna dostrzega coś białego.
– Kto tam? – pyta cichy głos.
Katarzyna nie może wydobyć z krtani żadnego dźwięku. Jak zahipnotyzowana wpatruje się w ukryty w cieniu blady półksiężyc, który chyba jest czyjąś twarzą. Czuje, że Elka szturcha ją mocno w bok.
– To... to my. Uczennice ze szkoły imienia Dąbrowszczaków – duka. – Czy to pani Nehemias?
– Miałyśmy tu przyjść pomagać – Elka spieszy na ratunek.
Nikt nie odpowiada, tylko łańcuch opada z brzękiem, a drzwi otwierają się szerzej, odsłaniając ciemny korytarz. Przyjaciółki, zdjęte strachem, chwytają się za ręce i wchodzą do środka. Drzwi zamykają się za nimi z łoskotem.
– Panna Nehemias – odzywa się głos za plecami Katarzyny. Spogląda za siebie i widzi znów tę niesamowitą twarz, która mignęła jej wcześniej w drzwiach. Teraz twarz ta unosi się w mrocznym wnętrzu jak księżyc na nocnym niebie – biała, podobna do maski, z ciemnofioletowymi ustami i brwiami narysowanymi cienką kreską. Zdaje się całkowicie nieruchoma, żyją w niej tylko oczy, ciemne i bardzo błyszczące.
– Panna Nehemias, nie pani – powtarza z naciskiem. Głos, który dobywa się z jej ust, jest równie niezwykły jak cała reszta. Melodyjny, trochę szeleszczący, brzmi tak, jakby go siłą stłumiono. Katarzynie kojarzy się to z dźwiękiem, jaki mógłby wydawać instrument, który nie został wyjęty z futerału. Boi się odezwać. W ciemności próbuje dostrzec twarz Elki, ale choć czuje ciepło jej ramienia tuż przy sobie, nie widzi jej oczu.
– Przyniosłyśmy obiad ze stołówki – słyszy głos przyjaciółki.
– Pani Nehemias jest tam – dziwna postać w ogóle nie zwraca uwagi na ich słowa. Znów coś szeleści i Katarzyna dostrzega białą dłoń, wskazującą jakieś drzwi, ledwo zarysowane jaśniejszym prostokątem na ścianie korytarza. – Chodźcie! – Dłoń wykonuje gest mający chyba zachęcić je do podążenia w ślad za postacią, która, znów tajemniczo szeleszcząc, rusza przodem.
Po chwili znajdują się w dużym, niemal pustym pokoju. Niemal pustym, bo na środku stoi szpitalne łóżko, a w nim, w skłębionej pościeli, leży ktoś z nogą unieruchomioną na wyciągu. Nie widać, kto to jest, bo i ten pokój, choć znajduje się w nim okno wychodzące na podwórze, wydaje się dosyć ciemny.
Kobieta o bladej twarzy zatrzymuje się u wezgłowia łóżka. Teraz mogą przyjrzeć się jej do woli. Jest wysoka, bardzo szczupła, a to, co tak szeleściło w ciemności, okazuje się obszerną, powłóczystą szatą, chyba jedwabną, przypominającą japońskie kimono. Niegdyś zapewne srebrzyste, teraz jest szare i spłowiałe. Na plecach kunsztownie wyhaftowano ogromnego niebieskiego smoka, który spogląda groźnie na Elkę i Katarzynę, dopóki kobieta nie zwróci się do nich przodem.
Widziana w świetle przeraża bardziej niż pysk smoka. Pokryta bardzo jasnym pudrem stara twarz o zwiędłej skórze, wyskubanych brwiach i podwójnych ustach: własnych – wiotkich i wąskich, ukrytych pod namalowanymi fioletową szminką wargami zdziwionego podlotka, ułożonymi w słodki dzióbek. Włosy kobiety, bardzo krótko ostrzyżone, przykryte są cienką siateczką nadającą głowie idealnie owalny kształt.
Katarzynie przypomina się kartka urodzinowa, którą dostała kiedyś od cioci Tereski z Paryża. Na pocztówce namalowano smutnego Pierrota siedzącego przy oknie. Okienko otwierało się, a gdy się je uchyliło, rozbrzmiewała francuska piosenka:
Au clair de la lune,
mon ami Pierrot...[2]
Ten Pierrot na pocztówce był bardzo podobny do kobiety stojącej teraz przed Katarzyną. Równie blady, z ciemnymi ustami wykrzywionymi w tragicznym grymasie i cieniutkimi brwiami pod czarną mycką przykrywającą czubek głowy.
Dwie pary warg odzywają się znowu:
– To jest pani Nehemias – kobieta wskazuje łóżko. Coś porusza się w pościeli. Skrzypią sprężyny. Spomiędzy kołder i poduszek wygląda brązowa, pomarszczona twarz starej wiedźmy z dużym haczykowatym nosem i wielkimi czarnymi oczami.
– Kto pszszyszedł? – pyta staruszka głosem niepodobnym do tamtego, ostrym i przenikliwym, choć równie szeleszczącym.
Dziewczynki spoglądają na kobietę, która je wprowadziła, ale ona nie kwapi się, aby cokolwiek wyjaśnić.
– To my... Katarzyna Jaworska i Elżbieta Kominek... ze szkoły imienia Dąbrowszczaków – duka Elka.
– Kataszszyna... Elszszbieta... Szszkoła Dąbrowszszszaków... – szeleści stara kobieta. – Po co wy tu? – dodaje ostro.
– Pani dyrektor przysłała nas do pomocy. Mamy posprzątać, zrobić zakupy, przyniosłyśmy też obiad... – łagodnie tłumaczy Elka.
– Pospszszątać? Po co? Ona ma spszszątać – staruszka zwraca głowę w stronę kobiety Pierrota stojącej nieruchomo obok łóżka. – Czy ona komukolwiek poskarszszyła, szsze nie moszsze spszszątać? Ida? Słyszszyszsz? Czy ty komu mówiłaś, szsze nie moszszesz spszszątać?
– Nie mówiłam – cicho odpowiada druga kobieta. – Oni sami przysłali te dzieci. Mama powinna się cieszyć, że będzie miała lepszą opiekę. Przecież ciągle mama narzeka, że coś nie jest zrobione. Chodźcie! – mówi do dziewczynek i prowadzi je do kolejnego pomieszczenia.
To musi być kuchnia, chociaż tak samo pusta jak pokój, z którego właśnie wyszły. Podłogę pokrywają zszarzałe deski. Ze ściany sterczy emaliowany zlew, a obok niego stoi bardzo stara kuchenka gazowa. Przeciwległy kąt, po drugiej stronie drzwi prowadzących do przedpokoju, zajmuje staroświecka kuchnia kaflowa, a na niej piętrzą się brudne garnki. Pośrodku znajduje się stół, który w ciasnej kuchni Katarzyny wydawałby się ogromny, ale w tym rozległym wnętrzu o dwóch oknach sprawia wrażenie niedużego.
Dziewczynki nigdy nie widziały podobnego mieszkania. Stoją onieśmielone, podczas gdy kobieta wyjmuje z rąk Elki słoiki z obiadem i zaczyna przelewać zupę, a potem gulasz do jakichś poobtłukiwanych rondli. Potrawy ze szkolnej stołówki chyba przypadły jej do gustu, bo z zadowoleniem oblizuje długi, blady palec i jakby mniej obojętnie mówi:
– Chcecie sprzątać, to sprzątajcie – wskazuje im kąt przy drzwiach, gdzie stoi zardzewiałe wiadro i szczotka na koślawym kiju. Sama zasiada przy stole i zaczyna łapczywie połykać zupę prosto z garnka.
– To co my mamy... – chce zapytać Katarzyna, ale Elka chwyta ją za rękaw.
– Chodź, weź szczotkę, ja naleję wody do wiadra.
– Ida! – słyszą głos leżącej staruszki. – Co ty tam robiszsz?
Kobieta przy stole nie odpowiada. Ruchy łyżki przyspieszają. Szybko wlewa sobie zupę do ust, przełykając głośno. Je z pochyloną nisko głową, zerkając na boki, jak głodne, czujne zwierzę, które zewsząd węszy niebezpieczeństwo.
– Ida! – woła staruszka z coraz większym niepokojem. – Gdzie jest mój obiad? Daj mi jeść! Słyszszyszsz?
– Niech mama się nie boi – kobieta przy stole obciera uszminkowane usta. – Dostanie mama swój obiad.
– Juszsz mi daj! – denerwuje się matka. – Ida! Słyszszyszsz? Daj obiad! Ja wiem, ty to robiszsz specjalnie, chceszsz, szszebym jadła zimne! Traktujeszsz mnie jak psa! Karmiszsz mnie reszsztkami! Ida! Słyszszyszsz?
Kobieta nazwana Idą bez słowa zabiera się do gulaszu.
– To my zaczniemy sprzątać – piszczy Elka i, nie czekając na odpowiedź, pociąga Katarzynę za drzwi. – Jezu, to są jakieś wariatki! – szepcze jej prosto w ucho, kiedy znajdują się znów w przedpokoju. – Chodź, zostawimy to wszystko i uciekniemy!
– No coś ty – Katarzyna kręci głową. – A jak nakablują na nas do dyrektorki? – Nie chce się do tego przyznać przed Elką, ale czuje, że fascynuje ją to niesamowite mieszkanie i jego lokatorki. Nie zamierza tu więcej przychodzić, o nie. Na to ma zbyt dużo zdrowego rozsądku. Zresztą, jeśli powiedzą pani Piotrowskiej, jak zostały przyjęte, na pewno nie będzie nalegała na dalsze wizyty. Jest złośliwa, ale przecież nie chciałaby, żeby stała się im krzywda. A tu nie jest bezpiecznie. Wie o tym, jednak ma wielką ochotę rozejrzeć się po domu. Mieszkanie wydaje się ogromne, z tonącego w mroku korytarza prowadzą drzwi do innych tajemniczych pomieszczeń. Co im szkodzi rozejrzeć się trochę, zanim wyjdą stąd na słoneczną ulicę i wrócą do swoich całkiem normalnych mieszkań w całkiem normalnych domach?
* * *
Szybko okazuje się, że tu nie da się posprzątać. Stają bezradnie w kolejnych pokojach, coś tam przecierają szarą szmatą, którą dostały do kompletu z wiadrem, gdzie indziej wzbijają szczotką tuman kurzu. Ale takiego kurzu nie można pokonać. Pokrywa podłogi, nieliczne meble, gromadzi się w fałdach ciężkich zasłon i na lampach, w szparach pomiędzy deskami podłogi. Za to powoli poznają topografię, zapamiętują skomplikowaną mapę tego niezwykłego wnętrza.
Wszystkie pokoje mają drzwi wychodzące na korytarz, a jednocześnie tworzą amfiladę. Pierwszym pomieszczeniem, licząc od wejścia, jest kuchnia. Z niej wchodzi się do pokoju, który Katarzyna zdążyła już nazwać „pokojem czarownicy”. Za nim znajduje się kolejny, równie ciemny i równie pusty, w którym jedynymi sprzętami są zdezelowany fotel i antyczny sekretarzyk z mnóstwem drzwiczek i szufladek. Wszystkie okna wychodzą na ponure podwórze.
Z amfilady trafia się do małego korytarzyka, skąd trzy pary drzwi wiodą do trzech pomieszczeń: obskurnej łazienki, maleńkiej toalety i ostatniego pokoju. Zdążyły tam tylko zajrzeć – było ciemno, bo ktoś szczelnie zaciągnął zasłony, i bardzo duszno, gdyż pomieszczenie wypełniała woń magnolii.
– Zobacz, czy tu się gdzieś nie zapala światła – prosi Elkę Katarzyna, ale w tej samej chwili, szeleszcząc szatami, nadciąga kobieta zwana Idą i woła zagniewanym tonem:
– Tu nie wchodzić! Nie wchodzić! Tu nie wolno sprzątać! – a potem, jakby mszcząc się za to, że próbowały myszkować w niedozwolonym miejscu, zagania je do szorowania zarośniętej brudem wanny.
* * *
– Zrobisz, jak zechcesz, ale ja tam nie wrócę – upiera się Elka. Stoją przed bramą i czują się tak, jakby wróciły do normalnego świata z miejsca bardzo oddalonego w czasie i przestrzeni. – Okropnie tam śmierdzi. Poza tym ta baba jest niezrównoważona! Boję się, że zrobi nam jakąś krzywdę.
Katarzyna milczy. Patrzy na czerwony tramwaj odjeżdżający z brzękiem i dzwonieniem z przystanku, na jakąś panią z pieskiem, idącą wolno drugą stroną ulicy, i na pijaka, który wytoczył się ze sklepu pod dwójką i chwiejnie posuwa się środkiem chodnika, szeroko rozstawiając nogi dla utrzymania równowagi.
– Hej, czy ty mnie w ogóle słyszysz? – denerwuje się Elka. – Chcę, żebyśmy poszły do Piotrowskiej i powiedziały, że więcej do tych bab nie idziemy. Dobra?
– A jak ona... – zaczyna Katarzyna.
– A jak kona, a jak kona! – przedrzeźnia ją Elka. – A jak kona, to niech skona. No chyba że lubisz czyścić cudzy kibel zarośnięty przedwojennym brudem.
– Nie ciekawi cię, jakie one są i dlaczego? – odpowiada Katarzyna pytaniem na pytanie.
– Ani trochę – kręci głową Elka. – Przecież ja już wiem, jakie one są: kompletnie stuknięte! Ale jeżeli ciebie to ciekawi, to proszę bardzo, chodź sobie do nich dalej. Ja nie będę robiła za darmową służącą w moim wolnym czasie!
I, dumnie unosząc głowę, Elżbieta Kominek odchodzi w swoją stronę.
* * *
Katarzyna zna Elkę od zawsze. Ich przyjaźń rozpoczęła się pewnego jesiennego dnia, kiedy w przedszkolu przeprowadzano naświetlania lampą kwarcową i wszystkie średniaki, rozebrane do majtek, ale w specjalnych okularach na nosach, maszerowały parami w kółeczko, podśpiewując dziarsko za przykładem pani: „Witaj, Zosieńko, otwórz okienko na wschodnią stronę!”.
Katarzynę, jak zawsze przeziębioną i zasmarkaną, drżącą z zimna w samych majtkach, ustawiono w parze z Elką. Przy drugiej zwrotce, słuchając, jak Elka swoim czystym i dźwięcznym głosikiem wyśpiewuje z przejęciem: „Witaj nam, Polsko, myśmy są wojsko białooo-czerwone!”, Katarzyna doznała uczucia niezwykłej błogości. Uczucia, które zdawało się zupełnie nie na miejscu w przedszkolnych dekoracjach, wśród malowanych na olejno lamperii, pod kwarcówką świecącą sinoniebieskim światłem na chude plecki dwudziestki golasów o cieknących nosach, unoszących cienkie nóżki w rytm pokrzykiwań pani wychowawczyni, ostrym głosem podającej tekst kolejnych zwrotek.
Wtedy właśnie dała się oczarować Elce i wspomnienie tego uczucia pozostaje w niej do dzisiaj. Poddaje się temu czarowi co dzień na nowo, chociaż nie umiałaby powiedzieć, co tak naprawdę jest w Elce niezwykłego. Podziwia ją z całego serca: jej śpiew, refleks, odwagę i czupurność, żywiołowość i radosne usposobienie. Razem od przedszkola, zdołały już wymyślić własny język, wyrobiły sobie wspólne obyczaje i rytuały, poczucie humoru, spojrzenie na świat.
A dzisiaj po raz pierwszy miały w jakiejś sprawie różne zdania.
To Katarzynę niepokoi.
* * *
Zanim jeszcze zobaczyła na wieszaku w przedpokoju charakterystyczną wojskową kurtkę, już wiedziała, że przyszedł wujek Jacek. Jego zaraźliwy śmiech słychać nawet zza drzwi. Siedzi z rodzicami w kuchni i wyjada wprost z rondelka resztki zupy szczawiowej, nie zwracając uwagi na propozycję mamy, że da mu talerz i normalne nakrycie.
– Siemasz, starucha! – wyszczerza zęby do Katarzyny. – Jak żyjesz?
– Dobrze – nie można się do niego nie uśmiechać. Młodszy brat mamy wydaje się ulubieńcem całego świata.
Teraz, kiedy skończył siorbać zupę, wyjmuje coś ze swojego drelichowego chlebaka [3].
– Przyniosłem wam do poczytania – mówi, podając mamie stos papierów.
– Co to? Ulotki? Gazetki? – tata, który stał twarzą do okna, zalewając wrzątkiem kawę Marago w filiżankach, odwraca się zaniepokojony. – Jeszcze ci się chce w to bawić? Uważaj, bo się doigrasz.
Katarzyna nie lubi widzieć, że tata się boi. A teraz się boi. Zgarbił się jeszcze bardziej, jego twarz jakby zapadła się. Głos ma nieprzyjemną, zgrzytliwą barwę.
Kiedyś tata nie był taki. Dopiero gdy dwa lata temu wyrzucili go z pracy na uniwersytecie i przez długi czas nie mógł znaleźć żadnego zajęcia, dopóki nie trafił do biblioteki w jednym z peryferyjnych liceów, stał się taki... tak bardzo ostrożny. Mówi, że nie należy się za bardzo wychylać.
– Przecież ja ci dobrze życzę – tłumaczy wujkowi Jackowi. – Ale ty masz naprawdę dużo do stracenia. A jak cię wyleją z uczelni, wezmą do wojska? Jesteś młody, przed tobą całe życie!
– No widzisz, mnie właśnie o to chodzi – mówi Jacek po chwili milczenia. Zdejmuje okulary i powoli wyciera szkła w czarny sweter. – O nic innego. O przyszłość. Moją, twoją, Katarzyny... Chciałbym, żeby była lepsza. Żeby twoje dziecko nie musiało się niczego bać, żeby żyło sobie w normalnym kraju jak normalny człowiek...
– I ty wierzysz, że tu się jeszcze coś zmieni? – tata nerwowo targa kosmyki świeżo zapuszczonej brody. Nie znosi tej brody, ale w sklepach brakuje żyletek. Zarost pozwala uniezależnić się od rynkowych niedoborów.
– Wierzę – Jacek hardo patrzy mu w oczy. – A ty nie?
– Nie – z goryczą mówi tata. – Chyba że na gorsze.
Zapada milczenie.
– Pójdę już – wujek Jacek wstaje od stołu. Starannie zapina chlebak. Plik papierów, niby przez nieuwagę, zostawia na blacie.
– Łapa! – w drzwiach kuchni wyciąga rękę do Katarzyny. – Trzymaj się, starucha!
Mama z niepewną miną odprowadza go do przedpokoju.
– Musisz to, Jacusiu, zrozumieć – mówi.
– Rozumiem – wujek śmieje się gorzko. – Przetrącili go i boi się wstać.
– Daj spokój. Za młody jesteś, żeby wiedzieć, co to znaczy.
– Może i tak – zgadza się na odczepnego. Pochyla się i całuje ją w policzek. – Trzymaj się, Haniu.
[1]Padruga (ros.) – koleżanka.
[2]Au clair de la lune, mon ami Pierrot (fr.) – popularna francuska piosenka nieznanego autorstwa, pochodząca z XVIII w.
[3] Chlebak – nieduża torba służąca do przenoszenia żywności oraz niektórych przedmiotów wyposażenia żołnierza.