Argylle - Conway Elly - ebook + audiobook + książka

Argylle ebook i audiobook

Conway Elly

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Im lepszy szpieg, tym większe kłamstwo…”

Luksusowy pociąg pędzący w kierunku Moskwy i randka z przeznaczeniem… Samolot CIA zestrzelony w dżungli w dżunglach Złotego Trójkąta… Nazistowska zdobycz ukryta w górach południowo-zachodniej Polski… Zaginiony skarb, ósmy cud świata, który zniknął na siedem dekad… I tylko jedna szansa na odkupienie…

Ambicje rosyjskiego magnata biznesu, marzącego o przywróceniu Rosji dawnej wielkości,  zapoczątkowują łańcuch wydarzeń, który doprowadza świat na skraj chaosu. Tylko żywa legenda CIA – szefowa wywiadu Frances Coffey – może zapobiec katastrofie. Ale do tego potrzebuje pomocy kogoś wyjątkowego.

Do akcji wkracza Argylle. Był jeszcze nastolatkiem, gdy jego życie legło w gruzach. Pogrążył się w apatii i odciął od świata. Wszystko zmieniło się w dniu, w którym powodowany współczuciem dokonał pewnego brawurowego wyczynu, zwracając na siebie uwagę najbardziej wpływowej kobiety w tajnych służbach.

Coffey zna mroczą przeszłość Argylle’a. Wie, co go dręczy. Ale wie również, że wszystkie życiowe perypetie uczyniły z Argylle’a idealnego kandydata na członka zespołu, który będzie musiał stawić czoła jednemu z najpotężniejszych ludzi na świecie. Po przyspieszonym kursie szpiegowskiego rzemiosła Argylle zostaje wciągnięty w wir wydarzeń, którzy rzuca go w coraz to nowe, zapierające dech miejsca: począwszy od dżungli Tajlandii przez bulwary Monako i klasztory na Athos, aż po ukrytą w górach jaskinię.

To pełna zaskakujących zwrotów akcji opowieść o człowieku biorącym udział w śmiertelnie niebezpiecznej rozgrywce, z której albo wyjdzie silniejszy, albo nie wyjdzie z niej wcale…

Ten znakomity szpiegowski thriller, przenoszący czytelnika w różne zakątki świata, stał się inspiracją dla wchodzącego już wkrótce na ekrany filmu Argylleprzebojowego kina akcji z gwiazdorską obsadą (Henry Cavill, Bryce Dallas Howard, Samuel L. Jackson i John Cena), w reżyserii Matthew Vaughna, twórcy trylogii Kingsman.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 18 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz
Oceny
3,9 (192 oceny)
64
64
43
19
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lwianerka

Z braku laku…

Takie maksymalnie średnie łubudu, bez ładu i składu. Amerykanie i Rosjanie ganiają się po całej Europie w poszukiwaniu Bursztynowej Komnaty, za nic mając rządy krajów, w których się znajdują. Rosyjskie helikoptery wlatują w polską przestrzeń powietrzną jak gdyby nigdy nic, CIA mimo że wie, że depcze im po piętach Specnaz, wysyła na misję właściwie nieuzbrojonych agentów, a wszystko to, żeby akcja pasowała do konwencji. Czyta się toto szybko, ale po zakończeniu ma się wrażenie zmarnowanego czasu. I tak czytelniku, zdrajcą jest ta osoba, o której myślisz:)
30
SebKukAlior

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna rozrywka! Zawrotna akcja, rozmach i wciągające poszukiwania zaginionego skarbu z czasów II wojny światowej. Polecam!
10
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

„Argylle” to fascynujący thriller szpiegowski autorstwa Elly Conway, który dostarcza rozrywkę na wysokim poziomie oraz podroż od Moskwy przez Polskę, Tajlandię aż po Grecję. To książka o przygodach Argylle’a, który zyskał zaufanie szefowej wywiadu CIA – Frances Coffey. Razem z nią musi powstrzymać rosyjskiego magnata biznesu, który chce doprowadzić Rosję do dawnej świetności, a świat do zagłady. W tym celu Argylle podróżuje po świecie, szukając zaginionego skarbu, który jest kluczem do rozwiązania zagadki 🔍. „Argylle” to powieść, w której nie brakuje przygód szpiegowskich, zapewniających niezwykłą rozrywkę, ani piękna literackiego, widocznego w poetyckich, obrazowych i dokładnych opisach. Bawi swoim humorem i zaskakuje głębią psychologiczną oraz zachwyca dynamiczną fabułą i złożoną akcją. Posiada również interesującą tematyką, nie tylko szpiegowsko-wywiadowczą, ale również relacji międzyludzkich, współpracy, lojalności, zaufania, zdrady, honoru i przyjaźni, które rodzą się na tle n...
10
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna ksiazka, ktora warto przeczytac! Polecam!
00
NathalieYvaine

Nie oderwiesz się od lektury

Ale fajnie się tego słuchało!
00

Popularność




Tytuł oryginału Argylle

Copyright © Marv Quinn Holdings Limited 2023

Elly Conway has asserted her right under the Copyright,Designs and Patents Act 1988 to be identified as the author of this work

First published in Great Britain in 2023 by Bantam Pressan imprint of Transworld PublishersPenguin Random House, One Embassy Gardens,8 Viaduct Gardens, London SW11 7BW

penguin.co.uk

Ta książka jest fikcją literacką i z wyjątkiem faktów historycznych wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących bądź nieżyjących, jest czysto przypadkowe. Dołożono wszelkich starań, by uzyskać niezbędne pozwolenia na wykorzystanie materiałów chronionych prawem autorskim, zarówno ilustracyjnych, jak i cytowanych. Z góry przepraszamy za wszelkie ewentualne pominięcia w tym zakresie, które zobowiązujemy się naprawić w każdym przyszłym wydaniu tej książki.

Przekład Michał Strąkow, Xenia Wiśniewska

Cytat z Victora Hugo w przekładzie Hanny Szumańskiej-GrossCytat z T.E. Lawrence’a w przekładzie Zygmunta Kubiaka

Redakcja i korektaMagdalena Pazura, Katarzyna Zegadło-Gałecka

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2024Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67710-91-6

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

x.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Dla mamy i taty, którzy byli przy mnie na każdym kroku

Wtedy kobiety śmiały się i płakały, ciżba tupała w uniesieniu i zachwycie, gdyż Quasimodo w tej chwili był naprawdę piękny. Był piękny, on, ten sierota, podrzutek, wypędek.

Victor Hugo, Katedra Najświętszej Marii Panny w Paryżu

Bursztynowa Komnata to dla Rosjan symbol wielu rzeczy, które utraciliśmy.

Iwan Sautow, dyrektor Muzeum Pałacu Katarzyny w Carskim Siole (cytowany w artykule Tajemnice Bursztynowej Komnaty, magazyn „Forbes Life”, 29 marca 2004 r.)

Nota autorki do nowego wydania

Kilka lat temu uległam potwornemu wypadkowi, który spowodował, że moje życie legło w gruzach. Gdy powoli wracałam do zdrowia i użalałam się nad sobą, rodzice podsuwali mi filmy i książki, próbując zainteresować mnie czymś – czymkolwiek – co nie miało związku ze mną i z tą straszną rzeczą, która mi się przydarzyła. Pewnego ranka moja mama przyniosła mi album ze zdjęciami pięknych krajobrazów. Jedno z nich przedstawiało pasmo górskie w południowej Polsce. Zdjęcie nic dla mnie nie znaczyło, ale gdy tylko na nie spojrzałam, poczułam, że coś we mnie drgnęło. Tamtej nocy Aubrey Argylle przyszedł do mnie w gorączkowym śnie, w pełni ukształtowany – w swojej marynarce ze stójką, z fryzurą na kwadratowego jeża, ze wszystkimi skrywanymi głęboko smutkami i z potrzebą naprawienia tego, co jest nie tak ze światem. Kiedy się obudziłam, był w mojej głowie, zupełnie jakby tam wszedł, zdjął buty i rozgościł się niczym we własnym domu. Wiem, że pisarze często przewracają oczami, gdy koleżanki lub koledzy po fachu mówią: „Ta książka napisała się sama”, ale w moim przypadku naprawdę tak było (proszę, nie znienawidźcie mnie). Pisząc tę książkę, zyskałam nowy cel w życiu i od tamtego momentu zaczęłam zdrowieć. Dlatego muszę podziękować kilku osobom: autorowi tamtego zdjęcia, moim rodzicom, a przede wszystkim Aubreyowi Argylle’owi, za to, że pomogli mi dojść do siebie i przypomnieli mi, że czasami wszystkie narzędzia, których potrzebujemy, aby zrobić porządek z własnym życiem, są w nas samych.

Elly Conway, 2023

Prolog

Niewiele jest na świecie miejsc sprawiających bardziej posępne wrażenie niż południowo-wschodnia Syberia o świcie w mroźny marcowy dzień. Strzeliste sosnowe lasy tajgi upodabniają ziemię do łoża fakira najeżonego zielonymi gwoździami. W powietrzu o temperaturze minus trzydziestu stopni zamiast śpiewu ptaków słychać tylko świst wiatru i dobiegające z oddali żałosne wycie wilka.

Nagle to mroźne pustkowie wypełnia dźwięk, ciche dudnienie, które stopniowo przybiera na sile. Po chwili coś rozbłyska w promieniach porannego słońca. Szybkobieżny pociąg, pędzący nieubłaganie naprzód i prujący spiczastym nosem lodowate powietrze, wynurza się spomiędzy drzew tam, gdzie gęsty las ustępuje miejsca bagnistej nizinie i smaganej wichrem tundrze.

Pasażerowie zwykłych wagonów leżą zwróceni twarzą do ściany na wąskich kuszetkach, odsypiając skutki wieczornego pijaństwa, albo siedzą skuleni na dolnych pryczach, pogryzając pirożki i obserwując przez brudne, pokryte smugami szyby przesuwający się za oknami krajobraz. Ale na końcu srebrzystej wstęgi pociągu znajduje się wagon inny od pozostałych: na jego złotym pudle widnieją splecione inicjały WF i IF w kolorze carskiej purpury.

Inicjały te należą do Wasilija i Iriny Fiederowów. Wasilij i Irina są małżeństwem, lecz wszelkie łączące ich więzi są o wiele luźniejsze niż splot purpurowych liter ich inicjałów. Trudno wręcz sobie wyobrazić, by między dwojgiem ludzi przebywających razem na tak niewielkiej przestrzeni mógł istnieć dystans większy od tego, który dzieli Irinę i jej męża. Irina siedzi w fotelu z wysokim oparciem, który przypomina bardziej tron niż zwyczajny mebel. Lewą stopę trzyma zanurzoną w porcelanowej misie, wypełnionej wodą z olejkiem różanym i unoszącymi się na powierzchni płatkami róż. Przed fotelem klęczy ubrana w fartuch kobieta, która energicznie szoruje podeszwę prawej stopy Iriny świeżymi wodorostami, zebranymi w porcie we Władywostoku na krótko przed odjazdem pociągu.

Irina przerzuca od niechcenia strony kolorowego magazynu. Pociąg dotrze do Moskwy dopiero za sześć dni, a telefony komórkowe praktycznie nie łapią tu zasięgu, pomimo wszystkich „najnowocześniejszych technologii”, w jakie rzekomo miał być wyposażony ich wagon. Irina nie może więc porozmawiać ze swoimi przyjaciółkami ani z siostrą. Nie może się im poskarżyć, że konieczność przebywania w tym złotym wagonie razem z mężem sprawia, że ma ochotę własnoręcznie obedrzeć się ze skóry. Nie może im powiedzieć, jak bardzo drażni ją jego cichy głos i że czuje się jak przyszpilony motyl za każdym razem, gdy jego bezbarwne oczy spoglądają na nią beznamiętnie zza okularów bez oprawek.

A nawet gdyby mogła z nimi porozmawiać, co by od nich usłyszała? Że ostrzegały ją przed małżeństwem z outsiderem i powtarzały, że kandydata na męża powinna sobie wybrać spośród potomków starych rosyjskich rodzin. Takich, których drzewo genealogiczne można prześledzić równie łatwo, co układ żył na nadgarstku. I że skoro już poślubiła niewłaściwego mężczyznę, powinna teraz szukać pociechy w wydawaniu jego miliardów. Na nową daczę nad jeziorem Wałdaj. Na apartament w Knightsbridge. Na willę na Riwierze Francuskiej. Na luksusowe meble. Na nowy jacht. Na kolejne zabiegi liposukcji. Na przedłużenie włosów. Do tej pory przeszła już tyle operacji plastycznych, że kiedy staje przed lustrem, nie poznaje swojej własnej twarzy. „Uważaj”, powiedział jej mąż, kiedy ostatnim razem wróciła z prywatnej kliniki w Beverly Hills. Siedziała wtedy przy toaletce, a on stanął za jej plecami i dotknął wciąż jeszcze obolałej po zabiegu skóry na jej policzkach, po czym naciągnął ją w kierunku linii włosów. „Jeszcze jeden lifting i twoja skóra rozerwie się jak stara papierowa torba”.

Kosmetyczka szoruje teraz piętę Iriny pumeksem i w pewnym momencie zbyt mocno przyciska go do skóry.

– Patrz, co robisz! – Zniecierpliwiona Irina wierzga nogą.

Klęcząca przed nią kobieta traci równowagę i wyciąga rękę, żeby uchronić się przed upadkiem, potrącając przy tym porcelanową misę. Odrobina wody chlusta na pluszowy dywan.

– Idiotka!

Na drugim końcu wagonu mąż Iriny podnosi wzrok. Z jego mało wyrazistej twarzy trudno wyczytać, czy jest zły z powodu tego, że zakłócono mu spokój, czy raczej zaniepokojony, a może tylko zaciekawiony. Siedzi przy oknie w fotelu bliźniaczo podobnym do tego, który zajmuje jego żona; przed nim na biurku z polerowanego drewna spoczywa laptop wielkości małej aktówki. Wasilij przegląda notatki do telewizyjnej debaty na żywo, w której weźmie udział po przyjeździe do Moskwy. Mógłby oczywiście polecieć tam jednym ze swoich dwóch prywatnych odrzutowców, ale ta kilkudniowa podróż pociągiem stanowi część jego kampanii wyborczej. Objazd peryferyjnych zakątków Rosji, które dla większości polityków mogłyby równie dobrze w ogóle nie istnieć, to okazja do pokazania spauperyzowanym masom z prowincji, że nawet jeśli inni o nich zapomnieli, to Wasilij Fiederow o nich pamięta. Chcąc wygrać wybory głosami populistycznego elektoratu, musi przekonać do siebie rozżalonych rosyjskich mużyków.

Początkowo nie był przekonany, czy złoty wagon to na pewno odpowiedni środek lokomocji na taką podróż. Ostatnie dwie zimy były tam ciężkie. Głód zajrzał ludziom w oczy.

– Nie chcę, żeby mi zarzucano, że obnoszę się ze swoim bogactwem. – Kiedy podzielił się tymi wątpliwościami z szefem swojego sztabu wyborczego, ten uniósł brwi ze zdziwieniem.

– Z całym szacunkiem, ale zapominasz, że startujesz w wyborach jako człowiek z ludu, który zaczynał od zera i zawojował świat – powiedział. – Twoi wyborcy chcą być reprezentowani przez kogoś, kto osiągnął wszystko, o czym sami marzą. Po co im kandydat, który wciąż przypomina jednego z nich?

Wasilij Fiederow zadał sobie wiele trudu, by udowodnić wszystkim, że zasługuje na miano Rosjanina. Zainwestował setki milionów w rozwój infrastruktury technologicznej w Rosji i w realizację rozmaitych ważnych dla kraju projektów. Kupił sobie fotel burmistrza pewnego miasta i z pomocą własnej, świetnie wyszkolonej prywatnej milicji przystąpił do systematycznego i bezwzględnego zaprowadzania porządku na ulicach. Ożenił się z córką prezydenta i został mecenasem rosyjskiej kultury – sponsoruje filmy i sztuki teatralne, a nawet zespoły taneczne, których występy przyprawiają go o paroksyzmy nudy za każdym razem, gdy ogląda je dłużej niż przez minutę. Spędził długie godziny na nauce języka, dzięki czemu mówi teraz po rosyjsku płynnie i z ledwie słyszalnym akcentem. Nadal jednak zdarzają mu się sytuacje takie jak dyskusja z szefem sztabu o złotym wagonie – uświadamia sobie wtedy, że ciągle jest tu obcy i że wciąż jeszcze patrzy na rosyjską rzeczywistość oczami Christophera Claya.

Pociąg pędzi przez kolejne strefy czasowe – zanim dotrą do celu podróży, pokonają ich w sumie aż osiem. Dawno minęli już Bajkał, najgłębsze i jedno z największych słodkowodnych jezior na świecie, a także Perm-36, obóz pracy Gułagu, w którym przez kilkadziesiąt lat przetrzymywano opozycjonistów i dysydentów. W sercu Wasilija Fiederowa nie ma dla nich współczucia. Rosyjski podrzutek, adoptowany przez Amerykanów i wychowany przez przybranych rodziców na amerykańskim Środkowym Zachodzie, gdzie zawsze czuł się outsiderem i odmieńcem, gdzie dorastał trawiony tęsknotą za krajem matki, a może po prostu za matką, nie zamierza zaprzątać sobie głowy losem tych, którzy próbują ten kraj krytykować i destabilizować.

Pociąg zatrzymuje się na wielu stacjach, a na każdej z nich, oprócz podróżnych i obnośnych handlarzy w pośpiechu pakujących się do wagonów, stoi też grupa ludzi, którzy zebrali się na peronie w zupełnie innym celu. Kobiety ubrane na cebulę – pod płaszczami swetry, pod swetrami sukienki, pod sukienkami spodnie – i mężczyźni o czerwonych, spierzchniętych od lodowatego wiatru policzkach. Wszyscy czekają na niego. Przyszli na dworzec po to, żeby zobaczyć złoty wagon i człowieka, który nim podróżuje. Tego, który obiecał im zmianę. Miliardera, który zaczynał od zera, od mniej niż zera, a mimo to zbił fortunę w Ameryce, a teraz zamierza wydać ją właśnie tutaj. Nie tylko w wielkich metropoliach, gdzie budują swoje pałace oligarchowie, ale także w smętnych miastach przemysłowych i w zaniedbanych wioskach na głębokiej prowincji. Czekają na człowieka, który mówi im to, co chcą usłyszeć – że masowa imigracja ogałaca Rosję z jej zasobów i rozmywa jej narodową tożsamość; że wielkie metropolie wysysają wszystko, co wartościowe z reszty kraju; że Związek Radziecki można odbudować, uczynić go jeszcze silniejszym, niż był kiedyś, i ponownie zebrać w jego granicach wszystkich ludzi, których serca są nadal rosyjskie, nawet jeśli zmuszono ich do życia pod estońską czy ukraińską flagą.

Ale zawsze pozostają pewne wątpliwości, prawda? Na przykład ten jego obcy akcent, który tak bardzo stara się ukryć. Jego delikatne dłonie i czyste paznokcie. Jego garnitur. Jego okulary bez oprawek. Nie pasuje do tutejszej klasy politycznej. Nie pochodzi z zamożnej od wielu pokoleń rodziny i nie ma za sobą kariery w wojsku. Właśnie dlatego przychodzą na dworzec, żeby przyjrzeć mu się z bliska.

I dlatego na każdej stacji Wasilij musi pokazać się w drzwiach pociągu, a Irina założyć ciemne okulary i rozciągnąć usta w powściągliwym uśmiechu, który przecina jej gładką twarz niczym rana po skaleczeniu papierem. Oboje muszą też pomachać zebranym na peronie. Czasem Wasilij rzuca w tłum drobne upominki – ołówki sygnowane jego wytłoczonym na złoto nazwiskiem albo słodycze dla dzieci.

Jadą teraz przez Ural i mijają Jekaterynburg, gdzie zabito cara Mikołaja i jego rodzinę. W sercu Wasilija Fiederowa nie ma dla nich współczucia. Wszystko ma swój czas. Gdy zbliżają się do Moskwy, krajobraz staje się bardziej przemysłowy – za oknami przesuwają się dymiące fabryki i ogromne ciężarówki, szare miasta otoczone murami bloków mieszkalnych.

Irina siada przy toaletce i grubym, miękkim pędzlem nakłada makijaż.

– Nie zapomnij założyć bransoletki – przypomina jej Fiederow.

To pierwsze słowa, jakie wypowiedział do niej tego dnia. Irina krzywi się z niechęcią, ale na jej odbijającej się w lustrze twarzy pojawia się tylko ledwie dostrzegalny grymas – to skutek zastrzyków z botoksu, które co trzy miesiące aplikuje jej osobisty lekarz.

Irina wie, że bransoletka jest warta miliony. Kosztowne cacko budzi jej zachwyt, a zarazem wywołuje w niej odrazę. Wykonane z grubego złota i w całości wysadzane diamentami, z wyjątkiem fragmentu pokrytego grawerunkiem w formie kropek i zawijasów, w których Irina nie potrafi dopatrzyć się żadnego sensownego wzoru. „To Bransoletka Wierności”, powiedział Fiederow, wręczając ją Irinie po raz pierwszy. Kiedy zapiął złotą ozdobę na jej nadgarstku, poczuła się tak, jakby założył jej kajdanki. Zmroził ją widok inicjałów NC wygrawerowanych na wewnętrznej stronie bransoletki. Irina żywi awersję do wszelkich używanych rzeczy; mierzi ją myśl o tym, że jej biżuteria dotykała kiedyś skóry innego człowieka. Ale Fiederow jest uparty na swój specyficzny sposób. Nie podnosi głosu, a mimo to potrafi sprawić, że ciało Iriny przeszywa zimny dreszcz.

Zakłada bransoletkę.

Irina jest córką prezydenta. Dorastała w domu, w którym traktowano ją niemal po królewsku – wystarczyło, by podniosła ze stołu szklankę, a ktoś ze służby natychmiast rzucał się i przecierał blat, zanim zdążyła odstawić ją z powrotem. Sama wybrała tego mężczyznę, Wasilija Fiederowa czy też Christophera Claya, więc teraz nie może przyznać się nikomu do tego, że jej mąż o łagodnym głosie i delikatnych dłoniach budzi w niej paniczny strach. W jego sercu zieje czarna dziura, a ona nie ma pojęcia, jak bardzo jest głęboka.

Jej siostra zauważyła kiedyś, że Irina wzdryga się za każdym razem, gdy Fiederow się do niej zbliża.

– Czy kiedykolwiek podniósł na ciebie rękę? – spytała. Kiedy Irina pokręciła przecząco głową, stwierdziła: – Pewnie boi się naszego ojca.

Irina wyprowadziła ją z błędu:

– Nie. Po prostu nie może ścierpieć myśli, że musiałby mnie dotknąć.

Pociąg dojeżdża do stolicy. Fiederow odrywa się od laptopa, wstaje i podchodzi do swojej walizki, która leży otwarta na łóżku. Irina widzi, jak jego dłonie o czystych, idealnie uformowanych paznokciach sięgają do bocznej kieszeni walizki, i doskonale wie, czego będą tam szukać. Brzydzi ją ta jego obsesja. Miała do czynienia z mężczyznami, dla których fetyszem były kobiece stopy, i z takimi, których podniecało krępowanie partnerki. Ale żadne, nawet najdziwniejsze upodobania seksualne nie budziły w niej takiego wstrętu jak zachowanie jej męża. Jego obsesyjne przywiązanie do skrawka materiału, kiedyś niebieskiego, a teraz zszarzałego i zatłuszczonego na skutek upływu czasu i ciągłego dotyku. Nieustannie dotykany przez te wszystkie lata, zmienił barwę.

Ten kawałek materiału to jedyna rzecz łącząca Fiederowa z jego rodzoną matką, która dwukrotnie go odrzuciła. Po raz pierwszy tuż po narodzinach, gdy zostawiła go w budce telefonicznej owiniętego w kocyk, z którego zachował się tylko ten żałosny strzęp. Po raz drugi wtedy, gdy jako młody Amerykanin, wciąż wierzący w szczęśliwe zakończenia, poleciał do Rosji i odnalazł matkę w jednym z mieszkań w wieżowcu na obrzeżach Nowosybirska w południowo-zachodniej Syberii – a ona zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Po tym doświadczeniu liczył się z możliwością, że w podobny sposób przyjmie go ojciec, były oficer KGB, ale kiedy faktycznie tak się stało, mimo wszystko przeżył szok. Odrzucenie wypaliło w nim uczucia i zżerało go niczym rak.

Opowiedział o tym Irinie na początku ich małżeństwa, kiedy łączyła ich jeszcze pewna bliskość. Zanim zwierzenia stały się bronią, której mogą używać przeciwko sobie nawzajem. Irina wie, że powinna była posłuchać ojca. Urodzenie jest ważne. Ważna jest czystość krwi w twoich żyłach. Wasilij Fiederow może lada dzień zostać najpotężniejszym człowiekiem w Rosji. Może, jak napisał w zeszłym tygodniu „New York Times”, stać się największym zagrożeniem dla światowego bezpieczeństwa. Ale w głębi duszy zawsze będzie okaleczony.

Na peronie Dworca Jarosławskiego w Moskwie czeka na nich komitet powitalny. Wśród zebranych nie ma ojca Iriny Władimira Sokołowa, ale są liderzy skrajnie prawicowych, nacjonalistycznych ugrupowań, takich jak Rosyjska Jedność Narodowa czy Ruch Przeciwko Nielegalnej Imigracji. Fiederow jest zadowolony, że na peronie zjawili się także prominentni przedstawiciele Wolnościowej Partii Austrii i włoskiej Ligi Północnej, a nawet belgijskiego Bloku Flamandzkiego.

Rozgląda się dookoła, szukając wzrokiem twarzy człowieka, na którego obecności najbardziej mu zależy. Człowieka, którego poparcie może zapewnić Fiederowowi legitymizację jego dążeń do zdobycia najwyższej władzy – prezydentury największego kraju na świecie. Nie ma go. Fiederow zaciska tylne zęby tak mocno, że drga mu mięsień na policzku. Zainwestował tak wiele, zainwestował wszystko.

– Gdzie on jest? – syczy do Siergieja Denisowa, który wzrusza ramionami.

Denisow, prawa ręka Fiederowa, jest niski i krępy. Na jego głowie sterczą niczym młoda trawa przeszczepione włosy, pofarbowane na kasztanowo i kontrastujące z czernią jego gęstych brwi; jego ciemne oczy przypominają dwa okrągłe kamyki zatopione w mięsistej twarzy. Fiederow nie lubi go, ale potrzebuje jego reputacji twardego człowieka, który wspiął się wysoko po szczeblach wojskowej kariery. Zachodnia prasa nadała Denisowowi przydomek „Rzeźnik Groznego” z powodu okrucieństw, jakich dopuszczali się w Czeczenii jego podkomendni. Ale strach rodzi szacunek, a poza tym życiorys Denisowa stanowi pewną przeciwwagę dla wątpliwości dotyczących pochodzenia Fiederowa.

Wśród tłumu narasta gwar i na peronie pojawia się on, w swoim charakterystycznym stroju – białym, kopulastym nakryciu głowy, ozdobionym wizerunkiem anioła z przodu i zwieńczonym złotym krzyżem, powłóczystej czarnej sutannie i ciężkim złotym łańcuchu na piersi. Po jego prawicy i lewicy kroczą ubrani podobnie do niego kapłani. Publiczna demonstracja poparcia ze strony głowy Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego to potężny impuls dla prezydenckiej kampanii Fiederowa – impuls wart miliony dolarów przekazanych przez Fiederowa w formie darowizn na rzecz organizacji charytatywnych związanych z rosyjską Cerkwią, a także złożonej przez niego obietnicy włączenia przedstawiciela środowisk prawosławnych do gabinetu politycznego jego przyszłego rządu. Obaj mężczyźni podają sobie ręce, błyskają setki fleszy. Zdjęcia uwieczniające ten moment zostaną opublikowane w mediach na całym świecie. Prasa nazywa to „nowym ultrakonserwatyzmem”. Fiederow nie lubi tego określenia. Nie ma nic konserwatywnego w jego wizji zjednoczenia pod nowoczesnym, populistycznym, antyimigracyjnym sztandarem wszystkich niezadowolonych grup społecznych i środowisk z marginesu sceny politycznej nie tylko w samej Rosji, ale i na terenie całego dawnego Związku Radzieckiego, a nawet w krajach zachodnich.

Czy Wasilij Fiederow, w przeszłości Christopher Clay, dostrzega ironię w tym, że ktoś taki jak on – wychowany w Stanach Zjednoczonych, gdzie salutował gwiaździstemu sztandarowi i oglądał filmy, w których każdy czarny charakter miał rosyjsko brzmiące nazwisko – za wszystkie bolączki i problemy kraju swojej matki obarcza dziś winą przybyszów z zewnątrz, imigrantów i uchodźców? Nie, ponieważ on sam uważa się za bardziej rosyjskiego od tych, którzy nigdy nie postawili stopy poza rosyjską ziemią, bo z własnej woli wrócił na tę ziemię, zabierając ze sobą swoje ogromne, zdobyte w Ameryce bogactwo, które zamierza wpompować w słabowite serce największego wroga Ameryki. Czuje się stuprocentowym Rosjaninem.

Teraz musi przekonać Rosjan o swoim oddaniu i patriotyzmie, musi przełamać ich nieufność. Dlatego po sesji zdjęciowej na dworcu udaje się do siedziby kanału Rossija, stacji telewizyjnej należącej do jego przyjaciela i politycznego sojusznika, Anatolija Poletowa. Przyjaciel to może zbyt wiele powiedziane, bo Fiederow nigdy nie opanował w dostatecznym stopniu sztuki przyjaźni, ale on i Poletow z pewnością są dla siebie przydatni i równie pełni zapału do tworzenia nowego porządku świata.

Siedzący w fotelu w charakteryzatorni Fiederow odczuwa nietypowe dla siebie zdenerwowanie i musi się powstrzymywać, by nie odtrącić z irytacją ręki młodej makijażystki, która uwija się wokół niego niczym natrętny owad. Kazała mu zdjąć okulary, przez co czuje się nagi i bezbronny, zmuszony patrzeć na świat przesłonięty półprzezroczystym woalem.

– Dość! – warczy w końcu i odprawia dziewczynę, żeby skupić się na tym, co za chwilę powie. Na obietnicach, które zamierza złożyć.

W studiu telewizyjnym Fiederow czuje, że jego twarz błyszczy się w świetle reflektorów, ale wie też, że ma pod tym względem przewagę nad swoim oponentem, wiceprezydentem Żurawlewem, który poci się obficie. Wraca mu pewność siebie. Kraj, jego kraj, rozpaczliwie potrzebuje zmiany. Jego teść Władimir Sokołow pozwolił Rosji pogrążyć się w chaosie, zbyt zajęty przymilaniem się do Zachodu – dyplomacją rurociągową, która pozwala napełniać kieszenie wspierających go baronów energetycznych – by zauważyć, że jego rodacy głodują. W sercu rosyjskiej polityki powstała próżnia i Fiederow zamierza ją wypełnić.

Najpierw jednak musi dowieść ludziom, że jest tego godzien. I wie dokładnie, jak to osiągnąć.

Rozpoczyna się debata. Rozmawiają o polityce wewnętrznej, o zagrożeniach międzynarodowych. Fiederow przedstawia się jako modernizator, ale zarazem przestrzega przed zbyt szybkim tempem zmian. Mówi o narkomanii i zorganizowanych grupach przestępczych, obarczając winą za te zjawiska Uzbeków i Tadżyków. Stara się też obrócić na swoją korzyść fakt, że wychował się w Ameryce.

– Miałem okazję zobaczyć tam na własne oczy, do czego może doprowadzić model życia oparty na ciągłym dążeniu do zaspokajania indywidualnych pragnień. Widziałem, jak staje się on rakiem zżerającym społeczeństwo od środka.

Jednocześnie uważa, by nie popadać w przesadny krytycyzm wobec dotychczasowej władzy i wygłasza kilka okrągłych frazesów na temat osiągnięć rządów Sokołowa. Ostatecznie to wciąż Rosja.

Pot spływa po czole Żurawlewa, który zdaje sobie sprawę, że debata wymyka mu się spod kontroli. Próbuje uderzyć w najwrażliwsze punkty swojego oponenta.

– Jako osoba z zewnątrz być może nie rozumiesz… – stwierdza. I rzuca: – Ty sam, będąc imigrantem…

Fiederow zgrzyta tylnymi zębami – jego dentysta nie będzie zachwycony – ale zachowuje obojętny wyraz twarzy. Zwracając się do kamery, opowiada o mieście, w którym został znaleziony jako noworodek, o mieście położonym w głębi pustych trzewi Syberii. Opisuje je jako prawdziwie rosyjskie miasto, w którym mieszkają prawdziwi Rosjanie. Nie przeciwstawia go wprost zapatrzonym w Zachód metropoliom Moskwy i Petersburga, ale taki wniosek nasuwa się sam. Po raz kolejny powtarza, że on świadomie wybrał ten kraj, po czym piętnuje tych, którzy mieli szczęście urodzić się w zamożnych i wpływowych rosyjskich rodzinach, a teraz trwonią zdobyte w Rosji bogactwa na południu Francji, w Londynie czy na Bliskim Wschodzie. Słysząc to, Żurawlew, który w ostatnim roku spędził siedem miesięcy na swojej prywatnej wyspie u wybrzeży Dubaju, wsuwa palec za kołnierzyk koszuli, żeby go nieco poluzować, i przy okazji demonstruje telewidzom obwisłą skórę na swojej szyi.

Żurawlew czuje, że traci grunt pod nogami i gorączkowo próbuje się ratować, nęcąc ludzi kiełbasą wyborczą – obiecuje obniżenie podatków i podwyższenie emerytury państwowej.

– Zapewniamy silne przywództwo polityczne, ale też bardzo poważnie traktujemy rolę rządu jako kustosza kultury – dodaje, po czym zaczyna wymieniać pomniki, które wzniesiono za ich kadencji, a także muzea, które otrzymały finansowe wsparcie. Ale to tylko przygrywka do wielkiego finału, którym zamierza zakończyć swoją tyradę. – Nie ma bardziej dobitnego świadectwa naszego zaangażowania w kulturowe wzbogacenie naszego wielkiego narodu niż odsłonięty niedawno wspaniały eksponat, który budzi podziw w kraju i za granicą. Mam tu na myśli mistrzowską replikę powstałą nakładem dwudziestu pięciu lat pracy rzemieślniczej i jedenastu milionów dolarów. Replikę tego najdoskonalszego symbolu rosyjskiej wielkości i chwały, ósmego cudu świata, który został nam skradziony przez nazistów sześć dekad temu i zniknął bez śladu. Mówię rzecz jasna o niezrównanej Bursztynowej Komnacie.

Gdy tylko padają te słowa, Fiederow wie, że ma Żurawlewa na widelcu, i czuje już w ustach smak triumfu. Pora przypieczętować zwycięstwo.

– Replikę? – powtarza pogardliwym tonem. – Jakie to typowe dla tego rządu: mamienie obywateli imitacją skarbu, do którego nasz naród ma pełne prawo. Aby pokazać wam, jak bardzo kocham ten kraj, mój kraj, aby udowodnić moje oddanie ojczyźnie, składam narodowi rosyjskiemu uroczystą obietnicę. – Odwraca się i spogląda prosto w obiektyw kamery. – Jeśli udzielicie mi poparcia, zobowiązuję się przywrócić wam nie replikę, nie nędzną podróbkę, nie kosztowną imitację, ale prawdziwą Bursztynową Komnatę.

W studiu nie ma publiczności, jednak szmer podniecenia wśród członków ekipy telewizyjnej oraz konsternacja malująca się na obwisłej twarzy Żurawlewa są dla Fiederowa wystarczająco wymownym dowodem na to, że osiągnął swój cel.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Cztery tysiące mil od moskiewskiego studia telewizyjnego, które stało się sceną triumfu Wasilija Fiederowa, na obrzeżach miasteczka Chiang Saen w północnej Tajlandii, tuż przy granicy z Mjanmą i Laosem, w regionie Azji Południowo-Wschodniej znanym powszechnie jako Złoty Trójkąt, na drewnianej werandzie bambusowej chaty jakaś postać kołysze się leniwie w hamaku.

Aubrey Argylle ma niewiele ponad dwadzieścia lat, długie kończyny i szerokie ramiona, jasne oczy i mocno zarysowaną linię szczęki, którą łagodzi nieco dołeczek w podbródku. Ciemne, kędzierzawe włosy zaczesał do tyłu i związał brązową gumką, znalezioną dziś rano na podłodze miejscowej poczty. Kilka kosmyków, które wymknęły się spod gumki, poskręcało się od upału. Wczoraj termometr pokazał trzydzieści osiem stopni i choć dziś jest o parę stopni chłodniej, powietrze jest na tyle wilgotne, że ciepły pot zamiast wyparować, tworzy na skórze lepką powłokę.

Argylle opiera szczupłą bosą stopę na drewnianej podłodze i porusza lekko nogą, kołysząc hamakiem, ale reszta jego ciała spoczywa w bezruchu. Zeszyt, w którym jeszcze przed chwilą robił jakieś notatki, leży teraz na jego brzuchu; w jego dłoni zastygł długopis. Argylle wrócił niedawno z pieszej wycieczki, podczas której poprowadził grupkę turystów do Wat Phra That Pha Ngao, buddyjskiej świątyni położonej na wzgórzu kilka kilometrów za miastem. Sama świątynia to nic specjalnego, ale roztacza się z niej zapierający dech w piersiach widok na rzekę Mekong i na jej drugi brzeg, gdzie po laotańskiej stronie granicy rozciąga się górzysta dżungla. „Czy to już tutaj?”, dopytywali turyści, rozglądając się i wytężając wzrok w kierunku drugiego brzegu rzeki, gdzie w oddali majaczyły strome wzgórza Mjanmy, nadal nazywanej przez turystów Birmą. „Czy jesteśmy już w Złotym Trójkącie?”

Argylle przywykł do radzenia sobie z rozczarowaniem turystów, którzy spodziewają się zobaczyć sunące przez górskie pasma karawany mułów obładowanych paczuszkami opium. W rzeczywistości handel tym narkotykiem, z którego od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku słynęło pogranicze Tajlandii, Mjanmy i Laosu, pod koniec lat dziewięćdziesiątych przeniósł się w większości do Afganistanu. W Złotym Trójkącie, zwłaszcza na terenie Mjanmy, nadal działają plemienne gangi i grupy dowodzone przez lokalnych watażków, parające się produkcją i przemytem narkotyków; opium wciąż jest transportowane z pól makowych na szczytach gór do Chiang Rai i Bangkoku, a stamtąd do Ameryki i Hongkongu. Obecnie jednak większość tutejszych szmuglerów i handlarzy narkotykami przerzuciła się na metamfetaminę, która przynosi im ogromne zyski, choć w przeciwieństwie do opium nie jest otoczona romantyczną legendą, przyciągającą w to miejsce turystów.

Argylle mógłby ich zapewnić, że narkotykowy biznes nie ma w sobie absolutnie nic z romantyzmu.

Gdyby zapytać go, od jak dawna zarabia na życie w tym tropikalnym zaścianku, udzieliłby niezbyt precyzyjnej odpowiedzi. Powiedziałby zapewne: „Będzie ze dwa lata”, chociaż tak naprawdę spędził tu już ponad pięć lat. Nie chce przyznać, że utknął w ślepym zaułku.

Wie, dlaczego tu wrócił – w poszukiwaniu odpowiedzi. Ale nie ma pojęcia, dlaczego tu został.

Zwleka się z hamaka i dopija piwo, które zdążyło się już ogrzać. Wchodzi do chaty – prostej konstrukcji z podłogą z drewnianych desek ułożonych na drewnianej ramie, z bambusowym dachem i ścianami z bambusowych prętów, z oknami bez szyb, przez które wciska się do środka parne powietrze – i podchodzi do deski opartej na dwóch pustych puszkach po oleju, która służy mu jako półka biblioteczna. Stoi na niej rząd mocno sfatygowanych książek w broszurowych oprawach. Oprócz typowych podróżnych czytadeł, jakimi chętnie wymieniają się między sobą globtroterzy goszczący w tej okolicy na dłużej, jest tu też kilka bardziej zaskakujących pozycji: Camus, Kafka, James Baldwin. Na dalszym krańcu półki leży stos zeszytów i Argylle odkłada na niego notes, w którym zapisywał coś, leżąc w hamaku.

Stos składa się z tanich, kupionych w miasteczku brulionów, z jednym wyjątkiem. Ten wyjątek to notatnik na spodzie stosu: gruby, oprawiony w skórę, z wszytą satynową zakładką, której końcówka wystaje spomiędzy stron. Argylle nie musi go otwierać, żeby przypomnieć sobie zdanie widniejące na wewnętrznej stronie okładki: „Świat jest zbyt cudowny, by go nie opisywać”. Notatnik to prezent od matki. Podarowała mu go w ostatnie Boże Narodzenie przed śmiercią. Wtedy nie zajrzał nawet do środka, wymruczał tylko podziękowanie, a potem wrzucił go na dno swojej walizki i natychmiast o nim zapomniał. Dopiero kilka miesięcy później, po tym wszystkim, co się wówczas wydarzyło, otworzył go, pogładził dłonią mięsisty kremowy papier w linie i zaczął pisać. Opisywał rzeczy, które widział, notował urywki rozmów. I robi to do tej pory. Zapełnił słowami wszystkie te zeszyty.

Pisze do niej. Zdaje sobie z tego sprawę. Opisuje jej świat, którego ona nie może już oglądać.

Argylle unosi brzeg moskitiery zawieszonej na wbitym w sufit haku i sięga po dżinsy leżące na rozłożonym na podłodze cienkim materacu. Kiedy po raz pierwszy poszedł tutaj w góry, założył szorty. Nigdy więcej nie popełnił już tego błędu. Na schodach werandy stoi para znoszonych trampek – nie pachną najlepiej, dlatego trzyma je na zewnątrz – w które wsuwa stopy, nie tracąc czasu na rozwiązywanie sznurówek. Wyblakły T-shirt z nadrukowaną podobizną Johnny’ego Casha dopełnia całości stroju.

Zamierza pojechać motocyklem na północ, do Sop Ruak, miasteczka położonego u zbiegu granic Tajlandii, Laosu i Mjanmy, a potem dalej, drogą prowadzącą ku wzgórzom. Formalnie rzecz biorąc, przekroczy granicę i znajdzie się na terytorium Mjanmy, gdzie twardą ręką sprawuje rządy wojskowa junta, ale nawet gdyby go tam zatrzymano, może liczyć na swoją przykrywkę: jest przewodnikiem turystycznym i szuka nowych tras wycieczkowych. To już nie są stare czasy. Wszędzie wokół widać oznaki zmian, jakie zachodzą w tym zakątku świata. Lecz pomimo wybielonego wizerunku tego regionu, Argylle ma świadomość czyhających tutaj zagrożeń. Metamfetamina może i wyparła heroinę, jednak narkotykowy biznes w dalszym ciągu jest śmiertelnie niebezpieczny. Zyski są oszałamiające – sięgają miliardów dolarów – ale ryzyko jest równie duże. Chociaż na każdym kroku można natknąć się na tablice informujące o tym, że za przemyt narkotyków grozi kara śmierci, w dżungli na pograniczu nadal działają grupy przestępcze o międzynarodowym charakterze. Są wśród nich zarówno zbrojne bandy kierowane przez miejscowych hersztów, jak i chińskie triady, a nawet rosyjska mafia. O tym, że nie są to ludzie, z którymi chciałoby się wypić piwo, świadczą dobitnie znajdowane w tej okolicy trupy, nierzadko okaleczone w potworny sposób. Każdy, kto zapuszcza się na teren jednego z rywalizujących ze sobą gangów, robi to na własne ryzyko.

Pytanie, czego tak naprawdę szuka tutaj Argylle, który zmusza teraz swój motocykl do mozolnej wspinaczki po gruntowej drodze za miasteczkiem Sop Ruak. Co takiego każe mu wciąż wracać do tej dżungli i sprawia, że jego życie utknęło w tym miejscu?

Argylle zsiada z motocykla i dalej rusza pieszo. Podąża ledwie widoczną ścieżką wiodącą przez coraz gęstsze zarośla. Oprócz kilku butelek wody spakował do plecaka małą maczetę, którą teraz toruje sobie przejście przez zarastającą ścieżkę roślinność. To wyczerpująca, niewdzięczna praca, a w dodatku przy każdym kroku jego stopy wzbijają z ziemi czerwony pył. Baldachim drzew sprawia, że niebo nad lasem deszczowym wydaje się mieć barwę żółtawego błota. Co jakiś czas Argylle natyka się na gruby zwój drutu kolczastego, za pomocą którego mjanmańscy pogranicznicy próbowali wyznaczyć przebieg linii granicznej. Celem jego wędrówki jest jedna z wiosek Akha, górskiego plemienia, którego członkowie przywędrowali na te tereny z Chin lub z Tybetu i nie spotkali się ze zbyt ciepłym przyjęciem w żadnym z trzech krajów mjanmańsko-laotańsko-tajskiego pogranicza. W przeszłości tutejsi Akha zajmowali się uprawą maku wykorzystywanego do produkcji opium, ale obecnie utrzymują się ze sprzedaży rękodzieła i z pozowania do zdjęć turystom, którzy odwiedzają ich wioski.

Argylle mówi biegle po tajsku, podobnie zresztą jak po arabsku, mandaryńsku, hiszpańsku, francusku i rosyjsku, ale Akha posługują się swoim własnym dialektem i rozmowa z nimi, zadawanie im pytań, to zawsze powolny proces. Przed wyjściem z domu Argylle wsunął do kieszeni zdjęcia swoich rodziców – stare fotografie o wyświechtanych krawędziach.

Do leśnej polany, na której Akha wznieśli swoje charakterystyczne domostwa – kryte strzechą bambusowe chaty na wysokich drewnianych palach – pozostała mniej więcej godzina drogi, gdy Argylle nagle się zatrzymuje.

Przez rozbrzmiewający w koronach drzew świergot gębali, pogwizdywanie szmaragdowozielonych szerokodziobów i nawoływanie świstunek, przez głuchy odgłos jego własnych kroków na pylistej ziemi oraz trzask suchych liści i gałązek pod jego stopami, do uszu Argylle’a przebił się jakiś nowy dźwięk. Dobiegające z daleka niskie buczenie silnika lekkiego samolotu.

Argylle momentalnie wraca pamięcią do maleńkiego lotniska w dżungli mogącego pomieścić zaledwie trzy czy cztery samoloty; w ciasnym kokpicie ojciec wyjaśnia mu działanie przyrządów pokładowych. Przypływ adrenaliny, gdy po raz pierwszy koła pilotowanego przez niego samolotu odrywają się od ziemi; poczucie, że teraz wszystko jest w jego rękach. Odwiedzali potem jeszcze wiele takich lotnisk – w Brazylii, na Filipinach, w Afryce Zachodniej, na południu Hiszpanii i wszędzie tam, gdzie rodzice prowadzili interesy związane z importem i eksportem – ale w jego wspomnieniach z każdego z tych miejsc powtarza się ta sama scena. Siedzi w samolotowym kokpicie u boku swojego ojca – niecierpliwego, pełnego energii, wymagającego, kochającego. Skomplikowanego.

Argylle wychodzi na polanę, żeby przyjrzeć się przelatującemu nad dżunglą samolotowi.

To jednosilnikowa, przypuszczalnie sześciomiejscowa maszyna, ze śmigłem na nosie i niebiesko-złotymi oznaczeniami. Argylle widział już ten samolot wcześniej. Było to na małym lotnisku w Mong Hsat w Mjanmie, gdzie wraz z ojcem wylądowali cessną podczas jednego ze swoich weekendowych wypadów.

„Czy to prawda, że CIA prowadziła tu kiedyś operację przemytu heroiny?”, zapytał go kiedyś pewien turysta z grupy, którą Argylle poprowadził do buddyjskiej świątyni nieopodal Chiang Saen. Argylle wzruszył wtedy ramionami i odparł: „Niewykluczone”. Amerykanie nie chcieli dopuścić, by Mjanma, Laos i Tajlandia znalazły się w strefie wpływów komunistycznych Chin i dlatego aktywnie wspierali Kuomintang, czyli chińskich antykomunistów, wykorzystując do tego dochody z handlu heroiną. Nie ma pewności, czy CIA była zaangażowana w ten proceder, a jeśli tak, to czy uczestniczyła w nim bezpośrednio, czy tylko pośrednio; nie ulega natomiast wątpliwości, że zbudowała w okolicy maszty radiowe i pomogła sfinansować budowę polowego lotniska, które obecnie jest nieużywane, nie licząc sporadycznych wizyt przedstawicieli CIA i DEA.

Argylle obserwuje lecący po niebie samolot, ale myślami wciąż błądzi w przeszłości. W innym życiu.

Trzask! Potężny huk zakłóca spokój dżungli. Ptaki milkną jak na komendę. Na ułamek sekundy świat się zatrzymuje, wszelkie życie zamiera. Mały samolot szybuje teraz bezdźwięcznie w powietrzu. Po chwili rozlega się kolejny dźwięk – charakterystyczny odgłos dławiącego się silnika.

2

Samolot zaczyna spadać. Argylle spodziewa się, że za moment nastąpi eksplozja, ale takie małe maszyny jak ta mają w baku niewiele paliwa i kiedy samolot uderza w końcu o ziemię, słychać jedynie głuchy łoskot.

Argylle rusza biegiem, kierując się w stronę widocznej nad drzewami wąskiej smugi czarnego dymu. Dopiero teraz uświadamia sobie, że huk, który usłyszał wcześniej, nie był odgłosem wybuchającego silnika. To był odgłos wystrzału.

W tych okolicach nie ma wielu grup przestępczych, które mogłyby sobie pozwolić na włączenie do swojego arsenału broni przeciwlotniczej.

Jednym z nielicznych wyjątków jest Sam Gor, zwany też „Firmą” – chiński syndykat przestępczy zrzeszający pięć triad z południa Chin, czyli z regionu, gdzie dominuje język kantoński. Główną bazą operacyjną Sam Gor jest mjanmańska prowincja Szan, ale ich wpływy i interesy sięgają znacznie dalej. Syndykat obraca miliardami dolarów, nic więc dziwnego, że stać go na wyposażenie swoich żołnierzy w najnowocześniejszą broń. W połączeniu z legendarnym wręcz głodem przemocy i brutalności czyni to Sam Gor najbardziej przerażającym z karteli Złotego Trójkąta.

Argylle wie o Sam Gor wszystko. Wie, chociaż wolałby nie wiedzieć. Ta wiedza oparta jest bowiem na bolesnym doświadczeniu.

Kiedy około trzydziestu minut później dociera w pobliże miejsca katastrofy, jest już potwornie zmęczony upałem, a każdy oddech zdziera mu gardło. Jeśli przeczucie go nie myli i strącenie samolotu to faktycznie robota siepaczy Firmy, to nie może dać im się złapać – w przeciwnym razie nigdy się stąd nie wydostanie, a na pewno nie o własnych siłach. Zwalnia, by niepostrzeżenie podkraść się bliżej. Stara się trzymać gęstych zarośli i co rusz przystaje, nasłuchując jakichś oznak życia.

To węch jest pierwszym zmysłem, który informuje go o tym, że zbliża się do rozbitego samolotu. Czuje w płucach gryzący dym. W Tajlandii trwa sezon wypalania pól uprawnych i dymna zawiesina utrzymuje się w dolinach i w lasach, ale ten dym jest inny.

Argylle ostrożnie wychyla się zza drzewa i dostrzega na polanie dwoje ludzi, kobietę i mężczyznę, którzy tupią po kocach rozpostartych w miejscu, gdzie trawa zajęła się ogniem. Po chwili zauważa kolejnego mężczyznę, siedzącego na ziemi i trzymającego się za głowę. Wszyscy troje mają okopcone twarze i sprawiają wrażenie oszołomionych. Za nimi widać samolot, którego nos wrył się głęboko w ziemię; jedno skrzydło oderwało się od kadłuba i roztrzaskało na kawałki, które leżą teraz rozrzucone po całej polanie. Zaniepokojony Argylle omiata wzrokiem teren, ale nie dostrzega nigdzie żołnierzy syndykatu odpowiedzialnych za tę katastrofę.

Kobieta trzyma w uniesionej ręce telefon, najwyraźniej szukając zasięgu sieci komórkowej.

– Zniszczyli maszty telefoniczne – stwierdza ponuro jeden z jej towarzyszy.

– Szybko, musicie się stąd wynosić.

Troje sponiewieranych rozbitków cofa się odruchowo na widok Argylle’a, który wyłonił się nagle spomiędzy drzew.

– Ci, którzy was zestrzelili, będą tu lada chwila. Musicie stąd pryskać. Gdzie macie broń?

Cała trójka gapi się na niego bez słowa.

– No, dalej – ponagla ich zniecierpliwiony. – Przecież wiem, że jesteście z CIA. Gdzie wasze pieprzone spluwy?

Jako pierwsza odzywa się kobieta, która – Argylle dopiero teraz zwrócił na to uwagę – podtrzymuje lewą ręką swoje nienaturalnie wygięte prawe ramię:

– Nie jesteśmy z CIA, tylko z DEA. Broń ma Charlie.

Argylle zerka na dwóch mężczyzn, czekając, aż któryś z nich raczy przyznać, że nazywa się Charlie.

– Nie oni – mówi nerwowo kobieta. – Charlie. Tam. – Ruchem głowy wskazuje na wrak samolotu. – Ale on… – urywa i kręci głową.

Argylle rozgląda się dookoła. W każdej chwili mogą pojawić się tu bandziory z Sam Gor. Agenci federalni będą dla nich łatwym celem. On sam również, jeśli tu pozostanie.

Wie, co powinien zrobić.To, co zrobiłby na jego miejscu każdy rozsądny człowiek, czyli natychmiast wziąć nogi za pas i zostawić tych troje pechowców ich własnemu losowi.

„Cholera”, myśli.

Zdaje sobie sprawę, że to najgorszy pomysł na świecie, ale mimo to podbiega do drzwi samolotu – a raczej do otworu w kadłubie, w którym do niedawna osadzone były drzwi – po czym wślizguje się do środka. I od razu staje jak wryty na widok ciała pilota, opartego bezwładnie o tablicę przyrządów. Mężczyzna ma rozbitą czaszkę.

Z osłupienia wyrywa Argylle’a cichy jęk. Na fotelu w pierwszym rzędzie po lewej siedzi pulchny facet w średnim wieku, którego Argylle w pierwszej chwili również uznał za martwego. Argylle kuca w ciasnym przejściu między fotelami, zerkając jednocześnie w stronę okna, przez które może obserwować troje agentów DEA na polanie.

– Hej, Charlie – mówi łagodnie. – Jak się miewasz?

Ale przecież sam widzi, jak miewa się Charlie. Widzi ułamany metalowy pręt, który zabezpieczał półkę na bagaż, a teraz tkwi wbity głęboko w brzuch mężczyzny.

Wie, że ranny nie ma żadnych szans na przeżycie. Zauważa rękojeść pistoletu wystającą z kabury przy biodrze Charliego, ale żeby dosięgnąć broni, musiałby jakoś ominąć to metalowe ustrojstwo sterczące z jego brzucha.

Nagle kątem oka wyłapuje jakiś ruch na zewnątrz i błysk światła – promień słońca odbity od metalu. Instynktownie nurkuje w głąb kabiny, krew głośno szumi mu w uszach. Na polanie słychać krzyki. W dzieciństwie spędził trochę czasu w Singapurze i dzięki temu jest w stanie zrozumieć polecenia wydawane po mandaryńsku: „Na ziemię, na ziemię”, ale nie rozumie wrzasków mężczyzny, który używa kantońskiego. Rozlega się wysoki krzyk kobiety. Przez okienko Argylle widzi troje pasażerów samolotu leżących na ziemi, z rękami na głowie, otoczonych przez co najmniej siedmiu uzbrojonych mężczyzn. Prawa ręka agentki DEA jest niezgrabnie podwinięta pod ciało. Kobieta leży z twarzą zwróconą w stronę samolotu i jej oczy rozszerzają się, gdy dostrzega w jednym z okien Argylle’a, który natychmiast przykłada palec do ust. Wie aż za dobrze, do czego zdolni są ci ludzie. Mężczyzna mówiący po kantońsku krzyczy coś do młodego, mającego nie więcej niż czternaście lub piętnaście lat, chłopaka i wskazuje na samolot. Argylle błyskawicznie przypada do podłogi. Zauważyli go? Czuje bolesne napięcie w klatce piersiowej i suchość w ustach.

Chłopak zaczyna trajkotać piskliwie po mandaryńsku:

 – Nie wejdę do środka. Tam śmierdzi paliwem. Wszystko zaraz wybuchnie.

Argylle też wyczuwa wyraźny smród paliwa lotniczego. Utknął w beczce prochu.

Między chłopakiem a jego szefem wybucha kłótnia. Nietrudno się domyślić, który z nich postawi na swoim. Argylle rozgląda się w panice. Rzut oka na Charliego wystarcza, żeby zorientować się, że biedak zdążył wyzionąć ducha – zastygł z głową odrzuconą do tyłu, z dłońmi zaciśniętymi na metalowym pręcie… Za nim znajdują się dwa wolne fotele, po jednym z każdej strony wąskiego przejścia. Do tego pojedynczy fotel w trzecim rzędzie. Żadnej kryjówki.

Argylle w desperacji wciska się w niewielką przestrzeń pomiędzy ostatnim siedzeniem a tylną ścianą kabiny. Nie ma tu niczego, co mogłoby go ukryć przed wzrokiem kogoś, kto zdecyduje się zajrzeć na tył samolotu.

Przez szczelinę między oparciami foteli widzi nastolatka, który wchodzi na pokład, trzymając oburącz pistolet. Widzi, jak bardzo jest zdenerwowany, jak mocno drżą mu palce, którymi dotyka osłony spustu. Zapach paliwa jest teraz silniejszy niż wcześniej i chłopak naciąga koszulkę na nos. Mija martwego pilota z głową spoczywającą w lepkiej kałuży krwi i fragmentów mózgu, po czym zatrzymuje się przy ciele Charliego. Argylle w pierwszej chwili sądzi, że zatrzymał się pod wpływem szoku, ale chłopak nachyla się i wyciąga z kabury pistolet Charliego. „To już koniec” – przemyka Argylle’owi przez głowę. Chłopak jednak nadal pochyla się nad nieboszczykiem i przetrząsa jego kieszenie, aż w końcu wydaje pomruk zadowolenia. Prostuje się, trzymając w ręku portfel, który natychmiast wsuwa za pasek swoich spodni.

Z zewnątrz dobiega krzyk dowódcy napastników. Chłopak rozgląda się nerwowo po wnętrzu samolotu. Jego spojrzenie zatrzymuje się na tylnej części kabiny. Przez moment Argylle jest pewien, że nastolatek ruszy w jego stronę – wystarczą dwa kroki, by się na niego natknął. Ale w tej samej chwili chłopak odwraca się i wyskakuje z wraku.

Argylle czuje, jak opada z niego napięcie. Wstaje, prostując swoje długie nogi. Próbuje uspokoić bicie serca. Przez okno widzi, jak członkowie gangu prowadzą trójkę trzymanych na muszce więźniów w głąb dżungli.

Zaczyna przeciskać się przez przejście między siedzeniami. Nagle słyszy złowieszczy dźwięk i momentalnie rzuca się na podłogę za fotelem Charliego.

„Ktoś tu idzie”.

Na szczęście dla Argylle’a mężczyzna, który właśnie wdrapuje się na pokład, jest na tyle tęgi, że nadwyrężony na skutek katastrofy kadłub samolotu zaskrzypiał ostrzegawczo pod ciężarem jego ciała. Kulący się za fotelem Argylle zaciska powieki, czekając na to, co wydaje się nieuniknione.

A jednak jego obecność nie zostaje odkryta i Argylle otwiera oczy. Lewa ręka Charliego, strącona wcześniej przez chłopaka przeszukującego kieszenie nieboszczyka, zwisa bezwładnie z boku fotela. Argylle stara się nie patrzeć na obrączkę na jego palcu, nie myśleć o jego żonie i nie zastanawiać się, czy osierocił dzieci. Przez szparę między ramieniem Charliego a fotelem widzi krępego mężczyznę, który zatrzymał się przy kokpicie i teraz pochyla się nad martwym pilotem, a następnie mocnym szarpnięciem wysuwa coś z tablicy przyrządów – małe, kwadratowe czarne pudełko z wystającą u góry antenką. Argylle od razu rozpoznaje urządzenie: to transponder lotniczy.

Przed startem samolotu pilot wprowadza do transpondera unikalny kod, zwany kodem squawk, dzięki czemu kontrolerzy ruchu lotniczego mogą śledzić sygnały radarowe wszystkich maszyn znajdujących się w powietrzu i zapobiegać ich kolizjom. Argylle, po niezliczonych godzinach spędzonych z ojcem w kokpitach różnych samolotów, domyśla się, co próbuje osiągnąć facet, który manipuluje pokrętłem transpondera: chce wyłączyć mechanizm wysyłania sygnałów informujących o położeniu samolotu.

Teraz przenosi wzrok na Charliego i Argylle’a ogarnia fala mdłości. Przeczuwa, że krępy facet, podobnie jak wcześniej chłopak, pomyślał o portfelu, który Charlie mógł schować w jednej ze swoich wewnętrznych kieszeni. Jeśli zbliży się choćby o krok, Argylle będzie zgubiony.

Na zewnątrz rozlega się wołanie, ale mężczyzna wciąż stoi nieruchomo. Chwila wydaje się ciągnąć w nieskończoność, czarne oczy mężczyzny wpatrują się twardo dokładnie w to miejsce, gdzie kuli się Argylle. W końcu kolejny, głośniejszy okrzyk zmusza go do podjęcia decyzji. Odwraca się i mrucząc coś pod nosem, niezgrabnie wyskakuje z samolotu.

Wrażenie ulgi jest tak silne, że Argylle niemalże czuje jej smak na języku.

Kiedy cała grupa – bandziory z Sam Gor i troje Amerykanów, popędzanych i poszturchiwanych lufami karabinów – opuściła polanę, Argylle przeszedł do przedniej części kabiny. Powinien się stąd zbierać. Pobiec w przeciwnym kierunku. CIA na pewno monitorowała lot tego samolotu, więc wsparcie przypuszczalnie jest już w drodze. Ale Argylle wie, że zanim odsiecz dotrze na miejsce, będzie już za późno. Dżungla wokół jest gęsta, a tylko jedna strona zna drogę.

To nie jego problem. Nie jest tym ludziom nic winien.

I wtedy przypomina sobie tamtą kobietę leżącą na ziemi ze złamaną ręką i łzę ściekającą po jej policzku.

Podnosi transponder.

3

Frances Coffey zaciąga się mocno inhalatorem z nikotyną, choć nie sprawia jej to żadnej przyjemności. Ktokolwiek uznał, że ta plastikowa rurka to dobry substytut papierosa, najwyraźniej nigdy nie był palaczem.

„Jestem osobą niepalącą”, powtarza sobie w myśli, tak jak nauczył ją tego terapeuta. „Jestem osobą niepalącą… która byłaby w stanie zabić za jednego marlboro light”.

– Przypomnij mi, kiedy dokładnie straciliśmy sygnał?

Mike Randall odwraca się z powrotem do monitora.

– Sześć minut temu… teraz już siedem.

– Co tam się wydarzyło, do cholery?

Randall wzrusza ramionami i zerka na swojego kolegę z pracy i kumpla, agenta Joe Quintana. Prywatnie obaj przyznają, że chociaż ich łączny staż w Agencji wynosi dwadzieścia jeden lat, to przy swojej szefowej czują się niekiedy jak uczniacy próbujący ukryć fakt, że nie znają odpowiedzi na zadane pytanie. Jest coś onieśmielającego w jej encyklopedycznej wiedzy zdobytej podczas wieloletniej pracy w archiwach, a także w jej przenikliwej inteligencji emocjonalnej, dzięki której zawsze potrafi przewidzieć, jak zachowają się poszczególne osoby w danej sytuacji.

– Samolot wystartował z Mong Hsat zgodnie z planem. Lot przebiegał normalnie aż do momentu, gdy maszyna zaczęła spadać.

– Wypadek?

– Możliwe – stwierdza Quintano, stukając palcami w podbródek. – To mogła być awaria silnika. Ale…

– …dlaczego po upadku samolotu przestał działać transponder?

W tajnej placówce CIA, ukrytej w podziemiach fabryki nawozów sztucznych w jednym z rolniczych zakątków Delaware, dyrektorka Agencji do spraw operacyjnych Frances Coffey – niewysoka, mierząca nieco ponad metr sześćdziesiąt, z włosami przyciętymi w schludnego boba i o szarych oczach, których łagodne spojrzenie zza okularów w szylkretowej oprawce sprawia, że każdy, na kim się zatrzymuje, chce spisać się lepiej, chce być lepszy – po raz kolejny zaciąga się mocno plastikowym papierosem.

– Myślę, że musimy założyć, że został sprowadzony na ziemię celowo – mówi Randall.

– Czy wiemy, jakie syndykaty działają w tamtym regionie?

Quintano ponownie odwraca się do swojego komputera i wpisuje na klawiaturze kilka komend.

– Nie wygląda to dobrze, szefowo – stwierdza z ponurą miną.

Coffey robi krok do przodu, by spojrzeć na ekran. Jej twarz staje się jeszcze bardziej blada niż zwykle.

– Co to za jedni? – pyta Randall.

– Sam Gor – wyjaśnia Quintano. – Czyli Firma. Ich szef nazywa się Tse Chi Lop. Pablo Escobar to przy nim Mary Poppins.

– Sądzi pani, że to właśnie wokół nich węszyła DEA?

Coffey potwierdza skinieniem głowy.

– Najwyraźniej. Nie muszę wam chyba przypominać, że mamy tu metamfetaminową epidemię i że większość tej mety powstaje w zagranicznych laboratoriach kontrolowanych przez syndykaty, takie jak…

– Sam Gor – dopowiada Randall. – Rozumiem. Więc ten cały Tse zdjął nasz samolot, bo DEA była zbyt ciekawska?

– Na to wychodzi – przyznaje Coffey.

Wszyscy troje milkną, wyobrażając sobie, co to oznacza. Po chwili ciszę przerywa ciche pikanie i Coffey zerka na ekran przez zmiennoogniskowe soczewki swoich okularów.

– Co się tam dzieje?

Quintano obraca się w stronę monitora.

– Co do…? To transponder. Znowu jest aktywny. Wygląda na to, że samolot się porusza.

– A więc nadal jest w powietrzu? – Jedyną zewnętrzną oznaką podekscytowania Coffey są pobielałe kłykcie jej dłoni zaciskającej się kurczowo na oparciu fotela Quintana.

Quintano kręci przecząco głową.

– Przecież powiedziałeś, że się porusza?

– Tak, ale…

– Ale?

– Porusza się jakby… na piechotę, proszę pani.

Umysł Coffey zaczyna pracować na przyspieszonych obrotach, analizując wszystkie ewentualności. Bezwiednie sięga ręką do kieszeni marynarki po paczkę papierosów i wzdycha, gdy jej palce napotykają tylko pustą przestrzeń.

„Jestem osobą niepalącą”,przypomina sobie, śledząc wzrokiem pulsujący punkt na ekranie.

Co tam się, do diabła, wyprawia?

4

Głęboko w zdradliwej dżungli prowincji Szan, po niewłaściwej stronie granicy z Mjanmą, Argylle podąża tropem grupy porywaczy i zakładników, trzymając pod pachą transponder.

Po pięciu latach spędzonych w tej części świata przyzwyczaił się do trudnego terenu, wszechobecnych owadów i oblepiającego skórę upału. W lutym i w marcu, na skutek pożarów lasów i wypalania pól przez rolników, którzy za pomocą ognia oczyszczają swoje poletka z resztek po zbiorach i przygotowują ziemię pod nowe uprawy, powietrze jest tak ciężkie i gęste od zanieczyszczeń, że Argylle ma wrażenie, jakby każda komórka jego ciała chciała się wyłączyć. Przywykł do wędrówek po dżungli, podczas których co kilka metrów trzeba przystawać i wyrąbywać sobie maczetą drogę przez gęstą roślinność – jednak nie tym razem, nie teraz, gdy musi poruszać się cicho i nieść to czarne pudełko, mniejsze od kartonu po butach, ale ciężkie i śliskie od wilgoci, którą przesycone jest parne powietrze.

Argylle nigdy wcześniej nie zapuszczał się w te strony. Gdyby wspomniał swoim tajskim przyjaciołom, że ma taki zamiar, wskazaliby ten obszar na mapie i pokręciliby ostrzegawczo głowami.

Są okolice, gdzie lepiej się nie błąkać ani nie robić pamiątkowych zdjęć.

To właśnie jedno z takich miejsc: pogranicze kontrolowane przez prywatne milicje na usługach gangów, które ulokowały tu swoje laboratoria narkotykowe. Lokalne władze przymykają oko na ten proceder w zamian za zbrojne wsparcie ze strony karteli i udziały w ich zyskach.

Argylle zdaje sobie sprawę, że jeśli zostanie tu przyłapany, najprawdopodobniej czeka go ten sam los co innych nieproszonych gości, którzy wkroczyli do ukrytego w dżungli narkotykowego zagłębia – szarej plamy na mapie tej części świata. Większość z tych nieszczęśników zniknęła bez śladu, a jeśli już stąd wracali, to w kawałkach. W głowie Argylle’a pojawia się niepokojący obraz. Dwie trumny stojące jedna obok drugiej. Odpędza od siebie tę myśl.

Co go tutaj przygnało? Dlaczego ryzykuje życie dla garstki obcych osób? Nie potrafi odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wie tylko tyle, że przez ostatnie pięć lat czuł się tak, jakby żył w izolatce z wyściełanymi ścianami, odseparowany od bodźców ze świata zewnętrznego, zobojętniały na wszystko, co działo się wokół. Ale teraz, w tej chwili, w końcu czuje, że żyje.

Dżungla zaczyna się przerzedzać. Argylle zwalnia kroku i zbliża się ostrożnie do skraju rozpościerającej się przed nim polany na tyle, że jest w stanie dostrzec gromadkę ludzi przed stojącym na polanie budynkiem. Słyszy dochodzące stamtąd krzyki i czuje nagłe ukłucie lęku, gdy uświadamia sobie niebezpieczeństwo, w jakim się znalazł. Jeśli na polanie mieści się laboratorium, w którym produkuje się narkotyki, to nikt z przyprowadzonych tu zakładników nie wyjdzie stąd żywy. Stawka jest zbyt wysoka. Co gorsza, jeśli jego zagrywka z transponderem się powiodła i odsiecz z CIA jest już w drodze, to spieszący na ratunek porwanym sami mogą trafić w śmiertelną pułapkę.

Argylle rozgląda się dookoła, oceniając sytuację. Jego uwagę przykuwa stare, sękate drzewo herbaciane, które może posłużyć za dogodny punkt obserwacyjny. Ukrywa transponder w zaroślach, po czym zaczyna wspinać się na chropawy, najeżony ostrymi zadziorami pień, dziękując sobie w duchu za to, że założył tego dnia dżinsy, które chronią teraz jego uda przed rozerwaniem na strzępy. Jego ręce nie mają tyle szczęścia i kiedy dociera do korony drzewa, ma dłonie podrapane do krwi. Nadal jednak nie widzi polany, z której dobiegają ludzkie głosy. Kładzie się na brzuchu na grubej gałęzi i modląc się, by nie złamała się pod jego ciężarem, powoli przesuwa się naprzód. Gałąź niepokojąco opada i Argylle jest pewien, że jeszcze moment i runie na ziemię. Żołądek skręca mu się ze strachu, ale konar jakimś cudem wytrzymuje.

Argylle znajduje się w połowie długości gałęzi. Z tego miejsca ma dobry widok ponad wierzchołkiem drzewa rosnącego na krańcu polany. Lustruje wzrokiem otwartą przestrzeń i odczuwa ulgę, bo nic nie wskazuje na to, by mieściło się tu jedno z laboratoriów produkujących narkotyki na przemysłową skalę. Na polanie widać jedynie prowizoryczne obozowisko składające się z paru niedbale skleconych chat.

Uzbrojeni porywacze zmusili zakładników, by usiedli na ziemi, a sami rozmawiają podekscytowani z trzema facetami, którzy wyłonili się z chat. Agent DEA, który klęczał półprzytomny przy wraku samolotu, gdy Argylle pojawił się na miejscu katastrofy, jest w kiepskiej kondycji. Nie potrafi utrzymać pozycji siedzącej. Przewraca się bezwładnie i zastyga na boku, co wywołuje salwę śmiechu wśród członków gangu. Chłopak, który wydawał się Argylle’owi taki młody i zdenerwowany, gdy kradł portfel Charliego w samolocie, podchodzi teraz do leżącego agenta i od niechcenia kopie go w brzuch.

Siedząca obok zakładniczka, która wciąż podtrzymuje delikatnie swoją rękę, odwraca wzrok.

Część karteli narkotykowych działających na tym obszarze woli unikać niepotrzebnych kłopotów. Gdyby zdały sobie sprawę, że amerykańskie agencje rządowe depczą im po piętach, mogłyby przenieść się ze swoim biznesem w jakieś inne miejsce.

Ale nie ci faceci.

Argylle wie z własnego doświadczenia, co ich organizacja robi z intruzami, którzy wkraczają na jej terytorium.

Spogląda w dół na zarośla skrywające transponder i próbuje nie poddawać się ogarniającej go rozpaczy. Plan, który wymyślił, wydaje mu się nagle mało realny – jego powodzenie zależy w całości od tego, czy CIA namierza samolot i czy transponder nadal wysyła wystarczająco silny sygnał.

Argylle ma teraz okazję dokładniej przyjrzeć się porywaczom. To dość żałośnie wyglądająca zbieranina. Wielu ma braki w uzębieniu, ich podrażniona skóra naznaczona jest wrzodami, a wytrzeszczone oczy miotają dzikie spojrzenia. Najwyraźniej przegapili szkolenie, na którym przedstawiano podstawową zasadę wszystkich handlarzy prochami: „Nigdy nie ćpaj własnego towaru”. Chociaż większość wytwarzanych w tych okolicach narkotyków wysyłana jest za granicę, część trafia na lokalny rynek i znajduje tu wystarczająco wielu amatorów, by Argylle nauczył się rozpoznawać charakterystyczne oznaki metamfetaminowego nałogu. Dostrzega je u członków uzbrojonej grupy na polanie. Zła wiadomość jest taka, że narkomani uzależnieni od mety stają się nieprzewidywalni i skłonni do agresywnych zachowań, zwłaszcza gdy dopada ich narkotykowy zjazd.

Patrzy na najmłodszego członka grupy, chłopaka z cerą oszpeconą przez trądzik i narkotyki, i czuje niespodziewany przypływ współczucia na myśl o czekającej go przyszłości.

Leżący na ziemi agent DEA pojękuje i trzeci z zakładników, brodacz z charakterystycznym pasmem siwizny w ciemnych włosach, zwraca się do niskiego, krępego mężczyzny, który najwyraźniej jest przywódcą porywaczy.

– On potrzebuje pomocy – mówi, wskazując swojego cierpiącego kolegę. Przysadzisty facet kiwa głową, po czym podchodzi do leżącego Amerykanina i z zimną krwią pakuje mu kulę w czaszkę.

„O cholera. O Boże”.

Argylle zaciska powieki, żeby uwolnić się od tego widoku. Kiedy ponownie otwiera oczy, jego wzrok pada na zakładniczkę. Kobieta jest zbryzgana krwią zabitego kolegi, do jej ubrania i włosów przykleiły się grudki szarej mazi.

Argylle kolejny raz zerka na niski krzak, pod którym ukryty jest transponder. Wydaje mu się coraz bardziej pewne, że żadna odsiecz nie nadejdzie. Czy zasilanie transpondera mogło się wyczerpać? Ogarnia go dojmujące przygnębienie. Nie może się jednak zmusić, by po prostu stąd odejść.

Mijają kolejne minuty. Argylle jest pewien, że już wkrótce będzie świadkiem krwawej rozprawy z pozostałymi zakładnikami i próbuje przygotować się na to psychicznie, gdy nagle słyszy szelest w zaroślach, tuż pod swoim punktem obserwacyjnym. Spogląda w dół i zaskoczony widzi, że wokół drzewa herbacianego roi się od postaci ubranych w mundury moro, uzbrojonych w karabiny szturmowe i zmierzających w stronę polany. Jeden z mężczyzn trzyma w dłoniach transponder, dopiero co wydobyty z kryjówki, w której umieścił go Argylle.

Pot spływający po ich twarzach świadczy o tym, że przybysze mają za sobą długą drogę przez dżunglę. Argylle zaczyna się gorączkowo zastanawiać, jak mógłby ich zaalarmować o swojej obecności w spokojny sposób, nie wywołując gwałtownej reakcji zaskoczenia.

Liście drzewa herbacianego są większe od ludzkiej dłoni. Cofając się po gałęzi, Argylle zrywa jeden z nich i upuszcza go na głowę mężczyzny stojącego pod drzewem. W następnej chwili spogląda w wycelowane w niego lufy kilku karabinów i unosi ręce, żeby pokazać, że nie jest uzbrojony. Wskazuje na transponder, a następnie na siebie. Mężczyzna w mundurze kiwa głową. Dotychczas głosy członków gangu dochodzące z polany przypominały niewyraźny szmer, ale teraz zza drzew dobiega głośny śmiech. „Jak daleko?”, pyta Argylle’a dowódca oddziału, poruszając niemo ustami.

Argylle wskazuje w kierunku wierzchołków chat, które widzi ze swojego stanowiska na drzewie i podnosi obie dłonie, dwukrotnie rozprostowując wszystkie palce. „Dwadzieścia metrów?”, upewnia się bezgłośnie dowódca, po czym kilkoma gestami wydaje dwóm swoim ludziom niezrozumiałe dla Argylle’a polecenia. Obaj potwierdzają skinieniem głowy, że zrozumieli rozkazy. Jeden z nich sięga do kieszeni wojskowej kurtki i wyciąga z niej granat.

Dowodzący grupą wykonuje okrężny ruch dłonią i jego dwaj podkomendni znikają bezszelestnie w zaroślach. Kolejna grupka zostaje wysyłana w innym kierunku. W przeciwieństwie do dowódcy, pozostali członkowie oddziału wyglądają na rodowitych Tajów. Argylle zastanawia się, skąd przybyli ci ludzie, i przypomina sobie plotki o tajnym więzieniu gdzieś w tajskiej dżungli. Podobno Amerykanie przywożą tam więźniów, których chcą przesłuchać z dala od oczu i uszu reszty świata.

Dowódca na migi przywołuje Argylle’a na ziemię i pokazuje, żeby trzymał się z tyłu. Argylle schodzi z drzewa i posłusznie wycofuje się o kilka kroków w głąb dżungli. Serce podchodzi mu do gardła. Wie, że bandyci, którzy uprowadzili zakładników z rozbitego samolotu, są uzbrojeni, ale wygląda na to, że reszta obecnych w obozowisku członków gangu nie ma przy sobie broni. Po co komu broń w miejscu takim jak to, gdzie nie ma do pilnowania niczego poza kilkoma chatami i brezentowymi namiotami? Wykorzystując element zaskoczenia, przybysze powinni poradzić sobie ze zneutralizowaniem porywaczy i załogi obozu. Ale mają tylko jedną szansę. Jeśli wszyscy bandyci zdążą chwycić za broń, na polanie dojdzie do jatki.

Argylle wie, że zaraz rozgorzeje walka, a mimo to wzdryga się instynktownie, gdy ciszę rozdziera odgłos detonacji z drugiej strony obozu, po którym gdzieś dalej następuje kolejny wybuch. W ułamku sekundy, jaki dzieli te dwie eksplozje, oddział ratunkowy rusza do natarcia. Potem słychać już tylko kakofonię wrzasków i wystrzałów. Argylle nie lubi czuć się bezużyteczny, jednak zdaje sobie sprawę, że w tej sytuacji bardziej by przeszkadzał, niż pomagał szturmującym obóz, dlatego czeka w ukryciu. Odczuwa napięcie w każdej komórce ciała.

Wydaje mu się, że walka ciągnie się całymi godzinami, choć całkiem możliwe, że od rozpoczęcia szturmu minęło zaledwie parę minut. Jakiś mężczyzna krzyczy coś po kantońsku – jego okrzyk przerywa donośny huk, który wprawia w drżenie liście drzew.

Wreszcie od strony polany wbiega między drzewa dwoje zakładników: mężczyzna z ciemnym zarostem i smugą siwizny, a tuż za nim kobieta, wciąż trzymająca się za obolałe ramię. W ślad za nimi nadchodzą ich wybawcy. Dwóch z nich chwyciło pod ręce i ciągnie zwiotczałe ciało zabitego agenta DEA. Przyglądający się im z ukrycia Argylle zachęca ich w myślach do pośpiechu. Odgłosy eksplozji musiały zaalarmować innych członków kartelu, a on zdecydowanie nie chce być w pobliżu, gdy się tutaj pojawią.

Nie opuszcza swojej kryjówki za drzewem, chociaż widzi, że dowódca oddziału rozgląda się i z pewnością zachodzi w głowę, gdzie podział się Argylle. Gdy tylko nabiera pewności, że cała grupa zmierza we właściwym kierunku, Argylle odwraca się i znika w dżungli.

Ma swoje powody, dla których woli pozostać w cieniu.

5

Rok przed złożeniem przez Fiederowa obietnicy narodowi rosyjskiemu

Krąg bliskich współpracowników Fiederowa zwykł nazywać go między sobą Czarną Dziurą. Chodzi o sposób, w jaki wydaje się pochłaniać wszystko wokół – światło, życie, informacje. Mówisz coś do niego, a potem czekasz w nieskończoność na jakąś reakcję, czując na sobie spojrzenie beznamiętnych, nieruchomych oczu, które sprawiają wrażenie, że są w stanie wyssać człowiekowi szpik z kości.

Dlatego sekretarka Fiederowa, która właśnie poinformowała go o śmierci jego biologicznego ojca, w zasadzie nie powinna być zaskoczona faktem, że twarz jej szefa pozostaje niewzruszona, jak wykuta z kamienia. A jednak wciąż ją to zaskakuje. Ten brak ludzkiej reakcji.

Wiadomość przekazała telefonicznie sekretarce przyrodnia siostra Fiederowa, której nigdy nie spotkał. Zadzwoniła do jego biura bez wiedzy jego dwóch przyrodnich braci. Wie, że nie pochwaliliby tego, ale ona uważa, że tak należało postąpić. Nie ma oczywiście mowy o tym, by Wasilij przyjechał na pogrzeb, ale może zechciałby odwiedzić dom, w którym opiekowała się ojcem przez ostatnie lata jego życia.

I oto Wasilij Fiederow czeka teraz przed drzwiami mieszkania na czwartym piętrze zadbanego bloku na przedmieściach Moskwy. Był tu już kiedyś, jako nastolatek, wciąż pełen nadziei, której nie stracił nawet po bolesnym odrzuceniu przez rodzoną matkę. Już we wczesnej młodości wykazywał się przedsiębiorczością, dzięki której po latach miał dorobić się miliardów. Mając kilkanaście lat, skupował zepsute elektroniczne edytory tekstu – maszyny będące wczesną formą komputerów – naprawiał je i sprzedawał sąsiadom na Środkowym Zachodzie. Z zarobionych pieniędzy opłacił prywatnego detektywa, któremu zlecił odnalezienie swoich biologicznych rodziców, a kiedy się to udało, kupił bilet powrotny na samolot do Rosji. Gdy tylko tam dotarł, zaczął przedstawiać się jako Wasilij Fiederow, przybierając nazwisko ojca i odcinając się w ten sposób od nieszczęśliwego dzieciństwa Christophera Claya. Ale nie wszystko poszło zgodnie z planem.

Jego matka, zgorzkniała alkoholiczka żyjąca w nędzy w Nowosybirsku, w komunalnym mieszkaniu na trzynastym piętrze wieżowca bez windy, zagrodziła mu drogę w drzwiach i nazwała „pieprzonym kłamcą”. Miała rzadkie, przetłuszczone włosy, a jej oczy, których białka przybrały kolor porannego moczu, zdradzały strach. Po chwili z głębi mieszkania wynurzył się mężczyzna o policzkach naznaczonych purpurowymi żyłkami. Ubrany był w przykrótki, poszarzały podkoszulek, spod którego wylewał się wydatny brzuch. W kącikach jego ust osadziły się resztki zsiadłego mleka. „Kto to, kurwa, jest?”, zapytał. „Nikt”, odpowiedziała matka Fiederowa, zatrzaskując gwałtownie drzwi.

Fiederow zamknął to wspomnienie w sobie. Ukrył je tak głęboko, że nikt nigdy go nie znajdzie.

Mimo wszystko łudził się, że z ojcem pójdzie mu lepiej. Dowiedział się od detektywa, że jego ojciec, żonaty funkcjonariusz KGB, został przed laty tymczasowo oddelegowany na Syberię, gdzie nadzorował obóz pracy przymusowej Siblag wchodzący w skład zachodniosyberyjskiego Gułagu. Wdał się tam w przelotny romans z młodą kobietą, która codziennie o szóstej rano przychodziła sprzątać biura obozowej administracji. Wyjeżdżając z powrotem do Moskwy, nie wiedział nawet, że dziewczyna była w ciąży, a kiedy kilka miesięcy później odnalazła go i poprosiła o pieniądze, wyparł się ojcostwa jej dziecka.

Ale wtedy był młody, miał żonę i troje małych dzieci. Teraz, jako wdowiec, którego żona zmarła pięć lat wcześniej na raka piersi, a dzieci już dorosły, mieszkał w wielorodzinnym domu w prestiżowej okolicy i utrzymywał się z rządowej renty inwalidzkiej, przyznanej mu z powodu obrażeń odniesionych w Afganistanie. Niczego by nie stracił, uznając zaginionego syna.

Po upokarzającym doświadczeniu z matką Fiederow postanowił, że tym razem rozegra wszystko inaczej. Najpierw napisał do ojca, informując go o swoim istnieniu i chęci spotkania, jednocześnie zapewniając, że niczego od niego nie chce. Wkrótce otrzymał jednozdaniową odpowiedź, która poprawiła mu nastrój: ojciec zapraszał go do siebie. Ale kiedy Fiederow dotarł na miejsce, mężczyzna, który otworzył mu drzwi, nie uśmiechnął się na jego widok.

– Chciałem ci się tylko przyjrzeć – powiedział po tym, jak niechętnie wpuścił go do środka i zaprowadził do dusznego, przeładowanego meblami salonu, gdzie ponownie zlustrował nieżyczliwym spojrzeniem tyczkowatą sylwetkę nastoletniego Fiederowa. – Teraz widzę, że nie jesteś moim synem.

Fiederow, który przysiadł na krawędzi niewygodnego fotela, trzymał nerwy na wodzy, wpatrując się w twarz ojca, która była również jego twarzą, dziwnie płaską, o nijakich rysach.

– Jestem twoim synem.

Jego ojciec pokręcił głową.

– Mam dwóch synów. Jeden służy w wojsku, walczy za swój kraj; drugi jest milicjantem. To są prawdziwi Fiederowowie. Ty w niczym ich nie przypominasz.

Fiederow rozejrzał się po pokoju, przyglądając się rodzinnym fotografiom na kredensie, medalom w przeszklonej gablotce, brązowej wzorzystej wykładzinie, która gryzła się z kwiecistą tapetą. Na ścianie dumnie wisiał perski dywan, a okna udekorowano firankami. Jego wzrok padł na mały stolik ze szklanym blatem, przykryty koronkowym obrusem, na którym leżał otwarty notatnik. Jedną ze stron do połowy zapisano drobnym, schludnym pismem; w poprzek strony leżał długopis, tak jakby kogoś oderwano od notatnika w połowie zdania.

– Pracujesz nad czymś? – zapytał, próbując jakoś nawiązać rozmowę.

– Prowadzę niezwykle ważne badania.

– Nad czym?

– Nad czymś, co sprawi, że nazwisko Fiederow będzie znane w całej Rosji. Nad przywróceniem ojczyźnie jej najważniejszego narodowego dziedzictwa.

– Ale nad czym dokładnie?

Wyraz twarzy ojca zmienił się momentalnie.

– Myślisz, że podzieliłbym się dziełem mojego życia z obcym?

Na tym etapie Fiederow powinien już przyzwyczaić się do odrzucenia, ale słowo „obcy” utkwiło mu w sercu niczym drzazga, której nigdy nie zdołał usunąć. Gdy opuszczał mieszkanie ojca, z jednego z pokojów wyszła na korytarz młoda kobieta, która na widok Fiederowa stanęła jak wryta, zupełnie jakby ujrzała ducha.

– Wracaj do swojego pokoju, Jeleno – nakazał stary Fiederow.