Arcydzieło - Francine Rivers - ebook

Arcydzieło ebook

Rivers Francine

4,6

Opis

Dwie zagubione dusze, związane poczuciem winy z przeszłością, odkrywają, że same rany, które trzymają je w niewoli, mogą prowadzić do niewiarygodnej łaski potrzebnej do uwolnienia ich.

Autorka bestsellerów New York Timesa Francine Rivers powraca do swych romantycznych korzeni! Ta historia miłosna przypomina nam, że miłosierdzie może zmienić nawet najbardziej zepsutych ludzi w niedoskonałe, lecz oszałamiające arcydzieła.

Duch przeszłości trzyma go w niewoli. Jej pomyłki prowadzą ją pod jego drzwi.

ZNANY ARTYSTA Z LOS ANGELES, Roman Velasco wydaje się mieć wszystko, czego tylko zapragnie – pieniądze, kobiety i sławę. Tylko Grace Moore, jego nowo zatrudniona osobista asystentka wie, jak mało w rzeczywistości posiada. Demony przeszłości Romana odbijają się echem w korytarzach jego pustej rezydencji i od zapierającego dech w piersiach widoku Kanionu Topanga. Grace nie wie, jak jej szef potajemnie zmaga się z nimi jako Ptak, osławiony, ale niezidentyfikowany grafficiarz – alter ego artysty, które może zniszczyć jego karierę. Podobnie jak Roman, Grace zmaga się z przeszłością. Po katastrofalnym małżeństwie przysięgła sobie, że nigdy nie pozwoli, by miłość skradła jej marzenia, ale kiedy poznaje Romana, fragmenty ich przeszłości powoli zaczynają pasować do siebie... i zmienia się ich życie – na zawsze.

 

Francine Rivers cieszy się niesłabnącym uznaniem i lojalnością czytelników na całym świecie. Jest autorką takich bestsellerów, jak Potęga Marzeń, Potęga Nadziei, Potęga Miłości, Most Przeznaczenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 637

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (13 ocen)
10
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiolet91

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę Arcydzieło
00
basia_col

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lubię książki Francine Rivers. Autorka jak zwykle mnie nie zawiodła. "Arcydzieło" to pozycja, którą warto przeczytać. To ciekawa, dobrze napisana opowieść, pełna wartościowych treści, skłaniająca do refleksji.
00
agae1

Dobrze spędzony czas

Warta przeczytania
00

Popularność




Mojemu mężowi,

Rickowi Riversowi.

Dziękuję za życie, które jest przygodą!

Podziękowania

Jednym z wielkich błogosławieństw bycia pisarzem jest możliwość rozmawiania z ludźmi, którzy mają doświadczenie w dziedzinach dla mnie niedostępnych. Udzielili mi oni ogromnej pomocy na trudnej drodze pisania Arcydzieła. Pragnę podziękować następującym osobom za informacje i wsparcie, jakiego mi udzielili:

Gary LeDonne podzielił się swoją wiedzą na temat systemu sądownictwa dla nieletnich i procedur skierowań do ośrodków wychowawczych.

Heather Aldridge z wydziału sądowego biura szeryfa hrabstwa Sonoma i Christopher Wirowek, zastępca dyrektora biura koronera San Francisco, opowiedzieli mi o polityce i praktykach prowadzenia archiwum zawierającego dane do identyfikowania osób o nieustalonej tożsamości.

Ulla Pomele podała mi przykłady codziennego planu zajęć w ośrodku wychowawczym.

Debbie Kaupp przedstawiła mi obszerną listę obowiązków osobistej asystentki.

Mój brat, Everett King, opowiedział mi o swoich doświadczeniach z niemymi zawałami i operacjami serca oraz jak to jest żyć z kardiowerterem.

Allude, niegdyś grafficiarz i członek gangu, podzielił się niektórymi ze swoich miłych i niemiłych ulicznych przygód w San Francisco.

Dzięki mojej przyjaciółce, Carolyn Dunn, moje postaci stały się przedmiotem burzy mózgów grupy certyfikowanych, profesjonalnych doradców rodzinnych. Dziękuję wam, Uriah Guilfordzie, Candace Holly, Terri L. Haley, Laurelu Marlink Quast, Gary Moline i Rebecco Worsley za wasze uwagi odnośnie traum z dzieciństwa i ich wpływu na dorosłe życie. Laurel Quast udzielił mi również bardzo potrzebnych informacji natemat pracy z kobietami w kryzysie ciążowym oraz dziećmi wpieczy zastępczej.

Ashley Huddleston i Tricia Goyer podzieliły się wstrząsającymi relacjami o strukturze psychiki dzieci z traumą, a także owysiłkach rodziców zastępczych i adopcyjnych, którzy je kochają i starają się im pomóc w leczeniu.

Antanette Reed, asystentka dyrektora opieki społecznej w hrabstwie Kern, udzieliła mi istotnych informacji na temat systemu pieczy zastępczej.

Gdy zgubiłam wątek mojej opowieści i nie mogłam znaleźć wyjścia, zadzwoniłam do lekarza fabuł, Stana Williamsa. Zadając właściwe pytania, wyprowadził mnie z pułapki.

Holly Harder, moja droga przyjaciółka, ma niesamowite umiejętności, jeśli chodzi o surfowanie w Internecie. Ilekroć zgubiłam się w cyberprzestrzeni lub nie mogłam znaleźć jakichś szczegółów, dzwoniłam w nerwach do Holly, a ona w kilka minut znajdowała dokładnie te informacje, których potrzebowałam.

Ogromne podziękowania dla mojej ekipy burz mózgu z Coeur d’Alene: Brandilyn Collins, Tamery Alexander, Robin Lee Hatcher, Karen Ball, Sharon Dunn, Gayle DeSalles, Tricii Goyer, Sunni Jeffers, Sandy Sheppard i Janet Ulbright. Wszystkie te niesamowite Boże kobiety modlą się, rozmawiają i umieją się bawić. Za każdym razem, gdy zderzałam się ze ścianą, te niezwykłe dziewczyny pomagały mi przejść dalej.

Colleen Phillips, bratnia dusza i misjonarka w Chile, od samego początku uczestniczyła wtym projekcie. Dziękuję za „wysłuchanie” wszystkich wariantów podróży Romana iGrace oraz za to, że jako pierwsza przeczytała, zgłosiła uwagii wprowadziła poprawki do rękopisu – i to nie raz, ale dwa razy – zanim odważyłam się go przedstawić wydawnictwu.

Chciałabym również podziękować mojej wspaniałej agentce, Danielle Egan-Miller, za jej spostrzeżeniai długie godziny pracy, jakie poświęca na wsparcie mojej kariery twórczej. To błogosławieństwo móc zostawić wszystkie skomplikowane szczegóły biznesowe komuś, komu ufam, i skoncentrować się na pisaniu.

Dziękuję również wydawcy Tyndale, Karen Watson, której pytania zawsze ożywiają moje zdolności twórcze. Jestem wdzięczna Cheryl Kerwin, Erin Smith, Shaini Turner i Stephanie Broene, które tworzą lwią część mojej strony na Facebooku. Robin Lee Hatcher zarządza moją stroną internetową, a moja córka, Shannon Coibion, publikuje moje wpisy na blogu i odbiera e-maile.

Wreszcie mam wielki dług wdzięczności wobec mojej długoletniej redaktorki, Kathy Olson, która rozumie mój tok myślenia i opowiadania. Gdyby nie naniosła poprawek, nie usunęła niepotrzebnych fragmentów, które zawarłam w poprzednich wersjach, ta książka nie byłaby w twoich rękach.

Życzę każdemuz was błogosławieństwa w waszych przyszłych przedsięwzięciach. Wszyscy jesteście arcydziełami Boga.

Rozdział I

Roman Velasco wspiął się po schodach przeciwpożarowychi przeskoczywszy murek, znalazł się na płaskim dachu. Kucając, ruszył szybko do przodu. Do czteropiętrowego bloku mieszkalnego przylegał inny budynek. Idealne miejsce na graffiti. Już jedno dziś namalował, po drugiej stronie ulicy, na głównych drzwiach banku.

Szarpnięciem zsunął plecak iwyjął swój sprzęt. Trzeba się uwijać. Los Angeles nigdy nie zasypia. Nawet o trzeciej w nocy alejami pędziły samochody.

Wszyscy, którzy jadą na wschód, będą widzieli jego dzieło. Dopóki nie skończy pracy, jest ryzyko, ale w czarnych spodniach i bluziez kapturem niełatwo go zauważyć. No, chyba że ktoś by specjalnie szukał. Dziesięć minut. Tyle wystarczy, by na murze pojawił się pochód tańczących postaci. Biznesmenów w cylindrach, jak z gry Monopoly, z których ostatni jakby zeskakiwał na ulicę.

Papierowy szablon zaczepił o coś i rozdarł się. Roman przeklął pod nosemi zaczął go co prędzej sklejać. Podmuch wiatru naderwał kawałek papieru. Szablon był długi, naprawa pochłonęła cenne minuty. Wreszcie chwycił puszkę ze sprayem. Potrząsnąwszy pojemnikiem, nacisnął zawór. Nic się nie stało. Znów zaklął, po czym wyciągnął następną puszkę i zaczął malować.

Podjechał jakiś samochód. Roman spojrzał w dół i zamarł. To radiowóz. Czy to ten sam co godzinę temu, gdy szedł w stronę banku? Wtedy ruszył takim krokiem, jakby dokądś zmierzał, sugerując, że wraca z nocnej zmiany. Zwolnili, przyjrzeli się mu i odjechali. Gdy tylko radiowóz zniknął mu z oczu, załatwił szklane drzwi do banku.

Wrócił do pracy. Jeszcze kilka minut. Malował dalej.

Jezdnia odbiła ognistą czerwień świateł hamowania. Radiowóz zatrzymał się przy banku. W stronę drzwi wejściowych ktoś skierował snop białego światła.

Jeszcze minuta. Wykonał dwa ostatnie pociągnięcia i zaczął ostrożnie usuwać szablon. Tym razem trwało to dłużej, ponieważ do przyklejenia musiał użyć większej ilości taśmy. Usunął ostatni fragment, po czym uzupełnił dzieło trzema zachodzącymi na siebie, czarnymi literami przypominającymi ptaka w locie.

Z radiowozu wysiadł policjant z latarką w ręku.

Roman ukucnął nisko. Zwinąwszy szablon, schował go do plecaka razem z puszkami po sprayu. Snop światła powędrował wyżej, zbliżył się do niego. Gdy Roman ruszył w stronę skraju dachu, błysnął nad nim, potem opadł i oddalił się. Mężczyzna z ulgą wstał, zarzucając plecak na ramiona.

Ale światło niespodziewanie wróciło, rzucając jego cień na mur. Roman szybko odwrócił głowę i rzucił się do ucieczki. Światło podążyło jego śladem. Usłyszał głosy i tupot biegnących stóp. Przeskoczył na sąsiedni budynek; jego serce waliło jak młotem. Upadł twardo, obrócił się, wstał i biegł dalej. Sprawa graffiti autorstwa Ptaka zapewne zdążyła trafić do akt. Był już pełnoletni, pracami społecznymi się nie wywinie. Groziłoby mu więzienie.

Co gorsze, straciłby z trudem budowaną reputację szanowanego artysty. Graffiti mogło pomóc mu zyskać szacunek ulicy, ale nie gości odwiedzających galerię sztuki.

Jeden z policjantów wrócił do radiowozu. Zapiszczały opony. Nie poddawali się.

Kilka budynków dalej i wyżej, niż się znajdował, zobaczył otwarte okno. Lepiej się wspinać niż schodzić.

Trzasnęły drzwi. Ktoś krzyknął. Spokojna noc, skoro tyle czasu poświęcają na grafficiarza. Przeskoczył ponad krawędzią kolejnego dachu. Z wypchanego plecaka wypadła na wpół opróżniona puszka sprayu, eksplodując na chodniku. Zaskoczony funkcjonariusz wyciągnął broń i wycelował we wspinającego się Romana.

– Policja! Stać, nie ruszać się!

Chwyciwszy gzyms, podciągnął się i przez otwarte okno wszedł do mieszkania. Wstrzymał oddech. Ktoś chrapał. Skradając się, ruszył w głąb. Nie zdążył zrobić nawet dwóch kroków, gdy już w coś uderzył. Oczy wolno przyzwyczajały się do mdłego światła emitowanego przez urządzenia kuchenne. Gospodarz to chyba jakiś zbieracz. Zagracony salon mógł się okazać dla Romana zgubą. Odłożył plecak za kanapę.

Cicho otworzył drzwi naklatkę. Wyjrzał ostrożnie i nasłuchiwał. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku. Facetw sypialni chrapał i wiercił się. Roman wyślizgnął się prędkoi zamknął za sobą drzwi. Wyjście ewakuacyjne było zablokowane. Próbując je wyłamać, narobi hałasu. Znalazł windę. Serce łomotało niecierpliwie, dźwig wlókł się w górę latami. Dzyń! Drzwi wreszcie się otworzyły. Wszedł i nacisnął przycisk oznaczający podziemny garaż.

„Tylko spokojnie...” Zdjął kaptur i zmierzwił włosy. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Drzwi windy otworzyły się. Parking był doskonale oświetlony. Roman przez kilka sekund obserwował teren, przytrzymując drzwi, żeby się nie zamknęły. Czysto. Z ulgą wyszedł na podjazd prowadzący do bocznej uliczki.

Radiowóz zatrzymał się przy krawężniku. Roman zaledwie ułamek sekundy zastanawiał się, jak szybko wymyślić coś, co by tłumaczyło, dlaczego wychodzi na spacer o wpół do czwartej nad ranem, ale doszedł do wniosku, że żadna historyjka nie uchroni go przed kajdankami.

Wybiegł na ulicę, kierując się w stronę osiedla mieszkalnego położonego o przecznicę od głównej arterii. Funkcjonariusze ruszyli za nim jak psy gończe za lisem.

Pobiegł ulicą, potem wzdłuż jakiegoś utwardzonego podjazdu i przeskoczył przez mur. „No to z górki” – pomyślał, jednak zaraz okazało się, że nie jest na posesji sam. Owczarek niemiecki zerwał się z miejsca i ruszył wpogoń. Roman także ruszył co sił w nogach przez całą posesję, aż dotarł do przeciwległego płotu i przeskoczył go. Pies uderzył łapami w ogrodzenie i zaczął je szarpać, ujadając wściekle. Mężczyzna wylądował z impetem po drugiej stronie, przewracając w pośpiechu kilka metalowych pojemników na śmieci. Kundle z całej ulicy jazgotały już jak na alarm. Uciekał dalej, schylając się nisko i kryjąc w cieniu.

Zapaliły się światła. Usłyszał czyjeś głosy.

Policjanci, nie będąc pewni, w którą stronę uciekł, zapewne nie będą tak szybcy, jak on. I mniej skłonni do skakania przez płoty i chodzenia po ogrodzonych posesjach. Uciekał tak jeszcze kilka przecznic, po czym zwolnił do normalnego kroku, by wyrównać oddech.

Psy ucichły. Usłyszawszy samochód, przysiadł za ligustrowym żywopłotem. Radiowóz przejechał sąsiednią ulicą w stronę Santa Monica Boulevard, nie zwalniając. Chyba ich zgubił. Nie chcąc wystawiać szczęścia na dalszą próbę, odczekał jeszcze w ukryciu kilka minut, po czym wyszedł na chodnik.

Powrót do miejsca, gdzie zaparkował swoje BMW, zajął mu godzinę. Usiadł za kierownicą i nie mógł się oprzeć pokusie pojechania na wschód, by obejrzeć swoje dzieła.

Bank wyczyści swoje drzwi do południa, ale graffiti nad ulicą pozostanie na dłużej. Przez te kilka lat Ptak zdołał już uzyskać jako taki rozgłos, dzięki czemu niektórzy właściciele pozostawiali na swoich budynkach jego dzieła. Miał nadzieję, że tak będzie i tym razem. O mało nie przypłacił tego graffiti aresztem; szkoda by było, gdyby jutro czy pojutrze ktoś je starł i zapomniano by o nim.

Ruch na autostradzie się już zwiększył. Walcząc ze zmęczeniem, Roman włączył klimatyzację. Uderzenie zimnego powietrza ocuciło go i pomagało nie zasnąć aż do kanionu Topanga. Był wykończony i nieco przygnębiony. Powinien teraz świętować powodzenie nocnej wyprawy, a czuł się jak starzec, który potrzebuje wózka inwalidzkiego.

Zwolniwszy, skręcił w żwirówkę prowadzącą do jego domu. Nacisnął przycisk otwierający garaż, w którym mogłyby się zmieścić trzy auta, każde większe niż jego 740Li. Zgasił silnik i przez kilka sekund siedział w bezruchu, słuchając furkotu zasuwających się za nim drzwi.

Gdy zaczął wysiadać, nagle poczuł się słabo. Usiadł na chwilę, czekając, aż dziwny stan minie. Ruszył w stronę drzwi do wnętrza domu i wówczas znów go dopadło. Słaniając się na nogach, przyklęknął na jedno kolano. Zaciśniętą pięścią oparł się o beton i pochylił głowę.

Gdy atak minął, Roman powoli wstał. Musi się w końcu wyspać. I tyle. Jedna przespana noc załatwi sprawę. Otworzył drzwi; w domu panowała głucha cisza.

Rozpiąwszy kurtkę, zdjął ją zsiebie, powiesił i wszedł do sypialni. Nie miał siły naprysznic, nie miał siły, by ustawić klimatyzację na osiemnaście stopni, nie miał siły, by zjeść, chociaż głód ściskał mu żołądek. Rozebrał się i legł jak długi na nieposłanym łóżku. Może uda się tym razem uniknąć jakichkolwiek snów. Zwykle spowodowana udanym wypadem euforia przywoływała koszmary z czasów, gdy był w Tenderloin. Biały Chłopiec nigdy nie znikał na długo.

Przez okno przebiły się promienie porannego słońca. Roman zamknął oczy, pragnąc pozostać wciemności.

---

Grace Moore wstała wcześnie, wiedząc, że będzie potrzebowała sporo czasu, by przejechać przez całą dolinę i zdążyć na czas do nowego miejsca pracy tymczasowej, a dziś był jej pierwszy dzień. Nie była pewna, czy jej zarobek wystarczy na wynajem jakiegoś mieszkanka dla niej i Samuela, jej synka, ale to dopiero początek. Im dłużej mieszkała z państwem Garcia, tym więcej wynikało z tego problemów.

Selah i Ruben wcale jej nie wypędzali. Selah wciąż miała nadzieję, że Grace zmieni zdanie ipodpisze zgodę na adopcję. A Grace nie chciała wzbudzać fałszywych nadziei, tyle że nie miała dokąd pójść. Coraz bardziej pragnęła uniezależnić się od pomocy.

Przez ponad rok, odkąd ją zwolnili, wysłała dziesiątki podań. Tylko kilku pracodawców oddzwoniło z zaproszeniem narozmowę o pracę. Ale samej pracy nie zaoferował żaden. Teraz każdy chciał pracownika z wyższym wykształceniem, a ona zdążyła zrobić tylko półtora roku college’u. Potem naukę przerwała, by pomóc zdobyć dyplom Patrickowi.

Z perspektywy czasu zastanawiała się, czy mążw ogóle kiedykolwiek ją kochał. Łamał każdą złożoną jej obietnicę. Potrzebował Grace. Wykorzystał ją. I tyle.

A ciotka Elizabeth ostrzegała. Grace była głupia.

Samuel poruszył się w kołysce. Podniosła go delikatnie. Dobrze, że już się obudził, zanim odda go Selah, ma czas go przewinąć i nakarmić.

- Dzień dobry, maluszku – szepnęła, wdychając zapach dziecka i siadając na skraju szerokiego łóżka, które właśnie posłała. Odpiąwszy bluzkę, obróciła go tak, by móc go karmić.

Okoliczności jego poczęcia i komplikacje, jakie spowodował wjej życiu, przestały mieć znaczenie w chwili, gdy po raz pierwszy wzięła go na ręce. Nie miał nawet godziny, gdy już wiedziała, że nie może go oddać, nawet gdyby uGarciów miał królewskie życie. Powiedziała to Selah i Rubenowi, alei tak codziennie, oddając im Samuela pod opiekę, by móc szukać źródła utrzymania dla siebie i niego, przeżywała lęk.

- Panie, innym wolno. Dlaczego mnie nie?

Inni mieli rodziny. Aona? Tylko ciotkę Elizabeth.

– Ojcze, niech wyjdzie mi ztą pracą. Pomóż mi, Panie. Wiem, że na nią nie zasługuję, ale proszę. Błagam.

Na szczęście udało jej się przejść wstępną rozmowę kwalifikacyjną i zdać testy w agencji pracy tymczasowej, dzięki czemu wpisano ją na listę. Pani Sandoval znalazła dla niej posadę:

– Wysłałam już tam czworo wysoko wykwalifikowanych pracowników. Wszystkim odmówił. Chyba sam nie wie, czego chce. Na razie mam tylko to.

Grace zgodziłaby się pracować dla samego diabła, gdyby tylko zapewniłby jej stały dochód.

---

Obudził go dźwięk kurantu. Czyżby śniło mu się Opactwo Westminsterskie? Obrócił się na drugi bok. Gdy tylko znów zdążył się rozluźnić, melodyjka ponownie zagrała. Ktoś dzwonił do drzwi. Niech no tylko Roman dorwie właściciela, który zainstalował ten system. Na razie, klnąc, wsunął poduszkę na głowę w nadziei, że w ten sposób stłumi dźwięk piosenki, którą było słuchać w całym, bez mała pięćsetmetrowym domu.

Znów zapadła cisza. Do intruza zapewne dotarło, że nie jest tu mile widziany.

Gdy Roman próbował zasnąć, sytuacja się powtórzyła. Wrzasnął wściekle i wstał. Znów to osłabienie. Przewracając na wpół opróżnioną butelkę z wodą i budzik, o mało nie upadł twarzą na podłogę. Trzeci raz w ciągu niecałej doby. Chyba musi zacząć brać przepisane leki. Ale najpierw wyładuje się natym natręcie.

Założył spodnie dresowe, wziął leżącą na dywanie podkoszulkęi boso poszedł przez korytarz do drzwi. Ktokolwiek za nimi stoi, zaraz pożałuje, że postawił stopę na jego posesji. Wchwili gdy nagłym szarpnięciem otwierał drzwi, melodyjka znów zagrała. Młoda dziewczyna spojrzała na niego z wyraźnym zaskoczeniem, a gdy wyszedłza próg, cofnęła się o krok.

– Nie umiesz czytać? – zapytał, szturchając palcem tabliczkę umieszczoną przy drzwiach. – Akwizytorom dziękujemy!

Dziewczyna otworzyła szeroko swoje piwne oczy i podniosła dłonie w pojednawczym geście. Ciemne, kręcone włosy miała krótko ostrzyżone. Czarna marynarka, biała bluzka i perły nie pozostawiały wątpliwości, że jest pracownikiem biurowym. Roman jakby coś sobie przypomniał, ale zignorował skojarzenie.

– Wynoś się! – polecił, cofając się do środka, i zamknął drzwi. Nie zdążył odejść, gdy delikatnie zapukała. Otworzył gwałtownie.

– No, coz tobą? – spytał, patrząc groźnie. Wyglądała na tak przerażoną, jakby miała zaraz uciec. Ale nie drgnęła.

– Jestem do pana usług, panie Velasco.

Jego usług!

– Że niby chciałem, żeby budziła mnie jakaś obca kobieta?

– Pani Sandoval kazała mi być u pana o dziewiątej. Nazywam się Grace Moore. Jestemz agencji pracy.

Rzucił słowo na k. Mrugnęła, a jej policzki nabrały koloru. Złość minęła mu jak ręką odjął. No super. Po prostu świetnie.

– Zapomniałem, że masz przyjść.

Prawdę mówiąc, wyglądała tak, jakby wolała być gdziekolwiek indziej. Nie żeby miał jej to za złe. Zastanawiał się, czy nie kazać jej przyjść jutro, ale miał świadomość, że nie wróci. Itak już wstał. Nie musi się z powrotem kłaść do łóżka.

– Wejdź – powiedział, wykonując głową gest zaproszenia, i pchnął drzwi, żeby się otworzyły.

W ciągu miesiąca zgłosiło się do niego już czworo pracowników. Sandoval traciła do niego cierpliwość szybciej niż on do niej.

– Skieruję do pana jeszcze jedną osobę. Jeśli ona też nie będzie panu odpowiadała, dam panu kontakt do konkurencji.

On szukał kogoś, kto odbierałby telefony, zajął się szczegółami tak przyziemnymi jak korespondencja, rachunki, terminarz. Nie potrzebował musztry, starej ciotki czy psychologa amatora, który przeprowadzałby analizę jego artystycznej duszy. Ani seksownej blondynki z głębokim dekoltem, rozsiewającej papiery pocałym gabinecie, nie mając pomysłu, jak je posegregować, ale zato mając pomysły na to, czego, oprócz pracy biurowej, powinien chcieć od kobiety artysta. Gdyby nie miał doświadczenia z niewiastami tego rodzaju, może nawet przyjąłby tę ofertę. Wytrzymała trzy dni.

Nie słysząc za sobą żadnych kroków, zatrzymał się i spojrzałza siebie. Dziewczyna wciąż stała przed drzwiami.

– No, na co czekasz? Na specjalne zaproszenie?

Weszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Wyglądała, jakby za chwilę miała stąd czmychnąć.

– Długa noc – uśmiechnął się przepraszająco.

Mruknęła coś w odpowiedzi, czego nie dosłyszał, ale pomyślał, że lepiej nie dopytywać. Zaczynała go boleć głowa, a stukot jej szpilek na kamiennych płytkach nie pomagał. Chciało mu się pić, potrzebował też kofeiny. Wszedł do kuchni, która znajdowała się obok salonu. Podłoga tego ostatniego pomieszczenia była obniżona względem reszty domu. Kobieta zatrzymała się na skraju obniżenia i oglądała gotyckie sklepienie sufitu oraz szklaną ścianę wychodzącą na kanion. Wlewające się przez okna światło słoneczne przypominało mu, że większość ludzi odrabia teraz swoją codzienną, ośmiogodzinną pańszczyznę.

Otworzył pokrytą nierdzewną stalą lodówkę i chwycił butelkę soku pomarańczowego. Otworzył, napił się duszkiem prosto z butelki i opuścił ją.

– Możesz powtórzyć, jak się nazywasz?

– Grace Moore.

Wyglądała, jakby nadawała się idealnie do tej pracy: chłodna, spokojna, opanowana. Ładna, około dwudziestu pięciu lat. Smukła i wysportowana. Ale nie w jego typie. Wolał ponętne blondynki, które wiedzą, co jest grane.

Czując na sobie jego badawczy wzrok, spojrzała na niego. Kobiety często na niego patrzyły – ale nie tak czujnie.

– Piękny ma pan widok z okna, panie Velasco.

– A, tak. No cóż, wszystko może się z czasem znudzić – odparł, stawiając sok na blacie. Była ewidentnie skrępowana. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę jego mało przyjazne powitanie. Uśmiechnął się delikatnie. Jej twarz nadal była pozbawiona wyrazu. Dobrze. Tu potrzeba pracowitej pszczółki, a nie narzeczonej. Czy pierwsze polecenie służbowe jej nie urazi?

– Umiesz zrobić kawę?

Spojrzała na automatyczny ekspres, który za naciśnięciem jednego guzika umiał zemleć ziarna, zagrzać mleko i zrobić latte w ciągu niespełna sześćdziesięciu sekund.

– Nie filiżankę. Pełen imbryk prawdziwej kawy. W zwykłym ekspresie – dodał, wychodząc i zostawiając kuchnię pod jej opieką.

– Mocną – odpowiedział z korytarza. – Ogarnę się i porozmawiamy.

Wszedł do kabiny prysznicowej, w której zmieściłyby się trzy osoby. Namydliwszy się, uruchomił oprócz górnego natrysku również boczne dysze. Gdyby nie to, że na dzień dobry wywarł na Grace Moore tak złe wrażenie, zaaplikowałby sobie dwudziestominutowy masaż wodny całego ciała. Zakręcił kran i wyszedł z kabiny. Kopnięciem odsunął brudne ręczniki i wziął z półki w szafce ostatni czysty. Kosz na brudne ubrania był przepełniony. W szafie została ostatnia para czystych jeansów. Zakładając czarną podkoszulkę, rozejrzał się w poszukiwaniu butów. Znalazł trampki, które miał na sobie w nocy. W szufladzie nie było ani jednej pary czystych skarpet.

W kuchni unosił się miły zapach kawy. Grace porządkowała zmywarkę.

– Nie kazałem ci sprzątać kuchni.

– Mam nie sprzątać? – przerwała i wyprostowała się.

– Nie. Sprzątaj, sprzątaj.

Pochyliła się do dolnych szafek i znów się wyprostowała, nieco zmieszana.

– Gdzie pan trzyma detergent do zmywarki?

– Wyszedł.

– Ma pan listę zakupów?

– Ty jesteś asystentką. Sporządź.

Zdążyła już wytrzeć granitowy blat. Nie lśnił tak, odkąd się tu sprowadził.

– Gdzie mój sok?

– Chciał pan kawę – powiedziała, nalewając napój do kubka i stawiając przed nim. – Jeśli używa pan śmietanki lub cukru, musi mi pan powiedzieć, gdzie pan je trzyma.

Mówiła bez krzty sarkazmu. Podobał mu się jej speszony uśmiech.

– Wypiję gorzką – skosztował kawy. A więc Grace zdała pierwszy egzamin. – Niezła.

Lepsza niż w Starbucksie, ale nie chciał na razie przesadzać z komplementami. Wszak jej praca będzie wymagała o wiele więcej umiejętności niż tylko parzenie kawy. Miał nadzieję, że będzie bardziej otwarta na szeroki wachlarz obowiązków niż jej poprzedniczki. Jedna z nich powiedziała mu, że kawę to może sobie sam robić.

– Pokażę ci twoje miejsce pracy.

Zaprowadził ją do wschodniego skrzydła domu i otworzył drzwi.

– To wszystko twoje – oświadczył, nie patrząc za nie. I tak znał widok, który właśnie się ukazał jej oczom. Wszystkie pozostałe zatrudnione kobiety miały w tym momencie coś do powiedzenia, żadna z nich natomiast nie miała pomysłu, od czego zacząć. Czy ta nowa podoła zadaniu?

Grace Moore przez kilka sekund stała w milczeniu, po czym przeszła obok niego ostrożnie i utorowała sobie drogę do wnętrza. Rozejrzała się po stertach papierzysk. Drzwi od szafki były otwarte, większość znajdujących się w niej tekturowych pudełek – nieopisana.

Roman miał ochotę wyjść, ale wiedział, że zaraz pojawią się nieuniknione pytania.

– Dasz radę uporządkować mój chaos?

Milczała długo. Zaczynał czuć się winny.

– Odpowiesz coś?

– Tydzień nie wystarczy.

– Nie mówiłem, że masz to zrobić w tydzień.

– Ale żadna asystentka dłużej u pana nie pracowała – odparła, odwracając się w jego stronę.

Konsultantka ją widać ostrzegła.

– No, chyba jakoś tak mniej więcej. Ostatnia odeszła po trzech dniach. Ale jej akurat się wydawało, że artysta potrzebuje tylko modelki do aktów.

– Ja nie pozuję – odpowiedziała Grace, pąsowiejąc.

– Żaden problem – zapewnił, rzucając na nią niedbale okiem, i oparł się o framugę. – Nie tego potrzebuję – dodał. Grace znów się zrobiła niespokojna. Nie może jej wystraszyć... – Potrzebuję kogoś, kto zadba o szczegóły.

– Czy mam pana dokumenty... – wykonała gest w stronę bałaganu – uporządkować w jakiś określony sposób? Ma pan jakieś wskazówki?

– Gdybym je miał, nie byłoby tu takiego bajzlu.

Marszcząc lekko brwi, rozejrzała się po pomieszczeniu.

– Zapewne chciałby pan jakiś prosty system?

– Jeśli taki istnieje. Umiałabyś stworzyć?

– Nie wiem, spróbuję. Łatwiej mi będzie określić, czego pan potrzebuje, gdy się przez to przekopię.

Odetchnął. Jest uczciwa i szczera. Świetnie. Wygląda na to, że będzie doskonale wiedziała, co robić i jak to robić, żeby było zrobione szybko. Im szybciej, tym lepiej.

– W takim razie zostawiam to tobie – oświadczył, dopijając kawę. – Zostaniesz chyba dłużej niż wszystkie poprzednie. – Wykonawszy grymas, który miał być zapewne zachęcającym uśmiechem, odwrócił się w stronę przedpokoju.

– Panie Velasco, musimy jednak porozmawiać o paru istotnych sprawach – zaprotestowała, wychodząc za nim z pokoju.

– Istotnych sprawach? – zatrzymał się, wciąż mając nadzieję, że nic nie zmąci mu poczucia ulgi.

– Na razie biurko i fotel biurowy. Szafki na segregatory, telefon i wszystko, co potrzebne w każdym biurze.

Dbałość o szczegóły.

– Nie wiem, czy ci o tym powiedziano, ale jestem artystą. Nie robię tego, co każdy. Jak na pierwszy dzień pracy masz sporo życzeń.

– Nie mogę przez osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu siedzieć na składanym krzesełku i pracować przy stoliku do brydża. Na podłodze prawie nie ma miejsca. Jest tam jakiś telefon? – spytała, odwracając się w stronę gabinetu.

– Tak, i komputer, o ile twoja poprzedniczka go sobie nie wzięła.

– Poszukam.

– Naprawdę potrzebujesz tego wszystkiego?

– Tak, jeśli ma być odpowiednio posegregowane, a nie poupychane w stertach jak bobrze tamy.

Jednak nie jest aż tak dobrze, jak się przed chwilą wydawało.

– To są umowy, szkice koncepcyjne, zapytania... papiery pracowe.

Gdyby nie to, że Sandoval przestanie w końcu odbierać od niego telefony, powiedziałby, gdzie Grace Moore może sobie wepchnąć swoją listę zakupów. Ale wiadomo, jak by się to skończyło. W kwestii poszukiwań asystentki, która umiałaby i byłaby gotowa dla niego pracować, znalazłby się w punkcie wyjścia. Na pomysł zatrudnienia kogoś, kto zająłby się „przyziemnymi drobiazgami”, by on mógł się skupić na sztuce, wpadła Talia Reisner.

Tymczasem Grace milczała, najwyraźniej nie mając zamiaru przepraszać. Zresztą czy miał prawo tego oczekiwać?

– Dobrze, kup, co trzeba.

– Gdzie pan robi zakupy biurowe?

– Nie robię. – Podniósł kubek, by stwierdzić, że już wypił całą kawę. – Odkop komputer, to coś znajdę. – Ale najpierw będzie musiał się napić więcej kawy.

– A gdzie pan będzie?

– W studiu!

– Gdzie to jest?

– Na końcu drugiego hallu poschodach na górę... Zwiedź sobie cały dom i rozeznaj się – dodał po namyśle, odwracając się do niej, po czym zostawił ją w korytarzu i z kubkiem termicznym zabranym z ekspresu poszedł do swojego studia.

Przez dwie godziny Roman nie widział swojej asystentki na oczy. Po upływie tego czasu zapukała delikatnie do drzwi i grzecznie poczekała na zaproszenie. Znalazła laptop.

– Mam listę zakupów i ceny. Jeśli ma pan kartę kredytową, mogę zaraz złożyć zamówienie i przywiozą jutro po południu.

– No to załatwmy to. – Rzucił ołówek i sięgnął do tylnej kieszeni. Była pusta. Mruknął słówko na k. – Poczekaj tu! Zaraz wracam!

Portfela nie było także w szafce, na szafce anina stoliku koło łóżka. Rozgniewany, zaczął przeszukiwać wszystkie kieszenie wbrudnych ubraniach. Wreszcie przypomniał sobie, że zostawił portfel w schowkuna rękawiczki w samochodzie. Przeklinając głośno, zszedł do garażu.

Grace Moore stała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ją zostawił. Podał jej kartę, ale zamiast ją przyjąć, wręczyła mu laptopa.

– Jeśli akceptuje pan całą listę, może pan wpisać danez karty.

– Sama to zrób!

Wzdrygnęła się.

– Przecież to pana dane finansowe – westchnęła.

– Które i tak poznasz, jeśli masz dla mnie pracować – odparł, biorąc laptopa. A spojrzawszyna wartość zamówienia, przeklął ponownie. Grace odwróciła się i ruszyław stronę drzwi.

– Dokąd to?

– Przepraszam. Nie mogę dla pana pracować – powiedziała przepraszająco, choć tonem niepozostawiającym miejsca nanegocjacje.

– Chwileczkę! – zaprotestował, odkładając laptopa na rysownicę, i ruszyłw pogoń. Grace była już na schodach. – Poczekaj!

Weszła do gabinetu po swoją torbę i założyła ją na ramię. Była blada, oczy miała ciemne. Aż tak ją wystraszył.

– Proszę mnie przepuścić. – Zacisnęła dłoń na pasku torebki i zrobiła krok do przodu. Roman dostrzegł, że już zdążyła sprzątnąć stolik ipoukładać papiery w ładne stosiki. Nie może teraz odejść.

– Powiedz chociaż, czemu już chcesz zrezygnować?

– Byłaby tego cała lista.

– Słuchaj – podniósł dłonie w przepraszającym geście – mam poprostu zły dzień.

– Pani Sandoval ostrzegała, że dobrych pan nie miewa – powiedziała drżącym głosem, patrząc mu w oczy. Wyglądałona to, że żałuje, że się jej tyle wyrwało, ale nie mógł nie przyznać jej racji.

– No cóż, nie przysyłała najodpowiedniejszych kandydatek. Cała ta sytuacja była dość irytująca, delikatnie mówiąc.

– To nie moja wina, panie Velasco.

– Nie mówię, że twoja.

– Nie staram się pana rozgniewać – dodała, cofając się o krok.

– Nie gniewam się na ciebie. Po prostu... – Znów mruknął pod nosem coś niecenzuralnego. – Nie wiem, czego dokładnie chcę, ale wydaje mi się, że potrzebuję takiej asystentki jak ty.

Pewnie miała uporządkowane życie. Dwoje rodziców, ładny dom na ładnym osiedlu, prywatna szkoła, college. Klasa. Nie powiedział jej nic, czego nie usłyszałaby na przykładna kasie, ale uznała, że ją obraża. Trzeba z nią ostrożnie, bo naprawdę ucieknie.

– Będziesz pracowała tutaj, ja wstudiu. Nie będziemy sobie aż tak bardzo przeszkadzać.

– Praca asystentki osobistej wymaga ścisłego kontaktu z szefem. To wynika zistoty tego stanowiska.

– Słowo „osobisty” ma spory zakres znaczeniowy. – Uśmiechnął się filuternie. Szybko jednak zauważył, że ten kontekst nie przejdzie. – Może nazwać twoje stanowisko jakoś inaczej?

– Niech pan mówi do mnie „pani Moore”.

Odprężała się nieco, ale jednak stawiała granice. W porządku. Uszanuje to.

– Zatem, pani Moore... – Umiał być uprzejmy, gdy sytuacja tego wymagała. Ona tymczasem zmarszczyła brwi, przyglądając mu się badawczo niczym robakowi pod szkłem. – Niech mi pani da chociaż dwa tygodnie, zanim pani zrezygnuje.

– Dwa tygodnie... – powiedziała tak, jakby znaczyło to: „całe życie”; ramiona opadły jej bezwładnie, a torba się zsunęła. – Ale proszę mnie nie wyzywać.

– Jeśli wyrwie mi się przekleństwo, to nie do ciebie, jednak będę ostrożny w twojej obecności. Może tak być? – spytał, podając jej rękę. Zagryzając wargę, przyjęła gest. Jej dłoń była zimna i nieco drżała.

– Muszę wracać do pracy.

Załapał. Jeśli będzie tak efektywna, jak się prezentuje, wszystko może się z czasem ułożyć. Poczuł ciekawość.

– Dlaczego zatrudniasz się przez agencję pracy tymczasowej?

– Tylko to udało mi się znaleźć – przyznała ze wstydem. Poczuł się nieco pewniej.

– Dobrze wiedzieć, że potrzebujesz tej pracy tak bardzo, jak ja asystentki.

Nic nie odpowiedziała. Przechylił głowę, przyglądając się jej badawczo.

– A wcześniej gdzie pracowałaś?

– W public relations.

– I odeszłaś, bo...?

– Redukcja, jak mawiają Anglicy. Ale mam referencje. Chce pan zobaczyć? – spytała, patrząc mu w oczy.

– Sandoval na pewno cię już prześwietliła.

Grace wzięła głęboki oddech.

– Naprawdę potrzebuję tej pracy, ale z pewnością pan rozumie, że tak naprawdę szukam czegoś więcej niż tymczasowe zatrudnienie. Dopóki będę u pana, będę pracowała najlepiej, jak umiem. – Wzruszyła delikatnie ramionami, jakby nie liczyła na to, że jej „najlepiej” wystarczy Romanowi. – Jest pan zupełnie inny od mojego byłego szefa.

– Pewnie jakiś kołtun?

Znów ten rumieniec. W życiu jeszcze nie widział dziewczyny, która się rumieni. A ta? Trzy razy na godzinę.

– Był dżentelmenem.

Ach, więc on nie jest. Ale gdy trzeba, umie takiego udawać.

– To dlaczego cię zwolnił?

– Odszedł na emeryturę i przekazał firmę innemu właścicielowi. A tamci mieli swoich pracowników.

Przyjrzał się jej. Niezbyt mu się podobało, że ktoś inny ustala zasady w jego domu. Ale z drugiej strony zdążyła już w ciągu tych dwóch godzin zrobić więcej, niż tamte cztery razem wzięte. No i polubił ją. W sumie nie wiadomo dlaczego. Może właśnie dlatego, że zupełnie nie jest nim zainteresowana. Byłoby świetnie. Będzie pracować i nie zadawać zbyt wiele pytań.

– Więc zgoda?

– Na dwa tygodnie.

– Dobrze – zaśmiał się. – Oboje mamy co robić. Zajmijmy się zamówieniem, żebyś miała jak pracować.

Rozdział II

Podczas długiego powrotu do domu Grace zastanawiała się, czy nowa praca to dar niebios czy raczej zapowiedź większych kłopotów. Pani Sandoval uprzedziła ją, że Roman Velasco ma specyficzny temperament. Był w końcu artystą. Nie powiedziała jednak, że on sam jest dziełem sztuki. Nawet nieogolony, bosy, w pomiętym dresie i koszulce mógłby pozować do „GQ”. Długie, ciemne włosy, skóra koloru kawy z mlekiem, same mięśnie i ani uncji tłuszczu. W chwili gdy otworzył drzwi, znikły jej wszelkie argumenty przeciw. No cóż. Patrick też był przystojny.

Przesunęła ręce po kierownicy. Nie ma co rozdrapywać ran. Lepiej puścić wspomnienia w niepamięć.

Pierwszy dzień. Początek trudny, ale jednak początek. Pięć minut w domu Romana Velasco wystarczyło, by stwierdzić, że istotnie potrzebuje on osobistej asystentki. Pierwsze zadanie, zaparzenie kawy, nie było jeszcze zbyt poważnym wyzwaniem, nie licząc poszukiwania samej kawy i filtrów, które upchnął w szufladzie na garnki i patelnie.

Cała prawda dotarła do niej, gdy obeszła sobie resztę domu. Obok gabinetu była łazienka, bardzo ładna, w kremowym marmurze, z polerowaną, niklowaną armaturą i białymi listwami. Fantazyjna toaleta i luksusowy prysznic nie pozostawiały wątpliwości: nie była to pierwsza lepsza kawalerka.

Pozostałe ponad czterysta metrów było równie wspaniałe. Jedno duże pomieszczenie całe było zajęte gimnastycznymi ustrojstwami tortur, które miały pomóc trzymać formę. W innym znajdowało się nieposłane, wielkie, podwójne łóżko, szafa, stoliki nocne i czerwona marmurowa podłoga, na której leżały brudne ubrania i ręczniki. Inne sypialnie wyglądały jak ogromne białe cele, nie były umeblowane, nie miały zasłonek ani firanek, ale do każdej przylegała osobna łazienka wyposażona w drogą armaturę z polerowanego niklu lub brązu.

Największą niespodzianką było jednak studio Romana Velasco. Dokumentnie zagracił pomieszczenie, które niegdyś musiało być pięknym apartamentem. Rząd okien dawał doskonałe oświetlenie, co z pewnością było powodem, dlaczego wybrał tę przestrzeń na miejsce do pracy. Piękną drewnianą podłogę całą zachlapał farbą. Pomięte papiery walające się po całym pokoju wyglądały jak monstrualne „koty” z kurzu. Czy on nie miał nawet kosza na śmieci?

Śmierdziało tam farbą, olejem i terpentyną. W taniej biblioteczce umieścił dziesiątki tomów poświęconych sztuce, biografie sławnych malarzy i szkicowniki. Wpuszkach po kawie Yuban stały różnej wielkości pędzle. Na prowizorycznych półkach z pustaków i desek stały rzędy tub na szkice, puszek z farbą w sprayu i słoików ze zwykłą. Nakilku rozstawionych sztalugach – jakieś bezsensowne, nowoczesne malowidła. Nigdzie w całym domu nie widziała żadnego dzieła sztuki, które byłoby obramowane iwisiałoby na ścianie. Jej się te malunki nie podobały, ale on sam powinien być dumny ze swojej sztuki.

I czemu, skoro jest artystą, zamalował całą tylną ścianę farbą koloru błota? Cóż tam były za dzieła? W rogu stało dwudziestolitrowe wiadro z taką farbą, wałek i tacka. Plandek nie używał.

Odebrała trzy rozmowy prywatne. Same kobiety. Z żadną nie chciał rozmawiać. Jedna się rozłączyła, dwie pozostawiły wiadomości.

W sprawach służbowych pierwsza zadzwoniła Talia Reisner, właścicielka galerii w Laguna Beach, z pytaniem, czy Roman pracuje, czy się zabawia.

– Pan Velasco jest w studiu.

– Całe szczęście, że to ty odbierasz telefony. Od miesięcy namawiam tego chłopaka, żeby zatrudnił sobie osobistą asystentkę.

Grace o mało co się nie roześmiała. „Chłopak” ma trzydzieści lat. I jest mężczyzną w każdym calu.

– Tonie w drobiazgach – gorączkowała się Talia. – Nie chcemy, żeby tracił impet. Rozkręcił się i dalej się rozkręca. Moim zdaniem właśnie zaczął ujawniać swój talent. Wczoraj sprzedałam jego ostatni obraz, a dziś już dwie osoby dzwoniły z pytaniem o najbliższy wernisaż. Maluje? Mówiłam mu, że ma malować bez przerwy.

Grace podczas rozmowy przeszła do studia. W domu tej wielkości powinien być interkom, ale nie wiadomo gdzie. Zapewne Roman też tego nie wie. Musi mu podpowiedzieć, żeby kazał zainstalować system, dzięki któremu będzie mogła, nie rozłączając się, zadzwonić do niego. Gdy weszła do jego królestwa, spojrzał na nią badawczo.

– Chwileczkę! – powiedziała do słuchawki. – Dzwoni pani Talia Reisner. Mówi, że z panem współpracuje.

Roman wziął słuchawkę, przycisnął guzik kończący połączenie i rzucił ją z powrotem do Grace.

– Nie jest moją szefową. Jeśli jeszcze zadzwoni, powiedz jej, że pracuję. Ucieszysz jej chciwe serduszko. Gdyby dzwonił Hector Espinoza, to z nim porozmawiam. Reszta niech s... – przerwał nagle, uśmiechając się ze wstydem.

A to ledwie pierwszy dzień!

Korek wlókł się jak mucha w smole. Wyszła z pracy o piątej, ale do Burbank dojedzie dobrze po szóstej. Trzeba będzie tankować civica dwa razy w tygodniu. Na kaucję za mieszkanie wiele nie zostanie. Jak tu iść na swoje? Powstrzymując łzy, starała się opanować emocje. Morze łez wypłakała przez ostatni rok.

„Dorośnij, Grace. Sama sobie nawarzyłaś tego piwa”.

Czy to kara boska? Należy się jej jak nic za to, co wyczyniała po rozwodzie.

Gdy weszła do domu, Ruben machnął na powitanie ręką, nie odrywając wzroku od telewizora. Alicia, która chodziła do pierwszej klasy liceum, i Javier, maturzysta, odrabiali lekcje w swoich pokojach. Selah już położyła Samuela spać.

– Tak marudził, że o szóstej położyłam go do łóżka – powiedziała z uśmiechem, wkładając ostatnie naczynia do zmywarki. – Obiad masz w kuchence, chiquita1, jeszcze ciepły. Jak w pracy?

– Świetnie – odparłaz myślą, że póki nie ma nic lepszego, zostanie uVelasco. – Pójdę do Samuela.

– Śpi. Lepiej go zostawić.

– Tylko na chwilę.

– Siadaj i jedz.

Udała, żenie słyszy. Przez cały dzień nie widziała synka. Chciała go tylko potrzymać na rękach.

Leżał na plecach, ramiona rozłożył szeroko. Był taki spokojny. Nie budziła go więc, pochyliła się tylko, żeby poprawić kocyk.

– Kocham cię, maluszku. Bardzo dziś zatobą tęskniłam.

Pocałowała jego ciepłe czółko i stała chwilę przy kołysce, obserwując, jak śpi. Wreszcie, otarłszy łzy, wróciła do kuchni. Selah podała jej talerz z ryżem, sałatką colesław i ciężką od sera enchiladą. Grace podziękowała, siadając przy kuchennym stole. Selah wyszła do pralni.

Grace zjadła samotnie i pozmywała po sobie. Potem poszła do Selah i zaczęła układać razem z nią rzeczy Samuela.

– Dam radę, chiquita – zaprotestowała gospodyni, wyrywając jej body dziecka. – Idź pogadać z Rubenem.

Jej słowa nie sprawiły jej przykrości, ale fakt, że Selah chce sama wykonywać każdą czynność związaną z Samuelem – owszem. Grace patrzyła, jak kobieta składa body i kładzie je na stosie innych ubranek, które zakupiła. Nie zwracając uwagi na Grace, wzięła teraz małą podkoszulkę.

Grace nie chciała żywić żalu do Garciów. Byli uprzejmi i przez wiele miesięcy jej pomagali. Gdy im powiedziała, że zmieniła zdanie co do Samuela, Selah odpowiedziała jej, że ma jeszcze czas do namysłu. Nigdy nie była niemiła, ale widać było, że chce udowodnić Grace, że będzie lepszą matką dla chłopczyka.

„Jestem Ci przecież wdzięczna, Panie. Naprawdę”.

– Jak tam praca? – zapytał Ruben, spoglądając na nią, gdy weszła do salonu. – Tymczasowa... czy może wyjdzie z niej coś stałego?

– Niepewna sprawa. To artysta. Mieszka przy Kanionie Topanga.

– No, to nic dziwnego, że tak późno wróciłaś – stwierdził, zerkając na wiadomości. – W środę Alicia ma siatkówkę. Mecz. Wychodzimy o szóstej.

Zrozumiała aluzję. Jeśli nie zdąży na czas, zabiorą ze sobą Samuela i przez cały wieczór nie zobaczy syna.

---

Grace okazała się sporym ułatwieniem. Przyjeżdżała równo o dziewiątej, parzyła mu kawę i szła do gabinetu. Co do telefonów, już ją poinstruował. Powiedział, które ignorować, a które odbierać. Ludzie często dzwonili z zamówieniami na murale. Zastanawiał się, czy przyjmować jeszcze takie zlecenia. Były bardziej czasochłonne i mniej opłacalne niż płótna.

Czuł presję, ale był niezdecydowany. Czy chciał, by jego dzieła pozostały nieznane, w czyimś prywatnym domu, czy też żeby były prezentowane publicznie? Murale go niejako legitymizowały, mimo że zamówienia klientów stanowiły raczej odbicie ich wizji niż jego własnej. Od czasu do czasu wyrażał własne uczucia poprzez proste graffiti tworzone pod marką Ptaka, ale wiązało się z tym coraz większe ryzyko. Ta gra z czasem stawała się coraz bardziej niebezpieczna.

Potarł czoło, starając się skupić na muralu. Termin już gonił. „Nie myśl. Wykonaj robotę i zainkasuj honorarium. Na tym się skoncentruj”.

Zatrudnienie Espinozy uwolniło go od ciążącej dotąd konieczności wykonywania wszystkich czynności własnoręcznie. Hector miał przygotować pod mural ścianę lobby pewnego hotelu w pobliżu zoo w San Diego. Dyrekcja hotelu zamówiła malowidło przedstawiające afrykańską sawannę z wędrującymi zwierzętami. Roman już kończył szkic na papierze transferowym, który Hector będzie mógł wykorzystać, by rozpocząć malowanie. Gdy wykona swoją część, Roman pojedzie do San Diego dokończyć dzieła, wlać w nie życie.

Odłożył ołówek i rozruszał zdrętwiałe palce. Kiedy zrobił sobie ostatnią przerwę? Pracuje od wschodu słońca. Odsunąwszy stołek, wstał i przeszedł się do okna, rozciągając się. Spojrzał w stronę kanionu. Jego wzrok przykuł jakiś ruch. To zając ostrożnie kicał ścieżką w stronę domku, który poprzedni właściciele zbudowali dla sędziwego teścia. Ten zaś umarł, zanim zdążył się tu wprowadzić.

Roman zajrzał tam tylko raz, gdy agent oprowadzał go po nieruchomości przed podpisaniem dokumentów kupna. Posiadłość metrażem odpowiadała tej, którą zamieszkiwał wcześniej przy plaży w Malibu. Tamtą sprzedał za niewyobrażalną sumę, której większość utopił zresztą tutaj.

A więc Bobby Ray Dean uciekł z Tenderloin najdalej, jak mógł. Już sam nie wiedział, kim jest. Zaginął gdzieś między Ptakiem a Romanem Velasco.

Pod koniec drugiego tygodnia Grace zdążyła uporządkować gabinet. Lubiła pracować. Choć była cicha, swoją obecnością ożywiała dom. Podobało mu się to. Jednak dzisiejszego ranka oświadczyła, że chce mu objaśnić zasady swojego systemu archiwizacji dokumentów. Miał wrażenie, że domyśla się, co się za tym kryje. Oświadczył jej, że nie ma czasu.

Teraz jednak znów usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Odwrócił się.

– Ma pan już czas na rozmowę, panie Velasco?

– Zależy, o czym chcesz rozmawiać. Bo o odejściu z pracy to nawet nie myśl.

– Powiedziałam, że dam panu dwa tygodnie. Przecież nie potrzebuje pan pełnoetatowej asystentki.

– Podoba mi się tak, jak teraz to działa.

– Przez sporą część dnia nic nie robię.

– Są jeszcze inne zadania, które mogłabyś wykonywać.

Zobaczył w jej oczach niepokój. Wciąż mu nie ufała, ale przecież w sumie mało się znają. Od początku łączyła ich tylko praca. Tak, jak oboje chcieli.

– Gotowanie, pranie, trochę sprzątania.

– Je pan mrożonki. Z pralni przyjeżdżają w każdą stronę. A do ścielenia łóżka też na pewno łatwo pan kogoś znajduje.

Wyczuł aluzję.

– Raczej nie zapraszam do siebie kobiet.

Prościej w końcu wyjść od dziewczyny zmieszkania, niż wyprosić ją ze swojego.

– Pana prywatne życie mnie nie interesuje.

A przecież wiedziała o nim więcej niż ktokolwiek inny. Choć w papierach nie było zawarte całe jego życie.

– Możemy już zrezygnować z tego „pana”? Mów do mnie per ty. – Na początku podobała mu się ta forma grzecznościowa, ale powoli zaczynała go już irytować. – Zrobisz mi zakupy? Nie mam teraz czasu. Oddam ci za benzynę.

– Muszę zrobić listę.

– Całe życie masz ułożone według list – zaśmiał się.

– Potrzebowałeś kogoś, kto zadba o szczegóły – przypomniała, również się śmiejąc. Rozluźniła się.

– Chyba wiesz lepiej ode mnie, co kupić – odparł, podając jej dwieście dolarów i dodając, że najbliższy supermarket jest w Malibu.

Pod jej nieobecność kilka razy ktoś dzwonił, ale Roman nie zawracał sobie tym głowy. Dzwonki do drzwi też ignorował, póki nie zdał sobie sprawy z tego, że to może być Grace. Otworzywszy, odebrał od niej dwie torby z zakupami.

– Pójść po resztę?

Odpowiedziała, że da radę, i wróciła się do samochodu.

Siedząc zablatem kuchennym, obserwował, jak rozpakowuje zakupy. Pizze i inne dania mrożone wstawiła do zamrażarki, sałatki w folii do lodówki. Kupiła też sok pomarańczowy, jajka, twaróg i dwa słoiki brzoskwiń, choć już zdążył zapomnieć, że je jadał. Chyba wiedziała, co lubi.

Spojrzawszy na zegarek, pospiesznie złożyła torby.

– Muszę jechać. Utknęw korkach.

– Ktoś dzwonił, jak cię nie było. Nie odbierałem, nagrali się na sekretarkę, ale... – Zobaczył, że jest naprawdę zdenerwowana. Dochodziło wpół do szóstej. – Ale mogą poczekać do jutra.

– Na pewno?

– Jedź.

Więc pojechała. Gdy zamknęła zasobą drzwi, dom wypełniła cisza.

Rozdział III

Bobby Ray, 15 lat

Dziewczyny podkochiwały sięw nowym koledze o ciemnych włosach, ciemnych oczach i oliwkowej skórze zdradzającej mieszane pochodzenie. Chłopcy zauważali, że ich sympatie wpatrują się w Bobby’ego Raya Deana, ale szybko się nauczyli, że ten ani nie unikał walki, ani nie przegrywał. Miał własne zasady. Nie zaczynał się bić, ale gdy ktoś zacząłz nim – bił mocno. Dotąd, by przeciwnik nie mógł wstać. I oglądał się za siebie.

Pociągały go gangi młodocianych. Tamci również mieli swoje zasady, te ogólnospołeczne łamali. Nikt im nie podskakiwał i zawsze mieli grosz w kieszeni. Wyglądali jak rodzinai tak się zachowywali. Gdy jeden ze starszych chłopaków, Kosiarz, zaproponował mu pięćdziesiąt miękkich za dostarczenie przesyłki do pewnego klubuna Broadwayu, Bobby Ray nie zastanawiał się ani chwili. Wiedział, że to próba, możliwość dołączenia do ich grupy, szansa przynależenia do społeczności.

Zorientował się, że robota była ustawiona. Ktoś nadałna psiarnię. Ale Bobby Ray nie wyrzucił przesyłki. Zrobił to, co zwykle. Odkąd umieszczono go w rodzinie zastępczej, wyrywał sięna miasto. Znał każdą ulicę, każdy zaułek, każdy park San Francisco. Umiał przeskoczyć z dachu na dach, zbiec po schodach przeciwpożarowych, wejść na siatkę i przejść na drugą stronę ogrodzenia. Paczkę dostarczył.

A nazajutrz znalazł w szkole Kosiarza i zażądał pięćdziesięciu dolców. W oczach starszego pojawił się szacunek. Bobby otrzymał należność i zaproszenie na imprezę, na której poznał resztę kumpli. Wilku miał szesnaście lat. Wyglądał jak Denzel Washington, do jego ramion tuliły się dwie dziewczyny. Lardo musiał ważyć ze sto kilo, śmiał się nerwowo. Białas nawet nie spojrzał znad gry komputerowej, kiwnął tylko głową na przywitanie. Bramkarz kołysał się na opuszkach stóp, jakby patrzył, komu by tu przywalić.

Łatwo było wkręcić się w biznes, w jakim działał gang. Problem polegał na tym, że Bobby’emu nie podobało się dawanie ludziom tego, co zabiło jego matkę. Śniła mu się każdej nocy po dostarczeniu przesyłki. Była w tanim motelu. Siedziała na pomiętej pościeli, wychudzona, z twarzą, na której widać było tylko poczucie winy i wstyd. Z płaczem wyciągała do niego ręce.

– Wiesz, że cię kocham, synku, wiesz, że wrócę, prawda?

Budził się zlany zimnym potem, z łomocącym sercem i policzkami mokrymi od łez.

Za czwartym razem usiadł na skraju łóżka, złapał się za głowę i walcząc z nudnościami, próbował się zastanowić. Teraz Kosiarz potraktuje odmowę jak zamach na jego władzę. Swoje pseudo zawdzięczał temu, że wywinął się z zabójstwa. Bobby miał świadomość, że ujawniając powód swojej niechęci, okaże słabość, a na to wobec kumpli nie mógł sobie pozwolić. Chciał się cieszyć ich szacunkiem. Ale na jego warunkach.

Musiał zatem pomyśleć. A najlepiej się myśli, spacerując po zmroku po mieście. Odsunąwszy zasłony, by przez okno wydostać się z mieszkania zastępczej rodziny, zobaczył jakiegoś faceta odzianego od stóp do głów na czarno. Malował coś na ścianie naprzeciwko. Bobby uśmiechnął się szyderczo. Jedna litera i jakaś cyfra? Tylko na tyle go stać?

Patrząc na dzieło grafficiarza, myślał o tym, co mógłby zrobić, mając kilka puszek farby w sprayu.

Razem z pomysłami pojawiła się adrenalina. Puls przyspieszył. Bobby zaczął już formułować plan. Jest sposób, żeby zostać w gangu, trzymając się z daleka od handlu prochami.

Przytulił się do ściany i cal po calu zaczął przesuwać się na palcach po wąziutkim gzymsie. Dotarł do rury spustowej i wspiął się po niej, a gdy mógł już dosięgnąć skraju dachu, podciągnął się i wturlał na niego. Ruszył biegiem, by nad wąskim zaułkiem przeskoczyć na sąsiedni, na którym wykonał przewrót, by wytracić rozpęd.

Po schodach przeciwpożarowych zszedł na drugą stronę. Przez następne kilka godzin oglądał graffiti. Większość była niechlujna, najwyraźniej malowana w pośpiechu. Niektóre robiły wrażenie, choć wiedział, że sam wykonałby je lepiej.

Jego prace ludzie będą podziwiali, będą o nich dyskutowali. Musi je malować wysoko, w niebezpiecznych miejscach, tam, skąd niełatwo będzie je usunąć.

Niech no tylko dorwie trochę farby, a pokaże Kosiarzowi, na co stać dobrego grafficiarza. Koniec z pracą w dystrybucji. Członkostwo w gangu – tak, z wszelkimi profitami. Ale bez przykładania ręki do głównego obszaru działalności.

---

Wisiał w uprzęży na ścianie budynku. Sięgnął po czerwony spray. Pracował szybko. Po dachu przechadzał się Lardo, który miał oko na ulicę. Przeklął właśnie.

– Czy ty musisz wybierać takie miejsca, gdzie każdy głupi cię zauważy?

Bobby się tylko roześmiał. Żeby utrwalić swoją reputację, musiał podejmować ryzyko. Im wyżej, tym lepiej.

– Jeszcze dwie minuty!

– Psy! Dwie ulice stąd! – krzyknął nagle Lardo, ciągnąc za linę. Bobby Ray zaklął, czując, jak uprząż wcina mu się w krocze.

– Czekaj!!

Zakołysał się w jedną stronę i złapawszy rurę spustową, przywarł nieruchomo do ceglanej ściany. Nie bez powodu ubierał się na czarno. Nikt go nie zobaczy, jeśli nie będzie specjalnie patrzył w górę. Gliniarze zwykle obserwowali poziom ulicy, nie zadzierali głowy, żeby rozglądać się po czwartym piętrze. Przeliczył, ile czasu potrzeba na to, by Lardo wciągnął go na dach i na spakowanie osprzętu i przyborów do malowania do plecaka. Trzymał się blisko muru w bezruchu i spoglądał na dół. Radiowóz zwolnił, omiatając ścianę snopem światła.

Bobby Ray wypluł przekleństwo.

– Ciągnij!

Lardo szarpnął, Bobby zacisnął zęby na twardym kawałku paska. Z plecaka wypadła puszka farby, która wybuchła tuż przed radiowozem. Snop światła powędrował w górę. Odwrócił twarz, zanim policjant zdążył ją oświetlić; poczuł silne szarpnięcie, złapał mur i podciągnął się na płaski dach.

Odpiąwszy uprząż, sięgnął po plecak.

– Zostaw! – ryknął Lardo, ruszając w stronę schodów. – Dawaj!

Zatrzymał się i spojrzał na kolegę.

– Spokojnie, stary. Nie widzieli cię – odparł Bobby.

Schował sprzęt do plecaka i rzucił go na dach budynku po drugiej stronie zaułka. Cofnął się dla nabrania rozpędu i przefrunął nad ulicą. Wylądował twardo na sąsiednim dachu, wykonał przewrót i stanął na nogach.

W połowie drogi do następnej przecznicy wyjrzał na dół. Na ulicy dwóch policjantów przepytywało Lardo. Puścili go. Jeszcze z minutę czy dwie pokręcili się po zaułku, świecąc latarkami, a potem wrócili do radiowozu i pojechali. Wtedy Bobby Ray wrócił do przerwanego dzieła. Nie miał już Lardo do pomocy, musiał więc przewiązać się liną i zejść po murze. Popracował jeszcze kilka minut. Czarnym markerem wykonanym z rury PCV napisał litery: BRD.

– Wiedziałem, że tego nie zostawisz – prychnął z dołu Lardo.

Bobby Ray podciągnął się na dach i schował linę do torby. Graffiti było na tyle duże, że przyciągało uwagę, oraz na tyle małe, że musiało być precyzyjne i umieszczone w takim miejscu, by ochotnicy nie spieszyli się z ryzykowaniem życia bądź połamania kończyn.

W mieszkaniu po przeciwnej stronie ulicy ktoś był. Właśnie dzwonił na policję czy doceniał poprawę estetyki dzięki graffiti? Bobby założył plecak i zbiegł po schodach przeciwpożarowych na ulicę, gdzie czekał Lardo.

Na dźwięk policyjnej syreny jego puls przyspieszył. Lardo wystartował z kopyta. Postura futbolisty pozwalała mu stratować każdego, kto by mu stanął na drodze.

– W prawo! – krzyknął za nim Bobby. Lardo zrozumiał i skręcił w uliczkę w lewo. Bobby poczekał, aż policjanci go spostrzegą, żeby ich wykiwać. Poczuł uderzenie adrenaliny, która wyostrzyła jego zmysły.

Gdy niezauważony wspinał się do okna mieszkania swoich obecnych rodziców zastępczych, wstawało już słońce.

---

– Gdzieżeś był całe rano? – zapytał Lardo nazajutrz, zrównując się z idącym szkolnym korytarzem Bobbym Rayem.

– Spałem.

Chuck, zastępczy ojciec Bobby’ego, ściągnął go złóżka o dziesiątej i kazał iść do szkoły. Nie miał ochoty mieć na karku MOPS-u, jak tydzień temu. Większość czasu spędzał, siedząc niedbale przed telewizorem i popijając budweisera. Pracowałna nocki w podziemnym garażu. A Josey w dzień, wsklepie. Sytuacje, gdy byli w domu razem, we troje, można było policzyć na palcach. Konkretnie było ich osiem. Tylko przy okazji zapowiedzianej wizyty z MOPS-u.

– Ty żeś namalował tę czerwoną buźkę na Ellis? Co okna wyglądają jak oczy?

– Miesiąc temu.

– Ktoś robił zdjęcia.

Pewnie psy ścigające grafficiarzy. Bobby Ray chciał być rozpoznawalny, ale musiał zwiększyć tempo, bo skończy w więzieniu.

Lardo zaczął mówić coś o kolejnej imprezie, ale Bobby nie był zainteresowany. Miał zamiar przejść do historii.

Bobby pchnął drzwi i wślizgnął się do ostatniej ławki. Newman, historyk, nawijał o wojnie secesyjnej, a chłopak wciąż myślał o budynku przy Ellis Street. Fajnie byłoby zrobić całą ścianę w buźki, od rogu do rogu. Każda w innym kolorze i każda z oknami zamiast oczu, a drzwi jak usta. Rozdziawione, krzyczące, śmiejące się, odsłaniające zęby. Ile puszek by na to poszło? Przydałaby się ekipa. I projekt musi być prosty, żeby inni byli w stanie kolorować kontury. Będzie potrzebny czas i ludzie do stania na czatach. Problem w tym, że Bobby lubił samotną pracę, z jedną osobą na straży.

Marzenia na jawie Bobby’ego przerwał kolega z ławki obok, zadając pytanie o uzbrojenie w czasach wojny secesyjnej. Bobby próbował się skupić. Dziewczyna w pierwszym rzędzie, taka z cichych kujonek ze spuszczoną głową, co tylko marzą, żeby się wyrwać z Tenderloin, notowała pilnie. Bobby też otworzył zeszyt, ale zaczął rysować. Przewrócił kartkę i na nowej narysował na marmurowych schodach ratusza gangstera z czarną teczką.

Na środku rysunku wylądowała czyjaś ręka. Bobby drgnął. Newman obrócił zeszyt w swoją stronę i przyglądał się rysunkowi. Na widok okularów w ciemnej oprawie uniósł brwi.

– Uczysz się plastyki?

– Nie.

– W piątek klasówka, jakbyś nie słyszał. – Nauczyciel puścił zeszyt. – Rozdziały do nauczenia na tablicy. Narysuj mi – dodał ciszej – konfederata i unionistę, a zaliczę ci zaległą pracę semestralną.

Bobby, marszcząc brwi, zamknął zeszyt i oparłszy się o oparcie krzesła, patrzył, jak Newman wraca na czoło klasy. Gdyby tak dorwać puszkę krylonu i włamać się do szkoły. Można byłoby na tej ślicznej tablicy umieścić coś znacznie bardziej interesującego niż lista rozdziałów do przerobienia. Nawet gdyby jeszcze tego samego dnia woźny usunął malowidło. Problem w tym, że zostałby relegowany ze szkoły, przeniesiony do innej. A tu miał kumpli. Wolał tu zostać.

Rozprostował nogi i dalej się zastanawiał. Jak ma narysować tych żołnierzy, to będzie musiał pójść do biblioteki.

Przy szafkach znów spotkał Lardo. Tylko oni chodzili wciąż do szkoły, reszta gangu porzuciła naukę. Większość czasu spędzali u Kosiarza, grając w gry video, jedząc fast foody i paląc zioło.

Dojście do mafii miał Nagrzany, starszy brat Kosiarza. Czasem przyłazili jacyś twardziele, wtedy Bobby Ray nie wychylał się. Gdy akurat brata nie było, Kosiarz lubił zgrywać przed nimi cwaniaka. Miał dwoje dzieci, niespełna dwuletnich, z dwiema różnymi dziewczynami. Lubił się nimi przechwalać. Za każdym razem, gdy to robił, Bobby Ray myślał o matce. Czy z nią też tak było? Ktoś ją stuknął, żeby udowodnić swoją męskość, a potem zostawił z brzuchem dla innej?

– Ej, Ptaku, pobudka! – Uderzeniem w ramię Lardo sprowadził go na ziemię. – Wjeżdżasz na imprę czy nie?

– Nie mam nastroju.

Zioło go zamulało i ogłupiało, poza tym widział wystarczająco dużo skutków działania heroiny i metamfetaminy, żeby trzymać się z daleka od prochów. Propozycja Newmana boleśnie pulsowała mu w oczodołach. Lubił zaglądać do biblioteki, choć pilnował się, by nikt się nie dowiedział, że to robi. Mógł tam odpocząć w spokoju. Raczej czytał, niż odrabiał lekcje. I na pewno wolał pooglądać ilustracje przedstawiające żołnierzy wojny secesyjnej niż słuchać, jak Kosiarz z Wilkiem gadają o dziewczynach. Przynajmniej dziś.

Rozdział IV

W niedzielę po kościele Grace zwykle zaglądała do baru razem ze swoimi przyjaciółkami Shanice Tyson, Ashley O’Toole i Nicole Torres.

– A gdzie nasz maluch? – spytała zawiedziona Shanice.

– W domu, z Selah. Miał gorączkę. Większość nocy nie spaliśmy. Teraz już jest zdrowy, ale śpiący.

Ustąpiła Selah, która bardzo nalegała, żeby Samuel został w domu. Sama chciała iść do kościoła i na cotygodniowe pogaduchy. Te obiadki po kościele stały się czymś w rodzaju ostatniej deski ratunku. Rozmowy z przyjaciółkami pomagały jej uporać się z problemami. No i musiała omówić sprawę swojej pracy u Velasco, posłuchać, co mają do powiedzenia.

Ashley, przedszkolanka, miała do czynienia z nadopiekuńczymi rodzicami.

Nicole pracowała jako asystentka prawnika w kancelarii. W swoim szefie, Charlesie, była beznadziejnie zadurzona.

Nieco postrzelona Shanice, absolwentka Uniwersytetu Nowojorskiego, przez rok podróżowała, a teraz pracowała przy projektowaniu scenografii. Stykała się z gwiazdami filmowymi i twierdziła, że są takimi samymi ludźmi jak wszyscy, choć niektórym z nich wydaje się inaczej. Właśnie opowiadała o najnowszym projekcie.

– Reżyser chce kręcić na słonych pustyniach w Utah. Plenery będą wyglądały zupełnie nieziemsko.

– Pojedziesz tam? – Ashley marzyła o wyrwaniu się gdziekolwiek z Południowej Kalifornii. Była fanką romansów historycznych z epoki regencji. Najbardziej pragnęła wyjechać do Anglii i zatrzymać się w jakimś zamku, gdzie mieszkał arystokrata na wydaniu.

– Nie mam wyjścia – żachnęła się Shanice. – Latem jest tam gorąco jak w piekle. Jezioro Mono jest bliżej i jest ładniejsze, ale zdecydowali się na Utah, bo są tam przywileje podatkowe.

– Mam książkę o Mono... – rozmarzyła się Ashley, wsypując do kawy trzy saszetki słodziku.

– Pastor miał dziś wenę – powiedziała Nicole, wypiwszy łyk czarnej kawy. – Rzadko mu się zdarza mówić przez bitą godzinę. Myślałam, że już nie skończy.

– Ciekawe, że musisz narzekać właśnie wtedy, gdy kazanie było o narzekaniu – odparła Shanice, uśmiechając się złośliwie. Wszystkie się roześmiały. – A ty co tak milczysz, Grace? Jak twoja nowa praca? Ile to już? Miesiąc? Mówiłaś, że może ci się uda przepracować ze dwa tygodnie.

– Chyba znów zgłoszę się do agencji.

– Dlaczego? – zdziwiła się Ashley. – Roman Velasco to fascynująca postać! Wspaniały mężczyzna i mało tego, wolny... Sprawdziłam w Google – dodała, gdy wszystkie pozostałe spojrzały na nią wymownie. Pochyliwszy się, ciągnęła dalej z zapałem: – Jak był nastolatkiem, zaczął robić murale. Teraz maluje na płótnie. Wiesz, że kolekcjonerzy ustawiają się w kolejkach, żeby zamówić jego dzieła?

– Dalej robi murale – odparła Grace, oddając kelnerce kartę i podając swoje zamówienie. Rano zaspała, była bez śniadania. Nie dość, że wyczerpana, to jeszcze potwornie głodna. – Ma teraz taki projekt w San Diego.

Oczy Ashley zalśniły.

– Co to będzie?

– Gnu i zebry wędrujące po Serengeti – odpowiedziała, pijąc kawę. Może kofeina ją nieco pobudzi.

– Dlaczego chcesz odejść z tej pracy? Przecież nie masz innej – zapytała Nicole, która nie była zainteresowana muralem.

– Wspaniały? – zaśmiała się szyderczo. – Wolny? I lubi się zabawić? No dobra. – Wzruszyła ramionami. – Też go googlowałam. Podobny do Patricka? – spytała Grace, uśmiechając się życzliwie.

– Właśnie zupełnie inny. Przede wszystkim ciężko pracuje. A Patrick... on miał urok. Roman Velasco zachowuje się jak niedźwiedź z nogą w potrzasku. Nie widziałam jeszcze, żeby ktoś był taki niezadowolony, tak szybko tracił panowanie. Wiecie, pierwszego dnia już miałam zrezygnować. Jest zły na swoją pracę, nie na mnie. Jakby nie lubił tego, co robi. – Odstawiła filiżankę. – Z okna ma widok tak piękny jak nikt, a tylko nań zerka mimochodem. W głównej sypialni urządził swoje studio. Mam wrażenie, że wykorzystuje ścianę do próbek, a potem zamalowuje je takim okropnym kolorem, który przypomina brudne bagno. A farba to może schodzić od samego języka, jakiego używa.

– Ubliża ci? – spytała zaniepokojona Shanice.

– Nie, przy mnie jest grzeczny i oględny. Ale ten dom jest w zasadzie pusty. I głos się niesie.

– Pewnie ci się podoba – powiedziała rozmarzona Ashley. – Bo i komu by się nie podobał...

– Nie wszystko złoto, co się świeci, jak mówiła moja babcia – odrzekła Shanice, której właśnie zadzwonił telefon. Zerknęła na niego przelotnie i wyciszyła. – Grace ma powody do ostrożności.

– Od pierwszej chwili jestem czujna.

– Dlaczego? – spytała badawczo Nicole.

By uniknąć przesłuchania, Grace spojrzała w dół i zaczęła wygładzać serwetkę na kolanie.

– Przeżywa swój amerykański sen i chyba nienawidzi swojego życia. Zawsze odnoszę takie wrażenie, gdy porozmawiam z nim dłużej niż dwie minuty. Prawda jest taka – westchnęła – że jestem wykończona. Sama jazda potrafi mi zająć do dwóch godzin w jedną stronę. Jeśli uda mi się mieć godzinę na zabawę z Samuelem, to dobrze. Nie będę miała siły na żadną naukę przez Internet. Nie wiem, ile on płaci agencji, ale ja ledwie wiążę koniec z końcem. Żeby móc iść znów na swoje, muszę mieć stałą pracę z lepszą płacą.

– Garciowie cię wypędzają? – zaniepokoiła się Nicole, marszcząc brwi.

– Nie, ale Selah całkowicie przejęła pałeczkę. Chyba cieszy się, że mnie nie ma całymi dniami – wyznała, powstrzymując łzy. – Samuel się bardzo do niej przywiązuje.

– Ale to ty jesteś jego matką, Grace! – przypomniała Shanice, pochylając się do przodu.

– Czy on o tym wie?

– Oczywiście, że wie, kochana.

– Lepiej trzymaj robotę, póki nie masz nagranej następnej – poradziła Nicole.

– Też tak uważam – poparła ją Ashley. Nawet mając etat, nigdy nie uważała swojej pracy za coś stuprocentowo pewnego. Cięcia w budżecie na oświatę zawsze mogły się przełożyć na zwolnienia.

– Wiem, ale muszę próbować. Jestem umówiona na dwie rozmowy. Uporządkowałam już biuro Velasco. Jeśli w miarę szybko znajdzie zastępstwo, to kolejna asystentka bez problemu odnajdzie się w moim systemie.

– On chyba jest zadowolony z tego, co ma? – domyśliła się Shanice.

– O, na pewno. Jestem też pewna, że gdy tylko ogłosi, że kogoś szuka, do jego drzwi ustawi się kolejka chętnych na moje miejsce.

---

Roman zawsze wiedział, kiedy Grace wchodziła do studia. Atmosfera w pomieszczeniu natychmiast się zmieniała. Dokończył kolejny transferi w ramach przerwy szkicował pomysły do nowej serii płócien, udając, że nie wie, że asystentka stoi w drzwiach. Odchrząknęła cicho.

– Co tam? – spytał przez ramię.

Zaczesała za ucho krótki kosmyk włosów. To nerwy?

– W przyszłym tygodniu wśrodę i piątek muszę wyjść wcześniej. Mam dwie rozmowy opracę.

Jego tętno wystrzeliło z kopyta. Przecież wszystko było tak dobrze!

– Masz już przecież pracę. Pracujesz u mnie.

– Płacisz za moje usługi agencji pracy tymczasowej. Już ci mówiłam, potrzebuję lepiej płatnej pracy, bliżej domu.

– Wracasz późno inie zdążasz przygotować kolacji chłopakowi?

Obrączki nie nosiła, ale to przecież nie oznaczało, że nikogo nie ma.

– Wszystkie zaległościw sprawach biurowych już są nadrobione, a ja...

– Gdzie mieszkasz? – przerwał jej Roman, patrząc prosto w twarz, zdeterminowany, by usunąć wszelkie przeszkody, jakie się pojawią.

– W Burbank.

– To nie aż tak daleko. W linii prostej niecałe dwadzieścia mil.

– Tylko że ja nie lecę po linii prostej. Codziennie spędzam w samochodzie kilka godzin, które mogłabym wykorzystać na... – zawahała się. – Spędzić inaczej.

Chciał zapytać jak, ale doszedł do wniosku, że powie mu, że to nie jego interes. Faktycznie nie jego, ale jednak chciałby wiedzieć. Nie dała mu nawet szansy wściubić nosa.

– Twoje sprawy biurowe są uporządkowane, spisałam również krótki instruktaż procedur dla następnej asystentki. Jeszcze nie odchodzę, ale uważam, że powinieneś wiedzieć, że to zrobię, gdy tylko znajdę inną posadę, bardziej odpowiadającą moim potrzebom – oświadczyła, cofając sięo krok, by dać znać, że chce zakończyć rozmowę.

– Nie tak szybko – zaprotestował, wstając z taboretu, który zaskrzypiał opodłogę. – Nie mam zamiaru zatrudniać innej asystentki.

– Twoja sprawa. – Wzruszyła ramionami, okazując, że nie obchodzi jej, co Roman zrobi. – System segregowania jest bardzo prosty. Poradzisz sobie sam.

– Jeszcze brakuje, żebym został sekretarką.

– Ja też nie zamierzam pracowaćw ten sposób przez całe życie – odparła, podnosząc wyzywająco podbródek. Roman zaklął pod nosem.

– Słuchaj. Dobrze nam się razem pracuje. Co mam zrobić, żeby cię zatrzymać?

– Nie pracujemy razem.

– Wykonujesz swoją pracę po to, żebym ja mógł wykonywać swoją. I to mi się podoba. Tobie się nie podoba pensja. W porządku, pokryję opłatę agencyjną i zatrudnię cię bezpośrednio. Nie chcesz dojeżdżać. W porządku. Zamieszkasz w domku gościnnym.

Patrzyła na niego wręcz pogardliwie.

– Co jest nie takz tą propozycją? Przecież nie proszę cię, żebyś się wprowadziła do mnie. Nie jesteś w moim typie i mogę cię zapewnić, że nie będę ci zawracał głowy.

Zarumieniła się, nie wiadomo, czy ze złości, czy ze wstydu. Ale uświadomił sobie, że powiedział więcej, niż trzeba.

– A co powiedzą sąsiedzi?

Mówi poważnie? Chyba żartuje?

– Jacy sąsiedzi? Zresztą nawet gdyby ktoś mieszkał na tyle blisko, że coś by zobaczył, dlaczego miałby zwracać uwagę na to, co robimy? – Wali poniżej pasa. Naprawdę chce odejść. Przez niego? Czy miała inne powody? Zacisnął zęby. Co jest z tą kobietą? – Jesteśmy dorośli. Znajomi nie powiedzą ci, jak żyć. Twoje życie to twoja sprawa.

– Pomagają mi być odpowiedzialną.

– Przed nimi?

– Bóg czuwa nad tym, co robię, a moje przyjaciółki kochają mnie natyle, by ostrzec mnie, jeśli skręcam w złą stronę.

Bóg? Co ta rozmowa ma wspólnego z Bogiem? Roman nie rozumiał, o czym Grace mówi. Wiedział tyle, że nie chce stracić jej pomocy. Myślał szybko, ale mówił powoli, jakby z namysłem.

– Zaproś je tu. Niech się rozejrzą. Domek w Kanionie Topanga za darmo? Pomyślą, że umarłaś i poszłaś do nieba – zażartował, próbując użyć nieco swojego uroku.

– Póki nie spotkają ciebie.

Jej policzki natychmiast stały się purpurowe.

– Dzięki. – Zmusił się do śmiechu. Nie przeprosiła. – Ale nie mówiłem, że możesz je zaprosić do mojego domu – dodał, spoglądając na nią kpiąco. Nie mogła znieść tego wzroku. – Pomyśl. Na początek będę ci płacił tyle, ile płacę agencji. – Podał sumę. Jej oczy zrobiły się okrągłe. – Do tego darmowe mieszkanie. Chyba całkiem nieźle natym wyjdziesz, prawda?

Widać było, że kalkuluje, a jednocześnie zastanawia się, czy za taką ofertę warto dla niego pracować. Nigdy jeszcze nie widział u kobiety takiej reakcji. Czy to wszystko to efekt jego zachowania pierwszego dnia? Czy też miała więcej powodów do niechęci względem niego?

– Będę musiała płacić ci czynsz.

Czy ona spadła z księżyca? No, ale przynajmniej zaczęła rozważać możliwość pozostania.

– Jak już chyba wiesz, nie potrzebuję pieniędzy.

– Nie będę twoim gościem. Mogę co najwyżej wynajmować. Gdybym w ogóle się zgodziła na dalszą pracę, a wcale się nie zgodziłam – dodała szybko, gdy zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała.

A jednak. Widział, że się waha. Nie negocjował jak dotąd z kobietą. Okazuje się, że jest to nieco deprymujące. Może wyczuła, że nie jest taki, jakiego udaje.

– To rozwiązałoby wszystkie twoje problemy, prawda?

– Wszystkich nie – odpowiedziała ostrożnie, robiąc kolejny krok w tył. – Wrócę już do pracy.

To jakie jeszcze mogła mieć?

– Poczekaj, porozmawiajmy. Przecież mówisz, że wszystkie zaległości nadrobiłaś.

– Cokolwiek postanowię, doceniam twoją ofertę.

Nigdy nie spotkał nikogo, kto byłby tak niechętny do rozmowy o sobie.

– W porządku, ale zanim powiesz „nie”, przemyśl to sobie dokładnie.

– Przemyślę.

Im dłużej Roman myślał o tym, że Grace Moore mogłaby być jego sąsiadką, tym bardziej podobał mu się ten pomysł.

---

Grace obdzwoniła przyjaciółki. Wszystkie zgodziły się co do tego, że taka sprawa zasługuje na omówienie podczas niedzielnego lunchu. Tym razem przywiozła Samuela ze sobą. Wszystkie krzątały się wokół niego, a on kochał być w centrum uwagi. Grace sięgnęła do torby z przyborami dla dziecka i podała mu butelkę. Zaczęły rozmawiać o nowym członku zespołu muzycznego, który prowadził wieczorne studium Biblii w środy. Grace wspomniała o propozycji Romana Velasco.

Ashley natychmiast zapomniała o nowym gitarzyście o głosie niczym Josh Groban.

– Na co czekasz, Grace? Nie prosi cię, żebyś się do niego wprowadziła. Znowu będziesz na swoim. Czy nie o to ci chodziło?

Nicole nie podzielała jej entuzjazmu.

– Żebyście tylko na pewno sporządzili umowę najmu napiśmie. Inaczej będzie mógł zmieniać zasady, kiedy tylko zechce.

– Koleżanki, zwolnijcie – przerwała Shanice. – Grace z pewnością świetnie pracuje. Inaczej facet nie złożyłby takiej hojnej oferty, byleby ją zatrzymać. Ale ja chciałabym wiedzieć – spojrzała znacząco na Grace, podnosząc brwi – oco jeszcze tutaj chodzi. No, dalej, mów.

Grace pokręciła przecząco głową.

– Nic się nie dzieje.

– Omodliłaś to?

– Stale powierzam to Panu na modlitwie. Wydaje się, że to dar od Boga, a może po prostu to ja tak desperacko walczę, by znów być na swoim? Propozycja Romana rozwiązuje jeden problem, ale tworzy inny.

– Od strony finansowej mocno staniesz na nogach – stwierdziła Nicole.

– I oszczędzisz cały ten czas, który teraz tracisz na podróż – dodała Ashley.

– Tylko coz Samuelem? – zapytała drżącym głosem Grace.

– Dopóki nie znajdziesz dla niego jakiejś opieki w pobliżu, w dni powszednie będą się nim opiekować Selah i Ruben – podpowiedziała Shanice, kładąc dłoń na dłoni Grace. – A ty go będziesz miała dla siebie w weekendy. Może to jest krok w kierunku tej niezależności, której tak pragniesz?

– Mogłabyś się uczyć przez Internet – dodała Ashley. – Upłynęło już trochę wody, odkąd miałaś czas ipieniądze, aby pomyśleć o ukończeniu szkoły. Zamiast trzech godzin dzienniew aucie miałabyś trzy godziny na naukę.

Powstrzymując łzy, Grace spojrzała na śpiącego w jej ramionach Samuela.

– I co ja mam robić? Nie chcę popełniać następnych błędów.

Ciemne oczy Shanice zrobiły się wilgotne.

– Przecierpiałaś więcej, niż powinnaś, kochana. Ale czasami coś, co wygląda na dar, naprawdę jest darem.

– Chcę tylko mieć pewność, że nie napytam sobie więcej biedy. Gdybyście nie miały nic przeciwko temu, chciałabym was prosić, żebyście pojechały zobaczyć ten dom i poznały Romana Velasco. Zanim mu cokolwiek odpowiem, chciałabym wiedzieć, jakie na was wywarł wrażenie.

W poniedziałek rano oznajmiła Romanowi, że poprosiła swoje przyjaciółki oradę.

– Jeśli tobie to odpowiada, w sobotę rano mogą przyjść. Wiele czasu ci nie zajmiemy.

Mężczyzna skrzywił się.

– Chcesz mi powiedzieć, że będą mnie sprawdzać, czy nie jestem jakimś wilkiem w owczej skórze?

Milczał wyczekująco.

Co niby miała odpowiedzieć? Nie będzie przecież udawała, że mu ufa. Prawie go nie znała, a intuicja już raz ją zawiodła. Chyba wszyscy widzieli, jaki jest Patrick. Tylko ona była tak ślepa. Jak mogła? Na początku była zauroczona jego wyglądem i popularnością. Potem już chciała mu wierzyć. Ignorowała ostrzeżenia i dryfowała dalej, wmawiając sobie, że go kocha. Prawda uderzyła w nią niczym zimny prysznic, a on nie zrobił nic, by złagodzić wstrząs.

– W porządku – zgodził się cierpko. – W dzisiejszych czasach ostrożności nigdyza wiele. Wciąż chodzisz na te rozmowy?

– Tak.

– Nie oczekuj, że będę ci życzył szczęścia. – Rozdrażniony odszedł do swojego studia.

W środę modliła się przez całą drogę napierwszą rozmowę, na którą zaproszono ją do pewnego śródmiejskiego biurowca. „Boże, jeżeli to Ty to wszystko prowadzisz, daj mi, proszę, jednoznaczny sygnał. Będę mieszkała drzwi w drzwi z Romanem Velasco