Annika Bengtzon. Raj - Liza Marklund - ebook

Annika Bengtzon. Raj ebook

Liza Marklund

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szwecję nawiedza huragan, pozostawiając po sobie chaos. Z portu w Sztokholmie ginie wart pięćdziesiąt milionów koron ładunek papierosów, a na nabrzeżu leżą zwłoki dwóch mężczyzn.

Młoda kobieta Aida, chcąc się ratować, ucieka z miejsca zbrodni. Znajduje azyl w Raju – stowarzyszeniu pomagającym ofiarom zastraszania.

Tymczasem dziennikarka śledcza Annika Bengzton próbuje się otrząsnąć po brutalnej śmierci ukochanego. Sprawa stowarzyszenia Raj staje się dla niej szansą na powrót do życia i pracy. W pogoni za prawdą spotyka Thomasa, ale czy może mu ufać? Ani Aida, ani Raj nie są tym, czym się wydają…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 432

Oceny
4,3 (52 oceny)
27
16
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
calicja

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra. Wielowarstwowa. Wciągająca.
00
Ewangelina_citymorgue

Nie oderwiesz się od lektury

Liza Marklund ma zjawiskowo piękne pióro. Nie tylko bowiem tworzy historie, od których trudno się oderwać, ale ma wyjątkową zdolność budowania nastroju w taki sposób, że jej opowieści czuje się, smakuje, słyszy. Te mroczne, chłodne czy upalne krajobrazy potrafi skonstruować wokół koloru, dźwięku, kilku słów, w sposób zarezerwowany jedynie dla największych talentów. Świetnie potrafi się wczuwać w sprawy tak skomplikowane jak żałoba, trauma, wielowymiarowe i nieoczywiste wątki relacji międzyludzkich (np relacje rodzinne głównej bohaterki i jej przodków). Tym bardziej skwierczy, wręcz boli pensjonarski wątek uczuciowy lub schematyczne podejście do Spraw przemocy. Tak dobry cykl zasługiwałby na więcej, niż to, że ofiarami przemocy muszą być zawsze kobiety, które "zakochały się w niewłaściwych facetach" - a wybory życiowe i zachowania w kwestii relacji romantycznych głównej bohaterki, która głupia przecież nie jest, są tak naiwne, infantylne i nieodpowiedzialne, że budzą niesmak. ...
01

Popularność




PRO­LOG

Czas minął, pomy­ślała. Tak wygląda umie­ra­nie.

Ude­rzyła głową o asfalt, pra­wie stra­ciła przy­tom­ność. Strach minął, uci­chły wszel­kie dźwięki. Zapa­no­wała cisza.

Ogar­nął ją spo­kój, wszystko było takie wyraźne. Brzuch i pod­brzu­sze przy­le­gały do pod­łoża, włosy i poli­czek spo­czy­wały na lodzie i kamie­niach.

Jakie to wszystko dziwne. Jak nie­wiele wła­ści­wie można prze­wi­dzieć. Kto by przy­pusz­czał, że sta­nie się to wła­śnie tutaj? Na obcym wybrzeżu, daleko na pół­nocy.

Nagle znowu sta­nął jej przed oczyma chło­piec. Widziała jego wycią­gnięte ramiona. Ogar­nął ją strach. Usły­szała strzały, chciało jej się pła­kać, poczuła się taka nie­do­sko­nała.

Prze­pra­szam, szep­nęła. Prze­pra­szam za moje tchó­rzo­stwo, za moje bez­na­dziejne nie­udacz­nic­two.

Znowu poczuła, że wieje wiatr. Szar­pał jej wielką torbę, spra­wiał ból. Dźwięki wró­ciły, bolała ją stopa. Prze­mo­czone dżinsy zię­biły jej uda. Tylko upa­dła, kula jej nie tra­fiła. Pozo­stała tylko jedna myśl.

Muszę ucie­kać.

Z tru­dem sta­nęła na czwo­ra­kach. Powa­lił ją wiatr, pod­nio­sła się znów. Powiewy mię­dzy budyn­kami były nie­prze­wi­dy­walne, prze­wa­lały się ulicą od morza niczym nie­mi­ło­sierne ude­rze­nia kijem.

Muszę ucie­kać. Natych­miast.

Wie­działa, że ten męż­czy­zna jest gdzieś za nią. Odciął jej drogę do mia­sta, była uwię­ziona.

Nie mogę tu stać, w świe­tle reflek­to­rów. Muszę ucie­kać. Ucie­kać!

Kolejny poryw wia­tru zaparł jej dech w pier­siach. Z tru­dem go odzy­skała i odwró­ciła się. Żółte reflek­tory oblały zło­tem rudery. Dokąd ma iść?

Zła­pała torbę i pobie­gła z wia­trem, do budynku zwró­co­nego fasadą ku wodzie. Wzdłuż bie­gła długa rampa zała­dun­kowa, po któ­rej wiatr roz­rzu­cił różne rupie­cie. Część leżała na ziemi. Co to takiego? Schody? Komin! Meble. Fotel gine­ko­lo­giczny. Fur­go­netka. Deska roz­dziel­cza woj­sko­wego samo­lotu.

Wcią­gnęła się na nabrzeże, zrzu­ciła torbę. Prze­ci­snąw­szy się mię­dzy wan­nami i ław­kami szkol­nymi, przy­kuc­nęła za sta­rym biur­kiem.

Znaj­dzie mnie, myślała. To tylko kwe­stia czasu. Ni­gdy się nie podda.

Sie­działa sku­lona w pozy­cji embrio­nal­nej, koły­sząc się i dysząc, mokra od potu i asfal­to­wej mazi. Zro­zu­miała, że wpa­dła w pułapkę. Tu nie uda jej się ukryć. Wystar­czy, że podej­dzie, przy­łoży jej pisto­let do tyłu głowy i naci­śnie spust.

Ostroż­nie wyj­rzała spod sza­fek z szu­fla­dami. Nic nie było widać. Tylko lód i maga­zyn, ską­pane w zło­cie reflek­to­rów.

Muszę pocze­kać, pomy­ślała. Muszę wie­dzieć, gdzie on jest. Potem spró­buję uciec.

Po kilku minu­tach poczuła ból w zgię­ciu kolan. Udo i łydka ścier­pły, kostki pie­kły, szcze­gól­nie lewa. Musiała ją skrę­cić, kiedy upa­dła. Z rany na czole ciek ła krew, kapała wprost na zie­mię.

Wtedy go zoba­czyła. Stał na skraju nabrzeża, trzy metry od niej. Jego ostry pro­fil odci­nał się na tle żół­tego świa­tła. Wiatr przy­niósł do niej jego szept:

– Aida.

Zwi­nęła się i mocno zaci­snęła powieki. Skur­czyła się, chciała być jak zwie­rzę, chciała być nie­wi­doczna.

– Aida, wiem, że tu jesteś.

Oddy­chała z otwar­tymi ustami, bez­dź­więcz­nie, cze­kała. Wiatr mu sprzy­jał, spra­wiał, że nie sły­szała jego kro­ków. Kiedy znów spoj­rzała w górę, zoba­czyła, że prze­szedł na drugą stronę sze­ro­kiej ulicy. Szedł wzdłuż płotu, trzy­ma­jąc pisto­let w goto­wo­ści, pod kurtką. Zaczęła oddy­chać szyb­ciej, nie­równo, kon­wul­syj­nie. Przy­pra­wiało ją to o zawroty głowy. Kiedy wśli­znął się za róg i wszedł do nie­bie­skiego maga­zynu, zesko­czyła na asfalt i ruszyła bie­giem. Jej kroki dud­niły, wiatr wiał zdra­dziecko. Torba obi­jała się o plecy, włosy wpa­dały w oczy.

Nie usły­szała strzału, tylko świst kuli tuż przy gło­wie. Zaczęła biec zyg­za­kiem, skrę­ca­jąc cha­otycz­nie. Kolejny świst, kolejny zwrot.

Nagle grunt się skoń­czył, ustę­pu­jąc miej­sca wzbu­rzo­nemu morzu. Fale były jak żagle, ostre niczym kawałki potłu­czo­nego szkła. Zawa­hała się tylko na moment.

Męż­czy­zna pod­szedł do miej­sca, z któ­rego sko­czyła dziew­czyna, i obser­wo­wał taflę wody. Zmru­żył oczy. Trzy­ma­jąc broń w goto­wo­ści, pró­bo­wał wśród fal doj­rzeć jej głowę. Bez­sku­tecz­nie.

Ni­gdy jej się nie uda. Za zimno, zbyt wietrz­nie. Za późno.

Za późno dla Aidy z Bije­liny. Stała się zbyt ważna. Zbyt samotna.

Stał jesz­cze chwilę, pod­da­jąc się prze­szy­wa­ją­cemu zimnu. Wiatr wiał, sma­gał go, siekł po twa­rzy lodem.

Odgłos roz­rusz­nika cię­ża­ro­wej sca­nii odpły­nął w dal, ni­gdy do niego nie dotarł. Odje­chała w bla­sku zło­tego świa­tła, bez dźwięku, nie pozo­sta­wia­jąc po sobie śladu.

Część pierw­sza

PAŹ­DZIER­NIK

Część pierw­sza: PAŹ­DZIER­NIK

Nie jestem złym czło­wie­kiem

Jestem wypad­kową wła­snych ogra­ni­czeń i oko­licz­no­ści. Wszy­scy ludzie przy­cho­dzą na ten sam świat, różne są tylko warunki: gene­tyczne, kul­tu­rowe, spo­łeczne.

Zabi­łam, to prawda, ale wła­ści­wie nic w tym cie­ka­wego. Pyta­nie, czy czło­wiek, który już nie żyje, w ogóle na życie zasłu­gi­wał. Mam swój punkt widze­nia, który wcale nie musi się zga­dzać z tym, co o tym myślą inni.

Można mnie uwa­żać za poryw­czą, ale to nie musi ozna­czać, że jestem zła. Prze­moc to wła­dza, dokład­nie taka sama jak pie­nią­dze czy wpływy. Ten, co wybiera prze­moc jako narzę­dzie, może go uży­wać, nie czy­niąc zła. Ale zawsze trzeba za to zapła­cić.

Prze­mocy nie akcep­tuje się za darmo, trzeba oddać w zastaw duszę. Wkład może być bar­dzo różny, ja nie­wiele musia­łam poświę­cić.

Oko­licz­no­ści uspra­wie­dli­wia­jące sto­so­wa­nie prze­mocy zawsze się znajdą. Jedną z nich jest zło, inną roz­pacz, jesz­cze inną chęć zemsty, kolejną szał, a u ludzi cho­rych – żądza.

A ja nie jestem złym czło­wie­kiem.

Jestem wypad­kową wła­snych ogra­ni­czeń i oko­licz­no­ści.

Nie­dziela, 28 paź­dzier­nika

STRAŻ­NIK SECU­RI­TAS był czujny. Spu­sto­sze­nie po hura­ga­nie, który sza­lał ostat­niej nocy, było widać wszę­dzie: powa­lone drzewa, kawałki bla­chy z maga­zy­nów i dachów, poroz­rzu­cane czę­ści wypo­sa­że­nia.

Kiedy zoba­czył, co się stało, sta­nął jak wryty. Na sze­ro­kim placu przy brzegu morza leżał kok­pit samo­lotu, sprzęt medyczny, czę­ści łazienki. Minęło kilka sekund, zanim zdał sobie sprawę, co widzi: szczątki rekwi­zy­torni Tele­wi­zji Szwedz­kiej.

Zabi­tych dostrzegł dopiero, gdy wyłą­czył sil­nik i odpiął pasy. To dziwne, ale nie ogar­nęła go ani trwoga, ani strach, tylko zwy­czajne zdzi­wie­nie. Ubrane na czarno ciała leżały roz­rzu­cone przed scho­dami, które kie­dyś były deko­ra­cją w sta­rym serialu tele­wi­zyj­nym. Zanim jesz­cze wysiadł z samo­chodu, wie­dział, że męż­czyźni zostali zamor­do­wani. Nie trzeba być eks­per­tem, żeby to zro­zu­mieć. Byli pozba­wieni głów. W ich miej­scu na pokry­tym lodem asfal­cie roz­lała się kle­ista maź.

Nie myśląc o wła­snym bez­pie­czeń­stwie, wysiadł i ruszył ku nim. Dzie­liło go od nich nie wię­cej niż kilka metrów. Na jego twa­rzy malo­wało się zdzi­wie­nie. Wyglą­dali jak młodsi bra­cia Marty’ego Feld­mana. Wytrzesz­czone oczy, wysta­wione języki. Obaj mieli nie­wiel­kie zna­miona w gór­nej czę­ści głowy i obu bra­ko­wało jed­nego ucha i spo­rych czę­ści tyłu głowy i szyi.

Przy­glą­dał się mar­twym męż­czy­znom jakiś czas. Nagły poryw wia­tru, który wpadł mię­dzy cysterny ze zbo­żem nale­żące do firmy Lantmännen, powa­lił go na zie­mię. Pró­bu­jąc się pod­nieść, przy­pad­kiem wło­żył rękę w roz­lany mózg jed­nego z tru­pów. Zimna, gęsta maź, którą poczuł mię­dzy pal­cami, natych­miast przy­pra­wiła go o silne mdło­ści. Zwy­mio­to­wał na zde­rzak swo­jego samo­chodu i z obrzy­dze­niem starł lepką maź z pal­ców o plu­szową tapi­cerkę fotela kie­rowcy.

Woje­wódzka poli­cyjna cen­trala łącz­no­ści na Kung­shol­men w Sztok­hol­mie przy­jęła zawia­do­mie­nie z Fri­ham­nen o pią­tej trzy­dzie­ści jeden. Do dzien­nika „Kvällspressen” wia­do­mość dotarła trzy minuty póź­niej.

Zadzwo­nił infor­ma­tor gazety, Leif:

– Radio­wóz numer 1120 i dwie karetki są w dro­dze do Värtan.

O tej porze, tak wcze­śnie rano, czter­dzie­ści minut po zamknię­ciu numeru i dwa­dzie­ścia sześć minut przed odda­niem go do druku, w redak­cji jak zwy­kle pano­wał twór­czy chaos. Redak­to­rzy z czer­wo­nymi od czy­ta­nia oczyma wkle­py­wali ostat­nie nagłówki, szli­fo­wali ostat­nie sfor­mu­ło­wa­nia na pierw­sze strony i w opi­sach zdjęć, popra­wiali lite­rówki. Szef noc­nej zmiany Jans­son prze­glą­dał gotowe strony i wysy­łał je do druku nowym przy­spie­szo­nym elek­tro­nicz­nym łączem.

Zgło­sze­nie przy­jęła Annika Bengt­zon, odpo­wia­da­jąca na noc­nej zmia­nie za spraw­dza­nie tek­stów.

– To zna­czy? – zapy­tała, ner­wowo zapi­su­jąc na kartce.

– Przy­naj­mniej dwóch zamor­do­wa­nych – powie­dział Leif i roz­łą­czył się, żeby zdą­żyć, rów­nież jako pierw­szy, dać cynk innej gaze­cie. Temu, kto przy­nosi infor­ma­cję jako drugi, się nie płaci.

Annika wstała, upusz­cza­jąc słu­chawkę.

– Dwóch zabi­tych z Värtan. Być może mor­der­stwo, ale nie jest to jesz­cze potwier­dzone – powie­działa do tyłu głowy Jans­sona. – Chcesz to mieć w lokal­nym wyda­niu?

– Niee… – odpo­wie­dział tył jego głowy.

– Mam to przy­dzie­lić Car­lowi i Ber­ti­lowi? – zasta­na­wiała się gło­śno.

– Taaa… – odpo­wie­dział tył głowy.

Ruszyła w kie­runku boksu repor­te­rów. Żółta kar­teczka post-it zwi­sała jej z palca wska­zu­ją­cego jak cho­rą­giewka.

– Jans­son chce, żebyś to spraw­dził – powie­działa i wyce­lo­wała palec w repor­tera.

Carl Wen­ner­gren ode­rwał kar­teczkę od jej palca z wyra­zem lek­kiego nie­smaku na twa­rzy.

– Ber­til Strand jest już na miej­scu, jeśli musi­cie wyje­chać – powie­działa. – Znaj­dziesz go na dole, w labo­ra­to­rium foto­gra­ficz­nym.

Odwró­ciła się na obca­sie i ode­szła, nie docze­kaw­szy się odpo­wie­dzi. Ich rela­cje nie nale­żały do naj­ser­decz­niej­szych. Opa­dła na swoje krze­sło, czu­jąc zie­jącą pustkę w gło­wie. To była naprawdę ciężka noc, obfi­to­wała w pod­bram­kowe sytu­acje. Wie­czo­rem Ska­nię nawie­dził hura­gan, a potem prze­wa­lił się przez cały kraj. „Kvällspressen” przy­ło­żyła się solid­nie do śle­dze­nia pogody i świet­nie jej poszło. Ostat­nim samo­lo­tem do Stu­rup udało się wysłać repor­te­rów i foto­gra­fów. Mieli wzmoc­nić redak­cję w Malmö. Dzien­ni­ka­rze z Växjo i Göteborga pra­co­wali całą noc, poza tym w tere­nie była ekipa wol­nych strzel­ców, repor­te­rów i foto­gra­fów. Cały mate­riał wylą­do­wał na biurku Anniki. Jej zada­niem było zesta­wie­nie i poskła­da­nie arty­ku­łów. Ozna­czało to tak naprawdę, że wszyst­kie musiała napi­sać od nowa, żeby ze sobą współ­grały i sta­no­wiły logiczną całość. Mimo to jej nazwi­sko ni­gdy nie uka­zy­wało się w gaze­cie. Mieli je wydru­ko­wać tylko w ramce z infor­ma­cjami o hura­ganie, którą przy­go­to­wała wcze­śniej. Reda­go­wała tek­sty, była jed­nym z wielu ano­ni­mo­wych dzien­ni­ka­rzy, któ­rych nikt nie dostrze­gał.

– Do dia­bła, no! – zawo­łał nagle Jans­son. – Ten cho­lerny żółty nie wszedł na pierw­sze zdję­cie. Dzia­do­stwo cho­lerne…

Rzu­cił się w stronę pul­pitu ze zdję­ciami i zawo­łał foto­edy­tora Pel­lego Oskars­sona. Annika uśmiech­nęła się blado. Ach, życie! Tech­nika cyfrowa miała spra­wić, że wszystko będzie można robić szyb­ciej, wszystko będzie bez­piecz­niej­sze, prost­sze. A tym­cza­sem na łączu ISDN do dru­karni sie­dział mały cho­chlik, który co jakiś czas zja­dał któ­ryś z kolo­rów, zazwy­czaj żółty. Jeśli błąd nie został wykryty na czas, w gaze­cie uka­zy­wały się zdję­cia w prze­dziw­nych kolo­rach. Jans­son twier­dził, że poże­racz kolo­rów to ten sam dia­bel­ski potwór, który sie­dzi w jego pralce i cią­gle zjada po jed­nej skar­petce.

– ISDN – pry­chał szef noc­nej zmiany w dro­dze do swo­jego biurka. Zdję­cie zostało wysłane jesz­cze raz. Sytu­acja była opa­no­wana. – Inter­net Skur­czy­byk Do Niczego.

Annika posprzą­tała na swoim biurku.

– I tak wyszło nie­źle, prawda? – rzu­ciła.

Jans­son opadł na krze­sło i wło­żył mię­dzy zęby nie­za­pa­lo­nego papie­rosa.

– Cho­lera, kawał dobrej roboty odwa­li­łaś dziś w nocy – powie­dział i poki­wał z uzna­niem głową. – Widzia­łem ory­gi­nały. Super to poskła­da­łaś.

– No, jako tako to wygląda – powie­działa Annika zawsty­dzona.

– Co to za trupy w por­cie?

Annika wzru­szyła ramio­nami.

– Nie wiem. Chcesz, żebym spraw­dziła?

Jans­son wstał i ruszył w stronę palarni.

– Zrób to – powie­dział.

Zaczęła od numeru alar­mo­wego.

– Wysła­li­śmy dwie karetki – powie­dział dys­po­zy­tor.

– A nie samo­chody do trans­portu ciał?

– Bra­li­śmy to pod uwagę, ale dzwo­nił straż­nik. Wysła­li­śmy karetki.

Annika zano­to­wała. Wozy do trans­portu ciał wysy­łali tylko wtedy, gdy byli abso­lut­nie pewni, że ofiary zgi­nęły na miej­scu. Zgod­nie z regu­la­mi­nem wolno je wzy­wać tylko wtedy, gdy głowa ofiary jest odcięta od reszty ciała.

Trudno było się dodzwo­nić na cen­tralę poli­cji na Kung­shol­men. Dopiero po kilku minu­tach ktoś ode­brał tele­fon. Potem musiała cze­kać jesz­cze pięć minut, zanim dyżurny ofi­cer mógł z nią zamie­nić kilka słów. Kiedy wresz­cie pod­niósł słu­chawkę, mówił wyraź­nie i zwięźle:

– Mamy dwóch zabi­tych. Dwóch męż­czyzn. Zastrze­leni. Nie potra­fimy powie­dzieć, czy to mor­der­stwo, czy samo­bój­stwo. Zadzwoń póź­niej.

– Zna­le­ziono ich we Fri­ham­nen – powie­działa Annika szybko. – Czy to pod­suwa wam jakiś pomysł?

Ofi­cer zawa­hał się.

– W tej chwili nie mogę spe­ku­lo­wać – powie­dział. – Ale sama możesz pomy­śleć.

Kiedy odkła­dała słu­chawkę, wie­działa, że podwójne mor­der­stwo w por­cie będzie w gaze­cie tema­tem numer jeden przez wiele dni. Z jakie­goś powodu dwa mor­der­stwa nie są tylko dwa razy waż­niej­sze niż jedno. To nie­skoń­cze­nie poważ­niej­sza sprawa.

Wes­tchnęła i zasta­na­wiała się, czy nie przy­nieść sobie kubka kawy. Chciało jej się pić i czuła się osła­biona. Miała ochotę na kawę. Ale kofe­ina o tej porze spra­wi­łaby, że całe przed­po­łu­dnie leża­łaby ze wzro­kiem wbi­tym w sufit, z sze­roko otwar­tymi oczyma, nie mogąc się ruszyć ze zmę­cze­nia.

Ech, co mi tam, pomy­ślała i poszła do auto­matu.

Kawa była gorąca i dobrze jej zro­biła. Annika usia­dła na swoim miej­scu przy biurku dyżur­nego noc­nej zmiany i poło­żyła nogi na stole.

Małe podwójne mor­der­stwo we Fri­ham­nen, no cóż, bywa.

Podmu­chała w kawę.

Męż­czyźni zgi­nęli od strza­łów, co ozna­czało, że nie były to jakieś pijac­kie pora­chunki. Pijacy zabi­jają się nożami, butel­kami, pię­ściami, kop­nia­kami – albo spy­chają z bal­ko­nów. Gdyby mieli dostęp do broni, sprze­da­liby ją i za zaro­bione pie­nią­dze kupili wódkę.

Annika wypiła kawę jed­nym hau­stem, wyrzu­ciła pla­sti­kowy kubek, poszła do łazienki i napiła się wody.

Dwóch męż­czyzn. To z pew­no­ścią nie wska­zuje na mor­der­stwo ani na samo­bój­stwo, nie w por­cie Fri­ham­nen w cza­sie hura­ganu. Naj­praw­do­po­dob­niej można też wyklu­czyć zazdrość, raczej nie taki był motyw. Ozna­cza to, że spe­ku­la­cjom na temat moty­wów zabój­stwa nie będzie końca. Pora­chunki kry­mi­na­li­stów, począw­szy od gan­gów moto­cy­klo­wych, przez grupy mafijne aż po prze­stęp­stwa finan­sowe. Motywy poli­tyczne. Uwi­kła­nia mię­dzy­na­ro­dowe.

Annika wró­ciła do sie­bie. Jedno wie­działa z całą pew­no­ścią: na pewno nie będzie miała oka­zji się zbli­żyć do tej sprawy. W „Kvällspressen” będą się tym zaj­mo­wali inni. Wzięła płaszcz.

W week­endy nie było spe­cjal­nej poran­nej zmiany, co ozna­czało, że Jans­son zosta­wał w biu­rze do chwili, kiedy lokalne wyda­nia były gotowe do druku. Annika koń­czyła o szó­stej.

– Ole­wam to – powie­działa, gdy Jans­son ją mijał.

Wyglą­dał na pie­kiel­nie zmę­czo­nego. Chciał, żeby została.

– Nie pocze­kasz na gazetę? – zapy­tał.

Paczki przy­szły z dru­karni prze­syłką kurier­ską kwa­drans po roz­po­czę­ciu druku. Annika poki­wała głową i wezwała tak­sówkę. Pod­nio­sła się z miej­sca, wło­żyła kurtkę, sza­lik i ręka­wiczki.

– Mogła­byś przyjść wcze­śniej wie­czo­rem? – zawo­łał za nią Jans­son. – Poza­mia­tać po hura­ga­no­wym pie­kle?

Annika wzięła torbę i wzru­szyła ramio­nami.

– Czy ktoś tu ma życie pry­watne?

Tho­mas Samu­els­son deli­kat­nie dotknął brzu­cha żony. Dawna jędr­ność znik­nęła. Ciało pod jego pal­cami było gład­kie i cie­płe. Odkąd Ele­onor została sze­fową banku, nie miała czasu tre­no­wać tak inten­syw­nie jak daw­niej.

Powoli prze­su­nął rękę w dół, koli­stymi ruchami, przez pępek. Odna­lazł pachwinę, palec wska­zu­jący wsu­nął mię­dzy jej uda, doty­ka­jąc wło­sów, odnaj­du­jąc jej cie­płą wil­got­ność.

– Daj spo­kój – zamru­czała i odwró­ciła się tyłem.

Wes­tchnął, prze­łknął ślinę i poło­żył się na ple­cach. Pod­nie­ce­nie waliło w jego ciele jak młot. Splótł dło­nie, pod­ło­żył je pod głowę i wbił wzrok w sufit. Sły­szał, jak jej oddech znów staje się długi i spo­kojny. Ostat­nio nie miała na to ochoty.

Ziry­to­wany zrzu­cił z sie­bie koł­drę i nagi poszedł do kuchni, z peni­sem zwi­sa­ją­cym jak zwię­dły tuli­pan. Napił się wody z nie­umy­tej szklanki, nasy­pał kawy do nowego fil­tra, napeł­nił eks­pres wodą i wci­snął przy­cisk. Poszedł do ubi­ka­cji się wysi­kać. W lustrze zoba­czył swoje ster­czące na wszyst­kie strony włosy. Nada­wały mu wygląd nie­od­po­wie­dzial­nego faceta, co wła­ści­wie paso­wało do jego wieku. Wes­tchnął i prze­cze­sał czu­prynę pal­cami.

Za wcze­śnie na kry­zys wieku śred­niego, pomy­ślał. Do dia­bła, za wcze­śnie.

Poszedł z powro­tem do kuchni i sta­nął przy oknie, żeby popa­trzeć na morze. Było czarne. Sza­lało. Nocny hura­gan rwał grzywy fal. Zegar sło­neczny sąsiada prze­chy­lił się i leżał oparty o drzwi ich altany.

Jaki to ma sens?, zasta­no­wił się. Po co się czło­wiek tego trzyma?

Ogar­nęła go wielka, mroczna melan­cho­lia – musiał przy­znać, że gra­ni­czyła z uża­la­niem się nad sobą. Od okna wiało, cho­lerna fuszerka. Prze­szył go dreszcz. Wes­tchnął i poszedł po szla­frok. Ubie­gło­roczny pre­zent gwiazd­kowy od żony, zie­lono-biało-czer­wony, drogi, z ele­ganc­kiego domu towa­ro­wego. Dopa­so­wała do niego kap­cie, któ­rych ni­gdy nie nosił.

Eks­pres zabul­go­tał. Wyjął kubek z logo banku i włą­czył radio. Nada­wano poranny dzien­nik „Eko”. Znu­dzony, pomię­dzy drob­nymi łykami kawy wyła­wiał wia­do­mo­ści. Docie­rały do niego, nie robiąc szcze­gól­nego wra­że­nia. Hura­gan, który prze­szedł przez połu­dniową Szwe­cję, wyrzą­dził mnó­stwo szkód. Ludzie bez prądu. Firmy ubez­pie­cze­niowe obie­cują. Dwie osoby nie żyją. Strefa bez­pie­czeń­stwa w połu­dnio­wym Liba­nie. Kosowo.

Wyłą­czył radio, wyszedł do przed­po­koju, wło­żył kalo­sze i poszedł do skrzynki po gazetę. Wiatr szar­pał papier we wszyst­kie strony, wdzie­rał się pod szla­frok, zię­bił uda. Tho­mas przy­sta­nął na chwilę, zamknął oczy i wcią­gnął powie­trze. Było lodo­wate. Morze z pew­no­ścią zamar­z­nie.

Spoj­rzał na willę. Piękny dom, który zapro­jek­to­wali i zbu­do­wali rodzice Ele­onor. W kuchni na górze paliło się świa­tło, lampa nad sto­łem. Zapo­mniał już, jak się nazy­wał pro­jek­tant. Świa­tło było zie­lon­kawe i zimne, jak złe oko strze­gące morza. Mek­sy­kań­ska cegła o świ­cie lśniła sza­ro­ścią. Jego matka zawsze uwa­żała, że to naj­pięk­niej­szy dom w Vaxhol­mie. Gdy się wpro­wa­dzali, zapro­po­no­wała, że uszyje firanki do wszyst­kich pokoi, ale Ele­onor podzię­ko­wała, uprzej­mie, lecz zde­cy­do­wa­nie.

Wszedł do środka. Prze­wer­to­wał całą gazetę, nie potra­fiąc się sku­pić. Zatrzy­mał się jak zwy­kle na ogło­sze­niach o nie­ru­cho­mo­ściach. Pięć pokoi na Vasa­stan, we wszyst­kich piece kaflowe. Dwa pokoje na Sta­rówce, na pod­da­szu, z drew­nia­nymi bel­kami i wido­kiem na trzy strony świata. Domek w oko­li­cach Malmköpingu, z bali, prąd i woda w lecie, pro­mo­cja jesienna!

Usły­szał w gło­wie głos żony: Marzy­ciel! Gdy­byś poświę­cał połowę tego czasu, który mar­nu­jesz na prze­glą­da­nie ogło­szeń o miesz­ka­niach, na ana­lizę rynku akcji, był­byś milio­ne­rem.

Ona już była milio­nerką.

Zawsty­dził się. Prze­cież chciała dobrze. Jej miłość była jak skała. To w nim tkwił pro­blem, to on nie miał siły. Być może miała rację, że nie potra­fił sobie pora­dzić z jej suk­ce­sem. Może jed­nak powinni pójść do tego tera­peuty.

Porząd­nie zwi­nął gazetę. Ele­onor nie lubiła czy­tać już prze­czy­ta­nych arty­ku­łów. Poło­żył ją na sto­liczku z pocztą i cza­so­pi­smami. Potem poszedł z powro­tem do sypialni, zrzu­cił szla­frok i wsu­nął się pod koł­drę. Ele­onor prze­krę­ciła się we śnie, gdy poczuła przy sobie jego zimne ciało. Przy­cią­gnął ją do sie­bie i podmu­chał w jej miękką szyję.

– Kocham cię – powie­dział.

– Ja cie­bie też – zamru­czała.

Carl Wen­ner­gren i Ber­til Strand przy­byli do Fri­ham­nen odro­binę za późno. Kiedy zapar­ko­wali służ­bo­wego saaba foto­grafa, dostrze­gli karetki. Odjeż­dżały, mija­jąc ogro­dze­nia z taśm. Repor­ter nie mógł się powstrzy­mać od prze­kleń­stwa. Strand zawsze pro­wa­dził bar­dzo ostroż­nie. Jeź­dził pięć­dzie­siątką, a nawet trzy­dziestką, nawet kiedy na uli­cach nie było żywej duszy. Zro­zu­miał zna­czące spoj­rze­nie kolegi i ziry­to­wał się.

– Zacho­wu­jesz się jak baba – powie­dział.

Ruszyli truch­tem w kie­runku poli­cyj­nej taśmy. Widać było, że wciąż nie do końca się pogo­dzili po nie­daw­nej sprzeczce. Kiedy zbli­żyli się do poli­cjan­tów i świa­teł radio­wo­zów, zapo­mnieli o tym i rzu­cili się w wir wyda­rzeń.

Poli­cjanci szybko się uwi­nęli, hura­gan z pew­no­ścią pod­no­sił im poziom adre­na­liny.

Ogro­dzili spory teren, od płotu po lewej aż do biu­rowca z pra­wej strony portu. Ber­til Strand rozej­rzał się. Robi wra­że­nie. Pra­wie w środku mia­sta, a jed­nak zupeł­nie odizo­lo­wany. Dobre świa­tło, jas ne, ale cie­płe. Magiczne cie­nie.

Carl Wen­ner­gren zapiął płaszcz prze­ciw­desz­czowy. Cho­lera, jak zimno.

Nie byli w sta­nie doj­rzeć ofiar. Poroz­rzu­cane rupie­cie, karetki i poli­cjanci zasła­niali im widok. Repor­ter tupał nogami. Pod­cią­gnął do uszu ramiona, ręce wbił w kie­sze­nie. Nie­na­wi­dził ran­nej zmiany. Foto­graf wyło­wił z ple­caka apa­rat i tele­obiek­tyw i ruszył wzdłuż taśm ota­cza­ją­cych teren. Po lewej stro­nie udało mu się zro­bić kilka nie­złych zdjęć: mun­du­rowi z pro­filu, czarne ciała ofiar, ubrani po cywil­nemu tech­nicy w czap­kach z dasz­kiem.

– Gotowe! – zawo­łał do repor­tera.

Nos Carla Wen­ner­grena zro­bił się nie­mal czer­wony. Z czubka zwi­sała mała prze­zro­czy­sta kro­pla.

– Co za potworne miej­sce na śmierć – powie­dział.

– Jeśli chcemy coś wrzu­cić do lokal­nych wydań, to czas spa­dać – powie­dział Strand.

– Ale ja nie jestem jesz­cze gotowy – odpo­wie­dział Wen­ner­gren. – Nawet nie zaczą­łem.

– No to zadzwo­nisz z samo­chodu. Albo z redak­cji. Pospiesz się i powdy­chaj tro­chę tutej­szych zapa­chów, żebyś mógł dopra­wić tekst.

Foto­graf poszedł w kie­runku samo­chodu, jego ple­cak pod­ska­ki­wał. Repor­ter pospie­szył za nim. Całą drogę do Marie­berga mil­czeli.

Anders Schy­man z iry­ta­cją zamknął biu­le­tyn agen­cji pra­so­wej TT. Był jak nar­ko­tyk. Kom­pu­ter można było usta­wić tak, żeby tele­gramy wyska­ki­wały tema­tycz­nie: kraj, zagra­nica, sport, feature, ale on wolał mieć wszystko w tym samym koszu. Chciał widzieć wszystko naraz.

Prze­szedł się po swoim cia­snym biu­rze, pogim­na­sty­ko­wał ramiona. Usiadł na sofie i wyjął świeżą gazetę, doda­tek o hura­ga­nie. Poki­wał z zado­wo­le­niem głową. Działy zro­zu­miały, o jaką współ­pracę mu cho­dziło. Jans­son mówił, że Annika Bengt­zon zajęła się orga­ni­za­cją cało­ści i wszystko poszło świet­nie.

Annika Bengt­zon, pomy­ślał i wes­tchnął.

Młoda redak­torka przy­pad­kiem i w przy­krych oko­licz­no­ściach wywarła duży wpływ na jego pozy­cję w gaze­cie. On i Annika Bengt­zon dołą­czyli do redak­cji w odstę­pie zale­d­wie kilku tygo­dni. Jego pierw­sze star­cie z resztą kie­row­nic­twa doty­czyło wła­śnie jej. Cho­dziło o dłu­gie zastęp­stwo za cię­żarną dzien­ni­karkę z działu wia­do­mo­ści. Uwa­żał, że Annika Bengt­zon jest naj­lep­szą kan­dy­datką. Ow­szem, była za młoda, zbyt nie­doj­rzała, zbyt poryw­cza, bra­ko­wało jej rutyny, ale i tak uwa­żał, że ma ogromny poten­cjał. Być może nie miała zbyt wiel­kiej wie­dzy, ale zawsze postę­po­wała etycz­nie. Jej pra­wość mogła być przy­kła­dem dla innych. Była szybka i miała nie­na­ganny styl. Poza tym parła do przodu jak czołg, co u repor­tera popo­łu­dniówki jest cechą bar­dzo pożą­daną. Jeśli nie uda­wało jej się obejść prze­szkody, szła pro­sto na nią, ni­gdy się nie pod­da­wała.

Reszta kie­row­nic­twa, poza sze­fem noc­nej zmiany Jans­so­nem, nie podzie­lała jego zda­nia. Chcieli zatrud­nić Carla Wen­ner­grena, syna jed­nego z człon­ków zarządu. Carl był przy­stojny i bogaty, ale jego morale pozo­sta­wiało wiele do życze­nia. Roz­mi­jał się z prawdą i liczył na fory za konek­sje. Schy­man nie rozu­miał, dla­czego reszta kie­row­nic­twa nie widzi w jego posta­wie nic kon­tro­wer­syj­nego.

Kie­row­nic­two „Kvällspressen” sta­no­wili wyłącz­nie biali hete­ro­sek­su­alni męż­czyźni w śred­nim wieku, z samo­cho­dami i nie­złymi docho­dami. Byli przed­sta­wi­cie­lami tych, dla któ­rych robili gazetę. Schy­man miał wra­że­nie, że Wen­ner­gren przy­po­mina im ich samych, kiedy byli mło­dzi, a może nawet pozwala mieć ilu­zję, że sami są mło­dzi.

W końcu zna­lazł miej­sce dla Anniki – zastęp­stwo za cię­żarną redak­torkę w zespole Jans­sona. Annika chęt­nie przy­stała na tę pro­po­zy­cję. Musiał się kłó­cić z kie­row­nic­twem, żeby się na to zgo­dzili. Ta sprawa pozwo­liła mu zade­mon­stro­wać, że potrafi dzia­łać. Ale skoń­czyło się fatal­nie.

Kilka dni po obję­ciu sta­no­wi­ska dziew­czyna zabiła swo­jego chło­paka, ude­rza­jąc go w głowę żela­zną rurą. Chło­pak zachwiał się i wpadł do pieca w fabryce. Już pierw­sze plotki mówiły o dzia­ła­niu w samo­obro­nie, ale Schy­man pamię­tał dokład­nie, co czuł, gdy się o wszyst­kim dowie­dział. Chciał się zapaść pod zie­mię. Myślał: to się nazywa posta­wić na złego konia. Zadzwo­niła do niego wie­czo­rem. Mówiła mało, była w szoku. Potwier­dziła, że plotki są praw­dziwe. Została prze­słu­chana i poin­for­mo­wana, że jest podej­rzana o spo­wo­do­wa­nie śmierci czło­wieka, ale nie zatrzy­mano jej. Przez kilka tygo­dni, do czasu zakoń­cze­nia docho­dze­nia, miała miesz­kać w chatce w lesie. Chciała tylko spy­tać, czy ma jesz­cze pracę w „Kvällspressen”.

Powie­dział jej, jak było, że oczy­wi­ście zosta­nie przy­jęta na zastęp­stwo, nawet jeśli nie­któ­rym w redak­cji się to nie podoba, bo nie jest fawo­rytką związ­ków zawo­do­wych. Sąd może uznać to zda­rze­nie za wypa­dek. Jeśli zosta­nie oskar­żona o spo­wo­do­wa­nie wypadku, w wyniku któ­rego ktoś stra­cił życie, będzie to godne ubo­le­wa­nia, ale nie będzie pod­stawą do wypo­wie­dze­nia umowy o pracę. Jeżeli zosta­nie ska­zana na dłuż­szą odsiadkę, trudno mu będzie zacho­wać dla niej etat. Musi być tego świa­doma.

Annika roz­pła­kała się. Wal­czył z pokusą, żeby na nią nakrzy­czeć, zwy­my­ślać ją, że jest nie­zdarna, że go wciąga w to całe bagno.

– Nie wsa­dzą mnie do wię­zie­nia – szep­nęła do słu­chawki. – To była kwe­stia: albo ja, albo on. Zabiłby mnie, gdy­bym go nie ude­rzyła. Pro­ku­ra­tor o tym wie.

Zaczęła pra­co­wać na noc­nej zmia­nie, tak jak zostało usta­lone. Była blada i szczu­pła, wyglą­dała źle. Roz­ma­wiała cza­sami z Schy­ma­nem, z Jans­so­nem, z Berit, z Foto-Pel­lem i innymi, ale zwy­kle trzy­mała się na ubo­czu. Według Jans­sona robiła świetną robotę, prze­ra­biała tek­sty, doda­wała, spraw­dzała fakty, opi­sy­wała zdję­cia i wymy­ślała tytuły na pierw­sze strony. I ni­gdy nie robiła wokół sie­bie szumu. Plotki uci­chły wcze­śniej, niż Schy­man myślał. Gazeta codzien­nie zaj­mo­wała się mor­der­stwami i skan­da­lami. Nie można zbyt długo roz­trzą­sać czy­jejś śmierci. Są gra­nice.

Sprawa zna­nego z mal­tre­to­wa­nia kobiet hoke­isty Svena Mats­sona z Hälleforsnäs nie była dla poli­cji z Eskil­stuny szcze­gól­nie ważna. Annikę oskar­żono o zabój­stwo lub spo­wo­do­wa­nie śmierci. Wyrok ogło­szono przed rokiem, pod koniec czerwca. Annika została uwol­niona od zarzutu zabój­stwa, ale ska­zano ją za spo­wo­do­wa­nie śmierci. Karą był nad­zór kura­tora. W ramach tej kary przez pewien czas musiała uczest­ni­czyć w tera­pii, ale, o ile Schy­man wie­dział, w krę­gach sądo­wych cała sprawa poszła w nie­pa­mięć bar­dzo szybko.

Redak­tor naczelny pod­szedł do swo­jego biurka i otwo­rzył biu­le­tyn agen­cji pra­so­wej TT. Prze­biegł wzro­kiem ostat­nie infor­ma­cje. Powoli nad­cho­dziły nie­dzielne wyniki spor­towe, dal­sze infor­ma­cje o następ­stwach hura­ganu, kilka powtó­rek wia­do­mo­ści z soboty. Znów wes­tchnął. Wszystko się kręci, nie będzie końca, ni­gdy i ni­gdzie. Tym­cza­sem gazetę znów cze­kała reor­ga­ni­za­cja.

Redak­tor naczelny Tor­stens­son chciał stwo­rzyć nowy poziom kie­row­nic­twa, scen­tra­li­zo­wać podej­mo­wa­nie decy­zji. Taki model dzia­łał już w „Kon­kur­ren­ten” i wielu innych ogól­no­kra­jo­wych mediach. Tor­stens­son posta­no­wił, że przy­szedł czas, aby go wpro­wa­dzić także w „Kvällspressen”. Miało to uczy­nić gazetę „nowo­cze­snym” przed­się­bior­stwem. Schy­man był w roz­terce. Ten plan bez wąt­pie­nia zapo­wia­dał kata­strofę. Spa­dek nakładu. Słabe wyniki finan­sowe. Coraz bar­dziej nie­za­do­wo­lone miny człon­ków zarządu. Redak­cja wyru­szała na spo­tka­nie ze sztor­mem, mając w ręku kiep­ski ster i na wpół zepsuty radar. Prawda była taka, że „Kvällspressen” nie wie­działa, dokąd i dla­czego zmie­rza. Schy­man orga­ni­zo­wał roz­liczne semi­na­ria i kon­fe­ren­cje na temat uwa­run­ko­wań i odpo­wie­dzial­no­ści mediów, ale nie udało mu się dotrzeć do zbio­ro­wej świa­do­mo­ści z prze­sła­niem, gdzie prze­bie­gają gra­nice. Co prawda, odkąd przy­szedł do gazety, uda­wało się uni­kać zda­rza­ją­cych się wcze­śniej publi­cy­stycz­nych kata­strof, ale napra­wia­nie szkód szło bar­dzo powoli.

Do tego – i to mar­twiło go bar­dziej, niż chciał się przy­znać – Tor­stens­son wyga­dał się, że czeka na niego cie­kawa praca w Bruk­seli. Być może wła­śnie dla­tego potrzeba reor­ga­ni­za­cji była tak pilna. Chciał zosta­wić po sobie ślad. Po reor­ga­ni­za­cji Bóg jeden domy­śliłby się, jak nie­wiele naczelny zro­bił dla gazety na polu dzia­łal­no­ści publi­cy­stycz­nej.

Schy­man wes­tchnął ciężko. Nie­cier­pli­wym ruchem zamknął biu­le­tyn.

Wkrótce coś się musi wyda­rzyć.

***

Kiedy się obu­dziła, pokój tonął w ciem­no­ściach. Krótki dzień ustą­pił nocy, a ona pociła się i wier­ciła w łóżku. Nie powinna była pić tego ostat­niego kubka kawy. Wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów. Leżała bez ruchu, zasta­na­wia­jąc się, jak się czuje. Nic jej nie bolało. Głowę miała tro­chę ciężką, ale to od cią­głego myle­nia dnia z nocą. Spoj­rzała w szary, popla­miony sufit. Poprzedni loka­tor poma­lo­wał go farbą winy­lową, nie zdzie­ra­jąc uprzed­nio kle­jówki, w wyniku czego cała powierzch­nia popę­kała w różne wzory. Wodziła wzro­kiem wzdłuż nie­re­gu­lar­nych pęk­nięć. Zna­la­zła motyla, samo­chód, tru­pią czaszkę. Nagle w lewym uchu usły­szała szum, odgłos samot­no­ści, raz wyż­szy, raz niż­szy.

Wes­tchnęła. Musi iść siu­siu, to takie uciąż­liwe. Wstała z łóżka i poczuła pod sto­pami szorst­kie drewno. Cza­sami wbi­jały jej się drza­zgi. Wcią­gnęła szla­frok. Mate­riał był jedwa­bi­sty i chło­dził jej skórę. Wzdry­gnęła się. Otwo­rzyła drzwi i wsłu­chała się w odgłosy docho­dzące z klatki scho­do­wej. Poza dźwię­kiem roz­brzmie­wa­ją­cym w jej uchu nie było sły­chać nic. Szybko podrep­tała pół pię­tra w dół, do wspól­nej toa­lety. Pod sto­pami poczuła zimno, ale nie miała siły się tym przej­mo­wać.

Gdy wró­ciła, owiało ją zimne powie­trze. Cien­kie firanki powie­wały, cho­ciaż nie wie­trzyła pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i powiew zamarł. Wytarła stopy o dywan w holu i weszła do salonu.

Jedna z gór­nych szyb stłu­kła się w nocy od porywu wia­tru, a może ude­rzył w nią jakiś prze­la­tu­jący przed­miot. Zewnętrzna szyba zupeł­nie wyle­ciała z ramy, a z wewnętrz­nej zostały resztki. Na pod­ło­dze leżały kawałki tynku i szkła. Ogar­nęła wzro­kiem spu­sto­sze­nie, przy­mknęła oczy i prze­tarła dło­nią czoło.

Nor­malka, pomy­ślała. Nie miała nawet siły sfor­mu­ło­wać słowa „szklarz”.

Chłód cią­gnął po nogach, wyszła więc z salonu i usia­dła w kuchni. Opa­dła na krze­sło i wyj­rzała przez okno. Zaj­rzała wprost do miesz­ka­nia na trze­cim pię­trze domu sto­ją­cego naprze­ciwko. Miesz­ka­nie było uży­wane przez jedną z firm budow­la­nych jako lokal gościnny. W okna łazienki wsta­wiono pia­sko­wane szyby. Ludzie, któ­rzy tam miesz­kali, przez jedną czy dwie noce nie zda­wali sobie sprawy, że ich widać, gdy sie­dzą w toa­le­cie. Gdy tylko zapa­lali świa­tło, fali­ste kon­tury ich syl­we­tek maja­czyły za szybą. W ciągu ponad dwóch lat widziała klien­tów firmy kocha­ją­cych się, robią­cych kupę i zmie­nia­ją­cych tam­pony. Na początku była tym nieco zaże­no­wana, ale po jakimś cza­sie stwier­dziła, że to nawet zabawne. Potem zaczęło ją to iry­to­wać: nie chciała widzieć, jak ktoś sika, kiedy ona je kola­cję. Teraz było jej to pra­wie obo­jętne. W miesz­ka­niu rza­dziej ktoś noco­wał. Dom był znisz­czony, nie było w nim nic szcze­gól­nego do poka­zy­wa­nia. Teraz okno było szare i nieme, puste.

W nocy ze ściany domu odpa­dło sporo tynku. Leżał na podwó­rzu zmie­szany z mazi­stą śnieżną breją. Na pierw­szym pię­trze wiatr wybił dwie szyby. Wstała, pode­szła do okna, spoj­rzała na czarne dziury w dole, takie same jak u niej. Kuchenny grzej­nik elek­tryczny grzał jej nogi. Stała, aż zaczął ją parzyć. Nie była głodna, cho­ciaż powinna. Wypiła tro­chę wody pro­sto z kranu.

Jak mi dobrze, pomy­ślała. Mam wszystko, czego mi trzeba.

Znów poszła do pokoju, nie mogła sobie zna­leźć miej­sca. Usia­dła na kana­pie z nogami na poduszce, ramio­nami objęła kolana, zako­ły­sała się. Oddy­chała głę­boko. Wdech, wydech, wdech, wydech. Było dość zimno. W budynku nie było cen­tral­nego ogrze­wa­nia. Grzej­niki, które kupiła, mogły naj­wy­żej utrzy­mać cie­pło, nawet gdy szyby w oknach były całe. Ciąg powie­trza sza­lał po pustej pod­ło­dze. Wszystko, co miała, kupiła w Myrorna albo Ikei, nic nie dzie­liło z nią prze­szło­ści.

Rozej­rzała się po pokoju. Koły­sała się i koły­sała. Patrzyła, jak cie­nie gonią się po ścia­nach. Czy­ste świa­tło, które tak kochała, nie było już białe. Błysz­cząca mato­wość ścian, która kie­dyś tak pięk­nie pochła­niała i odda­wała świa­tło, wyschła i stała się niema. Dzień nie się­gał już w głąb jej pokoju. Wszystko stało się szare, na prze­kór porze roku. Powie­trze było cięż­kie i głu­che, jak wata.

Sofa iry­to­wała ją. Szorstki mate­riał zosta­wiał ślady na jej poślad­kach. Idąc z powro­tem do sypialni, podra­pała się lekko. Wsu­nęła się w prze­po­coną pościel. Nacią­gnęła na głowę koł­drę. Było wil­gotno. Szybko zro­biło jej się gorąco, czuła kwa­śnawy zapach. Har­droc­ko­wiec z par­teru włą­czył swoją wieżę, bas roz­cho­dził się po kamien­nych ścia­nach i wstrzą­sał jej łóż­kiem. Znów usły­szała w uchu ten dźwięk. Widziała iry­tu­jące świa­tło, zmu­szała się do leże­nia. Do początku zmiany zostało jesz­cze wiele godzin.

Odwró­ciła się do ściany i wpa­try­wała się w tapetę pokrytą cienką war­stwą bia­łej pod­kła­do­wej farby, przez którą prze­świ­ty­wał stary wzór – meda­liony. Sąsie­dzi z prze­ciwka wró­cili do domu. Sły­szała, jak cho­dzą i się śmieją. Przy­kryła głowę poduszką. Stłu­miła śmie­chy. Ton w uchu sta­wał się coraz wyż­szy.

Chcę spać, pomy­ślała. Daj­cie mi tylko chwilę pospać, to może będę mogła ruszyć dalej.

Męż­czy­zna sie­dzący przy barze zapa­lił papie­rosa, zacią­gnął się głę­boko i poczuł przy­pływ paniki. Nie wie­dział, które uczu­cie jest sil­niej­sze: wście­kłość z powodu zdrady, strach przed jej skut­kami, wstyd, że został oszu­kany, czy nie­na­wiść do win­nych.

Zemści się. O, do dia­bła, słono za to zapłacą.

Wypa­lił papie­rosa w dwie minuty. Został z niego tylko długi, żarzący się kawa­łek popiołu, zwi­sa­jący na końcu jak kieł­ba­ska. Zgniótł go na pod­ło­dze i gestem zamó­wił następną kolejkę. Jesz­cze tylko ta jedna, musi być przy­tomny, ważne, żeby mógł się poru­szać. Prze­chy­lił szklankę, fute­rał przy­jem­nie ocie­rał się o pachę. Cho­lera, czuł, że jest śmier­tel­nie nie­bez­pieczny.

Wyja­śnie­nie, pomy­ślał. Muszę wymy­ślić dia­bel­nie dobre wytłu­ma­cze­nie, dla­czego wszystko poszło tak źle.

Chciał zamó­wić jesz­cze jedną kolejkę, ale powstrzy­mał się z ręką w górze.

– Kawę. Czarną.

Nic mu w tej histo­rii nie paso­wało. Nie rozu­miał, co się stało, i nie miał poję­cia, jak zdoła to wyja­śnić zwierzch­ni­kom. Zażą­dają cał­ko­wi­tego zadość­uczy­nie­nia. Pro­ble­mem nie są trupy, nawet jeśli zawsze lepiej uni­kać tego rodzaju błę­dów. Mor­der­stwo przy­ciąga uwagę poli­cji i spra­wia, że przez dłuż­szy czas trzeba się mieć na bacz­no­ści. Pro­ble­mem jest cię­ża­rówka. Nie wystar­czyło zlo­ka­li­zo­wać ładu­nek i zro­bić z nim porzą­dek. Będzie musiał oso­bi­ście oczy­ścić atmos­ferę wokół zaj­ścia i poza­mia­tać po spar­ta­czo­nej robo­cie. Ktoś zaka­blo­wał. Musi zna­leźć ładu­nek i tego, kto go upłyn­nił.

Jak­kol­wiek by kom­bi­no­wał, docho­dził do wnios ku, że wszystko kręci się wokół tej kobiety. Musiała być w to zamie­szana, w prze­ciw­nym razie nie byłoby jej tam.

Wypił kawę jak drinka, jed­nym hau­stem. Opa­rzył sobie prze­łyk.

– Nie żyjesz, dziwko.

Świa­tło w win­dzie było zimne jak zwy­kle. Annika wyglą­dała w nim jak śnięta ryba. Przy­mknęła oczy, żeby nie patrzeć na swoje odbi­cie w lustrze. Nie mogła zasnąć, więc poszła do parku Rålambshov, szu­kać powie­trza i świa­tła. Nada­rem­nie. Zie­mia była miękka i ubita przez deszcz i tysiące stóp, kle­ista i brą­zowa. Poszła do redak­cji.

W nie­dzielne popo­łu­dnia w redak­cji było pusto. Pode­szła do swo­jego biurka. Szef działu wia­do­mo­ści Ingvar Johans­son sie­dział tuż obok i roz­ma­wiał przez tele­fon. Zatrzy­mała się i zamiast do sie­bie skie­ro­wała się do działu kry­mi­nal­nego. Z pustką w gło­wie opa­dła na krze­sło Berit Ham­rin i zadzwo­niła do babci.

Star­sza pani była w domu, w Hälleforsnäs. Robiła pra­nie.

– Co tam u cie­bie? – zapy­tała. – Prze­wiało cię?

Annika roze­śmiała się.

– Tak, żebyś wie­działa. Jedna szyba odfru­nęła z wia­trem.

– Ale nic ci się nie stało? – powie­działa sta­ruszka z tro­ską.

Annika znów się zaśmiała.

– Nie, skąd, nie roz­czu­laj się tak. A jak tam u cie­bie? Las jesz­cze stoi?

Bab­cia wes­tchnęła.

– Jakoś stoi, ale sporo drzew się prze­wró­ciło. Rano przez jakiś czas nie mie­li­śmy prądu, ale teraz włą­czyli. Kiedy przy­je­dziesz?

Bab­cia Anniki miała domek w majątku Harp­sund. Otrzy­mała go po wielu latach bycia gospo­dy­nią w repre­zen­ta­cyj­nej, rekre­acyj­nej posia­dło­ści pre­miera. Była to mała chatka bez prądu i wody. Annika spę­dzała tam wszyst­kie waka­cje, odkąd pamię­tała.

– Pra­cuję dzi­siaj i potem jesz­cze jedną noc, więc przy­jadę do cie­bie we wto­rek po połu­dniu – powie­działa Annika. – Czy mam coś kupić i przy­wieźć?

– Nie, nic – powie­działa bab­cia. – Weź sie­bie. To wszystko, czego potrze­buję.

– Tęsk­nię za tobą – powie­działa Annika.

Wzięła gazetę i przej­rzała ją z obo­wiązku. Dzi­siej­sze wyda­nie „Kvällspressen” było cał­kiem nie­złe. Arty­kuły o hura­ga­nie znała, więc je pomi­nęła. Nato­miast tekst Carla Wen­ner­grena o podwój­nym mor­der­stwie we Fri­ham­nen nie oka­zał się wiel­kim dzie­łem. Napi­sał, że męż­czyźni zostali postrze­leni w głowy i że poli­cja wyklu­czyła samo­bój­stwo. Aha. Dalej opi­sy­wał Fri­ham­nen, nawet dość poetycko. Naj­wy­raź­niej prze­szedł się po por­cie i poroz­glą­dał się. Był „pięk­nie pod­nisz­czony” i pano­wała w nim „kon­ty­nen­talna atmos­fera”.

– Cześć, piękna, que pasa?

Annika prze­łknęła ślinę.

– Cześć, Sjölander – powie­działa.

Szef działu kry­mi­nal­nego usiadł na biurku tuż przy niej. Czuł się jak u sie­bie w domu.

– Jak leci?

Annika spró­bo­wała się uśmiech­nąć.

– Dzięki, dobrze. Tro­chę jestem zmę­czona.

Klep­nął ją lekko w ramię i mru­gnął.

– Ciężka noc, hę?

Wstała, wzięła swoją gazetę, zgar­nęła torbę i kurtkę.

– Jak cho­lera – powie­działa. – Ja sama i sied­miu face­tów.

Sjölander zare­cho­tał.

– Wiesz, jak się utrzy­my­wać w for­mie.

Poma­chała mu gazetą przed nosem.

– Pra­co­wa­łam – wyja­śniła. – Co się dzieje we Fri­ham­nen?

Patrzył na nią przez kilka sekund, odgar­nął włosy z czoła.

– Przy cia­łach nie zna­le­ziono nic, co by pozwa­lało je ziden­ty­fi­ko­wać – odpo­wie­dział. – Żad­nych klu­czy, pie­nię­dzy, broni, gumy do żucia czy pre­zer­wa­tyw.

– Ogo­ło­ceni ze wszyst­kiego – powie­działa Annika.

Sjölander przy­tak­nął.

– Poli­cja nie ma się czego trzy­mać. Nie wia­domo nawet, kim są. Ich odci­sków pal­ców nie ma w szwedz­kich reje­strach.

– Więc nie mają bla­dego poję­cia kto to? A ich rze­czy?

Szef działu kry­mi­nal­nego pod­szedł do swo­jego biurka i włą­czył kom­pu­ter.

– Kurtki, dżinsy i buty wło­skie, fran­cu­skie i ame­ry­kań­skie, ale na kale­so­nach napis cyry­licą.

Annika spoj­rzała na niego.

– Zagra­niczne, mar­kowe ciu­chy – powie­działa – ale tania, kra­jowa bie­li­zna. Były Zwią­zek Radziecki, Jugo­sła­wia albo Buł­ga­ria.

– Masz tro­chę nosa do kry­mi­nału, co nie? – powie­dział i zachi­cho­tał.

Wie­dział, wszy­scy wie­dzieli. Wzru­szyła ramio­nami.

– Wiesz, jak to jest. Takie rysy ni­gdy nie zni­kają.

Odwró­ciła się i ruszyła do biurka szefa noc­nej zmiany. Usły­szała, jak Sjölander par­sk­nął. Dla­czego daję się w to wcią­gać?, pomy­ślała.

Włą­czyła kom­pu­ter sto­jący na prawo od biurka Jans­sona, usia­dła na krze­śle, pod­cią­gnęła nogi i oparła brodę na kola­nie. Chciała spraw­dzić, czy coś się wyda­rzyło. Cze­kała cier­pli­wie, aż wszyst­kie pro­gramy się uru­cho­mią. Kiedy wszystko było gotowe, otwo­rzyła biu­le­tyn. Czy­tała, spraw­dzała, kli­kała.

– Słu­chaj, Bengt­zon! Jaki masz wewnętrzny?

Zer­k­nęła za sie­bie i zoba­czyła, że Sjölander macha słu­chawką. Podała mu numer i zaraz potem usły­szała w słu­chawce jego głos:

– Jakaś babka chce poroz­ma­wiać o pomocy socjal­nej. Wspo­mniała o cier­pią­cych kobie­tach – powie­dział kry­mi­nalny. – Nie zdążę tego teraz wziąć. To, jak by nie było, twoja działka, he, he. Możesz?

Zamknęła oczy, wes­tchnęła, prze­łknęła ślinę.

– Wła­ści­wie jesz­cze nie pra­cuję – powie­działa. – Chcia­łam poprze­glą­dać…

– Weź­miesz to czy mam ją spła­wić?

Uff.

– Okej, prze­łącz ją.

Usły­szała chłodny, spo­kojny głos.

– Halo? Chcę poroz­ma­wiać z kimś pouf­nie.

– Wszyst­kie tele­fony do gazety są poufne – powie­działa Annika i prze­bie­gła wzro­kiem biu­le­tyn TT. – O co cho­dzi?

Klik, klik – remis w der­bach.

– Nie jestem zupeł­nie pewna, czy dobrze się dodzwo­ni­łam. Cho­dzi o nowy rodzaj dzia­łal­no­ści, nowy spo­sób chro­nie­nia zagro­żo­nych osób.

Annika prze­rwała czy­ta­nie.

– Ach tak? To zna­czy?

Kobieta zawa­hała się.

– Mam infor­ma­cje o zupeł­nie nowym spo­so­bie poma­ga­nia zagro­żo­nym oso­bom, o urzą­dza­niu im nowego życia. Więk­szość ludzi nie wie, jak to działa, ale zosta­łam upo­waż­niona do prze­ka­za­nia tej infor­ma­cji mediom. Chcia­ła­bym to zro­bić na spo­koj­nie, mieć wszystko pod kon­trolą i zasta­na­wiam się, czy jest w waszej gaze­cie ktoś, do kogo mogła­bym się zwró­cić.

Nie chciała słu­chać, nie chciała się tym zaj­mo­wać. Gapiła się w ekran: ludzie na­dal bez prądu, kolejne ataki bom­bowe w Gro­znym. Oparła głowę na dłoni.

– Może pani przy­słać list albo faks? – zapy­tała.

Kobieta długo mil­czała.

– Halo? – powie­działa Annika, gotowa z ulgą odło­żyć słu­chawkę.

– Chcia­ła­bym się spo­tkać z kimś, z kim mogła­bym bez­piecz­nie poroz­ma­wiać – powie­działa kobieta.

Annika sku­liła się, opie­ra­jąc o biurko.

– To nie­moż­liwe – powie­działa. – Nikogo tu teraz nie ma.

– No a pani?

Odgar­nęła włosy, szu­ka­jąc wymówki.

– Zanim kogoś wyślemy, musimy wie­dzieć, o co cho­dzi – powie­działa.

Kobieta znów zamil­kła. Annika wes­tchnęła i spró­bo­wała zakoń­czyć roz­mowę.

– Jeśli to wszystko, to…

– Czy wie pani, że są ludzie, któ­rzy żyją pod zie­mią, dzi­siaj, tutaj, w Szwe­cji? – zapy­tała kobieta cicho. – Kobiety i dzieci mal­tre­to­wane, źle trak­to­wane?

O nie, tylko nie to, pomy­ślała Annika.

– Dzię­kuję za tele­fon – powie­działa – ale dziś nie­stety nie jeste­śmy w sta­nie się tym zająć.

Kobieta pod­nio­sła głos.

– Chciała pani odło­żyć słu­chawkę? Zigno­ro­wać mnie i to, co robię? Wie pani, ilu ludziom pomo­głam? Czy ma pani w nosie kobiety, któ­rym dzieje się krzywda? Wy, dzien­ni­ka­rze, sie­dzi­cie w tych swo­ich redak­cjach i nie rozu­mie­cie niczego, co dzieje się ze spo­łe­czeń­stwem.

Annika poczuła, że kręci jej się w gło­wie i robi duszno.

– Nic pani o mnie nie wie – powie­działa.

– Wszyst­kie media są takie same, wszę­dzie. Myśla­łam, że „Kvällspressen” jest lep­sza od tych ele­ganc­kich gazet, ale pani też się nie przej­muje mal­tre­to­wa­nymi i nara­żo­nymi na nie­bez­pie­czeń­stwo kobie­tami i dziećmi.

Krew zaszu­miała jej w gło­wie.

– Pro­szę mi nie mówić, że pani wie, czym się przej­muję – powie­działa o wiele za gło­śno. – Niech pani nie mówi o rze­czach, o któ­rych nic pani nie wie.

– Dla­czego nie chce pani mnie wysłu­chać?

Sły­chać było, że jest obra­żona.

Annika zasło­niła twarz rękoma. Cze­kała.

– Cho­dzi o ludzi, któ­rzy muszą się ukry­wać – powie­działa kobieta. – Gro­żono im śmier­cią, strasz­nie się boją. Choćby nie wiem jak pró­bo­wali się ukryć, zawsze ktoś lub coś spra­wia, że można ich wytro­pić: sekre­tarka z pomocy spo­łecz­nej, sąd, konto w banku, przed­szkole…

Annika się nie odzy­wała, słu­chała w mil­cze­niu.

– Więk­szość to oczy­wi­ście kobiety i dzieci, jak zapewne pani rozu­mie – cią­gnęła kobieta. – To w naszym spo­łe­czeń­stwie grupa naj­więk­szego ryzyka. Inni zastra­szani to świad­ko­wie, osoby, które wyco­fały się z sekt albo ści­gane przez mafię, dzien­ni­ka­rze, któ­rzy napi­sali dema­sku­jące arty­kuły, ale przede wszyst­kim są to, rzecz jasna, kobiety i dzieci, któ­rym grozi śmierć.

Annika z waha­niem wzięła do ręki dłu­go­pis i zaczęła noto­wać.

– Jeste­śmy grupą – powie­działa kobieta – która zaj­muje się tą nową dzia­łal­no­ścią. Jestem jej sze­fową. Jest pani tam jesz­cze?

Annika chrząk­nęła.

– Czym się róż­ni­cie od tra­dy­cyj­nego pogo­to­wia dla kobiet?

Kobieta wes­tchnęła, nieco zre­zy­gno­wana.

– Wszyst­kim. Pogo­to­wie dla kobiet działa dzięki skrom­nym środ­kom publicz­nym. Nie mają wystar­cza­ją­cych zaso­bów, aby robić to co my. Jeste­śmy czy­sto pry­watną ini­cja­tywą z zupeł­nie innymi moż­li­wo­ściami.

Dłu­go­pis prze­stał pisać. Annika wyrzu­ciła go do kosza i wzięła nowy.

– To zna­czy jakimi?

– Nie chcia­ła­bym roz­ma­wiać o tym przez tele­fon. Może mogłaby pani się ze mną spo­tkać?

Annika się sku­liła. Nie chciała, nie miała siły.

– Bengt­zon!

Ingvar Johans­son sta­nął przed nią znie­nacka.

– Chwi­leczkę – powie­działa do słu­chawki i przy­ło­żyła ją do piersi. – Słu­cham?

– Jeśli nie masz nic do roboty, to może mogła­byś powpi­sy­wać to tutaj?

Szef działu wia­do­mo­ści pod­su­nął jej pod nos plik wydru­ków z wyni­kami spor­to­wymi niż­szych lig. To pyta­nie było jak poli­czek. Nie, do cho­lery cięż­kiej! Mają zamiar zrzu­cać na nią to, co robiła jako czter­na­sto­latka w „Katri­ne­holms-Kuri­ren”? Ma sie­dzieć i wkle­py­wać w tabelki wyniki? Odwró­ciła się do Johans­sona ple­cami, pod­nio­sła słu­chawkę i powie­działa:

– Mogła­bym się z panią spo­tkać teraz, zaraz.

Kobieta ucie­szyła się.

– Już dziś? To świet­nie!

Annika zagry­zła wargi. Czuła na swo­ich bar­kach wzrok Johans­sona.

– Gdzie chcia­łaby pani się spo­tkać? – spy­tała.

Kobieta wymie­niła nazwę hotelu na przed­mie­ściu. Annika jesz­cze ni­gdy tam nie była.

– Za godzinę?

Kiedy odło­żyła słu­chawkę, Ingvara Johans­sona już nie było. Szybko wcią­gnęła kurtkę, prze­rzu­ciła torbę przez ramię, zaj­rzała do pokoju ochrony. Żad­nego z samo­cho­dów redak­cyj­nych oczy­wi­ście nie było, więc zadzwo­niła po tak­sówkę. W wol­nym cza­sie będzie robiła to, co chce.

Wypeł­niaj swoje cho­lerne tabelki sam, kuta­sie.

– Jesteś gotowy, kocha­nie?

Żona stała w drzwiach do bawialni, w płasz­czu, wcią­gała ręka­wiczki z jagnię­cej skóry.

Usły­szał zdzi­wie­nie w swoim gło­sie.

– Na co?

Z iry­ta­cją szar­pała cienką skórkę ręka­wi­czek.

– Spo­tka­nie miesz­kań­ców – powie­działa. – Obie­ca­łeś, że ze mną pój­dziesz.

Tho­mas zwi­nął wie­czorną gazetę i posta­wił stopy na pod­grze­wa­nej pod­ło­dze z klin­kieru.

– Tak, oczy­wi­ście – powie­dział. – Prze­pra­szam. Zapo­mnia­łem o tym.

– Wycho­dzę i cze­kam na cie­bie – powie­działa. Odwró­ciła się na obca­sie i znik­nęła.

Wes­tchnął cicho. Na szczę­ście zdą­żył wziąć prysz­nic i się ogo­lić. Poszedł na górę do sypialni, po dro­dze zdjął dżinsy i koszulkę. Wło­żył białą koszulę, gar­ni­tur, zarzu­cił na szyję kra­wat. Usły­szał, jak Ele­onor uru­cha­mia bmw. Sil­nik roz­krę­cał się pona­gla­jąco.

– Już, już – powie­dział.

W całym domu paliły się świa­tła, ale nie miał zamiaru bie­gać i ich gasić. Wyszedł z płasz­czem prze­wie­szo­nym przez ramię, w butach z roz­wią­za­nymi sznu­ro­wa­dłami. Pośli­znął się na kawałku lodu i nie­wiele bra­ko­wało, żeby się prze­wró­cił.

– Można by tu posy­pać pia­skiem – powie­działa Ele­onor.

Nie odpo­wie­dział. Zatrza­snął drzwi pasa­żera i oparł się o deskę roz­dziel­czą. Ele­onor wyjeż­dżała na Östra Ekud­ds­ga­tan. Zawią­zał kra­wat. Sznu­ro­wad ła zawiąże na miej­scu.

Zro­biło się ciemno. Gdzie się podział ten dzień? Umarł, zanim się w ogóle naro­dził. Czy w ogóle było jasno?

Wes­tchnął.

– Co tam? – zapy­tała, już przy­jaź­nie uspo­so­biona.

Wyglą­dał przez okno, patrzył na morze.

– Tro­chę mi słabo – powie­dział.

– Może to ten wirus, któ­rego miał Nisse – powie­działa.

Poki­wał głową bez zain­te­re­so­wa­nia.

Spo­tka­nie miesz­kań­ców. Dobrze wie­dział, o czym będzie mowa. O tury­stach. Ilu ich było, jak ścią­gnąć wię­cej i zatrzy­mać tych, któ­rzy już tra­fili do gminy. Będzie mowa o wła­ści­cie­lach skle­pów otwie­ra­nych tylko na lato i dopro­wa­dza­ją­cych do ruiny te cało­roczne. Dobre jedze­nie w hotelu Vaxholm. Przy­go­to­wa­nia do jar­marku świą­tecz­nego, otwie­ra­nie skle­pów wie­czo­rami i w week­endy. Wszy­scy tam będą. Zado­wo­leni i zaan­ga­żo­wani.

Tak jest zawsze, obo­jętne dokąd się wybiorą. Ostat­nio bywali na wielu wysta­wach sztuki. Ostat­nio wiele zwią­za­nych było z życiem para­fii oraz z kon­ser­wa­cją sta­rych domów i ogro­dów. Za którą naj­le­piej, żeby ktoś inny zapła­cił.

Znów wes­tchnął.

– No, wysia­daj już – powie­działa żona.

– Annika Bengt­zon? To ja jestem Rebecka Björkstig.

Kobieta była młoda, o wiele młod­sza, niż się Annika spo­dzie­wała. Mała, drobna, jak z por­ce­lany. Przy­wi­tały się.

– Prze­pra­szam za to dziwne miej­sce – powie­działa Rebecka. – Ostroż­no­ści ni­gdy za wiele.

Prze­szły pustym kory­ta­rzem i weszły do pomiesz­cze­nia, które było połą­cze­niem lobby i baru. Oświet lenie było oszczędne, wystrój nasu­wał sko­ja­rze­nie z pań­stwo­wymi hote­lami w byłym Związku Radziec­kim. Brą­zowe okrą­głe sto­liki z fote­lami. Kilku męż­czyzn roz­ma­wiało cicho w prze­ciw­nym rogu, poza tym było pusto.

Annika doznała sur­re­ali­stycz­nego wra­że­nia, że gra w sta­rym fil­mie szpie­gow­skim, i poczuła nagły impuls, żeby uciec. Co ja tutaj robię?

– Jak dobrze, że mogły­śmy się spo­tkać tak szybko – powie­działa Rebecka i usia­dła przy jed­nym ze sto­li­ków. Ostroż­nie spoj­rzała przez ramię. Rzu­ciła okiem na męż­czyzn sie­dzą­cych w rogu.

Annika zamru­czała coś led­wie sły­szal­nie.

– Czy będzie o tym w jutrzej­szej gaze­cie? – zapy­tała Rebecka i uśmiech­nęła się z nadzieją.

Annika potrzą­snęła głową. Poczuła, że kręci jej się w gło­wie od stę­chłego powie­trza.

– Nie, skąd. Nie jest wcale pewne, czy w ogóle o tym napi­szemy. Decy­zje o tym, co zosta­nie opu­bli­ko­wane, podej­muje wydawca.

Spoj­rzała na stół, uni­ka­jąc wzroku Rebecki.

Rebecka popra­wiła jasną spód­nicę, wygła­dziła zacze­sane do tyłu włosy.

– O czym zazwy­czaj pani pisze? – zapy­tała, pró­bu­jąc uchwy­cić wzrok Anniki. Jej głos był jasny, lekko matowy.

Annika chrząk­nęła.

– W tej chwili zesta­wiam i prze­glą­dam tek­sty – powie­działa zgod­nie z prawdą.

– Jakie tek­sty?

Prze­tarła czoło.

– Wszel­kiego rodzaju. Dziś w nocy o hura­ga­nie, wcze­śniej w tym tygo­dniu prze­glą­da­łam tekst o nie­peł­no­spraw­nym chłopcu. Gmina nie chciała wziąć odpo­wie­dzial­no­ści za…

– Ach! – Rebecka zało­żyła nogę na nogę. – Więc nasza dzia­łal­ność ide­al­nie wpi­suje się w pani tema­tykę. To wła­śnie gminy są naszymi głów­nymi zle­ce­nio­daw­cami. Czy mogę pro­sić o fili­żankę kawy?

Kel­ner w popla­mio­nym far­tu­chu nagle zma­te­ria­li­zo­wał się przy ich sto­liku. Zapy­tał, czy Annika też chce kawę, więc kiw­nęła szybko głową. Było jej nie­do­brze, chciała iść do domu, chciała ucie­kać. Rebecka znów opa­dła na wygięte opar­cie fotela. Oczy miała jasne i okrą­głe, łagodne i bez wyrazu.

– Jeste­śmy fun­da­cją, ale skądś musimy mieć pie­nią­dze. Naj­czę­ściej koszty pokrywa opieka spo­łeczna z róż­nych gmin w całym kraju. Nie zara­biamy na tym ani öre.

Na­dal mówiła spo­koj­nie, ale jej słowa brzmiały dobit­nie.

To poszu­ki­waczka złota, pomy­ślała Annika. Robi to po to, żeby zara­biać na zastra­szo­nych kobie­tach i dzie­ciach.

Rebecka uśmiech­nęła się.

– Wiem, co pani myśli. Zapew­niam, że się pani myli.

Annika spu­ściła wzrok. Obra­cała w pal­cach wyka­łaczkę.

– Dla­czego zadzwo­niła pani wła­śnie do nas? Wła­śnie dziś?

Rebecka wes­tchnęła lekko i wytarła czubki pal­ców w ser­wetkę, którą wyjęła z torebki.

– Szcze­rze mówiąc, chcia­łam tylko zadzwo­nić i popy­tać – powie­działa. – Czy­ta­łam waszą gazetę, dzi­siej­sze arty­kuły o spu­sto­sze­niach po hura­ga­nie, i zoba­czy­łam numer tele­fonu w stopce redak­cyj­nej. Od jakie­goś czasu roz­ma­wiamy o tym, żeby się ujaw­nić, ale zadzwo­ni­łam raczej spon­ta­nicz­nie, można powie­dzieć.

Annika prze­łknęła ślinę.

– Ni­gdy o was nie sły­sza­łam – powie­działa.

Rebecka znów się uśmiech­nęła. Jej uśmiech był ulotny jak powiew wia­tru.

– Wcze­śniej nie mie­li­śmy środ­ków, żeby przyj­mo­wać wszyst­kich, któ­rzy mogliby się do nas zgło­sić, gdy­by­śmy byli dzia­ła­jącą na szer­szą skalę insty­tu­cją uży­tecz­no­ści publicz­nej, ale teraz już mamy. Dziś mamy środki i moż­li­wo­ści, żeby się roz­wi­jać, i nie chcemy dłu­żej cze­kać. Tak wielu ludzi potrze­buje naszej pomocy.

Annika wyjęła z torby notes i dłu­go­pis.

– Pro­szę opo­wie­dzieć, na czym ta pomoc polega.

Rebecka znów rozej­rzała się dookoła. Wytarła kąciki ust.

– Bie­rzemy sprawy w swoje ręce, gdy wła­dze nie potra­fią już nic zro­bić – powie­działa lekko zdy­szana. – Jeste­śmy po to, żeby poma­gać ludziom, któ­rym naprawdę coś grozi, zacząć nowe życie. Przez trzy lata dopra­co­wy­wa­li­śmy sys­tem, żeby dobrze dzia­łał. Teraz mamy już pew­ność, że działa dobrze.

Annika cze­kała w mil­cze­niu.

– To zna­czy jak działa?

Kel­ner przy­niósł kawę. Była szara i gorzka. Rebecka poło­żyła jedną z ser­we­tek mię­dzy fili­żanką a spodkiem i zamie­szała kawę łyżeczką.

– Nasze spo­łe­czeń­stwo jest tak skom­pu­te­ry­zo­wane, że nikt nie jest w sta­nie się ukryć – powie­działa cicho, kiedy kel­ner się odda­lił. – Dokąd­kol­wiek ci ludzie się zwrócą, zawsze znaj­dzie się ktoś, kto zna ich nowy adres, nowy numer tele­fonu, nowy numer konta, wie, że od nie­dawna mają nowe miesz­ka­nie. Nawet jeśli wszyst­kie dane mają być trzy­mane w tajem­nicy, to zawsze są jakieś doku­menty w szpi­ta­lach, w opiece spo­łecz­nej, w sądzie, w urzę­dzie podat­ko­wym, w reje­strach spółek, wszę­dzie.

– Nie można tego w jakiś spo­sób zała­twić? – zasta­na­wiała się Annika ostroż­nie. – Nie ma żad­nego spo­sobu, żeby usu­nąć adres z reje­strów, nadać nowy PESEL i tak dalej?

Z piersi Rebecki wydo­było się kolejne wes­tchnie­nie.

– Oczy­wi­ście, są różne spo­soby. Pro­blem w tym, że to nie działa. Nasza grupa wymy­śliła, jak wyma­zy­wać ludzi z reje­strów, zupeł­nie, bez śladu. Czy wie pani, że ist­nieje ponad sześć­dzie­siąt ofi­cjal­nych reje­strów, w któ­rych zapi­sani są wszy­scy Szwe­dzi?

Annika mruk­nęła prze­cząco. Kawa była naprawdę okropna.

– Przez pierw­sze pół roku głów­nie ana­li­zo­wa­łam wszyst­kie bazy danych. Opra­co­wy­wa­łam plany i spo­soby, jak się w nich nie zna­leźć. Pytań było wiele, odpo­wie­dzi cza­sami tkwiły bar­dzo głę­boko. To, co robimy, jest zupeł­nie wyjąt­kowe.

Ostat­nie słowa zawi­sły w powie­trzu. Annika prze­łknęła łyk sza­rej brei. Roz­lała tro­chę, gdy odsta­wiała fili­żankę.

– Dla­czego pani się w to zaan­ga­żo­wała? – zapy­tała.

Zapa­dła gęsta cisza.

– Mnie też gro­żono – odpo­wie­działa Rebecka.

– Dla­czego? – zasta­na­wiała się gło­śno Annika.

Kobieta chrząk­nęła. Zawa­hała się, wytarła ser­wetką przed­ra­miona.

– Jeśli pani pozwoli, wola­ła­bym o tym nie roz­ma­wiać. To mnie para­li­żuje. Ciężko pra­co­wa­łam, żeby uło­żyć sobie życie na nowo, i chcę wyko­rzy­stać swoje doświad­cze­nia.

Annika spoj­rzała na Rebeckę, tak zimną i tak kru­chą jed­no­cze­śnie.

– Pro­szę opo­wie­dzieć o waszej dzia­łal­no­ści – powie­działa.

Rebecka ostroż­nie wypiła łyk kawy.

– Jeste­śmy fun­da­cją, posta­no­wi­li­śmy się nazwać Raj. To, co robimy, to wła­ści­wie nic nad­zwy­czaj­nego. Poma­gamy zastra­sza­nym ludziom wró­cić do nor­mal­nego życia. Ale dla kogoś, kto był prze­śla­do­wany i wie, co ozna­cza strach i ter­ror, zwy­kły powsze­dni dzień jest praw­dzi­wym rajem.

Annika spoj­rzała w notes, zaże­no­wana fra­ze­sem.

– I jak się wam to udaje?

Rebecka uśmiech­nęła się lekko. Jej głos brzmiał pew­nie i mocno.

– Raj był pod ochroną – powie­działa. – Ota­czał go nie­wi­dzialny mur. Nie docie­rało tam żadne zło. My dzia­łamy tak samo. Klient przy­cho­dzi do nas, mija nas i znika za nie­prze­bi­jalną fasadą. Zostaje po pro­stu wyma­zany. Gdy ktoś pró­buje wyśle­dzić naszego klienta, obo­jęt­nie jakim spo­so­bem, natyka się na gruby, niemy mur: na nas.

Annika spoj­rzała w górę.

– Nie boicie się?

– Jeste­śmy świa­domi ryzyka, ale fun­da­cji Raj nie da się tak łatwo wytro­pić. Mamy kilka biur, mię­dzy któ­rymi się poru­szamy. Nasze tele­fony są pod­łą­czone przez sta­cje z innych czę­ści kraju. Jest nas pię­cioro, pra­cu­jemy w Raju w peł­nym wymia­rze, wszy­scy jeste­śmy wyma­zani z reje­strów. Jedyną drogą do Raju jest zastrze­żony numer tele­fonu.

Annika spoj­rzała na małą por­ce­la­nową kobietę, bez­wied­nie skrę­ca­jącą w pal­cach papie­rową ser­wetkę. Nie paso­wała do tego miej­sca, taka biała i czy­sta w nie­chluj­nym, skąpo oświe­tlo­nym barze.

– Jak wygląda to wyma­zy­wa­nie?

Ktoś zapa­lił lampę zwi­sa­jącą z sufitu. Pada­jące z ukosa świa­tło pogrą­żyło twarz Rebecki w ciem­no­ściach. Jej jasne, nieme oczy wyglą­dały teraz jak czarne dziury.

– Myślę, że na tym skoń­czymy – powie­działa. – Mam nadzieję, że mi pani wyba­czy, ale chcia­ła­bym pocze­kać z prze­ka­zy­wa­niem reszty infor­ma­cji.

Annika ode­tchnęła. Była roz­cza­ro­wana i jed­no­cze­śnie jej ulżyło. Rebecka wyjęła z torebki wizy­tówkę.

– Może pani poroz­ma­wia z wydawcą i zapyta, czy będzie­cie pisać o naszej dzia­łal­no­ści. Potem może pani do mnie zadzwo­nić, to nasz zastrze­żony numer. Nie muszę mówić, że powinna się z nim pani obcho­dzić bar­dzo ostroż­nie.

Annika prze­łknęła ślinę i zamru­czała pota­ku­jąco.

– Jak już pani zała­twi sprawę publi­ka­cji, możemy się spo­tkać znowu – powie­działa Rebecka i wstała. Mała i jasna, ale na­dal w cie­niu.

Na twa­rzy Anniki wykwitł cie­lęcy uśmiech. Wstała. Uści­snęły sobie dło­nie.

– Może zadzwo­nię – powie­działa.

– Pro­szę wyba­czyć, muszę już iść. Tro­chę mi się spie­szy – powie­działa Rebecka. – Cze­kam na tele­fon.

I wyszła.

Poja­wił się kel­ner.

– To będzie razem pięć­dzie­siąt pięć koron.

Annika zapła­ciła.

Wra­cała tak­sówką, myśli pędziły jej przez głowę. Przed­mie­ścia prze­my­kały za brud­nymi szy­bami. Mijała tereny prze­my­słowe z bla­sza­nymi budyn­kami, nija­kie wyso­ko­ściowce, drogi szyb­kiego ruchu z czer­wo­nymi świa­tłami.

Jak ona wła­ści­wie wyglą­dała, ta Rebecka Björkstig? Annika uświa­do­miła sobie, że już zapo­mniała. Przy­po­mi­nała sobie tylko coś nie­uchwyt­nego, coś, co jej umy­kało.

Zastra­szani ludzie, mal­tre­to­wane kobiety. Jeśli miała uni­kać jakie­goś tematu, to wła­śnie tego. Czuła się zdys­kwa­li­fi­ko­wana na zawsze.

Co ona wła­ści­wie powie­działa o raju? Annika szu­kała w pamięci słów, ale nie mogła ich zna­leźć. Wyjęła notatki. Prze­rzu­cała strony, pró­bo­wała czy­tać w miga­ją­cych żół­tych świa­tłach auto­strady.

Ota­czał go nie­wi­dzialny mur, przez który nie mogło prze­nik­nąć zło.

Odło­żyła notes i zoba­czyła miga­jące za szybą wyso­kie nie­bie­skie bloki osie­dla Blåkulla.

A wąż?, pomy­ślała. Skąd się tam wziął?

Kiedy wró­ciła do redak­cji, Berit Ham­rin sie­działa przy swoim biurku. Annika pode­szła i uści­snęła ją.

– Podwójne mor­der­stwo? – zapy­tała.

Berit uśmiech­nęła się.

– Nie ma to jak mała wojna mafijna – powie­działa.

Annika zdjęła kurtkę i upu­ściła ją na pod­łogę.

– Jadłaś już?

Poszły do sto­łówki nazy­wa­nej przez per­so­nel „Sie­dem Szczu­rów”, zamó­wiły danie dnia.

– Masz coś na warsz­ta­cie? – zapy­tała Berit, robiąc sobie kanapkę z chrup­kiego chleba.

Annika wes­tchnęła.

– Pew­nie dziś w nocy też tro­chę posza­leje hura­gan – powie­działa. – Poza tym spo­tka­łam się z pewną kobietą. Opowie­działa mi bar­dzo dziwną histo­rię.

Berit unio­sła z zain­te­re­so­wa­niem brwi, kosz­tu­jąc zapie­kankę ziem­nia­czaną.

– Dziwne histo­rie mogą być cał­kiem zabawne – powie­działa. – Podasz mi sól?

Annika wychy­liła się do tyłu i się­gnęła po sto­jak z solą i pie­przem, który stał na sto­liku obok.

– Mówiła o fun­da­cji o nazwie Raj, poma­ga­ją­cej kobie­tom i dzie­ciom, któ­rym grozi śmierć, wró­cić do nor­mal­nego życia.

Berit z uzna­niem poki­wała głową.

– Brzmi cie­ka­wie. To prawda?

Annika się zawa­hała.

– Nie wiem, nie dowie­dzia­łam się wszyst­kiego. Ta kobieta wyglą­dała bar­dzo poważ­nie. Z tego, co mówiła, opra­co­wali sys­tem pozwa­la­jący usu­wać z reje­strów prze­śla­do­wa­nych ludzi.

Wzięła od Berit sól i poso­liła swoją por­cję.

– Myślisz… że to źle, że spraw­dzam taką histo­rię? – spy­tała ostroż­nie.

Berit przez chwilę prze­żu­wała.

– Nie, wcale tak nie uwa­żam – powie­działa. – Myślisz o Sve­nie?

Annika przy­tak­nęła. Nagle stra­ciła głos.

Star­sza kole­żanka wes­tchnęła.

– Rozu­miem, że o tym myślisz, ale ta sprawa nie może cię na zawsze wyłą­czyć z wyko­ny­wa­nia nor­mal­nej dzien­ni­kar­skiej roboty. To był wypa­dek, prze­cież masz na to papiery.

Nie pozo­stało już nic do powie­dze­nia. Annika spoj­rzała na talerz i pokro­iła na paski liść sałaty.

– Tylko zawia­dom szefa – powie­działa Berit. – Łatwiej umie­ścić tematy w gaze­cie, kiedy dziadki tam, na górze, myślą, że to ich pomysł.

Annika uśmiech­nęła się, żując sałatę. Jadły chwilę w cie­płej i mięk­kiej ciszy.

– Byłaś we Fri­ham­nen? – spy­tała Annika, odsu­wa­jąc talerz i się­ga­jąc po wyka­łaczkę.

Berit wstała.

– Chcesz kawę?

– Czarną.

Przy­nio­sła dwie.

– Nie­przy­jemna histo­ria – powie­działa, kiedy posta­wiła przed Anniką fili­żankę. – Faceci byli praw­do­po­dob­nie Ser­bami. Poli­cja sądzi, że nale­żeli do mafii jugo­sło­wiań­skiej. Boją się, że wynik­nie z tego jakaś rzeź.

– Jakieś ślady?

Berit wes­tchnęła.

– Trudno jakieś zna­leźć – powie­działa. – Tech­nicy byli na miej­scu aż do zmroku, odwra­cali dosłow­nie każde ziarnko pia­sku, żeby zna­leźć ślady i poci­ski.

Annika podmu­chała w kawę.

– Będziemy mogli zro­bić uży­tek ze stan­dar­do­wych sfor­mu­ło­wań? Egze­ku­cja? Pora­chunki światka prze­stęp­czego? Poli­cja oba­wia się wojny gan­gów?

Roze­śmiały się.

– Praw­do­po­dob­nie ze wszyst­kich – powie­działa Berit.

Prze­pi­sała swoje notatki na temat fun­da­cji Raj. Potem Jans­son kazał jej wyczy­ścić kolejne tek­sty o hura­ga­nie. Dłu­gie nocne godziny w pracy coraz bar­dziej dawały jej się we znaki. Musiała prze­cie­rać oczy, żeby litery usta­wiały się w pro­stym sze­regu. Na szczę­ście arty­kuł o nie­peł­no­spraw­nym chłopcu był już popra­wiony i gotowy do druku. Cztery strony o tym, jak opieka spo­łeczna zła­mała prze­pisy obo­wią­zu­jące w gmi­nie i nie zapew­niła chłopcu takiej pomocy, do jakiej miał prawo. To będzie spo­kojna noc, może nawet zbyt spo­kojna.

Tuż przed pół­nocą cały zespół zszedł na dół, żeby coś zjeść. Annika została przy biurku. Pil­no­wała tele­fonu i biu­le­tynu agen­cji pra­so­wej, szczę­śliwa, że nie musi iść z nimi. Kiedy poszli, zasta­na­wiała się przez chwilę, czy odpły­nąć w drzemkę, czy tro­chę powę­szyć. Usia­dła na miej­scu Jans­sona, który zawsze był pod­łą­czony do sieci, i wrzu­ciła w wyszu­ki­warkę Yahoo hasło „Fun­da­cja Raj”. Kom­pu­ter chrzę­ścił i myślał, ale nie wypluł żad­nej infor­ma­cji. Spraw­dziła sam Raj. Kom­pu­ter zna­lazł kilka stron: agen­cji rekla­mo­wej, pastora jakie­goś nie­za­leż­nego zboru w Vetlandy, filmu z Leonar­dem DiCa­prio, ale nic, co doty­czy­łoby orga­ni­za­cji poma­ga­ją­cej zagro­żo­nym kobie­tom i dzie­ciom.

Wró­ciła do swo­jego biurka i zer­k­nęła na biu­le­tyn agen­cji pra­so­wej. Żad­nych sen­sa­cyj­nych wia­do­mo­ści. Wybrała numer do archi­wum na trze­cim pię­trze. Mieli tam fol­der na temat fun­da­cji wydany przez Główny Urząd Skar­bowy w rubryce „Obo­wią­zek podat­kowy”. Zamó­wiła go na górę, ale kiedy woźny zadał sobie trud i go przy­niósł, nie miała siły go prze­glą­dać. Prze­szła się po biu­rze. Prze­cie­rała oczy, zmę­czona, słaba i obo­jętna. Znów usia­dła przy biurku, marząc, żeby zmiana się skoń­czyła i żeby już nie musiała tu przy­cho­dzić. Wie­działa, że potem będzie liczyć godziny do powrotu, żeby nie sie­dzieć w domu. Poczuła lekki ucisk w piersi. Bez­na­dziej­ność ją przy­tła­czała.

– Sjölander! – zawo­łała. – Mam coś zro­bić? Jakąś ramkę z fak­tami o histo­rii mafii jugo­sło­wiań­skiej?

Roz­ma­wiał przez tele­fon, ale kciu­kiem poka­zał, że może to zro­bić.

Annika przy­mknęła oczy i prze­łknęła ślinę. Znów poszła do biurka Jans­sona i połą­czyła się z archi­wum. Wyszu­kała „Jugo” i „Mafia”.

Z wycin­ków wyni­kało, że grupy prze­stęp­cze z Jugo­sła­wii od kil­ku­dzie­się­ciu lat były dobrze osa­dzone w wielu miej­scach w Szwe­cji, w dużych mia­stach i na wsi. Zaj­mo­wały się głów­nie prze­my­tem i han­dlem nar­ko­ty­kami, czę­sto pod przy­krywką branży restau­ra­cyj­nej, ale w ostat­nich latach nieco zmie­niły pro­fil. Kiedy przed kilku laty rząd dra­stycz­nie, w dwóch eta­pach, pod­niósł poda­tek od wyro­bów tyto­nio­wych, prze­myt­nicy prze­rzu­cili się z nar­ko­ty­ków na papie­rosy. W Euro­pie Wschod­niej, gdzie pro­du­ko­wano na licen­cji Prince i Blend, paczka papie­ro­sów kosz­to­wała trzy­dzie­ści do pięć­dzie­się­ciu koron. Potem prze­wo­żono je do Szwe­cji albo bez­po­śred­nio, albo przez Esto­nię.

Annika sie­działa chwilę w ciszy i czy­tała notatki. Potem poszła do Sjölandera. Skoń­czył roz­mowę i pisał coś na kom­pu­te­rze, stu­ka­jąc mocno w kla­wia­turę.

– Będziemy utrzy­my­wać, że to mafia jugo­sło­wiań­ska? – zapy­tała.

Sjölander ciężko wes­tchnął.

– Hmmm… to kwe­stia tech­niczna. Na pewno to gang­ste­rzy, jakieś pora­chunki mafijne.

– Może nie powin­ni­śmy się w tym przy­padku ogra­ni­czać do jed­nego kraju? – zapy­tała Annika. – Prze­cież cała masa grup prze­stęp­czych od lat robi tu inte­resy. Mam zro­bić małe zesta­wie­nie róż­nych grup i ich ulu­bio­nych akcji?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki