26 maratonów. Moje życie w biegu - Meb Keflezighi, Scott Douglas - ebook

26 maratonów. Moje życie w biegu ebook

Meb Keflezighi, Scott Douglas

4,5

Opis

"26 maratonów" to książka, która prezentuje z bliska wzloty i upadki towarzyszące zawodnikom startującym w maratonach i uczy nas, jak zachowywać się w obliczu takich wydarzeń. Meb pokazuje, że mierzenie się z doświadczeniami napotykanymi na trasach maratonów pomaga nam lepiej radzić sobie w życiu.
Eliud Kipchoge
rekordzista świata na dystansie maratońskim i złoty medalista igrzysk olimpijskich z 2016 r.

Dzieło Meba, "26 maratonów", przypomina skrzynię pełną skarbów, przy czym klejnotami są tutaj inspirujące opowieści, dzięki którym mamy okazję przyjrzeć się z bliska radościom oraz niepowodzeniom, które towarzyszą ludziom uprawiającym wyczynowo bieganie. Zawarte w tym tekście sugestie dotyczące treningu, radzenia sobie z kontuzjami i pokonywania trudności przydadzą się każdemu. To niezwykle wartościowy tekst!
Shalane Flanagan
zwyciężczyni Maratonu Nowojorskiego rozegranego w 2017 r.

Ta książka jest podarunkiem od Meba. Wprost nie mogłam się od niej oderwać. Pod wpływem lektury pojawiały się kolejne wspomnienia, a niezwykle żywe opisy sprawiały, że pokonywałam te wszystkie dystanse razem z nim. Nieważne, czy po tę książkę sięgnie początkujący biegacz czy doświadczony zawodnik – to dzieło zainspiruje go do „biegu po zwycięstwo”, zarówno w trakcie rywalizacji z innymi biegaczami, jak i we wszystkich innych sytuacjach życiowych.
Mary Wittenberg
b. dyrektor generalna New York Road Runners, dyrektor generalna Virgin Sport

Obserwowałem, jak Meb buduje niesamowitą karierę w biegach długodystansowych, startując w kolejnych maratonach. Ta książka to niezwykły opis każdego wyścigu z jego udziałem, a także prezentacja wynikających z tej rywalizacji wartościowych wniosków dotyczących tak biegania, jak i drogi życiowej każdego z nas.
John Legere
dyrektor generalny T-Mobile

***

Czterokrotny olimpijczyk dzieli się doświadczeniami, które zdobył i przeżył w trakcie swojej niebywałej kariery maratończyka.

Meb (Mebrahtom) Keflezighi, biegacz amerykański pochodzący z Erytrei, po odniesieniu wielu sukcesów w dystansie na 10 000 m postanowił spróbować swych sił w maratonach. I poszło mu dobrze – zdobył m.in. srebrny medal olimpijski w Atenach, wygrał prestiżowe biegi w Nowym Jorku i Bostonie.

Relacja o przygotowaniach oraz towarzyszących im rozważaniach o strategii kariery sportowej służy jako pretekst do formułowania ogólniejszych myśli o karierze maratończyka.

Ostatni bieg maratoński w karierze Meba był zarazem jego 26. startem na tym dystansie; każdy z tych wyścigów dostarczył mu wielu niezapomnianych wyzwań, wrażeń oraz przeżyć i stał się prawdziwą lekcją życia oraz tematem fascynującej opowieści.

Bo w tej książce bieganie staje się metaforą życia, które też wymaga wytrwałości, konsekwencji oraz taktyki na co dzień.

Lektura "26 maratonów" daje wgląd w poważne przemyślenia Meba na temat rodziny, tożsamości i wiary, pozwala także poznać i przyswoić sobie cenne wskazówki dotyczące treningów oraz żywienia. Biegacze na wszystkich poziomach zaawansowania mogą zaczerpnąć z jego doświadczeń coś dla siebie. Ta książka – stanowiąca zarówno źródło inspiracji, jak i zbiór praktycznych porad – daje możliwość przyjrzenia się z bliska przeżyciom i dokonaniom jednego z najwybitniejszych żyjących biegaczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (16 ocen)
10
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Srebro55

Nie oderwiesz się od lektury

Chyba najprzyjemniejsza lektura o bieganiu jaką czytałem. Jako amatorski biegacz polecam bardzo.
00

Popularność




Tytuł oryginału26. MARATHONS.WHAT I LEARNED ABOUT FAITH, IDENTITY, RUNNING, AND LIFEFROM MY MARATHON CAREER
This translation published by arrangement with Rodale Books, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC
Copyright © 2019 by Mebrahtom Keflezighi All rights reserved. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Studio EMKA Warszawa 2020
PrzekładKrzysztof Krzyżanowski
Projekt okładki MDESIGNMichał Duława | michaldulawa.pl
RedakcjaUrszula Śmietana
KorektaZofia Kozik
Zdjęcie na okładceDario Cantatore/Getty Images
Skład i łamanie www.pagegraph.pl
Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Wydawnictwo Studio [email protected]
ISBN 978-83-66142-39-8
Konwersja:eLitera s.c.

Dla moich rodziców, Russoma i Awetash, którzy przez całe życie walczyli o to, by zapewnić swoim dzieciom lepszą przyszłość.

Dla Amoy Letemichael i doktora Luigiego Brindicciego, którzy w znacznej mierze przyczynili się do tego, że mogliśmy wyruszyć całą rodziną w podróż. Gdyby nie Wasze wielkie serca, nikomu z nas nie udałoby się odnieść sukcesu. Spoczywaj w pokoju, Amoy.

Dla moich braci i sióstr, którzy zapewniali mi wsparcie i podchodzili ze zrozumieniem do mojego zwariowanego harmonogramu zajęć. Ominęło mnie wiele rzeczy, ale teraz przynajmniej wiecie dlaczego.

Dla mojej żony, Yordanos, a także naszych córek: Sary, Fiyori i Yohany. Jesteście moją inspiracją.

Dla moich kolegów z klasy i drużyny, nauczycieli, trenerów, przyjaciół, a także osób związanych ze służbą zdrowia – dla wszystkich tych, którzy zachęcali mnie, bym zawsze i wszędzie dawał z siebie wszystko. Teraz mogę się podzielić tymi lekcjami z szerszą publicznością.

Meb Keflezighi

WSTĘP

Pierwszą rzeczą, którą widzę, jest znajdująca się za mną linia mety.

Przez moment odczuwam dezorientację. Dlaczego leżę na ziemi, obejmując rękami głowę? Potem wszystko sobie przypominam: właśnie ukończyłem rozgrywaną w 2017 roku edycję Maratonu Nowojorskiego i zasłabłem z powodu wyczerpania.

W tej samej chwili zalewa mnie fala rozmaitych myśli. Przypominam sobie, jak rozpocząłem karierę maratończyka, przekraczając 15 lat temu dokładnie tę samą linię mety. Po tym pierwszym biegu powiedziałem sobie, że już nigdy nie wystartuję w biegu maratońskim. Wspominam teraz swoją zmianę stanowiska i decyzję, by ponownie spróbować sił na tym dystansie. Myślę o srebrnym medalu, który zdobyłem na igrzyskach olimpijskich w 2004 roku; o maratonie z 2007 roku, który niemal zakończył moją karierę; o tym, jak wróciłem silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej i wygrałem w Nowym Jorku w 2009 roku; o wszystkich nieudanych maratonach, które niemal skłoniły mnie do zakończenia mojej przygody ze sportem; o decyzji dotyczącej tego, by podjąć jeszcze jedną próbę – i o odkupieniu, które przyszło wraz ze zwycięstwem w Bostonie rok po zamachu bombowym podczas tej imprezy. Potem dociera do mnie, że właśnie ukończyłem swój dwudziesty szósty maraton – a więc przebiegłem po jednym takim wyścigu na każdą milę jego trasy – i kończę właśnie swoją wyczynową karierę biegową.

Przez kilka pierwszych sekund po ukończeniu biegu nie dzieje się ze mną nic złego. Potem uświadamiam sobie, że zaczynam się trząść i za moment uderzę bezwładnie o ziemię. Instynktownie staram się chronić głowę. Osuwam się ciężko na ulicę, jak gdyby było to łóżko; dłonie służą mi za poduszkę. Po chwili tracę przytomność.

Gdy ją odzyskuję, po głowie chodzi mi przede wszystkim myśl o tym, by wstać i pokazać wszystkim, że nic mi nie jest. Zanim do tego dojdzie, z pomocą przychodzą mi moja żona, Yordanos, nasza najstarsza córka, Sara, i mój dobry przyjaciel, doktor Andy Rosen. Wspólnie starają się postawić mnie na nogi. Nigdy wcześniej nie miałem wrażenia, że moje ciało jest takie ciężkie. Gdy udaje mi się wstać, widzę nasze pozostałe córki Yohanę i Fiyori, a także rodziców. Podtrzymywany przez różne osoby, szybko odnajduję swojego brata i menedżera, Hawiego, a także wieloletniego trenera i mentora, Boba Larsena. Gdy poruszam się chwiejnym krokiem, zespół, który niezmiennie wspierał mnie podczas całej mojej kariery maratończyka, teraz wspiera mnie również – w całkiem dosłowny sposób. Zaczynam rozmyślać o wielu podobieństwach między życiem a bieganiem w maratonach. Dałem z siebie wszystko, zarówno dzisiaj, jak i na trasach wszystkich 26 biegów maratońskich, w których wystartowałem.

WYCIĄGNIĘTE WNIOSKI

Emil Zatopek, jedyny biegacz, który wygrał podczas jednych igrzysk olimpijskich biegi na 5000 i 10 000 metrów oraz bieg maratoński, powiedział: „Jeśli chcesz biegać, przebiegnij kilometr. Jeśli pragniesz zmienić swoje życie, przebiegnij maraton”.

Każdy z 26 maratonów składających się na moją karierę zawodniczą był nie tylko wyścigiem, gdzie miałem możliwość rywalizowania z czołowymi biegaczami z całego świata, ale również wydarzeniem, z którego mogłem czerpać wnioski. Dzięki wszystkim tym biegom stałem się sprytniejszym biegaczem, lepszym zawodnikiem i mądrzejszym człowiekiem. Każdy z wyścigów skrywał chwile, wyzwania i tryumfy, dzięki którym mogłem się nauczyć czegoś wyjątkowego. Moim celem podczas pisania tej książki było podzielenie się kluczowymi wnioskami z każdego wyścigu i pokazanie, w jaki sposób możesz odnieść owe lekcje do własnego biegania i życia.

Cała książka została podzielona na kolejne maratony – są one ułożone chronologicznie, a każdemu z nich poświęciłem odrębny rozdział. Opisywane przeze mnie wnioski obejmują wszelkie doświadczenia, które przyczyniły się do mojego sukcesu, a więc taktykę dotyczącą tempa biegu i zachowania podczas wyścigu, a także kwestie dotyczące rodziny i wiary, odżywiania i treningu, odporności psychicznej i określania własnych celów. Znajdziesz tu zarówno praktyczne rady, jak i wiele różnych inspiracji. Mam nadzieję, że w czasie lektury poczujesz się tak, jak gdybyśmy biegli obok siebie.

BIEG PO ZWYCIĘSTWO

Cała ta książka przesiąknięta jest moją filozofią „biegu po zwycięstwo”.

„Bieg po zwycięstwo” nie oznacza nieustannego dążenia do tego, by docierać do mety przed resztą stawki. Nawet wśród zawodowych biegaczy ukończenie wyścigu na pierwszym miejscu jest wyjątkiem, a nie zasadą. Przerwałem taśmę na mecie tylko podczas trzech spośród moich 26 maratonów. Jasne, w przypadku większości tych biegów miałem nadzieję na zwycięstwo i starałem się wygrać, ale gdy nie kończyłem biegu na pierwszej pozycji, nadal byłem zadowolony, o ile tylko udało mi się „pobiec po zwycięstwo” w szerszym rozumieniu.

Co mam na myśli? Po prostu to, że celem „biegu po zwycięstwo” nie jest wygrana w wyścigu, lecz danie z siebie wszystkiego.

Zacząłem stosować tę filozofię na długo przed rozpoczęciem kariery maratończyka. Gdy byłem w drugiej klasie w szkole średniej w San Diego, moje niedziele zaczynały się od wizyty w kościele. Potem jechałem do domu Steve’a i Gail Van Campów. Ich córki, które same były biegaczkami, udzielały mi korepetycji i pomagały mi odrabiać prace domowe, zwłaszcza z języka angielskiego. Potem kosiłem trawnik Van Campów i przyłączałem się do rodzinnego obiadu, na który zwykle podawano spaghetti. Podczas posiłku doktor Van Camp i jego żona pytali mnie, jak idzie mi nauka i jak wyglądają moje plany dotyczące najbliższych zawodów. Omawialiśmy wspólnie moje cele związane z nadchodzącymi wyścigami. Jak szybko mógłbym pobiec? Jaki wynik uznałbym za udany występ? Czy uważam, że jestem w stanie wygrać? Kto zalicza się do najważniejszych rywali? Był to ważny dodatek do prac domowych.

Myślenie w taki sposób o wyścigach pomogło mi poszerzyć moją definicję sukcesu. Uświadomiłem sobie, że dotarcie do mety na piątym a nie na pierwszym miejscu wciąż może być tak samo satysfakcjonujące, o ile tylko będę mógł z ręką na sercu powiedzieć, że dałem z siebie wszystko. Poprawianie rekordów życiowych nabrało nowego znaczenia, gdyż były one bezspornym dowodem na to, że poradziłem sobie na określonym dystansie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Przy wsparciu Van Campów nauczyłem się, jak oceniać wyniki uzyskiwane w mniej obiektywnych warunkach niż na bieżni, w tym podczas biegów rozgrywanych poza stadionami.

Ta filozofia dobrze korespondowała z podejściem trenera Larsena, z którym zacząłem pracować jako student Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA). Bob, jako trener uniwersytecki, nadzorował przygotowania i starty dziesiątków sportowców biorących udział w rozmaitych imprezach. Zawodnicy reprezentujący barwy uniwersytetu bardzo różnili się pod względem wieku i swoich możliwości; wiele gwiazd ze szkół średnich zaczyna borykać się z różnymi problemami, gdy znajdzie się nagle w środku stawki. Trener Larsen świetnie potrafił skłonić wszystkich do refleksji nad tym, jak zdefiniowaliby swój sukces w oderwaniu od wyników uzyskanych przez rywali. Jako członek drużyny UCLA Bruins miałem również okazję skorzystać z mądrości legendarnego trenera koszykówki, Johna Woodena. Powiedział on: „Sukces to spokój umysłu, który jest bezpośrednim następstwem zadowolenia z siebie wynikającego ze świadomości tego, że podjąłeś wysiłek, by stać się najlepszą wersją siebie”.

Stosowałem takie podejście podczas wszystkich maratonów, w których wystartowałem. Było ono kluczem do wielu sukcesów w mojej karierze; pomogło mi również zmierzyć się z bardzo trudnymi chwilami. Mam nadzieję, że ta książka zainspiruje cię do tego, by „biec po zwycięstwo” na twoich własnych warunkach, zarówno w bieganiu, jak i w życiu.

MARATON NR 1

MARATON NOWOJORSKI, 2002 ROK

3 listopada 2002 roku

MIEJSCE: 9

CZAS: 2:12:35

NAJWAŻNIEJSZA LEKCJA

Maratończycy muszą zawsze twardo stąpać po ziemi.

„Nigdy więcej”.

To część wpisu, który pojawił się w moim dzienniku biegowym 3 listopada 2002 roku zaraz po tym, jak przebiegłem swój pierwszy maraton. Był to złowróżbny początek mojej kariery maratończyka. Wiedziałem, że wielu biegaczy deklaruje po maratonach: „Nigdy więcej!”, ale ja napisałem te słowa z pełnym przekonaniem. Pokonanie ostatnich 10 kilometrów w tempie spokojnego biegu – pomimo wspaniałego przygotowania i hartu ducha – wzbudziło we mnie poczucie kompletnego rozczarowania. Czułem się pokonany przez dystans tego wyścigu.

Ostatecznie jednak nie dołączyłem do grona tych, którzy przebiegli w swojej karierze tylko jeden maraton – pierwszy i ostatni. Niezależnie od tego faktu, podczas każdego z 26 biegów maratońskich, w których wystartowałem jako zawodowiec, zdarzała się taka chwila, gdy zadawałem sobie pytanie: „Dlaczego to robię?” (owszem, coś takiego zdarzyło się nawet podczas zakończonego zwycięstwem wyścigu w Bostonie). Z czasem nauczyłem się, że ze startem w maratonie prawie zawsze będzie się wiązał ból, lecz w większości przypadków człowiek może się pozbierać nawet wtedy, gdy znajdzie się na samym dnie. Jeśli masz odpowiednie przygotowanie, a twoje ciało i umysł są chętne do współpracy, możesz się rozkoszować wieloma naprawdę wspaniałymi chwilami. Z czasem doszedłem do przekonania, że maraton może być najbardziej satysfakcjonującym dystansem w bieganiu. Mało tego – może nawet sprawiać frajdę.

Podczas swojego pierwszego biegu na pewno nie doznałem takich wrażeń. Gdy po 20 milach natknąłem się na ścianę, miałem trudności z przezwyciężeniem negatywnych myśli. Często mówię, że tamtego dnia zrobiłem doktorat z biegów maratońskich. Temat mojej pracy brzmiał: „Podstawą twoich działań w dniu wyścigu musi być rzeczywistość, a nie fantazje”.

NOWE WYZWANIE

Zawsze stawiałem sobie ambitne cele. Realizowanie trudnych zadań i postrzeganie ich jako wprowadzenia do jeszcze większych wyzwań – ten schemat postępowania sprawdzał się u mnie niezawodnie. Ta właśnie metoda zaprowadziła mnie w 2002 roku na linię startową Maratonu Nowojorskiego. Zaczynałem od wyścigów na 1600 i 3200 metrów, a więc typowych dystansów, na których startują uczniowie szkół średnich. Na studiach przerzuciłem się na biegi na 5000 i 10 000 metrów, a gdy w 1998 roku zostałem zawodowym biegaczem, skupiłem się na dłuższych dystansach ulicznych. Naturalną koleją rzeczy zainteresowałem się w końcu maratonem.

Wielokrotnie mówiono mi, że mam przed sobą przyszłość jako maratończyk – nawet gdy w szkole średniej postrzegałem siebie jako specjalistę od biegu na milę. Jeden z moich doradców w szkole średniej, Ron Tabb, był niegdyś czołowym maratończykiem – w 1983 roku zajął drugie miejsce podczas Maratonu Bostońskiego. Umiał dostrzec, że moja efektywna technika biegowa, gotowość do znoszenia wielu trudów podczas treningów i wyścigów, wytrzymałość psychiczna oraz spryt taktyczny świetnie się sprawdzą w trakcie rywalizacji na dystansie 26,2 mili. Po tym, jak w 2001 roku ustanowiłem rekord Stanów Zjednoczonych na dystansie 10 000 metrów, chciałem sprawdzić, jak się biega maratony. Trener Larsen, który pracował z wieloma czołowymi maratończykami, spoglądał na mój potencjał z dużym entuzjazmem.

Patrząc przez pryzmat kwestii organizacyjnych, 2002 rok był dobrym czasem na debiut maratoński. Znajdowaliśmy się w połowie cyklu olimpijskiego, nie było też wtedy lekkoatletycznych mistrzostw świata rozgrywanych co dwa lata, a więc na rok przed igrzyskami olimpijskimi i rok po nich. Wiadomo było, że start w Nowym Jorku pozwoli mi zdobyć doświadczenie na tym dystansie, gdyż oznaczał rywalizację z międzynarodową czołówką na wymagającej trasie. Mało tego: prawie każdy marzy o tym, by zwiedzić Wielkie Jabłko. Ten wyścig miał dać trenerowi Larsenowi i mnie rozeznanie, czy bieg maratoński mógłby być dystansem, na którym skupiałbym się podczas przygotowań do igrzysk olimpijskich w 2004 roku. W dniu startu w Nowym Jorku miałem skończyć 27 lat. Był to mniej więcej taki wiek, w którym wedle powszechnej wiedzy biegacze długodystansowi osiągają szczyt swoich możliwości (z dumą mogę napisać, że zaliczam się do tego grona, które udowodniło, iż maratończycy mogą odnosić sukcesy również wtedy, gdy dawno mają już za sobą końcówkę trzeciej dekady życia).

Przejście od treningów pod kątem dystansu 10 kilometrów do przygotowań do biegu maratońskiego nie oznaczało dla mnie drastycznych zmian. Już wcześniej, począwszy od czasów studenckich, regularnie realizowałem treningi, podczas których przemierzałem po 20 mil. Przed startem w Nowym Jorku rozciągałem swoje długie biegi – ich kulminacją były treningi, podczas których pokonałem odpowiednio 26 i 27 mil. Dzięki takim przygotowaniom wiedziałem, że jestem w stanie pokonać cały dystans biegu maratońskiego. Długie biegi – odpowiadające pod względem dystansu trasie maratonu lub przekraczające jego długość – stały się obowiązkowym elementem moich przygotowań do późniejszych startów w maratonach, o ile tylko byłem zdrowy i miałem czas, by stopniowo się do nich przygotować. Realizowanie długich biegów zmuszających mnie do pokonania trasy dłuższej niż sam wyścig pomagało mi pod względem fizycznym i psychologicznym. Moje przygotowania do maratonu w Nowym Jorku przebiegały po prostu idealnie, a maksymalny dystans przebiegnięty przeze mnie w ciągu tygodnia wyniósł 125 mil.

To była pierwsza okazja, by wdrożyć w życie rozwiązania, które potem stały się normą podczas mojej kariery maratońskiej. Kontrolowałem masę swojego ciała. Monitorowałem podczas biegów tętno. Bardzo troszczyłem się o swój organizm i często korzystałem z pomocy zawodowych fizjoterapeutów. Wszystkie te środki miały mi pomóc znieść obciążenie związane z przygotowaniami do maratonu. Gdy skupiałem się na dystansie 10 kilometrów, na każdy tydzień przypadało kilka naprawdę trudnych dni. Przygotowania do maratonu przypominały raczej trwającą dzień po dniu harówkę i obejmowały miarowe zwiększanie pokonywanego dystansu oraz wymagające, aczkolwiek nie wyczerpujące, treningi. Chciałem kontrolować proces regeneracji swojego organizmu, dzięki czemu mógłbym bezpiecznie, lecz skutecznie, trenować, a zarazem uniknąć kontuzji.

Dobra regeneracja była szczególnie istotna w przypadku moich treningów w Mammoth Lakes w Kalifornii – znajdującym się na wysokości 2400 metrów nad poziomem morza. Na większej wysokości łatwiej doprowadzić do wyniszczenia organizmu, gdyż ciało zmaga się z dodatkowym obciążeniem w postaci ograniczonej ilości tlenu. Jednak to właśnie ono sprawia, że trening na dużej wysokości jest tak skuteczny: gdy już przyzwyczaisz się fizycznie i psychicznie do trudniejszych warunków, ściganie się na poziomie morza jest łatwiejsze. Przez resztę swojej kariery co roku spędzałem w Mammoth Lakes jakiś czas, traktując ten okres jako kluczowy element przygotowań.

Przeplatałem treningi z licznymi startami. To był rok, w którym zdobyłem tytuły mistrza kraju zarówno na bieżni, jak i w biegach ulicznych i przełajowych. Pod koniec września, zaledwie dwa miesiące przed Maratonem Nowojorskim, zająłem czwarte miejsce w biegu finałowym na dystansie 5000 metrów podczas zawodów Pucharu Świata w Madrycie. Bardzo zależało mi na tym, by móc rywalizować na wielu dystansach i zróżnicowanych nawierzchniach. Krótsze wyścigi i treningi, pozwalające osiągać w nich dobre wyniki, wpasowują się w trening maratoński, bez względu na to, jak szybko biegasz. Różne typy treningów mają pozytywny wpływ na twoją wszechstronność biegową. Umiejętność wykazania się wysoką efektywnością podczas biegu w tempie wyścigu na 5 czy 10 kilometrów sprawia, że bieg w tempie maratońskim wydaje się łatwiejszy. Nie staje się jednak zbyt łatwy – po liczącym 15 mil biegu tempowym z prędkością typową dla maratonu zapytałem moją koleżankę z drużyny, Deenę Kastor: „Jak mam utrzymać to tempo mili pokonywanej w pięć minut przez następnych jedenaście mil?”.

I JAK TU SIĘ POWSTRZYMAĆ?

Niezależnie od wszystkich moich treningów i rozmów z doświadczonymi maratończykami zaskoczyła mnie łatwość, z jaką biegłem na początku wyścigu. Byłem przyzwyczajony do biegów na 5 i 10 kilometrów, kiedy niemal od startu ciężko oddychasz i skupiasz się na utrzymaniu swojego tempa. Teraz koncentrowałem się na czymś zgoła odmiennym – na tym, by nie biec za szybko. Ekscytacja związana ze startem oraz ograniczenie objętości treningów przed wyścigiem sprawiły, że przez kilka pierwszych mil czułem się tak, jak gdybym realizował kolejny trening, a nie biegł w czołówce największego maratonu na świecie, pokonując każdą milę w czasie poniżej 5:00. Gdy minęliśmy półmetek z czasem 1:03:48, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że w jakiś sposób oszukuję. Wiedziałem, że do mety jest jeszcze daleko, ale czułem się tak, jak gdybym był w stanie utrzymać to tempo w nieskończoność.

Obaj z trenerem Larsenem słyszeliśmy mnóstwo opowieści o odcinku wiodącym First Avenue na Manhattanie. To fragment od siedemnastej do dziewiętnastej mili całej trasy; często bywa on również kluczowy dla losów wyścigu. Mijasz most Queensboro, biegnąc najpierw pod górę, a potem w dół – zmagając się z bocznym wiatrem, po czym trafiasz na szeroką ulicę poprowadzoną łagodnie opadającym terenem. First Avenue znajduje się w tym punkcie, w którym na trasach wielu wyścigów maratońskich dochodzi do pierwszych ważnych posunięć taktycznych. Tego rodzaju zagrywki na tym odcinku maratonu w Nowym Jorku są z reguły bardziej agresywne niż podczas innych wyścigów, gdyż jest to najszybszy fragment całej trasy. Trener Larsen wyraźnie poinstruował mnie, bym zachował tam zimną krew.

Gdy zaczęły się przetasowania w stawce, biegłem niedaleko Marka Carrolla z Irlandii, z którym rywalizowałem jeszcze w czasach studenckich. Zwycięzca Maratonu Bostońskiego z tamtego roku, Rodgers Rop z Kenii, znajdował się na czele i podkręcał tempo. Mark postanowił biec dalej w dotychczasowym tempie. Jeśli chodzi o mnie – cóż, zignorowałem rady trenera i ruszyłem za czołówką, a potem objąłem prowadzenie. Pokonałem milę w czasie 4:40, a potem następną w czasie 4:30 – bardziej przypominało to tempo wyścigu na 10 kilometrów niż tempo biegu maratońskiego. Czułem się znakomicie!

Ważnym powodem, dla którego wysunąłem się na prowadzenie, były tłumy zgromadzone wzdłuż First Avenue. Nigdy wcześniej – nawet na mieszczącym 83 tysiące widzów stadionie w australijskim Sydney, gdzie w 2000 roku rozgrywano igrzyska olimpijskie – nie doświadczyłem takiego połączenia wrzawy i energii. Na First Avenue tłum znajduje się na twoim poziomie, stłoczony tuż przy drodze, a wszyscy przekrzykują się przez całe trzy mile. Słyszałem, jak ludzie wołają moje imię; inni skandowali: „USA! USA!”. Pomyślałem sobie: „No dobra, jest całkiem fajnie. Te maratony to rzeczywiście coś dla mnie”.

Gdy wysunąłem się na prowadzenie, w czołowej grupie zostały cztery osoby: Rop, ja i dwóch innych biegaczy. Poczułem, że mam szansę wygrać, a w najgorszym razie ukończę bieg na czwartym miejscu. Tuż przed rozpoczęciem dwudziestej mili zdjąłem czapkę, rękawiczki i rękawki, a następnie odrzuciłem je na bok. Wylałem na głowę kubek wody. Wreszcie nadszedł czas, by zacząć się ścigać na poważnie.

20 MIL TO POŁOWA DROGI

Podczas swojego pierwszego maratonu miałem na nogach buty wyścigowe, których używałem w trakcie krótszych biegów ulicznych. Uznałem, że powinienem skorzystać z jak najlżejszego obuwia. To założenie było prawidłowe przez większą część wyścigu, ale gdy zostawiliśmy za sobą rozemocjonowanych widzów stojących przy First Avenue i wciąż mieliśmy do pokonania 10 kilometrów, zrozumiałem popełniony błąd. Brak amortyzacji stał się przeszkodą, a nie ułatwieniem. Z każdym ruchem dużo wyraźniej czułem zetknięcie z podłożem. Odnosiłem wrażenie, że opadam ciężko na jezdnię, zamiast szybko i sprawnie się od niej odbijać wraz z każdym krokiem, tak jak to się działo zaledwie kilka mil wcześniej. Po wyścigu tata powiedział mi, że jego zdaniem w przypadku wyścigu na dystansie 26,2 mil korzystniej byłoby mieć na nogach buty zapewniające lepszą amortyzację, ale nie chciał mi tego wcześniej mówić, by nie wzbudzić u mnie negatywnych myśli.

Niestety, całkiem nieźle radziłem sobie z generowaniem ich bez niczyjej pomocy. W okolicach dwudziestej drugiej mili straciłem kontakt z czołówką. Uświadomiłem sobie, że nie wygram. Skupiłem się na obronie czwartego miejsca. Sęk w tym, że bardzo wyraźnie zwalniałem. Miałem wrażenie, że ludzie mijają mnie z lewej i prawej strony, chociaż przed metą zrobiło to „zaledwie” pięć osób.

Mark Carroll dogonił mnie tuż po tym, jak znaleźliśmy się na terenie Central Parku i mieliśmy przed sobą nieco ponad dwie mile.

– Dawaj, Meb – zachęcał mnie.

– Mark, biegnij przodem. Jestem wykończony. Mam dosyć – odpowiedziałem.

To było surrealistyczne przeżycie. Nigdy nie zdarzyła mi się sytuacja, w której musiałem walczyć ze wszystkich sił o pokonanie końcówki wyścigu, a zarazem zachowywałem zdolność wypowiadania się pełnymi zdaniami. Fakt, że nie brakowało mi tchu, lecz jednocześnie nie byłem w stanie przyspieszyć, był dla mnie czymś całkowicie obcym – zjawiskiem, którego nie doświadczyłem podczas krótszych wyścigów na bieżni. Mój umysł mówił: „Dawaj”, natomiast moje ciało oznajmiało: „Nic z tego”. Później porównywałem to do sytuacji, w której ktoś pojawia się, by kupić od ciebie samochód, i okazuje się, że po raz pierwszy od wielu miesięcy auto nie chce odpalić. Chwilę wcześniej wszystko funkcjonowało tak jak należy; w tym momencie okazywało się jednak, że nic nie działa.

Nowością był dla mnie również wysiłek umysłowy. W przypadku biegów na 5000 czy 10 000 metrów miałem mnóstwo doświadczenia w omawianiu ze sobą trudnych sytuacji, na przykład: „Pokonaj to okrążenie, a do mety zostaną ci już tylko dwa kolejne”. Na ulicach Nowego Jorku byłem w stanie wybiegać w ten sposób myślami do przodu o jakąś milę. W ten sposób dotarłem do punktu, w którym rozpoczynała się dwudziesta trzecia mila – wciąż miałem przed sobą ponad pięć kilometrów i cały fragment trasy prowadzący przez Central Park. Negatywne myśli wzajemnie się podsycały i prowadziły do wyraźnego nasilania się moich problemów fizycznych.

Gdy dotarłem do mety, okazało się, że przebiegłem ostatnich 10 kilometrów w niecałe 37 minut, a więc w tempie nieco poniżej 36:00 na milę – była to prędkość zbliżona do tej, z jaką biegałem zwykle podczas treningów. Ukończyłem maraton z czasem 2:12:35. Jeśli brać pod uwagę wyłącznie ten aspekt mojego startu, był to solidny debiut, jednak zawsze skupiałem się na rywalizacji o miejsca, a z tą częścią całego doświadczenia wiązały się nieprzyjemne odczucia. Rop wygrał z czasem 2:08:17, a Mark ukończył zawody na szóstym miejscu, z czasem 2:10:54. Innymi słowy, Rop przebiegł ostatnich 10 kilometrów ponad 4 minuty szybciej ode mnie, a Mark potrzebował niespełna trzech i pół kilometra, by odsadzić się ode mnie na ponad półtorej minuty. Mój czas był również o 35 sekund gorszy od minimum olimpijskiego „A”. Gdybym zatem chciał rywalizować na tym dystansie podczas igrzysk olimpijskich w 2004 roku, musiałbym wystartować w kolejnym wyścigu i ukończyć go w czasie poniżej 2:12:00.

BŁĘDY, BŁĘDY

Szczerze mówiąc, po ukończeniu wyścigu nie byłem zainteresowany ani startem w maratonie podczas igrzysk olimpijskich w 2004 roku, ani udziałem w jakimkolwiek innym wyścigu na tym dystansie. Byłem przemarznięty, zesztywniały, wyczerpany i wykończony psychicznie. Moi rodzice czekali na mecie i wyraźnie było im mnie żal. Tata próbował mnie rozgrzać, masując moje nogi. Mama powiedziała po prostu:

– Nie musisz startować w maratonach.

Nie miałem zamiaru polemizować z tym stwierdzeniem.

Tego samego wieczoru przeprowadziłem zwyczajową analizę ostatniego startu. Jednym z błędów był wybór obuwia. Kolejnym niefortunnym posunięciem okazało się odrzucenie rękawiczek, czapki i rękawków. Z pewnością nie pomogło mi także wylanie na głowę wody, gdy temperatura powietrza wynosiła niewiele ponad trzy stopnie Celsjusza. Ten krok – wraz z brakiem ubrań – stał się źródłem dodatkowych problemów, gdy natrafiłem na ścianę. Na ostatnich 10 kilometrach trasy biegłem w tempie, w którym na pokonanie każdego kilometra potrzebowałem około 40 sekund więcej niż podczas poprzedniej części wyścigu. W tej sytuacji generowałem mniej ciepła, a gdy robiło mi się chłodniej, moje mięśnie coraz bardziej się spinały.

Największym błędem było jednak zignorowanie wszystkich rad dotyczących zachowania zimnej krwi aż do trzydziestego kilometra. Wykazałem się brakiem realizmu, zakładając, że podczas pierwszego w swojej karierze maratonu będę mógł sobie pozwolić na agresywne zagranie na First Avenue i nie odbije się to negatywnie na dalszej części wyścigu. Jeśli przyjdzie ci do głowy zignorować rzeczywistość podczas biegu na 5 kilometrów, bez wątpienia przyjdzie ci za to zapłacić. Jeżeli popełnisz popularny błąd, polegający na przebiegnięciu pierwszych 800 metrów w tempie, którego nie zdołasz utrzymać przez resztę dystansu, na półtorakilometrowym odcinku przed metą zapłacisz za nadgoniony w ten sposób czas (a straty będą najprawdopodobniej większe niż początkowe korzyści). Jednakże te końcowe półtora kilometra nie stanie się jednym z najbardziej nieprzyjemnych doznań w twoim życiu, a ty nie będziesz w kolejnych dniach zmagać się z bólem, wyczerpaniem, a potencjalnie także kontuzjami.

W Nowym Jorku nauczyłem się tego, że zbyt wczesne zużycie energii podczas maratonu wiąże się z dużo większymi kosztami. Zapisałem w swoim dzienniku: „Bądź gotów, by ruszyć do przodu na trzydziestym ósmym, a nie dwudziestym szóstym kilometrze”. Dziś mówię ludziom, że jeśli potrafią przyspieszyć podczas ostatnich kilometrów biegu maratońskiego, świadczy to o tym, iż w trakcie wyścigu dobrze gospodarowali swoim zapasem sił. Możliwość przyspieszenia na tym odcinku oznacza, że nie musisz się wlec przez kilka wcześniejszych kilometrów, pod koniec wyścigu będziesz wyprzedzać rywali, a oprócz tego zakończysz bieg w dobrym stylu, co tylko zaostrzy twój apetyt przed następnymi startami.

Podczas swojego pierwszego maratonu doświadczyłem czegoś zgoła odmiennego. Ukończenie Maratonu Nowojorskiego okazało się największym wyzwaniem, przed jakim stanąłem podczas biegania. Pod względem fizycznym byłem przygotowany, a treningi poprzedzające start sprawiły mi sporo frajdy. Popełniłem jednak poważny błąd psychologiczny, który kosztował mnie więcej, niż było to konieczne. W ogólnym ujęciu odnosiłem wrażenie, że nie warto po prostu wkładać tak wielkiego wysiłku w wyścig, który i tak może pójść nie po mojej myśli.

Następnego dnia moje odczucia się nie zmieniły (mam na myśli aspekt psychiczny; moje ciało było w istocie jeszcze bardziej obolałe niż po wyścigu). Pomyślałem sobie: „Dlaczego?! Dlaczego miałbym chcieć znowu to robić? Nie sprawia mi to ani frajdy, ani satysfakcji, a na dodatek nie służy zdrowiu”. Mając już pewną wiedzę na temat sportu, miałem świadomość, że „nigdy więcej” jest często spotykanym przyrzeczeniem wypowiadanym po maratonie; i równie często łamanym. Trener Larsen powiedział mi:

– Już kiedyś słyszałem te słowa.

Ja jednak naprawdę miałem zamiar trzymać się tego postanowienia.

Pomimo upływu dni moje rozczarowanie maratonem wciąż się utrzymywało. Potem udałem się w podróż, która pozwoliła mi inaczej spojrzeć na ten wyścig i odmieniła moje życie.

MARATON NR 2

MARATON CHICAGOWSKI, 2003 ROK

12 października 2003 roku

MIEJSCE: 7

CZAS: 2:10:03

NAJWAŻNIEJSZA LEKCJA

Nie warto nieustannie wypruwać sobie żył. Skutecznym, mało stresującym rozwiązaniem jest tempomat, który pozwoli ci nie tylko rozwinąć maksymalną prędkość, ale także osiągnąć pełnię możliwości w wielu sferach życia.

Dwa tygodnie po swoim pierwszym maratonie udałem się z mamą w podróż do Erytrei. Była to dla mnie pierwsza okazja, by wrócić do kraju, w którym się urodziłem i z którego wyjechaliśmy, gdy miałem 10 lat. To nawiązanie kontaktu z przeszłością w istotny sposób wpłynęło na moją przyszłość.

Zobaczyłem, jak trudne jest codzienne życie większości mieszkańców Erytrei, zwłaszcza osób zamieszkujących tereny wiejskie podobne do okolic, w których dorastałem. Ludzie korzystają z wody pochodzącej ze studni, które mogą być oddalone o wiele kilometrów od ich domostw. Nieustannie szukają drewna, by móc podsycić ogień, na którym gotują i którym się ogrzewają. Podróżują przez góry, prowadząc osły obładowane sianem – bywa, że robią to w świetle księżyca.

To nie tak, że zapomniałem o tych realiach swojego dzieciństwa. Jednak przypomnienie o nich wkrótce po moim pierwszym maratonie rozgrywanym w jednym z największych miast na świecie okazało się skuteczną lekcją pokory. Na nowo uświadomiłem sobie, że ludzie w Erytrei dzień po dniu walczą o przetrwanie. Pomyślałem o swoich maratońskich doświadczeniach. Zrozumiałem, że był to przejściowy dyskomfort, a nie trwały ból. Przypomniałem też samemu sobie, że miałem wybór: nikt nie przystawił mi do głowy rewolweru i nie powiedział: „Musisz wystartować w maratonie” albo „Musisz ukończyć maraton”. Ludzie, których zobaczyłem w Erytrei, nie mieli wyboru – taka droga życia przypadła im w udziale. A więc owszem, podczas swojego debiutanckiego maratonu przez jakieś 40 minut znajdowałem się w żałosnym położeniu, lecz nie miałem ważnego powodu do narzekań. Moje doświadczenia z Erytrei pomogły mi zrozumieć, że mogę ponownie znieść tymczasowy ból w zamian za kolejną szansę na sprawdzenie, czy odniosę sukces w maratonie. Uznałem, że powinienem raz jeszcze zmierzyć się z takim dystansem.

Dlaczego właśnie maraton? Dlaczego widok trudów życia w Erytrei nie skłonił mnie do ponownego skoncentrowania wszystkich wysiłków na tym, by stać się jak najlepszym biegaczem startującym na dystansie 10 kilometrów? Niewątpliwie chciałem być amerykańskim odpowiednikiem Hailego Gebrselassiego. Podobnie jak Haile, który urodził się w Etiopii i ustanawiał rekordy świata na dystansach od 2000 metrów na hali aż po bieg maratoński, chciałem być wszechstronnym biegaczem. Marzyłem o tym, by być najlepszym Amerykaninem startującym na bieżni, w biegach przełajowych i ulicznych. Bycie wszechstronnym biegaczem takim jak Haile oznaczało podjęcie rywalizacji na trasach maratonów. Sądzę, że na fakt ponownego zaangażowania się w start na tym dystansie wpłynęło również to, iż tak dobrze mi się biegło w Nowym Jorku przez te pierwsze 34 kilometry. Dysponowałem ogromnym potencjałem – teraz należało go tylko odpowiednio wykorzystać. Nie bez znaczenia był też fakt, że sukcesy w maratonach zapewniają więcej korzyści finansowych i większą popularność niż starty na bieżni.

Czas spędzony w Erytrei pomógł mi dostrzec w maratonie coś więcej niż tylko kolejny wyścig. Maraton w poważniejszym stopniu niż jakikolwiek inny bieg odwołuje się do wytrwałości, stałości i systematycznych prób wydobywania z siebie wszystkiego, co najlepsze. To cechy, z którymi potrafią się utożsamić ludzie na całym świecie – nieważne, czy mowa tu o mieszkańcach Erytrei walczących o to, by wykarmić swoje rodziny, czy o obywatelach Stanów Zjednoczonych, którzy starają się być dobrymi rodzicami i dbać o kariery zawodowe. Podobnie jak życie, maraton może doświadczać bólem i męczarnią, ale potrafi też nagrodzić radością i osiągnięciami. Chciałem wrócić na trasę maratonu nie tylko w poszukiwaniu wyzwania – liczyłem też na to, że dam dobry przykład, który zainspiruje innych do tego, by dawać z siebie wszystko zarówno w bieganiu, jak i w życiu.

MINIMUM KWALIFIKACYJNE

Po sześciu tygodniach spędzonych w Erytrei wróciłem niezwykle podekscytowany do Stanów Zjednoczonych. Maraton Bostoński miał się odbyć za trzy miesiące, a ja oznajmiłem trenerowi Larsenowi, że chcę w nim wystartować.

– Co cię do tego przekonało? – zapytał.

Opowiedziałem mu o swoich przemyśleniach z pobytu w Erytrei. Byłem młody i sprawny, a oprócz tego z niecierpliwością wyczekiwałem okazji, by zacząć robić to, czym we własnym mniemaniu powinienem się zajmować. Oprócz tego Maraton Bostoński już wtedy zajmował w moim sercu wyjątkowe miejsce. W 2002 roku niemal kupiłem dom w Claremont w Kalifornii, niecałe dwa kilometry od Mission Bay Park w San Diego, gdyż zakładałem, że pagórki w tej okolicy pomogą mi przygotować się do startów na trasie Maratonu Bostońskiego. Zaproponowałem nawet kwotę przewyższającą o 7500 dolarów cenę wywoławczą, byłem bowiem przekonany, że to miejsce byłoby idealne na treningi przed zawodami w Bostonie (nieważne, że wówczas nie miałem jeszcze okazji zobaczyć tej trasy na oczy).

Trener Larsen nakreślił mi szerszy obraz sytuacji. Zawody kwalifikacyjne przed igrzyskami olimpijskimi miały się odbyć w lutym 2004 roku w Birmingham w stanie Alabama, a zawodnicy, którzy zajęliby tam pierwsze trzy miejsca, mieli reprezentować Stany Zjednoczone podczas igrzysk olimpijskich rozgrywanych latem w Grecji, w Atenach. Był jednak jeden warunek: Stany Zjednoczone mogły wysłać na igrzyska trzech zawodników tylko wtedy, gdyby wszyscy spełnili olimpijskie minimum „A”, czyli uzyskali czas nie gorszy niż 2:12:00. To wydawało się całkiem proste, ale w 2000 roku, kiedy obowiązywały takie same zasady, Stany Zjednoczone wysłały na igrzyska do Sydney tylko jednego maratończyka (i jedną maratonkę). Obydwa wyścigi kwalifikacyjne rozgrywane w 2000 roku odbywały się w upale i osiągnięto w nich słabe wyniki. USA Track & Field, ogólnokrajowy związek sportowy, stosował regułę, zgodnie z którą zwycięzcy biegów kwalifikacyjnych mieli polecieć do Sydney nawet wtedy, gdyby nie osiągnęli minimum „A”. Przed zawodami kwalifikacyjnymi żadne z dwojga zwycięzców, a więc Rod DeHaven i Christine Clark, nie osiągnęło tego minimum i nie udało im się to również podczas tych feralnych zawodów.

Cztery lata później przekładało się to na prostą prawidłowość: kluczową kwestią było osiągnięcie minimum „A” przed zawodami kwalifikacyjnymi. Nie warto było liczyć na to, że wyścig kwalifikacyjny okaże się na tyle szybki, by udało się tam uzyskać taki wynik – zwłaszcza iż podczas tych zawodów liczyła się zawsze lokata, a nie czas. Skoro zatem planowałem ponownie zmierzyć się z maratonem, głównym celem podczas mojego następnego startu miało być osiągnięcie czasu poniżej minimum kwalifikacyjnego, czyli 2:12:00. Podczas debiutu do takiego wyniku zabrakło mi 35 sekund. Trener Larsen przestrzegł mnie, że trasa w Bostonie jest wymagająca, a pogoda często utrudnia osiąganie dobrych wyników. Przekonał, bym chwilowo poskromił ten mój wybuch entuzjazmu i zaczekał aż do jesieni, po czym wystartował w Maratonie Chicagowskim, czyli wyścigu znanym z płaskiej i szybkiej trasy.

BIEG Z TEMPOMATEM

Chcąc zrealizować cel związany ze startem w Chicago, musiałem pobiec inaczej niż podczas niemal wszystkich wyścigów w swojej dotychczasowej karierze. Bez względu na dystans zawsze biegłem po zwycięstwo lub starałem się rywalizować z czołówką na tyle, na ile tylko potrafiłem. Takie właśnie podejście zaprezentowałem w swoim debiutanckim maratonie w Nowym Jorku. Chociaż pod koniec tamtego wyścigu bardzo się męczyłem, nie żałowałem tego, że przyjąłem strategię „biegu po zwycięstwo”. Po prostu próbowałem wygrać w nieodpowiedni sposób, zbyt wcześnie podkręcając tempo.

W Chicago miałem zaprezentować inne podejście: byłem tam wyłącznie po to, by pobiec w czasie poniżej 2 godzin i 12 minut. Chociaż czołówka stawiała sobie za cel czasy w okolicach 2 godzin i 5 minut, ja zakładałem, że od samego początku nie będę próbował rywalizować z najlepszymi, lecz zamiast tego pobiegnę własny wyścig. To właśnie z tego powodu mój drugi maraton w karierze okazał się dla mnie najbardziej nietypowym startem na tym dystansie. Był to jedyny spośród 26 maratonów, kiedy już przed startem wiedziałem, że nie będę próbował biec z czołówką.

Organizatorzy wyścigu zapewnili pacemakera, który miał mi pomóc w zrealizowaniu celu związanego z osiągnięciem na mecie określonego czasu. Godfrey Kiprotich z Kenii był utytułowanym biegaczem, który startował na krótszych dystansach w biegach ulicznych, a teraz kończył karierę jako pacemaker – czyli „zając” – uczestniczący w maratonach. Plan przewidywał, że Godfrey przebiegnie ze mną pierwszych 16 mil trasy w tempie, które pozwalałoby uzyskać w całym maratonie czas nieco poniżej 2 godzin i 12 minut. Później miał zejść z trasy – od tego momentu to na mnie spoczywałaby odpowiedzialność za utrzymanie tego tempa przez ostatnich 10 mil.

Pierwszych kilka mil wyścigu przebiegło zgodnie z planem. Czułem się dziwnie – i muszę przyznać, że było to dla mnie dosyć trudne – gdy obserwowałem, jak czołówka niemal od razu odrywa się od naszej dwójki. Przypominałem sobie jednak, że moim celem w tym dniu jest uzyskanie minimum kwalifikacyjnego „A” na igrzyska olimpijskie i będę miał jeszcze mnóstwo okazji, żeby ścigać się w sposób, w jaki zazwyczaj to robiłem.

Po mniej więcej ośmiu milach Godfrey zgłosił, że czuje nadmierne napięcie mięśnia dwugłowego i będzie musiał wcześniej zakończyć swój występ w roli zająca. Powiedział, że za kilka tygodni ma być pacemakerem w Maratonie Nowojorskim i nie chce ryzykować przed tym wyścigiem poważnej kontuzji. To oznaczało jednak, że będę musiał biec samotnie przez ostatnich 18, a nie 10 mil.

Szczerze mówiąc, nie wydało mi się to zbyt wielkim problemem. Mój zegarek był ustawiony tak, by pokazywać czasy uzyskiwane na każdej kolejnej mili, a nie mój czas liczony od startu. Jeśli pokonujesz trasę maratonu w tempie 5:00 na milę, ukończysz bieg w niewiele ponad 2 godziny i 11 minut. Utrzymanie tego tempa na płaskich ulicach Chicago, na poziomie morza, wydawało się całkiem łatwe po długich biegach tempowych, podczas których biegałem z podobną prędkością, tyle że na dużej wysokości, w pagórkowatych okolicach Mammoth Lakes. Gdy Godfrey przestał dyktować mi tempo, największym wyzwaniem było to, by nie biec za szybko. Czasami pokonywałem milę w czasie 4:50 i myślałem: „Za szybko, zwolnij”. Potem trafiała się mila przebiegnięta w czasie 5:10, a w mojej głowie pojawiało się: „Oj, za wolno – trochę przyspiesz”. Od czasu do czasu miałem trudności, by odnaleźć właściwy rytm odpowiadający biegowi w tempie 5:00 na milę.

Jednakże przez większość czasu dobrze się bawiłem, uczestnicząc w czymś, co przypominało nie tyle wyścig, co bieg tempowy. Nieustannie się powstrzymywałem, mając w pamięci Nowy Jork i ścianę, na którą trafiłem, gdy zbyt wcześnie podkręciłem tempo. Myślałem tylko o linii mety i czasie, ignorując zwyczajowe myśli o tym, na czyje posunięcia taktyczne zareagować albo czy szarpnąć tempem i spróbować rozbić grupę. Chociaż ostatecznie przesunąłem się z czternastej pozycji zajmowanej w połowie trasy na siódme miejsce, nawet wyprzedzanie innych zawodników pod koniec wyścigu przebiegało inaczej niż zwykle – po prostu samorzutnie do niego dochodziło, gdy dążyłem do realizacji celu związanego z czasem; nie walczyłem jednak, by dogonić każdego, kogo tylko dostrzegłem przed sobą.

Jak już wspomniałem, obserwowałem tylko czasy uzyskiwane podczas pokonywania kolejnych mil, a nie czas liczony od momentu startu. Dopiero na ostatniej prostej, gdy zobaczyłem zegar przy linii mety, uświadomiłem sobie, jak niewiele zabrakło mi do pokonania granicy 2 godzin i 10 minut. Ukończyłem bieg z czasem 2:10:03, czyli pobiegłem o ponad dwie i pół minuty szybciej niż rok wcześniej w Nowym Jorku. Nie posiadałem się z radości. Bez trudu zrealizowałem swój cel czasowy, uzyskałem czas zdecydowanie lepszy od zaplanowanego, a zarazem na całej trasie czułem się komfortowo. Wrażenie, że był to nie tyle wyścig, co bieg tempowy – było tak silne, iż po dotarciu do mety przeznaczyłem jeszcze 10 minut na trucht pozwalający schłodzić organizm. Pomyślałem sobie: „Kurczę, maraton może jednak dać mnóstwo frajdy!”.

WYCIĄGANIE WNIOSKÓW Z EFEKTÓW SAMOKONTROLI

Chociaż nigdy później nie przebiegłem już maratonu w taki sposób, start w Chicago nauczył mnie wielu rzeczy. Bardzo wyraźnie poprawiłem swoją życiówkę pomimo tego, że nie wykorzystałem podczas biegu wszystkich rezerw fizycznych (w istocie osiągnięty przeze mnie czas był w tamtym roku najlepszym wynikiem uzyskanym przez amerykańskiego maratończyka). Ten fakt pokazał mi, że cierpliwość jest cnotą zarówno w biegach maratońskich, jak i w życiu. Uświadomiłem sobie, że można osiągać wielkie rzeczy, zachowując kontrolę i nie próbując podejmować heroicznych wysiłków. Sprinterzy mówią o rozluźnianiu się i pozwalaniu, by szybkość sama się ujawniła. Mają na myśli to, że potrafią wspiąć się na wyżyny swoich możliwości tylko wtedy, gdy nie wysilają się nadmiernie, zarówno mentalnie, jak i fizycznie.

To samo odnosi się też do wielu innych sfer życia. Robienie czegoś najlepiej, jak potrafisz, oznacza podchodzenie z zaangażowaniem do podejmowania wysiłku i realizowania założonych celów. Często najskuteczniejszą metodą postępowania jest w takiej sytuacji spokojne i systematyczne zajmowanie się daną rzeczą w możliwym do utrzymania zakresie. Społeczeństwo chętnie stawia na piedestale tych, którzy decydują się na śmiały krok i ryzykują wszystko, akceptując sytuację „wóz albo przewóz”. Jasne, coś takiego może prowadzić do niesamowitych wyników. Zazwyczaj nie słyszymy jednak o osobach, które postępowały w taki sposób i poniosły porażkę. W wielu dziedzinach życia lepszym podejściem jest postawa cierpliwego inwestora, który gromadzi stopniowo majątek, zamiast dążyć do ogromnych zysków i ryzykować katastrofę.

Te spostrzeżenia miały istotny wpływ na mój sposób trenowania. Po starcie w Chicago nabrałem pewności dotyczącej tego, że jeśli będę spokojnie i systematycznie pracował tydzień po tygodniu, mogę dokonać niezwykłych rzeczy. Biegałem z ludźmi, którym zdarzały się fantastyczne treningi, lecz potem rzadko potrafili pobiec na takim samym poziomie podczas wyścigu. Po maratonie w Chicago nigdy już nie próbowałem zdobyć złotego medalu za treningi. Nieustanne forsowanie się częściej doprowadzi do kontuzji lub przetrenowania niż do szczytowej formy. Tym, co zapewnia wyniki i pewność siebie, jest metodyczne ponawianie właściwych wysiłków. Gdy ludzie pytają o sekret mojego sukcesu, często odpowiadam, że nie ma żadnego, a kluczem jest zachowanie konsekwencji. Jeśli regularnie realizowałem kluczowe treningi, a więc długie biegi, biegi tempowe i interwałowe, prezentując przy tym poziom, który określiłbym jako „dobry, ale nie wybitny”, czułem, że mogę się mierzyć z najlepszymi biegaczami na świecie. To właśnie zamierzałem zrobić w następnym roku podczas igrzysk olimpijskich w Atenach.

Pisząc te słowa, wybiegam jednak za bardzo w przyszłość. Najpierw musiałem sobie zapewnić miejsce w kadrze olimpijskiej, plasując się na podium podczas wyścigu kwalifikacyjnego rozgrywanego w lutym. Po tym, jak w Chicago osiągnąłem minimum kwalifikacyjne „A”, w trakcie zawodów kwalifikacyjnych mogłem wrócić do swojego zwykłego nastawienia, czyli do rywalizacji z innymi. Po krótkim odpoczynku od biegania po Maratonie Chicagowskim zacząłem przygotowania do zawodów w Birmingham. Czułem, że jestem w formie i byłem pewny siebie.

Ten stan ducha nie utrzymał się jednak zbyt długo.

MARATON NR 3

MARATON POZWALAJĄCY UZYSKAĆ KWALIFIKACJĘ NA IGRZYSKA OLIMPIJSKIE W 2004 ROKU(Birmingham, stan Alabama)

7 lutego 2004 roku

MIEJSCE: 2

CZAS: 2:11:47

NAJWAŻNIEJSZA LEKCJA

Nie obiecuj zbyt wiele i pozytywnie zaskakuj wynikami.

Przed ważnymi wyścigami często można usłyszeć, jak biegacze z czołówki otwarcie formułują ambitne cele. Mówią, że sięgną po wygraną, przebiegną trasę w naprawdę dobrym czasie lub dotrą do mety przed określonym rywalem. Oczywiście, nikt nie zabroni ci deklarować każdemu, kto jest gotowy słuchać, że zdobędziesz wymarzoną posadę, zrzucisz 10 kilogramów lub podczas startu w następnym półmaratonie pobijesz życiówkę. Dzielenie się z wieloma osobami takimi planami dotyczącymi określonych osiągnięć sprawia, iż w ten sposób niejako zobowiązujesz się wobec rozmówców do zrealizowania tych celów. Zgodnie z tym tokiem rozumowania prawdopodobieństwo tego, że będziesz się trzymać swojego planu dietetycznego, zdecydowanie rośnie, gdy zdajesz sobie sprawę z tego, iż wiele osób będzie miało okazję sprawdzić, czy rzeczywiście udało ci się schudnąć.

Nigdy nie próbowałem takiego podejścia. Oczywiście stawiałem sobie ambitne cele – na starcie prawie wszystkich wyścigów w swojej karierze zakładałem, że mam szansę wygrać. Nie wspominałem jednak o tym w wywiadach udzielanych przed zawodami. Przed zwycięstwem w Maratonie Bostońskim w 2014 roku wyznałem garstce bliskich mi osób, że mam zamiar przybiec na metę jako pierwszy. Nie powiedziałem o tym jednak swojemu bratu, Hawiemu, który jest zarazem moim menedżerem!

Podobnie postąpiłem w maju 2001 roku, kiedy postawiłem sobie za cel poprawienie rekordu Stanów Zjednoczonych na dystansie 10 000 metrów. Tygodnie poprzedzające ten start po raz pierwszy poświęciłem na tak długi okres treningów na dużej wysokości. Ponieważ tam w powietrzu jest mniej tlenu, prędkość osiągana podczas wszystkich treningów jest niższa, choć towarzyszy jej takie samo jak zwykle zmęczenie. W takiej sytuacji łatwo ulec wrażeniu, że zmagasz się ze zmęczeniem wywołanym przez treningi, a zarazem nie jesteś w formie. Pobicie rekordu Stanów Zjednoczonych na dystansie 10 000 metrów było jednym z moich potencjalnych celów, ale nie czułem się gotowy dokonać tego podczas rozgrywanych w 2001 roku zawodów Cardinal Invitational. Przed wyścigiem starałem się nie zwracać na siebie uwagi. Rankiem przed startem mój dobry przyjaciel, Mike Long, który pomagał powołać do życia serię wyścigów Rock’n’Roll, zdradził mi, że Bob Kennedy ma zamiar pobić rekord kraju. Dopiero wtedy oznajmiłem:

– Cóż, podejrzewam, że chcąc osiągnąć ten cel, będzie musiał wygrać ze mną.

Warto zaznaczyć również, że te słowa padły w prywatnej rozmowie z bliską mi osobą. Kiedy zatem dobiegłem do mety na czwartym miejscu za trzema Kenijczykami, na dokładkę poprawiając z czasem 27:13,98 rekord, który utrzymywał się od niemal 15 lat, mój wyczyn zrobił dużo większe wrażenie, gdyż dla bardzo wielu osób był prawdziwym zaskoczeniem.

Zwyczaj powściągliwego wypowiadania się na temat własnych celów ma po części związek z tym, jak mnie wychowano. Kultura w Erytrei opiera się na odpowiedzialności i dotrzymywaniu słowa. Wraz z Hawim i naszym rodzeństwem zostaliśmy wychowani w taki sposób, że nie do pomyślenia byłoby po prostu rozpowiadać wkoło: „Zrobię to, zrobię tamto”. W Erytrei liczy się to, co robisz, a nie twoje deklaracje. Dorastanie w ubóstwie tylko wzmocniło przekonanie o tym, że czyny są bardziej wymowne niż słowa – gdy masz niewiele zasobów, do których możesz się odwołać, zazwyczaj wyglądasz dosyć głupio, obiecując złote góry. Nasi rodzice mówili nam (i świadczyli własnym przykładem), że lepiej jest zachować pokorę oraz skromność i ciężko pracować, a potem zaskoczyć ludzi skutecznością własnych działań. Nie obiecuj zbyt wiele i staraj się pozytywnie zaskakiwać wynikami. Na całe szczęście trenerowi Larsenowi, wychowanemu w skromnym środowisku w Minnesocie, również bliskie było takie podejście.

Nigdy nie urzeczywistniłem tej zasady w większym stopniu niż podczas trzeciego maratonu w swojej karierze, a więc zawodów pozwalających uzyskać kwalifikację na igrzyska olimpijskie w 2004 roku.

REKORD ŻYCIOWY I ATAK PANIKI