Żywe grobowce - Urke Nachalnik - ebook + książka

Żywe grobowce ebook

Urke Nachalnik

4,4

Opis

Żywe grobowce są kontynuacją wspomnień autora, zapoczątkowanych w książce Życiorys własny przestępcy. Urke Nachalnik to złodziej recydywista, który dużą część swojego życia spędził w towarzystwie przestępców bądź to na wolności, bądź za kratami. Akcja książki zaczyna się w momencie, w którym siedząc w więzieniu, Nachalnik dowiaduje się, że Polska odzyskała niepodległość. Początkowo łudzi się, że wkrótce wyjdzie na wolność, ale dla takich jak on nie było wówczas taryfy ulgowej.

Główną płaszczyzną Żywych grobowców jest życie codzienne w więzieniach, w których przebywał Nachalnik. Początkowo siedział w Łomżyńskim „Czerwoniaku”, później został przeniesiony do warszawskiego więzienia na Mokotowie. Dzięki Nachalnikowi możemy poznać wiele tajemnic, które skrywają zarówno więzienne mury, jak i świat przestępczy w nich osadzony. Poznajemy więzienną hierarchię, dowiadujemy się, kto jest „frajerem”, a kto „fetniakiem”, czym się różnił „doliniarz” od „klawisznika” i jak ważną rolę w życiu złodzieja odgrywał jego honor.

Po odsiedzeniu całego wyroku, w 1923 roku Nachalnik wyszedł na wolność. Miał zamiar zacząć nowe życie, jednak szara rzeczywistość, która czekała na niego poza murami więzienia, nie pozostawiła mu wiele złudzeń. Mimo szczerych chęci, aby być uczciwym człowiekiem, wciąż ciągnęło wilka do lasu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
4
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2019

Wprowadzenie Copyright © Tomasz Specyał, 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone

Korekta

Magdalena Kawka

Magdalena Paluch

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2019

eISBN 978-83-66217-25-6

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

tel./faks 061 868 25 37

[email protected]

www.replika.eu

Wszystkim tym, których los zepchnął w otchłań wyrzutków

społeczeństwa, a którzy dążą ku poprawie – pracę tę poświęca

Autor

WPROWADZENIE

Żywe Grobowce po raz pierwszy ukazały się nakładem wydawnictwa „Rój” w 1934 roku i są kontynuacją Życiorysu własnego przestępcy – wspomnień Żyda i złodzieja występującego pod pseudonimem Urke Nachalnik.

W pierwszej części – Życiorysu własnego przestępcy wspomnianyzłodziej i recydywista opisał swoje dzieciństwo, młodość oraz przedstawił wszystko to, co go sprowadziło na złą drogę.

Urke Nachalnik, a właściwie Icek Boruch Farbarowicz, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, zanim przybrał złodziejski pseudonim, sporą część swojego życia spędził w paserskich melinach albo w więzieniach. Życiorys własny przestępcy napisał w jednym z nich,w którym odsiadywał wyrok 8 lat za napad. Część druga powstała już na wolności. W Żywych grobowcachNachalnik wraca do momentu, gdy siedzi w łomżyńskim „Czerwoniaku”, a Polska odzyskuje niepodległość. Tę doniosłą chwilę tak wspominał:

Radość moja i kolegów po rozkuciu z kajdan była bezgraniczna. Ściskaliśmy się wzajemnie i śmieliśmy się na poły głupkowato. Maniek w uniesieniu krzyczał na całe gardło: „Psia jego mać, niech żyje Polska!”.

Władza, stojąc na korytarzu i widząc naszą radość, śmiała się wraz z nami.

Z nastaniem niepodległości w łomżyńskim więzieniu zmienił się język klawiszy, zelżał więzienny dryl i poprawiło się jedzenie. Początkowo polska administracja czyniła wszystkim więźniom nadzieję na szybkie zwolnienie. Jednak tak się nie stało. Amnestia objęła zwłaszcza więźniów politycznych i przestępców z drobnymi wyrokami. Dla zawodowych kryminalistów takich jak Nachalnik, Rzeczpospolita nie miała taryfy ulgowej i w końcu musieli się oni pogodzić z tym, że pierwsze lata wolnej Polski spędzą za kratami. Prawdę mówiąc, taki obrót sprawy Nachalnikowi wyszedł tylko na dobre. W więzieniu mógł nauczyć się pisać i czytać po polsku, co miało kluczowy wpływ na jego późniejsze losy. Ta zdolność odkryła przed nim całe piękno literatury, a w przyszłości przyczyniła się do zmiany sposobu zarabiania na życie. Nachalnik tak polubił książki, że był gotów dla ich zdobycia złamać więzienny regulamin i trafićdo karceru.

Jedynem mojem zajęciem w błogosławionym Mokotowie przez długie dni samotności w celi było czytanie książek, których dawano na tydzień dwie na celę. Wychodząc na spacer, starałem się zamienić przeczytane książki ze starszym więźniem z innej celi. Za to „przestępstwo według regulaminu groził mi karcer. Byłem łakomy wiedzy i dlatego kara nie odstraszała mnie, toteż wciąż na lewo brałem nowe książki.

UrkeNachalnik czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Jak sam przyznał, najbardziej lubił tych autorów, którzy znali życie.

Pamiętam, z jakim to zachwytem czytałem książkę Londona: Martin Eden. Byłem zachwycony. Do dziś pamiętam cały utwór, tak mi się podobał.

Nachalnik, jak wielu przed nim, przygodę z pisarstwem zaczął od wierszy, które początkowo wydrapywał na ścianach celi, jak to było w zwyczaju. Kiedy został przeniesiony do więzienia mokotowskiego, jego poezję zaczęto drukować w gazetce „Głos Więźnia”. W końcu zaczął pisywać opowiadania inspirowane swoim życiem, a może i kumpli spod celi. Odsiadując w rawickim więzieniu ośmioletni wyrok za napad, nawiązał kontakt z wydawnictwem „Rój”, do którego wysłał próbkę swej twórczości. Melchior Wańkowicz zauważył w nim, tak jak później w Sergiuszu Piaseckim, talent i namówił do napisania autobiografii. Życiorys własny przestępcy – pierwsza część jego wspomnień trafiła do księgarń w 1933 roku, jednak ich wydawcą nie był Wańkowicz, tylko Towarzystwo Opieki nad Więźniami „Patronat”. Stało się tak za sprawą Stanisława Kowalskiego, nauczyciela w rawickim więzieniu, który zainteresował się Nachalnikiem.Jego wspomnienia wysłał do USA słynnemu socjologowi Florianowi Znanieckiemu, który ocenił je bardzo wysoko. Przede wszystkim jako materiał obrazujący życie przestępców i ich środowisko, co mogło być wyjątkowo cennym źródłem dla psychologów, kryminologów i socjologów badających ten aspekt ludzkiego życia. Książka ta odbiła się szerokim echem, budząc wiele skrajnych emocji. Nachalnik na swój sposób stał się sławny, ale nie bogaty, na co zapewne liczył. Jednak odkąd zaczął pisać, już nigdy nie wrócił do więzienia i zamiast wytrychem, na życie zarabiał piórem. Urke nie miał farta w złodziejskim rzemiośle, bo mając 35 lat, piętnaście z nich spędził w więzieniach, zatem bilans zysków i strat był bardzo mizerny. Można odnieść wrażenie, że Nachalnik został przestępcą tylko po to, żeby później mieć o czym pisać i z czego żyć.

Jeszcze przed ukazaniem się Żywychgrobowców – drugiej części wspomnień, nakładem wydawnictwa M. Fruchtman wyszedł zbiór nowel, noszący tytuł Miłość przestępcy.

Mogłoby się wydawać, że Żywe grobowce to tylko kilka kolejnych lat z życia złodzieja, ale w tym czasie, kiedy Nachalnik siedział w więzieniu, odrodziła się Rzeczpospolita i doszło do wojny z bolszewikami oraz bitwy Warszawskiej.Oba te jakże ważne wydarzenia znalazły swoje odzwierciedlenie we wspomnieniach Nachalnika. Niepodległość Polski przywitał za murami łomżyńskiego „Czerwoniaka” i panujący wówczas nastrój uwiecznił na łamach zarówno Życiorysu własnego przestępcy, jak i w Żywych grobowcach.

Natomiast wojnę z bolszewikami oglądał zza krat mokotowskiego więzienia, do którego został przeniesiony w 1919 roku.Tu opisuje bardzo ciekawy epizod. Mianowicie 16 sierpnia do mokotowskiego więzienia przywieziono kilka wagonów pieniędzy, miano je spalić w tamtejszej kotłowni, żeby nie dostały się w ruskie łapy. Kiedy ta informacja rozeszłasię wśród więźniów, ci od razu zaczęli kombinowaćjak taką okazję wykorzystać z pożytkiem dla siebie. Kilku skazanych wtajemniczyło Nachalnika w swoje plany, widząc w nim osobę niezbędną do realizacji takiego przedsięwzięcia.

– Jak to, nie rozumiesz? Bolszewicy są blisko Warszawy, nasi chcą spalić pieniądze, aby nie wpadły im w ręce.

– Teraz rozumiem, ale powiedz, skąd ty wiesz o tem?

– Palacze mówili. Dzisiejszej nocy palili już forsę, a nawet udało im się przynieść kilka banknotów po tysiąc marek. – Tu obejrzał się na wszystkie strony i wyciągnął kilka papierków, wymachując niemi w powietrzu.

Nie dowierzałem własnym oczom. Były to nowe banknoty tysiącmarkowe spod prasy; aż dusza śmiała się do nich. Uradowany zawołałem:

– Dobrze, mów, co mam zrobić, wszystko zrobię.

Jednak głównym tematem Żywych grobowców nie są wydarzenia historyczne, a życie codzienne i obyczaje panujące w więzieniach, które wówczas gościły w swoich murach ich autora. Urke Nachalnik, tak jak w pierwszej części wspomnień, tak i tu przedstawił mnóstwo obserwacji mających dziś walor wyjątkowego świadectwa. Ma się wrażenie, że z niemal fotograficzną dokładnością odzwierciedlił panujące tam zwyczaje, choć niektóre opisane przez niego epizody mogą wydawać się zbyt podkoloryzowane czy wręcz niewiarygodne. Ale jest to praktycznie nie do zweryfikowania.

Urke zdradza nam tajemnice świata więziennego, w którym egzystował. Opisuje zasady jego funkcjonowania,normy zachowania, przepisy, jak wyglądał dzień i noc skazanych, za co można było trafić do karceru. Kto był frajerem, a kto fetniakiem, czym się różnił doliniarz od klawisznika, kto stał na szczycie więziennej hierarchii i jak ważną rolę w życiu złodzieja odgrywał jego honor.

Nachalnik bez ogródek dzieli się wszystkim tym, co działo się za więziennymi murami, począwszy od bójek, w których brał udział, a które miały pokazać, kto jest kim w szeregu, kwitnący pokątny handel ze zblatowanymi strażnikami, po pederastię, której się brzydził. Z tego też powodu sam sobie zadawał retoryczne pytanie, dlaczego władze nie sprowadzą raz w miesiącu kobiet lekkich obyczajów, by zaspokoić seksualne potrzeby więźniów?

Brak kobiet doskwierał mu bardziej niż głód, tęsknił za damskim towarzystwem.

Miły Boże, cóż to za rozkosz być najedzonym w więzieniu i marzyć słodko! W takich dobrych chwilach, których w więzieniu miałem niewiele, więzień zawsze marzy o kobietach. Kobieta wprowadza więźnia w inny świat. Ileż to razy ukradkiem, po dwie godziny i więcej, stałem przy oknie, nie bacząc na karę, która mnie czekała, by tylko ujrzeć przechodzącą za murami więzienia kobietę.

Ale w końcu i ten problem udało mu się rozwiązać na pewien czas. Pracując w więziennej piekarni, miał kontakt z więzienną kuchnią, w której pracowały skazane kobiety. Jedna z nich została jego kochanką. Miała na imię Adela i kończyła odsiadywać wyrok za współudział w morderstwie.

W sierpniu 1923 roku Urke Nachalnik opuścił mury mokotowskiego więzienia z mocnym postanowieniem poprawy. Chciał zerwać z przeszłością, a swój dotychczasowy świat pozostawić za więzienną bramą. Jednak rzeczywistość okazała się byćbrutalniejsza, niż mu się zdawało.

Po ukazaniu się Żywych grobowców, Nachalnik zaniechał kontynuowania swojej biografii.Możliwe, że czuł się zawiedziony niskimi nakładami, małymi pieniędzmi, i że nie odniosły takiego sukcesu, na jaki liczył, a może tak postąpił z pobudek osobistych? Dopiero rok przed wojną, w 1938 roku, nakładem N. Szapiro wydał książkę,będącą opowieścią o jego życiu: Moja droga życiowa. Od jeszewytu i więzienia do literatury.

Jedni widzieli w nim zwykłego złodzieja, drudzy ofiarę losu, a jeszcze inni literata. Urke Nachalnik, a raczej Icek Baruch Farbarowicz, był chyba wszystkim po trochu.

Tomasz Specyał

ŻYWE GROBOWCE

Więzień jest trupem Człowieka żywcem

pogrzebanego w grobie… Ale jest to trup

myślący. Nieraz nawet – twórczy.

I

Radość moja i kolegów po rozkuciu z kajdan była bezgraniczna. Ściskaliśmy się wzajemnie i śmialiśmy się na poły głupkowato. Maniek w uniesieniu krzyczał na całe gardło: „Psia jego mać, niech żyje Polska!”.

Władza, stojąc na korytarzu i widząc naszą radość, śmiała się wraz z nami.

Po chwili jednak, wracając po schodach na górę, ostygliśmy nieco z naszego radosnego zapału, z pewną niechęcią każdy z osobna pozwolił się wepchnąć z powrotem do swojej celi.

Stanąłem nieruchomo pośrodku celi. Ogarnęło mnie przykre uczucie osamotnienia. Spojrzenie moje przesuwało się po żelaznych kratach okna, zza którego głucho dobiegały mnie radosne okrzyki więźniów.

Naraz przez kraty przedarł się jaskrawy blask ognia. Momentalnie wdrapałem się na górę i otworzyłem okno. Ujrzałem budynki stojące w ogniu: to Niemcy, umykając z Polski, podpalili prowianturę przy dworcu.

Szelest przy drzwiach mojej celi zmusił mnie do zejścia z okna. Nasłuchiwałem. Słyszałem stuk otwieranych i zamykanych drzwi na korytarzu i przygłuszone kroki biegnących po schodach na dół i z powrotem.

Na pewno już zwalniają więźniów, pomyślałem. Zatarłem ręce z radości: więc i ja jutro będę wolny.

Zacząłem nerwowo biegać po celi. Przez głowę przebiegały mi dobre, to znów występne myśli. Nadzieja szybkiego odzyskania wolności podniecała mnie i zdwajała szybkość myślenia: jechać do domu, zerwać z brudem, rozpocząć nowe życie… życie człowieka nawróconego, chcącego naprawić błędy młodości… Tak, gdy odzyskam wolność, przysięgam, że stanę się człowiekiem wobec Boga i ludzi i nigdy, przenigdy już nie znajdę się więcej w tych przeklętych murach „Czerwoniaka”.

Przez dłuższą chwilę starałem się myśleć o tym, by nie dać dostępu innej myśli, myśli występnej, która narzucała mi się gwałtownie. Po chwili jednak owa występna myśl wzięła górę: muszę pokazać Elci, że nie jestem takim niedołęgą, jak mnie określił jej ojciec. Zrobię dobrą robotę, a potem, gdy będę miał forsę, dużo forsy, ubiorę ją w karakuły i brylanty, i nawet się z nią ożenię.

Na bezinteresowność z jej strony zupełnie nie liczyłem. Byłem święcie przekonany, że każda kobieta kocha mężczyznę, tylko póki ten ma pieniądze. Miałem już nawet na myśli pewnego jubilera i wciąż o nim myślałem, układając sobie plan okradzenia go.

Myślałem również i o innych robotach, występne myśli także zwalczały się nawzajem, nie dając mi spokoju. Wtem sąsiad mój zapukał w ścianę, wlazłem więc na okno.

– Te, słyszysz, puszczają już na wolność.

– Słyszę, ale kogo?

– Zdaje mi się – odparł – że politycznych zwalniają.

– A kiedy nas tak zwolnią? – zagadnąłem.

– Wiesz ty co? – odparł. – Mnie się zdaje, że naszych w ogóle nie myślą puścić.

– Co ty tam pieprzysz – odezwał się głos o kilka okien od mojej celi. – Jak pragnę wolności, jutro nas wszystkich stąd wytrynią. Sam generał tak mówił.

– Co tam generał! – zawołał ktoś inny. – Czy oni są frajery, żeby nas puścić? Trajlują nam, żebyśmy spokojnie siedzieli, obawiają się zapewne buntu i dlatego obiecują nam wolność. Figę nam dadzą, a nie wolność.

Kilka głosów naraz zaprotestowało.

– Który to taki cwaniak, że się tak mądrzy? Tobie na pewno w „Czerwoniaku” lepiej się powodzi jak na wolności, dlatego tak mówisz.

– Tak, tak – pochwyciło kilka głosów naraz. – Ty, frajerze, lepiej się przymknij. Jak zechcesz, gdy wszystkich nas zwolnią, zostaniesz tu za stróża.

– A ja wam mówię – upierał się przy swoim napadnięty – mogę dać głowę, że tylko politycznych zwolnią, a z naszych oni nikogo nie puszczą. Zobaczycie, że w szyję niejeden jeszcze dostanie.

Oburzenie słuchających nie miało granic. Posypał się na jego głowę grad obelżywych słów i wyzwisk. Jestem pewien, że gdyby nie żelazna krata, która nas dzieliła, doszłoby do przelewu krwi. Zwroty, jakie rzucano pod jego adresem, były śmiertelną obrazą dla każdego więźnia.

Przez całą noc aż do rana na dziedzińcu więziennym słychać było głośne rozmowy więźniów. Wesołe śmiechy rozlegały się wokoło. Nikt nam tego nie zabraniał. Nad ranem dopiero hałas trochę się zmniejszył. Ja także nie zmrużyłem oka, taki niespodziewany zwrot w naszym życiu nie pozwalał mi zasnąć.

Tego dnia pobudka była dopiero o dziesiątej rano. Jestem pewien, że każdy z więźniów dałby głowę za to, iż kiedy uchylą się drzwi, usłyszy nie co innego, tylko okrzyk: „Zabierać wszystkie rzeczy i marsz do domu”.

Słysząc odsuwanie rygli na korytarzu, zbliżyłem się do drzwi. Po chwili drzwi się uchyliły, pojawił się sam Lustig, przebrany już po cywilnemu. Powiedział mi nawet „Dzień dobry panu”, na co uśmiechnąłem się z ironią. Zabrałem stołek z ubraniem do celi i zadowolony z obrotu rzeczy, pośpiesznie się ubrałem.

Po jakimś kwadransie podano nam śniadanie. Co to? Nie dowierzałem własnym oczom. Kawał chleba, funt, a może i więcej, pełna micha kaszy z kartoflami przemawiała do mego żołądka tak, że wszystko to wydało mi się snem.

Przez okno dobiegały mnie okrzyki zadowolonych więźniów:

– Ty, Felek, duży kawał „koksu” dostałeś?

– Funt, może i więcej – z zadowoleniem odpowiedział zagadnięty.

– Władek – wołał ktoś – jak tam z „koksem”, dzisiaj będziesz miał co na ząb wziąć!

– Tak, teraz głodu już nie będzie. Ty wiesz, że ja z „mortusu” ledwo już „giry” ciągnąłem za sobą. Teraz trochę się odreperuję – zakończył zadowolony.

– No, no – dorzucił ktoś. – Teraz nas karmią po polsku. To nie Szwabi, co karmili nas suszoną kapustą i kawą. Żeby teraz Ról zobaczył, jak my wcinamy, dostałby apopleksji na miejscu.

– Durni wy wszyscy – wołał ten sam, który wątpił w zwolnienie więźniów. – Dają wam wcinać dlatego, że boją się was teraz. Zobaczycie, że ten chlebek i kaszka wam bokiem wyjdzie. Ja radzę, żebyśmy się sami wzięli do dzieła. Jeśli nie teraz, to już nigdy nie będziemy mieli takiej okazji, by się stąd wydostać. Przyjdzie nam odkiwać wyroczki, jak nic. Oj, mówię wam to, chłopaki, z doświadczenia.

Tym razem nikt nie zaprzeczył, a jeden nawet zawołał:

– Może i ma rację, już po dwunastej, a nas nie puszczają.

Nikt z więźniów nie odezwał się, słychać było tylko mlaskanie językami. To więźniowie, siedząc na oknach, zajadali z apetytem porcje chleba otrzymane na śniadanie.

Co do mnie, przyznam się szczerze, że byłem tego samego zdania, co tamten, który namawiał, by samemu się zwalniać, nie czekając, aż oni to zrobią.

Obiad tego dnia także był spóźniony. Za to jednak otrzymaliśmy tłustą, gęstą i smaczną grochówkę. Dozorca, już z nowo przybyłych, ubrany z chłopska i przepasany pasem z bagnetem niemieckim przy boku, chodził po celach i śpiewającym głosem prosił:

– Dzieci moje, może jeszcze z misecki grochóweckę? Trzeba się podreperować po tych Niemcach.

Więźniowie po tym obfitym obiedzie wszyscy powłazili na okna, nie bacząc na to, że było dość zimno. Krzyczeli jeden przez drugiego, opowiadając sobie różne hece o dozorcach niemieckich. Naśladowali Rola, przeklinając go przy tym wraz z jego rodziną. Niektórzy zaczęli nawet romansować z kobietkami, które nieśmiało także powyłaziły na okna.

Przez cały dzień dwunastego listopada więźniowie byli pod wrażeniem, że lada chwila odzyskają wolność. Raz wraz pytali siebie wzajemnie zdenerwowanymi i podnieconymi z pragnienia wolności głosami:

– Dlaczego nas nie zwalniają?

Wieczorem błyskawicznie przebiegła po całym więzieniu radosna wieść, że zwalniają już tych, którzy byli skazani przez niemieckie sądy wojenne.

Wszyscy zapewniali się wzajemnie, że na każdego przyjdzie kolej. „«Czerwoniak» opróżni się, jak kieszeń złodzieja po zrewidowaniu przez policję” – śmiał się jeden.

Kolacja również konkurować mogła z niedzielnym obiadem, najlepszym z całego tygodnia za rządów Rola. Po kolacji na korytarzach więziennych powstał ruch. Słychać było, jak z hałasem otwierają się drzwi cel. „Wychodź! Wychodź!” – rozlegały się głosy dozorców. Serce poczęło mi bić radośnie i cały zamieniłem się w słuch. Zgrzyt zamków odzywał się coraz bliżej mojej celi. Zatarłem ręce z radości.

– Wolność! Wolność! – krzyknąłem na cały głos.

Opanowało mnie wtedy błogie uczucie. Czułem ogromne zadowolenie, że jestem Polakiem, że należę do tego narodu, który po dziesiątkach lat zrzucił z siebie kajdany niewoli i odzyskał Niepodległość. Nastrój patriotyczny ogarnął mnie do tego stopnia, że bezwiednie począłem nucić półgłosem:

– Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…

Drzwi mojej celi uchyliły się. Padło suche, energiczne słowo: „Wychodź!”. Słowo to dało mi nadzieję i niepewność zarazem. Spojrzałem w dół, obejmując wzrokiem całą centralę. Ze wszystkich galeryj cel pojedynczych więźniowie schodzili razem. Słychać było pytania:

– Ty, co to jest? Chyba już puszczają do domu?

– Tak, do domu, do domu – podchwyciło kilka głosów naraz.

Więźniowie zbiegali po schodach jeden za drugim. Nie byli to w tej chwili zbrodniarze, złodzieje ani inni wykolejeńcy, były to raczej dzieci. Dzieci, które pragną ujrzeć dom rodzinny, matkę i ojca.

Powędrowałem i ja z czwartego piętra na dół.

Co to ma znaczyć? Ustawiają nas wszystkich w półkole. Stoimy tak w oczekiwaniu z dziesięć minut. Po twarzach więźniów znać, że są zdenerwowani do najwyższego stopnia. Każdy zapewne myśli o tym samym, co i ja: wygłoszą do nas piękną mowę, dadzą przestrogi na pożegnanie – a potem, potem nastąpi wolność.

Ach, gdyby mnie teraz, tak w nocy, wypuszczono! Nikt by nawet nie wiedział, skąd wyszedłem. Jakby to było przyjemnie udać się do Elci. Jak ona się mną ucieszy! Co to za rozkosz będzie, po długim poście spędzić noc z nią razem…

Przez cały czas oczy więźniów utkwione były w żelaznej bramie, która prowadziła z kancelarii do centrali.

Wtem padła komenda:

– Baczność!

Twarze więźniów przybladły. Pomyślałem w duchu: nie takim tonem wydaje się komendę ludziom, którzy za chwilę mają być wolni.

W środku pomiędzy nami stanął ten, który rozkuwał mnie i towarzyszy z kajdan. Orlim, władczym wzrokiem objął nas wszystkich. Uśmiechnął się łaskawie, po czym zawołał energicznym głosem:

– Chłopcy! Przyszedłem zawiadomić was o radosnej nowinie.

Tu zrobił pauzę, a ciszę przerwało głuche westchnienie pięciuset więźniów. Poprawił szablę u boku i mówił dalej:

– Zostałem przez Ministerium Sprawiedliwości mianowany naczelnikiem tego więzienia. Znacie mnie zapewne z niemieckich czasów, kiedy katowano was na każdym kroku. Musiałem patrzeć na to, jak morzono was głodem i chłodem. Nic wam wtedy nie mogłem pomóc. Teraz, kiedy jestem waszym naczelnikiem, postaram się, by wypuszczono was na wolność. Od wczoraj pan prokurator przegląda akta i zwalnia po kolei. Zapewniam was, że wszyscy odzyskacie wolność. Bądźcie cierpliwi. Trzeba słuchać dozorców, wykonywać każdy rozkaz bez szemrania i nie buntować się. My, Polacy, nie potrzebujemy więzienia i więźniów. Pójdziecie bronić Ojczyzny, jako prawi synowie Polski. A wtedy grzechy wasze pójdą w zapomnienie…

Naczelnik przerwał, oddychając ciężko, po czym badawczym spojrzeniem objął nas wszystkich, by się przekonać, jakie wrażenie zrobiły jego słowa na więźniach. Po chwili dorzucił:

– Kto z was ma jakąś prośbę lub zażalenie, niech się zgłosi do mnie za pośrednictwem dozorcy. Ja wysłucham wszystkich. A obiad, chłopcy, smakował wam?

– Dobry był, panie naczelniku – odezwało się kilka głosów naraz.

– Obiad był bardzo dobry – dodali inni.

Naczelnik, zadowolony z siebie, zbliżył się do kilku więźniów znanych mu z twarzy. Ja również miałem zaszczyt być między nimi.

– Jak się czujecie? – zagadnął, głaszcząc mnie po głowie. – Lepiejsiedzieć bez kajdanek, co?

– Tak, panie naczelniku. A kiedy mnie zwolnią? – zagadnąłemniepewnym głosem.

Naczelnik spojrzał na mnie badawczo i z pewną ironią odparł:

– Przyjdzie na to czas, nie bójcie się. Tylko nie buntować mi więźniów i nie kombinować ucieczki.

Po czym wykręcił się na obcasie w stronę innego więźnia.

Staliśmy tak jeszcze kilka minut, wreszcie starszy dozorca zawołał na pół groźnym tonem:

– Chłopcy, tymczasem marsz do cel. Musicie dobrze wypocząć, zanim pójdziecie do domu.

Wyczułem jad, jaki zawierały te słowa.

Więźniowie, zadowoleni z pięknej mowy i obietnic naczelnika, wracali do cel z ufnością w przyszłość.

Znów wszyscy powłazili na okna. Naradzali się, w jaką stronę się udać. Pozawierali nawet pewne spółki, umawiając się, że ten, którego najpierw zwolnią, zaczeka przed bramą na towarzysza.

Ja, powróciwszy do celi, wpadłem w apatię. Ze słów naczelnika zrozumiałem od razu, że zależy mu na tym, by zyskać na czasie, dlatego uspokaja więźniów. Zrozumiałem też, że tacy jak my Niepodległej Polsce są zupełnie niepotrzebni. Zakląłem kilka razy z żalu do wszystkiego i wszystkich na świecie. Począłem jak zwykle wędrować po moim grobie, tam i z powrotem.

Im dłużej rozmyślałem, tym bardziej wątpiłem, bym w ogóle kiedyś miał być wolny. Tak maszerowałem po celi jak zraniony zwierz otoczony przez ogary. Zegar więzienny już dawno wybił dwunastą. Wpadłem w taką rozpacz, że nie pozostało już we mnie żadnej iskierki nadziei. Losy mego dalszego życia w więzieniu napełniły mnie lękiem i strasznymi przeczuciami. O, te złe przeczucia nigdy mnie w moim życiu nie zawodziły.

Myślałem też o różnych sposobach wydostania się stąd. Zbuntować więźniów i wykorzystać sytuację? Nie, to się nie da zrobić. Więźniowie są zbytnio pod wrażeniem obietnic i obfitego jadła. Pozostaje mi tylko samemu szukać sposobu ucieczki. Ale jak? Gdybym tak mógł się skomunikować z moimi wspólnikami, na pewno coś byśmy zrobili. Mózg mój, ogarnięty gorączką, nie mógł sklecić żadnej logicznej myśli. Doprowadzony do ostateczności, jednym susem wskoczyłem na stół i otworzyłem okno, wchłaniając w siebie chłodne powietrze listopadowej nocy. Śnieżek prószył nieśmiało po dziedzińcu więziennym. Dwaj żołnierze, z głowami owiniętymi w koce, spacerowali miarowym krokiem tam i z powrotem, pogwizdując melodię Pierwszej brygady.

Dolatywały mnie też urywane rozmowy więźniów. Żołnierze nie przeszkadzali im. Serce krajało się we mnie, kiedy słuchałem, jak sobie opowiadali, że po zwolnieniu wstąpią na ochotnika do wojska polskiego, by odkupić grzechy popełnione. Poznawałem też głosy. Między rozmawiającymi był i Stasiek. Przysięgał się, że będzie bronił Polski do ostatniej kropli krwi, mimo że za rządów Rola było mu tu nie najgorzej. Nie był on jednak wyjątkiem, inni mówili to samo.

Głosy rozmawiających więźniów wzmagały się. Zapewne nikt nie mógł zasnąć, wszyscy powyłazili na okna.

Do samego rana rozmawiano i żartowano na cały głos. Wszystkim dodawało to otuchy i nadziei, inaczej zabroniono by komunikować się ze sobą.

Nad ranem poczęto zwalniać więźniów odsiadujących wyroki niemieckie. Radość była nie do opisania. Każdy był pewien, że i jego za chwilę zawołają. Dozorcy mówili do nas: „proszę pana”. Po całych dniach i nocach wyglądano i krzyczano przez okna.

Za murem więziennym zawsze pełno było matek, sióstr, żon i kochanek. Moja Elcia przychodziła także. Przynosiła mi dwa razy dziennie kosze ze smakołykami, za każdym razem pocieszała mnie, że lada chwila mnie zwolnią.

II

Taka półwolnościowa sytuacja w więzieniu trwała do dnia dwudziestego listopada. Przypominam sobie, jakby to było dzisiaj. Rano, gdy dozorca otworzył drzwi na śniadanie, kalefaktor podał mi porcję chleba. Ręka moja zawahała się i zawisła w powietrzu, pomyślałem, że kalefaktor chyba się pomylił. Spojrzałem do kosza… O zgrozo! Wszystkie porcje były mniejsze. Więc to takie buty, pomyślałem. Przyjąłem chleb i kubek kawy; kawa znowu przypomniała mi Rola. Odstawiłem śniadanie i wskoczyłem na okno. Więźniowie wołali jeden na drugiego:

– Janek, dużą pajdę dostałeś?

– Pół funta, może i to nie – odpowiedział płaczliwym głosem zagadnięty.

– I ja tak samo – wołał tamten z żalem.

– Popatrz, psia ich mać – krzyczał chrapliwym głosem. – Dają nam znów kawkę na śniadanie.

– A ty coś myślał – naigrawał się inny. – Będą cię stale karmili kaszą z kartoflami na śniadanie? Za bardzo byś się wypasł. Kto chce wcinać kaszę z kartoflami, niech kiwa do domu, a nie przychodzi do „Czerwoniaka”.

– A nie mówiłem wam tego, pętaki – wołał ten sam, który od początku wróżył, że nic dobrego nie będzie. – Zobaczycie, frajerzy, że „Argus” was bujał. Jeszcze tu będzie taka bryndza, że z „mortusu” kitować nie będzie czym. Niejeden kopytka tu wyciągnie. Ja wam mówię, że „Argus” ma „cykorię”, dlatego tak nas głaskał i obiecywał. Ja jestem „Czerniak” i w mordę bity, mówię wam, trzeba bajzel zrobić, póki jeszcze czas.

– Zamknij jadaczkę i nie trajluj, głupi Cyganie. Co ty myślisz, że w lesie jesteś? Siedź tam, kiedy ci dobrze. Poczekaj. Jak pan naczelnik gadał, tak będzie.

Jednakże byli i tacy, którzy popierali Cygana. Żołnierz stojący na warcie po raz pierwszy rozkazał nam zejść z okien. Zakazał również rozmów. Więźniowie jednak, rozbałamuceni przez te kilka dni, nie słuchali go, myśląc, że z własnej gorliwości wydaje te rozkazy. Dopiero widząc, że podnosi karabin i celuje do okien, powoli poczęli złazić i wyglądać smutno zza krat.

Jednakże i tego zabroniono. Po chwili rozległy się uderzenia kolb w drzwi.

– Złazić z okien! Złazić z okien! Mówię do was, czy nie?

Więźniowie na ten okrzyk poczęli pukać w ściany, jakby pytali jeden drugiego – co to jest, co to ma znaczyć?

Wtem rozległo się na korytarzu trzaskanie drzwiami – to wołano, po raz pierwszy od jedenastego listopada, na spacer. Dotychczas bowiem, spodziewając się wolności, więźniowie o spacer się nie upominali.

Przez okno słyszałem, jak dozorca wydawał rozkazy:

– Dziesięć kroków jeden od drugiego i nie rozmawiać. Komu się nie podoba, marsz z powrotem do celi.

Dozorcy, uzbrojeni w karabiny i rewolwery, stali we wszystkich rogach podwórka. Ta nagła zmiana zrobiła tak piorunujące wrażenie, że więźniowie nie odważyli się pary z ust puścić, aby zaprostestować. Stali się od razu posłuszni jak baranki. Jeden tylko Cygan narobił takiego hałasu, że któryś z dozorców ręką zatkał mu gębę, bojąc się, by więźniowie po celach, nie widząc, co się dzieje, nie przyłączyli się do krzyku, przekonani, że kogoś tu biją.

Po chwili zawleczono go do środka i umieszczono tam, skąd krzyki już nie dochodzą…

Jeden tylko śmiałek odezwał się na ten krzyk. – Nie bij! – zawołał przez okno i prędko się schował.

Więźniowie, widząc zachowanie dozorców, pozwieszali beznadziejnie głowy i z założonymi w tył rękoma, spacerowali aż do powrotu do cel.

Przez cały ten czas dozorcy chodzili po korytarzach, zaglądając przez judasza do środka cel. Gdy zajrzano do mnie, udałem, że myję miskę. Po chwili i mnie wypuszczono na spacer.

Na spacerze pan dozorca upodobał mnie sobie i co chwila zwracał mi uwagę. To, że nierówno chodzę, to, że się oglądam lub rozmawiam. Jednym słowem, w ciągu tych paru minut plątania się po podwórku więziennym, zdążyłem popełnić kilkanaście wykroczeń, co według niego zasługiwało już na wielką karę.

Po powrocie do celi zagłębiłem się w smutnych rozmyślaniach.O, jak podstępni są ludzie! Dlaczego obiecywano nam wolność? Jakże ciężko będzie teraz znowu oswoić się z myślą, że trzeba nadal gnić w tym grobie. Kto wie jak długo…

– To okropne! – krzyczałem sam do siebie. Począłem biegać po celi, chwytając się za głowę i wyjąc z gniewu jak wściekły pies. Drżąc na całym ciele, wołałem:

– Po co ja żyję? Czym jest życie dla takiego nędznika jak ja! Czy żyję po to, by zjeść codziennie pół funta chleba i przetrawić trzy litry zupy?

W na wpół wyczerpanym mózgu zaczyna się coś dziać. Przesuwają się obrazy z przeszłości. W przyszłość boję się spojrzeć, przeczuwając instynktownie, że jest straszna, może jeszcze straszniejsza niż przeszłość. Nagle, jakby obcymi rękoma zaczynam nerwowo zrywać z siebie ubranie. Prędkim ruchem skręcam kalesony, włażę na stół. Przeciągam nogawkę przez hak tkwiący w suficie. Haki te pozostały po naftowych lampach, których za rosyjskich czasów używano po więzieniach. Skręciłem pętlę i prędko wciągnąłem ją na szyję. Przed oczyma zamajaczyła mi blada twarz mojej matki, później wysoka postać ojca. Bojąc się, że stchórzę, kopnąłem stół, a sam zawisłem w powietrzu i od razu straciłem przytomność…

Przyszedłem do siebie, dopiero gdy poczułem zimny asfalt pod głową, sączyła się z niej krew, kark mnie bolał, zmęczona głowa opadała na piersi. Los był dla mnie nieubłagany, nawet powiesić mi się nie dał. Chciałem po raz drugi spróbować, ale daleki już byłem od myśli o samobójstwie. Tym razem nie starczyło mi odwagi.

Jakże mnie teraz bolało, gdy pomyślałem sobie, że mogłem już nie żyć w tej chwili. Wyobrażałem sobie siebie wiszącego pośrodku celi, jako zimnego trupa. Widzę, jak dozorcy zbiegają się do mojej celi. Każdy, patrząc na mnie, rzuca jakąś uwagę, jakby to nie był trup człowieka, lecz jakiegoś gada. Słyszę też urągliwe, cyniczne zdania pod moim adresem:

– Będzie o jednego zbrodniarza mniej na świecie – mówi otyły dozorca z twarzą buldoga.

– Wszyscy złodzieje powinni tak skończyć – dodaje drugi, podobny do zakonnika.

Słysząc w wyobraźni, jakie zadowolenie wywoła moja śmierć między moimi opiekunami, do których czułem taką samą nienawiść jak do swego życia, raz na zawsze postanowiłem, by tej przyjemności im nie robić i samobójczą śmiercią nigdy nie skończyć. Trzeba walczyć o wolność, a nie ustępować dobrowolnie jak tchórz! Złodziej nigdy nie powinien tchórzyć.

Wreszcie dano nam obiad. Nie tknąłem go. Obiad był do niczego.

Więźniowie nie bacząc na to, że zabroniono wyglądać z okien i rozmawiać, na cały głos narzekali, że obiad jest marny. Radzili i namawiali jeden drugiego, by podnieść rejwach i bunt. Jednakże powoli wszystko ucichło. Widocznie brak było zwolenników terroru – oczekiwali, aż dobrowolnie ich zwolnią.

Ja miałem co jeść, gdyż od dnia wypędzenia Niemców wolno było dostawać jedzenie. Elcia nie zapomniała o mnie i przynosiła mi tego do woli. Najadłem się więc i wpadłem w głęboką zadumę…

Ciąg dalszy w wersji pełnej