Żyj i pozwól żyć - Hendrik Groen - ebook + książka

Żyj i pozwól żyć ebook

Hendrik Groen

4,1

Opis

A gdybyś mógł po prostu zniknąć? Porzucić dotychczasowe życie i zacząć od nowa w zupełnie innym miejscu?

Arthur Ophof zupełnie inaczej wyobrażał sobie swoje życie. Marzył o emocjonujących podróżach w odległe rejony świata, a zamiast tego tkwi godzinami w ulicznych korkach. Jego małżeństwo utknęło w martwym punkcie i stało się równie nudne i nieekscytujące, jak jego przyjazne rodzinom z dziećmi sąsiedztwo. Piątkowe popołudnia spędzane w towarzystwie trzech najlepszych kumpli są jedyną osłodą jego monotonnej egzystencji. Arthur zbliża się do pięćdziesiątki i ma poczucie, że czas ucieka.

Kiedy jego pracodawca „z żalem pozwala mu odejść”, Arthur – z całkiem niezłą odprawą – dostrzega szansę na rozpoczęcie życia na nowo…

Pełna werwy opowieść. Niesamowicie śmieszna i prowokująca do myślenia.

Wielbiciele dzienników z przyjemnością rozpoznają świeży, autoironiczny styl Hendrika i charakterystyczne dla niego trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (116 ocen)
52
34
21
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego autora

Strona redakcyjna

1

2

3

4

I

5

6

7

8

II

9

10

11

12

13

14

15

16

17

III

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

IV

28

29

30

31

32

V

33

34

35

36

37

38

39

40

VI

41

42

43

44

45

46

VII

47

48

49

50

51

VIII

52

53

54

55

56

57

IX

58

59

60

61

62

63

64

65

X

66

67

68

69

70

XI

71

72

73

74

75

76

77

78

XII

79

80

81

XIII

82

83

84

85

86

XIV

87

88

89

90

91

92

93

94

XV

95

96

97

98

XVI

99

XVII

108

109

XVIII

110

111

112

113

XIX

114

115

116

117

118

119

120

XX

121

122

123

XXI

124

125

126

127

XXII

128

XXIII

129

130

XXIV

131

132

133

134

135

136

137

Przypisy

ŻYJ I POZWÓL ŻYĆ…

A MOŻE ŻYJ I POZWÓL UMRZEĆ…NO WŁAŚNIE. GDYBY TAK MOŻNA BYŁO PO PROSTU ZNIKNĄĆ!

Pięćdziesiątka na karku, nudna praca, trzy godziny dziennie spędzane w korkach, małżeństwo, które się wypaliło, romans, z którego nic nie wyszło…

I jakby tego było mało, szef, który ze skruchą informuje, że bardzo mu przykro, ale z powodu cięć, restrukturyzacji i tak dalej…

Utrata pracy powinna dobić Arthura Ophofa, a co najmniej wpędzić w depresję. Jemu tymczasem dodaje skrzydeł. Z pomocą dwóch przyjaciół knuje misterny plan, który pozwoli mu zniknąć i prowadzić słodkie próżniacze życie w pięknej Toskanii.

A w dodatku uczestniczyć we własnym pogrzebie!

Hendrik Groen

To pseudonim autora, który skrzętnie ukrywa swoją tożsamość. Jego pierwsza, opublikowana w 2014 roku, książka, Małe eksperymenty ze szczęściem. Sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 83 i 1/4, okazała się olbrzymim sukcesem; wydano ją w 35 krajach, nakręcono na jej podstawie serial telewizyjny i wystawiono sztukę teatralną, a na całym świecie jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać fankluby Hendrika Groena. Drugi dziennik, Dopóki życie trwa, jeszcze przed premierą uzyskał status bestsellera. Obie książki tylko w krajach Beneluxu sprzedały się w ponadpółmilionowym nakładzie. Powieść Żyj i pozwól żyć ukazała się w Holandii w 2018 roku i już w dniu premiery stała się numerem 1. list bestsellerów.

Tego autora

MAŁE EKSPERYMENTY ZE SZCZĘŚCIEMSekretny dziennik Hendrika Groena, lat 83 i ¼

DOPÓKI ŻYCIE TRWANowy sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 85

ŻYJ I POZWÓL ŻYĆ

Tytuł oryginału:

LEVEN EN LATEN LEVEN

Copyright © 2018 Peter de Smet en Meulenhoff bv, Amsterdam All rights reserved Published by special arrangement with Meulenhoff Boekerij bv in conjunction with their duly appointed agent 2 Seas Literary Agency and co-agent Graal Sp. z o.o.

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Ryszard Turczyn 2019

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Ilustracja na okładce: © Ingrid Bockting

Opracowanie graficzne okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8125-700-8

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

1

– Robię w papierze toaletowym.

Tak brzmi moja mało dowcipna odpowiedź, jakiej od dwudziestu trzech lat udzielam na pytanie, co robię zawodowo. Tak długo bowiem pracuję w hurcie środków czystości i papieru toaletowego. Trzydzieści sześć godzin tygodniowo. Od poniedziałku do czwartku włącznie od 8.00 do 17.45 z czterdziestopięciominutową przerwą w południe. Z tego dwadzieścia minut poświęcam na zjedzenie kanapek i jabłka, a potem robię sobie dwudziestominutową przechadzkę po terenach przemysłowych w Breukelen. W połowie drogi stawiam sam sobie w charakterze deseru krokieta cielęcego w Fryta od Pieta. Sam Piet od lat już nie żyje. W pewien pechowy dzień dostał ataku serca i padł twarzą w witrynę, między sałatki jarzynowe i krokiety. Jedynym obecnym wtedy klientem był akurat polski kierowca tira. Natychmiast zadzwonił pod 112, ale nie znał ani słowa po niderlandzku, a dyspozytorka nie mówiła po polsku. Czyli nie za dobrze się złożyło. Kiedy karetka przyjechała w końcu po trzydziestu pięciu minutach, nic już nie można było dla Pieta zrobić. Firmę przejęła jego żona Trees. Szkoda, że nie miała na imię Jeta. „Krokiety od Jety” byłyby jak dla mnie całkiem przyjemną alternatywą. Bo szczerze mówiąc, trochę mi przeszkadza, że na dachu wciąż jeszcze widnieje wielka tablica z napisem Fryta od Pieta. Trees powiada, że to w hołdzie dla męża. Słowo „hołd” nie bardzo do niej pasuje. Oczywiście do Pieta też nie.

Pięć minut przed zakończeniem przerwy na lancz siedzę z powrotem przy biurku i przeglądam maile pod kątem nowych zamówień.

Przy biurku naprzeciwko pracuje Berend, który mówi o sobie, że jest w firmie finansistą. Wysyła rachunki. Parę metrów dalej siedzi Marieke, sekretarka dyrektora. Sam dyrektor, pan Hertog, ma własny gabinet z biurkiem z drewna orzechowego. Kiedy przychodzą z wizytą nowi klienci, przejeżdża dłonią po biurku i mówi:

– Ładne, co? Prawdziwe drewno orzechowe.

Było to kiedyś biurko jego ojca, pana Hertoga seniora, który zjawia się jeszcze w firmie raz w tygodniu, żeby ostentacyjnie patrzeć w swojego iPhone’a, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie, niby mam już osiemdziesiątkę, a jednak idę z duchem czasu”.

W piątek mam wolne. Chodzę wtedy na golfa z trójką najlepszych kumpli.

2

Nazywam się Arthur Ophof. Od dwudziestu czterech lat mieszkam w Purmerend, w skromnym szeregowcu z lat osiemdziesiątych. Dom został zbudowany w czasach, kiedy bardzo modne były podwórka z zakazem parkowania samochodów.

Moja żona Afra była wtedy zachwycona.

– Za parę lat dzieciaki będą mogły bezpiecznie bawić się na dworze – mówiła.

Tylko że z dzieci nic nie wyszło. Przez całe lata na próżno robiliśmy, co w naszej mocy.

– Nasze pożycie seksualne jest nacechowane pewnym napięciem – powiedziała u terapeuty.

Już same te dwa słowa sprawiły, że stałem się impotentem. Afra jest jedyną znaną mi osobą, która mówi o „pożyciu seksualnym”. W dodatku musieliśmy potem robić wszystko według kalendarzyka i termometru.

– Tak właściwie, coś takiego raczej zabija pożycie seksualne – zwróciłem się do terapeuty.

Mojej żonie opadła szczęka.

Terapeuta pokiwał w zamyśleniu głową. To kiwanie głową było jego najcenniejszym wkładem w nasze sesje. Obliczyłem kiedyś, ile przychodzi mi płacić za jedno takie kiwnięcie, i nie byłem specjalnie zadowolony.

Po paru latach męczarni badanie pokazało, że coś jest nie tak z jajeczkami Afry i że nie może mieć dzieci.

Tym samym główny powód, żeby mieszkać w miarę tanio w Purmerend i mieć wolne od samochodów podwórko pod oknem, przestał mieć znaczenie. Zaproponowałem parę razy, żebyśmy się przeprowadzili do Breukelen, gdzie też mają ładne szeregowce, a ja miałbym co najmniej godzinę bliżej do pracy, ale Afra nie była zachwycona.

– Kiedy ja się już tak przywiązałam do Purmerend, skarbie – mówiła.

– Przywiązałam, przywiązałam! Co to znowu za słowo? Przecież ja nie mówię, że się przywiązałem do Breukelen – zaprotestowałem.

– I to jest właśnie powód, dla którego wcale nie musimy się tam przeprowadzać, tylko możemy dalej tutaj mieszkać.

Sam sobie strzeliłem w stopę. Odpuściłem i już dwudziesty trzeci rok cztery razy w tygodniu jeżdżę rano z Purmerend do Breukelen, a wieczorem z Breukelen do Purmerend.

3

Ogólnie rzecz biorąc, to nie mam zbyt wielu prawdziwych kumpli. W zasadzie tylko trzech: Stijna, Joosta i Woutera. Znam ich od szkoły średniej. Dzieliliśmy ze sobą dobre i złe, a czasem też dziewczynę.

Przez ostatnie lata dzielimy głównie piątki. Wtedy idziemy od czasu do czasu na golfa. W zeszłym tygodniu Stijn skonstatował, że są to zawsze „wyjątkowo przyjemne piątki”.

– Niespecjalnie podniecające określenie, kolego – stwierdził Joost.

Stijn, nauczyciel niemieckiego w liceum, nadal, tak jak to było dawniej, jest najgrzeczniejszym chłopcem w swojej klasie. Jest tak bardziej na doczepkę w tym naszym golfowym towarzystwie. Tolerujemy go, bo jakoś tak był od zawsze. Bardziej przyjaciel z przyzwyczajenia niż z przekonania.

Różnica między nim a Joostem, który w ogóle nie jest grzeczny, wydaje się ogromna. Joost jest adwokatem i ma rozliczną klientelę składającą się z oszustów, defraudantów i przestępców w białych kołnierzykach. Doskonale pasuje do swoich klientów i z pewnością nie poprzestał na pierwszym kłamstewku.

– W zasadzie jesteście jedynymi osobami, którym mówię prawdę – przyznał ostatnio. – Przynajmniej przeważnie. Zawodowo zajmuję się przecież głównie tym, jak naciągnąć prawdę, a jeśli to się nie udaje, staram się nie oddalać za bardzo od prawdy.

– A w stosunku do żony? – spytał Stijn.

– O, tutaj jestem absolutnie szczery i prawdomówny – odpowiedział Joost, puszczając do nas oko.

Stijn spojrzał na niego lekko podejrzliwie.

– Taaa, akurat!

Joost to kombinator, któremu nieraz udało się przez to narobić sobie kłopotów, ale niemal zawsze udaje mu się z nich wyjść obronną ręką.

Wouter, mój trzeci przyjaciel, też nie jest idealny, ale u niego zawsze wszystko jest uczciwie. Ma firmę, która zajmuje się jakimiś rzeczami związanymi z informatyką. Kiedyś – wcześniej – próbowałem zrozumieć, co dokładnie robi, ale zbył moje pytanie, mówiąc, że „coś z programowaniem, i tak tego nie skumasz”, i istnieje duże prawdopodobieństwo, że miał rację. Wouter ma piękną żonę, piękny dom i piękny samochód, w takiej właśnie kolejności, jeśli idzie o ważność, i zawsze wygląda nienagannie w swoich drogich garniturach szytych na miarę. Co ważne, jako nieodzowny warunek jego sposobu życia: ma pieniądze. Ile dokładnie – na ten temat się nie wypowiada.

– Powiedzmy: wystarczająco – brzmi jego odpowiedź, gdy ktoś go o to pyta.

A ja? Zawsze chciałem prowadzić ekscytujące życie na wysokiej stopie, ale z tych czy innych powodów nic z tego nie wyszło na tym moim osiedlu z ograniczonym ruchem samochodów w Purmerend i w hurtowni papieru toaletowego w Breukelen.

– Moim zdaniem jesteś po prostu za leniwy na emocjonujące życie – stwierdził tydzień temu Joost. – Albo za tchórzliwy. Albo jedno i drugie.

Miałem wielką ochotę zaprotestować, ale nic sensownego nie przyszło mi do głowy tak na poczekaniu. Nawet kiedy rozmyślałem nad tym przez parę dni, też nie mogłem nic wymyślić. Rzeczywiście jestem dość leniwy. I może nie tchórzliwy, ale jednak co najmniej bardzo ostrożny. Trochę mnie to gryzie.

4

„O zmarłych tylko dobrze albo wcale”, mówi się często, moim zdaniem z pewną dozą przesady. W krótkim czasie jeden po drugim umarli Johan Cruijff, David Bowie, Prince i Mohammed Ali, co czterokrotnie doprowadziło do czegoś w rodzaju ogłoszenia nowych świętych. Uważnie się temu przyglądałem, ale nie udało mi się odkryć niemal żadnego słowa krytyki w nieskończonym szeregu artykułów gazetowych i programów telewizyjnych poświęconych tym zmarłym znakomitościom. Za to za każdym razem pojawiały się tabuny samozwańczych przyjaciół, kadzących zmarłemu i opowiadających, jak to blisko byli za życia ze swoimi bohaterami.

Nie ma nikogo, kto by powiedział, że Cruijff, poza tym, że był fantastycznym piłkarzem, był jeszcze apodyktycznym i zarozumiałym facetem. Albo że Ali był przede wszystkim głupi, że o wiele za długo boksował, przez co nabawił się parkinsona, a wszystko tylko dla kasy. Lepiej by zrobił, zachowując trochę z tych swoich przechwałek z najlepszych czasów na później, kiedy już przejdzie na rentę. Tymczasem wtedy nie umiał już nawet sklecić trzymającego się kupy zdania. Jakaś niewielka rysa na szlachetnym wizerunku Bowiego i Prince’a też pewnie by nie zaszkodziła.

Cruijffa często przyrównuje się do Boga, ale moim zdaniem takie porównania idą trochę za daleko. Znaczy: Bóg jest dobry, nie powiem, ale to jednak nie to samo co Cruijff.

Strasznie mnie ten wpis na Twitterze rozbawił.

Rzadko kiedy jestem smutny czy zaszokowany, kiedy umrze jakiś sławny obywatel tego świata, i raczej nie wybrałbym się, żeby położyć gdzieś kwiatki albo zapalić świeczkę.

I

– Czy ty jesteś szczęśliwa, Afra?

Moja przyjaciółka z jogi, Heleen, zaskoczyła mnie wczoraj tym pytaniem, kiedy akurat siedziałam w pozycji lotosu.

– Yyy… jak najbardziej, tak mi się wydaje.

– Wydaje ci się czy wiesz? I co znaczy to „jak najbardziej”? Tak na osiem i pół czy raczej na sześć?

– Rany, Heleen, musisz akurat teraz? Właśnie staram się osiągnąć stan buddy – próbuję na wpół żartobliwie wyłgać się od odpowiedzi.

Na szczęście nie wróciła już do tego pytania. Ono tymczasem zagnieździło się w mojej głowie i nie chciało stamtąd wyjść. Przypuszczam, że już od lat unikałam tego pytania, a teraz, kiedy zostało postawione, nagle stało się bardzo palące.

Po paru dniach noszenia się z problemem nie pozostało mi nic innego jak tylko uczciwie przyznać: z dużym trudem dociągam do sześciu z minusem. Od czasu do czasu trafi się nawet jakiś dzień z siódemką, ale czwórki też się zdarzają. Może nawet to sześć z minusem nie jest tak do końca uczciwe. Pewnie po prostu uznałam, że to trochę przegięcie, żeby wystawić własnemu życiu ocenę niedostateczną.

Dawniej bywało lepiej.

Kiedy poznałam Arthura, byłam szczęśliwa. Także pierwsze kilka lat w Purmerend było całkiem fajne. Nie mieliśmy żadnych zmartwień i jeździliśmy na ciekawe wycieczki. Na przykład do Egiptu albo Meksyku. Chociaż zdarzało się czasem, że mieliśmy pecha. Na przykład okradziono nas w Mexico City i przez wiele dni musieliśmy czekać na nowe paszporty. A w Egipcie się pochorowaliśmy.

Od tego czasu dostałam lekkiej paranoi na punkcie podróży. Trochę mnie złości, że nawet po latach mi nie przeszło. Mimo że jestem ubezpieczona przed wszystkim, przed czym można się ubezpieczyć. Czy może człowiek ubezpiecza się przeciwko czemuś? W każdym razie moja chęć poznawania świata trochę osłabła. Teraz zadowala mnie, jak sobie pojeżdżę rowerem po Holandii. Niemcy też są fajne. Tak, tak, wiem, to trochę beznadziejne, nic jednak nie poradzę. Na samą myśl, że miałabym spędzić urlop w Afryce albo w Chinach, oblewają mnie siódme poty. Arthur chciałby pojechać do Japonii, tylko że ja się boję. Choćby dlatego, że Japonia leży tak blisko Korei Północnej.

Może i coś tracę, ale uważam, że taki tydzień w Drenthe czy na fryzyjskiej wyspie Terschelling też może być przyjemny. Żeby pozostać w świecie cyfr: siedem z plusem.

5

Jeśli o mnie chodzi, to najbardziej bym chciał, żeby moja pięćdziesiątka minęła niezauważenie, ale Afra upierała się, że muszę hucznie obejść tę uroczystą okazję.

– Nie można pozwolić, żeby taki dzień przeszedł zwyczajnie – tłumaczyła.

– A dlaczego?

– A dlatego!

– No, na taki niezbity argument rzeczywiście nie mam odpowiedzi.

– Co, znowu najszczęśliwszy byłbyś w domu? Nic ci się nie stanie, jak chociaż raz pomyślisz o innych. Oni bardzo by chcieli, żebyś przynajmniej w urodziny pogrzał się w słoneczku ich zainteresowania.

Zastanawiałem się, czy nie przyznać się, że już od lat najchętniej unikam słońca, a jeśli już nie da się inaczej, to smaruję się kremem z filtrem 50. Tyle że on niestety nie chroni przed ludźmi.

Tylko że Afra powiedziałaby wtedy: „Ale zabawne!”.

Cóż, kiedyś może i było zabawnie. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz się z niej śmiałem. Może wtedy, kiedy wpadła ze składanym krzesłem do dmuchanego basenu. To był jej najlepszy dowcip i śmiałem się do rozpuku. A ona najchętniej z miejsca utopiłaby mnie w tym dziecięcym baseniku.

Nie, jeśli idzie o rodzaj poczucia humoru, na pewno nie jesteśmy dobrani. Aż dziwne właściwie, że przez pierwsze parę lat naszego związku zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Nieuwaga przy poznaniu rujnuje niejeden związek.

*

Jeśli idzie o świętowanie moich urodzin: mniej lub bardziej się już z tym pogodziłem. W przyszłym tygodniu urządzamy ogrodowe party. A raczej Afra je urządza.

Jako pierwszych zaprosiła sąsiadów. Nie dlatego, żeby byli tacy fajni, ale dlatego, żeby zdusić w zarodku wszelkie ewentualne skargi o zakłócanie spokoju. Potem przyszła kolej na jej kumpelki z jogi, jej rodzinę, jej znajomych od pieszych wędrówek, dwóch kolegów z pracy, a do tego paru moich znajomych. Joosta, Stijna i Woutera „przegapiła”, bo nie bardzo jej leżą. Sam ich zaprosiłem po golfie.

W miarę jak zbliża się ten dzień, coraz bardziej i bardziej jestem na nie.

– Jak już impreza się zacznie, spodoba ci się – uspokajał mnie Joost. – A zanim zdąży cię znudzić, skończy się.

6

W korku do Breukelen mam mnóstwo czasu, żeby się zadręczać. W ostatnim czasie robię to z coraz większym zaangażowaniem. Od czasu, kiedy Joost stwierdził, że jestem za leniwy albo za tchórzliwy – lub jedno i drugie – na bogate i emocjonujące życie, tylko z trudem udaje mi się uwolnić od tej myśli. Rzeczywiście niewiele wyszło z planów, które miałem jako dwudziestolatek. Mało co zobaczyłem ze świata, nie przeżyłem żadnych szaleńczych przygód ani nie otoczyłem się wieloma zabawnymi i ciekawymi ludźmi.

Kiedy przyszedł czas na rozpoczęcie emocjonującego życia, zakochałem się w Afrze. I to po uszy. To troszkę pokrzyżowało mi plany.

Powiedziała, że uwielbia podróżować. Na pierwsze wspólne wakacje wybraliśmy się do Egiptu. Z dziesięciu spędzonych tam dni pięć Afra przesiedziała w toalecie. Rok później polecieliśmy do Meksyku i drugiego dnia zwędzili jej torebkę na targu. Prawie tydzień czekaliśmy na zastępczy paszport. To skutecznie zabiło jej miłość do obcych krajów.

– Po co jeździć gdzieś daleko, skoro tu blisko jest tyle pięknych miejsc, których nie widziałeś? – powtarzała potem i brzmiało to jak zaklęcie przeciwko przygodom. A mówiąc „blisko”, miała na myśli kraje Beneluksu i ewentualnie Niemcy. Francja niby też jest ładna, ale ten ich język…

I tak od lat robię we wrześniu wędrówki piesze po Drenthe, Luksemburgu albo po Szwarcwaldzie.

– Lepiej poza sezonem, bo jest troszkę taniej i spokojniej.

W zasadzie chciałbym pojechać do Patagonii i Laponii, do Japonii i Chin. Na samą myśl o jedzeniu czegoś pałeczkami Afra dostaje uderzeń gorąca.

*

Korek jest dłuższy niż normalnie. Stoję już od kwadransa za samochodem dostawczym firmy Volendammer Vishandel. RYBY! BO TAKIE SĄ SMACZNE!, krzyczy napis na tylnych drzwiach. Prawdziwych poetów muszą mieć w tej firmie.

7

Ostatnio coraz częściej dostaję na maila niechciane reklamy urządzeń do wjeżdżania wózkami inwalidzkimi po schodach, elektrycznych wózków i wkładek na nietrzymanie moczu. Gdzieś tam jakiś specjalnie zaprogramowany komputer wywnioskował na podstawie odwiedzanych przeze mnie stron internetowych, że mój rozkład jest już nieźle zaawansowany. Oczywiście regularnie pojawiają się też oferty ubezpieczeń na wypadek pogrzebu. „Oni” najwyraźniej nie wiedzą, że Afra ubezpieczyła się już od wszystkiego, od czego można się ubezpieczyć. Na przykład na wakacje w Drenthe i okolicach mamy już stałe ubezpieczenie podróżne. Na wypadek gdyby miał się na nas zawalić któryś z tamtejszych dolmenów.

Jedna z przyjaciółek Afry zgłosiła w zeszłym roku kradzież komórki na kempingu, ale nie dostała odszkodowania, ponieważ zdaniem ubezpieczyciela powinna mieć w namiocie trekkingowym sejf do chowania telefonu. Wtedy Afra zaczęła się zastanawiać, czy nie odstąpić od ubezpieczenia, uznała jednak, że zbyt dużo czyha wszędzie niebezpieczeństw.

– Mianowicie? – spytałem.

– A ty znowu z tymi swoimi naukowymi dociekaniami. Nie, nie, Arthur, tak się składa, że akurat nie mam pod ręką całego szeregu przykładów na możliwe nieszczęścia.

– Nie musi być cały szereg. Jeden mi wystarczy.

– Tak? To co byś powiedział na zamach?

Kiwnąłem głową, jakbym uznał to za dobry przykład, i nawet jej nie powiedziałem, że ubezpieczenia turystyczne nie obejmują zamachów terrorystycznych. Moim zdaniem żadne ubezpieczenia ich nie obejmują, podobnie jak ataków atomowych.

8

Byłem wczoraj na kremacji ojca jednego z sąsiadów. Za tydzień skończyłby dziewięćdziesiąt lat. Zrobiłem to z uprzejmości. Poszedłem dla sąsiada, nie dla zmarłego. Jego prawie nie znałem. Tylko parę razy widziałem go, jak siedzi pod parasolem w ogrodzie, trzymając książkę w trzęsących się od parkinsona rękach. Uważałem, że to wspaniale, że potrafi śledzić roztańczone litery, ale potem usłyszałem, że już od lat siedzi z tą samą książką.

Kiedy człowiek nie czuje smutku, zupełnie inaczej siedzi mu się w sali pożegnań. Zawsze mnie to zdumiewa. Ten ciepły nastrój, jaki potrafią stworzyć w krematoriach, gościnna, luźna atmosfera i przyjemny wystrój. Człowiek czuje się niemal jak w domu.

Nie, no, żartuję. Człowiek od razu chciałby się znaleźć na radosnym afrykańskim pogrzebie z muzyką, śpiewem i tańcami. Może nawet patetyczne zawodzenie Arabów jest lepsze niż lodowaty chłód, z jakim standardowe holenderskie krematorium wita swoich martwych i żywych gości.

To już lepiej wybrać się na cmentarz, przynajmniej kiedy świeci słońce.

Było czterdzieści siedem osób, które zdecydowały się oddać ostatni hołd zmarłemu. Albo może uważały, że nie wypada im nie przyjść. To liczba znacznie poniżej średniej. Bo ja zawsze liczę, ile osób przychodzi na pogrzeb. Rekord wyniósł dwieście pięćdziesiąt pięć. Ciekawe, ile przyjdzie na mój? Mam nadzieję, że o wiele więcej niż czterdzieści siedem.

W sali rozbrzmiewały dźwięki Time to Say Goodbye w wykonaniu Andrei Bocellego i Sarah Brightman. Numer jeden na holenderskiej liście pogrzebowych przebojów.

Są na niej jeszcze Paul de Leeuw, Marco Borsato i Claudia de Breij. Claudia de Breij jest tu reprezentowana piosenką Czy mogę do ciebie zajrzeć? Co jest w zasadzie dziwne, bo przecież to „do ciebie” odnosi się chyba do tego, który leży w trumnie… tak mi się przynajmniej wydaje. Vera Lynn i Mieke Telkamp wypadli z Top 10. Właściwie szkoda. Może wpiszę ich na moją własną listę, na zasadzie niespodzianki. Albo jeszcze lepiej – niech to będzie piosenka biesiadna W korytarzu stoi koń André van Duina.

„Proszę Państwa, oto ostatni żarcik, wybrany dla was przez samego zmarłego”.

Jeśli przychodzi czas czyjejś kremacji czy pogrzebu, Afra dostaje najczęściej migreny. To żaden problem, bo ja i tak wolę chodzić sam. W przeciwnym razie musiałbym, zwłaszcza na cmentarzu, spory kawał drogi trzymać ją pod rękę, żeby udawać wsparcie i zatroskanie.

II

Studiowałam psychologię na Uniwersytecie Amsterdamskim. To były najszczęśliwsze lata mojego życia, myślę sobie teraz. Na drugim roku poznałam Arthura na jakiejś studenckiej imprezie. Był bardzo zabawny i szarmancki. Dzisiaj niewiele już z tego zostało. Tylko od czasu do czasu udaje mu się mnie rozśmieszyć.

Jeśli mam być szczera, to muszę przyznać, że ja też nie stałam się atrakcyjniejsza, i mam na myśli nie tylko aparycję.

– Czas łaskawie się z tobą obszedł – powiedział mi niedawno Arthur. Wydało mi się to takie słodkie z jego strony, chociaż zaraz dodał, że to nie on tak pomyślał, tylko że to Joost, jeden z jego przyjaciół, zawsze tak mówi do żony.

Jak na swój wiek rzeczywiście wyglądam jeszcze całkiem pociągająco. Jeden z niewielu plusów braku potomstwa. Wciąż jeszcze zdarza się, że jakiś mężczyzna próbuje ze mną poflirtować. Wprawdzie przeważnie są to faceci po sześćdziesiątce, ale zawsze…

Kiedy poznałam Arthura, studiował antropologię kulturową. Musiał wybrać ten kierunek ze względu na ciekawą nazwę, bo jakoś nigdy nie udało mi się go przyłapać na specjalnym zainteresowaniu obcymi ludami. Po tym, jak na zaliczenie pierwszego i drugiego roku potrzebował prawie pięciu lat, jego ojciec postanowił nie płacić już dłużej za jego studia i Arthur musiał pójść do pracy. Najpierw w sklepie z rowerami w Amstelveen, a potem w hurtowni artykułów sanitarnych w Breukelen. Dość daleko, ale akurat wtedy praca nie leżała na ulicy. Pracuje tam już ponad dwadzieścia lat i został szefem działu kupna i sprzedaży.

Myślę, że tam, w Breukelen, między rolkami papieru toaletowego czuje się całkiem dobrze. Chociaż wkurza go, kiedy robię sobie żarty na temat papieru toaletowego.

9

Dzisiaj mija jedenaście lat od dnia, kiedy po raz pierwszy spotkałem Ester. Pracowała dla dostawcy automatów do papierowych ręczników i papieru toaletowego. Zastępowała przedstawiciela handlowego, który przemęczony siedział w domu. Zamiast łysiejącej siwej głowy z wąsami do biura wkroczyła burza radosnych blond kędziorów.

– Dzień dobry, szukam pana Ophofa – powiedziała.

Mam nadzieję, że nie za długo miałem rozdziawione usta.

– Zastępuję pana Schulza, który chwilowo jest wyłączony z powodu lekkiego wypalenia zawodowego – dodała wyjaśniająco.

– Cóż, pozwólmy panu Schulzowi gruntownie się wykurować.

Mniej więcej coś takiego chyba powiedziałem. Niezbyt imponujące zagajenie, ale Ester się uśmiechnęła.

Ciąg dalszy też nie był specjalnie błyskotliwy.

– Od dwunastu lat robię w papierze toaletowym, a jeszcze nigdy dotąd nie miałem w biurze tak pięknej pani od automatów.

– Z pewnością mówi to pan każdej kobiecie od automatów – odparła Ester z zapierającym dech w piersiach błyskiem w oczach.

*

Przez następne miesiące co parę tygodni zamawiałem po parę automatów do papieru, chociaż wcześniej zawsze zamawiałem co najmniej czterdzieści naraz. Ale w ten sposób miałem przynajmniej w miarę prawdopodobny pretekst, żeby do niej dzwonić.

– Po listach zamówień widzę, że zmieniłeś nieco strategię zakupów, od kiedy pan Schulz jest chory – zauważyła.

– Cóż, królowa automatów zasługuje na inne traktowanie niż wypalony zawodowo pan Schulz.

Gadaliśmy przez telefon przez kwadrans. Widziałem, że mój kolega Berend przysłuchuje się nam przejęty. Zdałem sobie sprawę, że flirtujemy ze sobą w dający do myślenia sposób.

– Mam w asortymencie nowy dozownik do papieru toaletowego. Może wpadnę niedługo, żeby go zademonstrować? – spytała Ester.

Jako miejsce zapoznania się z dozownikiem zaproponowałem restaurację. Ester uznała, że to znakomity pomysł.

Kiedy odłożyłem słuchawkę, Berend wyseplenił:

– Fajna babka, co?

*

Przez prawie rok chodziliśmy razem do restauracji, kina, na plażę i wreszcie poszliśmy ze sobą do łóżka. To był prawdziwy raj. Kompletnie zwariowałem na jej punkcie. Ester na moim też, tyle że jej szybciej wrócił rozum. Porządny małżonek i trójka małych dzieci w wieku dwóch, czterech i siedmiu lat byli na drugiej szali wagi. Nie mogłem mieć jej za złe, że wybrała ich. Dała się ponieść porywowi straceńczej namiętności, lecz rzeczywistość zawładnęła nią z powrotem.

– Nie jestem w stanie zakochać się w kimś do tego stopnia, żebym mogła dla niego zostawić trójkę dzieci.

To już prawie dziesięć lat, jak się rozstaliśmy. Nie chciała się ze mną kontaktować i trwało to dłuższy czas.

– Czy mogę do ciebie zadzwonić za dziesięć lat? – spytałem wtedy.

Kiwnęła głową i pogładziła mnie dłonią po policzku.

Przez kilka sekund staliśmy nieruchomo naprzeciw siebie. Potem pocałowała mnie przelotnie w usta, odwróciła się i odeszła.

Patrzyłem na nią w nadziei, że jeszcze raz się odwróci. Ale nie zrobiła tego. Wydawało mi się, że widzę, jak ociera dłonią oczy.

Za dwadzieścia jeden dni minie dziesięć lat.

10

W samochodzie mam czas pomyśleć. Na przykład o samobójstwie. Nie, nie, nie mam tego rodzaju zapędów. Tylko myślami jestem przy ludziach, którzy zdecydowanie do czegoś doszli, niemniej jednak zdecydowali, że życie niewiele już ma im do zaoferowania. Pisarz Joost Zwagerman, piosenkarz Antonie Kamerling, ten niemiecki bramkarz Robert Enke – przykłady można by mnożyć. Powodzenie, pieniądze, zdrowie, piękne kobiety, tak na oko więcej niż dość powodów, żeby chcieć się zestarzeć, a jednak śmierć okazała się bardziej pociągająca. Gdzieś tam w ich głowach znalazło się parę neuroprzekaźników, które zgubiły drogę, sprawiając, że ci ludzie byli śmiertelnie nieszczęśliwi, a nie zadowoleni i radośni, chociaż robili, co mogli. Głupi pech.

Ja sam też miewałem po dziurki w nosie takiego życia, jakie prowadzę, ale nie życia w ogóle. Miałem dość Breukelen i Purmerend. Papieru toaletowego i naszego osiedla. Marzę o Nowym Jorku i Toskanii, ale w przyszłym miesiącu muszę zaliczyć rowerową czterodniówkę na północy Holandii. Afra bardzo by chciała, żebyśmy jechali w takich samych „sportowych” strojach. Na kierownicy ma uchwyt na mapę. Łapię się czasem na tym, że staram się jechać w takiej odległości od niej, żeby wyglądało to tak, jakbyśmy nie byli razem.

To nie jej wina. To nie jej wina. To nie jej wina. Powtarzam to sobie w nieskończoność. Jest, jaka jest. To ja jestem tym nieudacznikiem, który nie potrafi być tym, kim by chciał.

11

Pole golfowe w Purmerend jest dość drogie. Teraz nie muszę się już tak bardzo przejmować pieniędzmi, ale generalnie, jeśli idzie o pola golfowe, obowiązuje zasada, że im droższe, tym bardziej się sadzą. W przypadku Purmerend oznacza to o wiele za duży wypasiony dom klubowy, gdzie serwują ciabattę z carpaccio z tuńczyka, rukolą i majonezem truflowym za 11,75 euro. Ja tam wolę bary, gdzie dają bułę z mielonym za dwa i pół euro. Na Purmerend mówi się „resort”, co brzmi jeszcze bardziej podejrzanie. Mają tam nie wiadomo po co centrum konferencyjne dla zarozumiałych biznesmenów. W zasadzie wolimy grać na polach, na których parkingach stoją tańsze samochody i ludzie nie czują się lepsi od plebsu, jak na przykład w Amsterdam-Noord, gdzie spędzamy najwięcej piątków. Kiedy nie ma miejsc, z konieczności udajemy się do Purmerend.

Kiedy piłka wpadnie do wody Stijnowi, mówi: „A to pech”. Gdy to samo przytrafi się Joostowi, słychać soczyste „Szlag jasny by to trafił”, a Wouter rzuca wtedy „Kurna Mania”. Ja tylko poburkuję coś pod nosem. Jak widać, każdy z nas ma swój styl.

Nasze rozmowy toczą się wokół golfa, kobiet, pracy, pieniędzy i najświeższych wiadomości. Joost i Wouter są zgodni co do tego, że świat byłby lepszy, gdyby oni mieli w tej sprawie coś do powiedzenia. Na każdy problem mają swoje rozwiązanie. Stijn jest bardziej zniuansowany, ale tak łagodnie mówiąc, trochę blaknie przy tyradach Joosta i Woutera. Jeśli o mnie chodzi, to mieszczę się jakoś między tymi dwoma stylami.

Wczoraj Joost opowiadał, że zamierza kupić dom we Włoszech. A dokładniej w Toskanii. Zaprasza nas tam jak najserdeczniej, żebyśmy skorzystali we właściwym czasie. „Nas”, czyli Woutera i mnie, ponieważ zaczął o tym mówić, dopiero jak Stijn już sobie poszedł.

– Jeden z moich klientów chce się pozbyć tego domu, bo w najbliższych latach nie będzie miał jak z niego korzystać. Dostał osiem lat odsiadki. Mogę kupić tę willę w bardzo korzystnej cenie. Już niedługo będę dumnym właścicielem pied-à-terre w Mazzolli, niedaleko Volterry.

– Czy to nie za duże ryzyko kupować dom od kryminalisty? – spytałem.

Odpowiedział, że nie, że sprawa jest przemyślana. Oficjalnie właścicielem domu był jakiś Włoch i to od niego będzie go kupował. Ten sam Włoch za niewielką gratyfikację może dostarczać zaopatrzenie i mieć oko na nieruchomość. Wszystko cicho i bez rozgłosu.

– A kto o tym w ogóle wie? – spytał Wouter.

– Nikt. Tylko wy.

– Twoja żona też nie?

– Nie, przynajmniej na razie. Inaczej ciągle musiałbym z nią tam jeździć. Zostawiam to sobie na później.

– Mnie tam się podoba. Z przyjemnością bym skorzystał. Też najchętniej bez żony. Tak, żeby nikt nie wiedział – wyrwało mi się, zanim zdążyłem się ugryźć w język.

– Be my guest, przyjacielu – odpowiedział Joost.

12

Aktualnie bawi mnie liczba 1729. Gdyby się pojawiła, chciałbym być wtedy w interesującym towarzystwie. Wtedy nonszalancko rzuciłbym, że 1729 to liczba wyjątkowa. A gdyby mnie ktoś zapytał dlaczego, odpowiedziałbym z możliwie największą swobodą, że 1729 to najmniejsza liczba całkowita, która jest sumą trzeciej potęgi dwóch par liczb, mianowicie 1 i 12 oraz 9 i 10.

Zupełnie jakbym cokolwiek wiedział o matematyce.

Strasznie jestem ciekaw, jakie miny mieliby wszyscy wokół. Szkoda, że szansa na pojawienie się w rozmowie liczby 1729 jest minimalna. A jak się ją wspomni celowo, to wszystko wyjdzie sztucznie. Nie znalazłem w internecie żadnych ciekawych wydarzeń historycznych związanych z tą datą. Jest parę starych kamienic z datą 1729 na fasadzie, a Wikipedia informuje o jakimś młynie wodnym z tego roku.

Przeczytałem o tej liczbie w gazecie i w samochodzie nauczyłem się na pamięć, dlaczego jest taka wyjątkowa. Czegóż to nie robi się w korku! Zastanawiam się czasem, czy nie mógłbym wykorzystywać tego czasu na coś lepszego.

Już od lat noszę się z myślą, żeby to stanie w korkach wykorzystać na naukę języka obcego. Jakiegoś trudnego, nie pierwszego lepszego. Na przykład rosyjskiego, chińskiego czy japońskiego. Języka, którym można się pochwalić. Tak jak z większości moich planów, tak i z tego nic nie wyszło. Latami nie przejmowałem się czymś takim, ale przyszłość z dnia na dzień staje się krótsza i coraz bardziej zaczynam sam siebie złościć. Moje leniwe niezdecydowanie i to wieczne „Jest, jak jest” zaczynają mnie dręczyć. „Jest, jak jest” to nić przewodnia całego mojego życia. Jeśli w ogóle mam zamiar zrobić jeszcze coś, co będzie wyglądało na wielkie i porywające, to nadszedł na to najwyższy czas.

13

Ten włoski dom Joosta nie daje mi spokoju. Joost przysłał mi na komórkę parę zdjęć. Biały dom na wzgórzu. Ładny ogród z winoroślami i nawet niewielki basen. Trochę za wsią, niedaleko od Volterry, małego miasteczka z restauracjami, kawiarniami i sklepikami.

*

Pytam Afrę najluźniej, jak potrafię, czy tego lata nie chciałaby pojechać do Włoch. Nie, nie ma ochoty. Za gorąco, niezrozumiały język i dzień w dzień spaghetti, to dla niej żadna radocha. A czemu pytam?

– Tak sobie.

– Ty nic nie robisz „tak sobie”.

– No to tym razem zrobiłem.

– Tak, tak.

„Tak, tak” to jej ulubione zakończenie każdej naszej rozmowy.

14

Moje urodziny przebiegły w sposób dość przewidywalny. Tuż po kawie i torcie doszło do klasycznego podziału: kobiety, osoby starsze i te ubogie duchem rozsiadły się w kręgu w salonie, większość panów i pojedyncze tolerowane panie (jedna tolerowana pani, bo to była matka Afry) stali w kuchni. Jaki mechanizm leży u podstaw tego tradycyjnego podziału, nie mam pojęcia, ale z pewnością dużą rolę odgrywa bliskość lodówki. W salonie toczy się kulturalna rozmowa i pije się z umiarem, za to w kuchni tempo jest znaczne i w miarę jak wieczór robi się późniejszy, rozmowy i śmiechy stają się coraz głośniejsze. To, że w obiegu są głównie stare jak świat anegdoty i żarty, nikomu nie przeszkadza.

Normalnie spędzam przyjęcia głównie w kuchni, ale teraz, na moich własnych urodzinach, jestem zmuszony regularnie pojawiać się także w salonie, gdzie siedzą sąsiedzi i przyjaciółki Afry. Nieliczne próby ucieczki są zręcznie torpedowane przez moją żonę. Wpycha mi wtedy w kuchni do rąk półmisek sera albo wątrobianki z pytaniem, czy zechciałbym poczęstować gości w salonie. Dla przyjaciółek z klubu jogi przygotowała michę sałaty. Krótko mówiąc, reprezentowane jest pełne spektrum karykaturalnych zachowań z klasycznych urodzin. Na koniec Wouter narzygał w ogrodzie do donicy z aksamitkami.

– No, trochę mi ulżyło – rzucił po wszystkim.

Nie znam nikogo innego, kto tak bez niczego potrafi rzygać i dalej pić jak Wouter. Joost uznał, że najlepiej będzie pozbyć się gdzieś donicy razem z kwiatami.

Następnego dnia Afra przeczesała całą okolicę w poszukiwaniu swoich aksamitek, ale Joost był na tyle sprytny, że włożył donicę do bagażnika samochodu i po drodze do domu wyrzucił gdzieś do kontenera na śmieci.

Afra przez parę dni była niepocieszona.

– Jak to możliwe, żeby tak ni stąd, ni zowąd zniknęła cała donica aksamitek?

– Może ktoś je wyrzucił, bo uznał, że aksamitki śmierdzą? – zasugerowałem.

Uznała to za kompletnie nonsensowne przypuszczenie.

15

Wiek potrzebny do osiągnięcia uprawnień emerytalnych został podwyższony o trzy miesiące. To już trzecie albo czwarte podwyższenie wieku emerytalnego w ciągu sześciu lat. Nie ma ucieczki: muszę pracować do sześćdziesiątego siódmego roku życia plus trzy miesiące. Pod warunkiem że w ciągu najbliższych siedemnastu lat i trzech miesięcy nie dojdzie do jeszcze paru takich podwyżek. A szanse na to są moim zdanie bardziej niż duże.

Wszystko kwestia rachunku. Ludzie żyją coraz dłużej, a więc licząc średnio, coraz dłużej pobierają emeryturę i liczba emerytów staje się coraz wyższa w stosunku do liczby pracujących. Minus dodać minus to podwójny minus. Henk Krol z partii 50PLUS uważa, że to nonsens w ten sposób podchodzić do problemu, skoro przecież „chodzi tu o ludzi, którzy uczynili ten kraj wielkim”. Lepiej nie powierzać krajowego portfela Henkowi i jego pięćdziesięcioplusowcom, którzy uczynili ten kraj wielkim.

Nie do końca wiem, co uważam za gorsze: jeszcze przez siedemnaście lat i trzy miesiące siedzieć w biurze naprzeciwko księgowego Berenda czy jeszcze przez siedemnaście lat i trzy miesiące jechać w korku dwie i pół godziny dziennie.

Te dodatkowe trzy miesiące to psychologiczna kropla, która przelała moją czarę potulności.

Jeszcze całe siedemnaście lat artykułów związanych z papierem toaletowym, jeszcze siedemnaście lat Purmerend–Breukelen–Purmerend…

Coś musi się wydarzyć.

16

Frederieke, siedmiolatka z sąsiedztwa, uwielbia piłkę nożną. Z dumą przyszła pokazać mi tabelę, bo jej drużyna jest na szczycie.

Na samym dole były dziewczynki z FC Almere.

9 rozegranych meczów: 0 wygranych, 0 zremisowanych, 9 przegranych.

4 punkty zdobyte, 117 straconych.

Aż musiałem przełknąć ślinę. Średnia goli wpuszczonych w meczu: 13,5.

Sto siedemnaście razy siedmioletnia bramkarka, przypuszczalnie uczesana w koński ogon i w za dużych rękawicach, musiała wyciągać piłkę z siatki. Powiadają, że sporty zespołowe kształtują charakter, ale tak naprawdę przecież nie wiadomo, co taka statystyka zrobi z dziewczynkami z FC Almere.

– Z tymi na końcu wygrałyśmy osiemnaście do zera – pochwaliła się z dumą moja sąsiadeczka.

Skinąłem głową i pomyślałem o bramkarce z jej drużyny. Strasznie mi się zrobiło jej żal.

17

Moja matka nie żyje już od lat. Z ojcem całkiem nieźle się dogadywałem, dopóki nie zapadł na demencję. Wtedy przyszli mi z pomocą teściowie, co doceniam… Hm… częściowo, bo o ile teściowa Gerda jest całkiem zabawną kobietą, o tyle teść Piet jest strasznie upierdliwy.

Któregoś razu Gerda, po wypiciu półtorej butelki wina, powiedziała mi w cztery oczy:

– Kompletnie nie rozumiem, jak mogłam urodzić taką nudną córkę. Naprawdę robiłam, co mogłam, żeby była choć trochę zabawniejsza.

– Może dominujące okazały się geny Pieta? – zasugerowałem.

– Prawdę mówiąc, nie mam też pojęcia, jak mogłam w ogóle za niego wyjść. – Zastanawiała się przez chwilę. – Chociaż nie, chyba wiem. Był całkiem przystojny, a ja strasznie chciałam się wyrwać z domu. Sama sobie jestem winna. Może zresztą dlatego przy nim zostałam. Poza tym czasami… jest nawet całkiem ujmujący.

– Na szczęście niewiele przejęłaś od tej dwójki – próbowałem ją pocieszyć.

Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale w tym momencie weszła Afra z ziołową herbatką.

*

Piet przez cały boży dzień uskarża się na przeróżne dolegliwości, chociaż jest zdrów jak ryba. Gerda, u której kilka miesięcy temu stwierdzono raka płuc, nie czuje się najlepiej, ale prawie nigdy się nie skarży. Przez czterdzieści siedem lat paliła paczkę papierosów dziennie. I przez cały czas była bardzo świadomą palaczką: delektowała się każdym sztachnięciem.

– Szkoda, że mam tego raka, ale po drugiej stronie równania jest około ćwierci miliona smaczniutkich papierosów, które zdążyłam wypalić, i to już jest coś warte. Ludzie często o tym zapominają – powiedziała ze śmiechem.

– Tak, ale przez ciebie mamy teraz tylko kłopot. – Piet westchnął ciężko.

Miałem ochotę rozwalić mu na głowie wazon.