Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle - ebook

Żydzi dnia powszedniego ebook

Jehoszua Perle

4,3

Opis

Płacz kotów za oknem wyrwał mnie ze snu. Leżałem zwrócony twarzą do pleców ojca i wdychałem kwaśny zapach jego ciężkiego, owłosionego ciała. Ojciec głośno chrapał. Chwilami zachłystywał się, bo w gardle zaczynało mu coś bulgotać. Widocznie większy kawałek flegmy dawał o sobie znać. Uniosłem powoli głowę ponad kościste ramię ojca i spróbowałem rozejrzeć się po pokoju. Na komodzie, ciemniejącej między łóżkami rodziców, stała mała lampa naftowa, która rzucała słabe zakopcone światło. Szkiełko lampy wykreśliło na nisko osadzonej belce pod sufitem małe świetlne kółko, które, drgając, rozcinało obszary ciemności izby (Fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Żydzi dnia powszedniego

* * *

Jehoszua Perle

Tłumaczenie: Michał Friedman

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-365-7 Licencja: Domena publiczna Źródło: Fundacja Nowoczesna Polska Tłumaczenie: Michał Friedman Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne. Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab 2015 MASTERLAB

Jehoszua Perle

Żydzi dnia powszedniego

tłum. Michał Friedman

 

 

Rozdział I

Płacz kotów za oknem wyrwał mnie ze snu. Leżałem zwrócony twarzą do pleców ojca i wdychałem kwaśny zapach jego ciężkiego, owłosionego ciała. Ojciec głośno chrapał. Chwilami zachłystywał się, bo w gardle zaczynało mu coś bulgotać. Widocznie większy kawałek flegmy dawał o sobie znać. Uniosłem powoli głowę ponad kościste ramię ojca i spróbowałem rozejrzeć się po pokoju. Na komodzie, ciemniejącej między łóżkami rodziców, stała mała lampa naftowa, która rzucała słabe zakopcone światło. Szkiełko lampy wykreśliło na nisko osadzonej belce pod sufitem małe świetlne kółko, które, drgając, rozcinało obszary ciemności izby.

Oba miedziane ciężarki ciemnego wiszącego zegara widocznie zatrzymały się podczas nocy. Jeden zatrzymał się nad blatem komody, drugi w połowie drogi, wyglądał teraz jak noga, która została odpiłowana.

Rozległo się pianie koguta. Wdarło się głęboko w płacz kotów. Na dworze, widać, zaczynało jaśnieć.

Zauważyłem, że łóżko, na którym matka miała jeszcze spać, jest puste. Nawet zaścielone. Na jego środku widniała czarna plama ubrania. Chyba jakaś jej suknia naprędce rzucona.

Wywnioskowałem, że matka nie zdążyła jeszcze wrócić z wizyty w szpitalu. Wieczorem poprzedniego dnia wybierała się do szpitala. Podała ojcu kolację. Ten, zmęczony siedział przy stole i po cichu pod nosem odmówił błogosławieństwo, a ja dopiero co, w nie najlepszym nastroju, wróciłem z chederu. Matka szybko postawiła przede mną kolację i okutawszy się w szarą grubą, wełnianą chustę, w te pędy pobiegła do szpitala, do swego najmłodszego syna z pierwszego małżeństwa.

Syn jej był ze wszech miar udanym młodzieńcem. Nazywał się Mojsze. Ojcowie, mający córki na wydaniu, badawczym wzrokiem przyglądali mu się i raz po raz podsyłali swatów. Mojsze był przystojnym chłopcem. Pełna, okrągła niczym księżyc twarz, ozdobiona była dołeczkami pełnymi czaru. Policzki jędrne, gładkie, piękne. Były nieraz z miłością szczypane. Znany był z pięknego, kaligraficznego charakteru pisma. Miał już osiemnaście lat i posadę subiekta w sklepie papierniczym Izraela Ajnbindera. Przez cały dzień rozwijał przed klientami długie pasy papieru zamalowanego ptakami i kwiatami.

Nasz niski długi pokój z oknem o czterech szybach, Mojsze zamierzał wytapetować pasami papieru, na których on sam namalował ptaki i kwiaty.

Ale Mojsze lubił chodzić na spacery z dziewczętami. Zwykle wkładał wtedy na siebie wiatrem podszyty płaszczyk. Wracał z tych spacerów późno. Nawet bardzo późno w nocy.

Józia, córka bednarza, mieszkała u nas w kuchni. Za to pomagała matce w gospodarstwie domowym. To ona otwierała mu w nocy drzwi.

Ale kto mógł wiedzieć? Komu mogło to wpaść do głowy?

Pewnego dnia Mojsze nie mógł się podnieść z łóżka. Cicho wzdychając oświadczył, że coś kłuje go w boku.

W naszym niskim, długim pokoju zaczęli się zjawiać obcy ludzie w okularach. Józia, córka bednarza, dzień po dniu musiała myć podłogę. Obcym ludziom zdejmować i nakładać płaszcze.

Ci obcy ludzie kazali choremu Mojsze głęboko oddychać. Opukiwali go wciąż po żebrach, po czym zostawiali po sobie jakieś zapisane karteczki, z którymi biegało się do apteki i przynosiło do domu buteleczki z płynem o dziwnych kolorach.

Szyby w oknie wyhaftowane były białymi szpilkowymi drzewami. Czasami z tych szpilkowych drzew wyłaniał się zarys niby okrętu na morzu, a czasami jakiś stary Żydek ze szpiczastą bródką i z kołpakiem na głowie.

Mojsze wpatrywał się w szyby oczami pełnymi łez. Twarz mu się ściągnęła, pozieleniała, a wokół oczu pojawiły się brązowe bruzdy.

W pokoju osiadł na stałe gęsty słodkawo-kwaśny zapach lekarstw i potu chorego. Matka zapomniała uczesać swoją perukę. W czasie, kiedy Mojsze wpatrywał się w zamarznięte szyby, twarz matki wydłużyła się; stała się niemal szpiczasta. Na jej rękach wyraźnie zaznaczyły się żyły. Józia z rozwichrzoną czarną czupryną, na bosaka, dreptała po podłodze i raz po raz klękała przed swoim żelaznym łóżkiem w kuchni, żeby się pomodlić.

Ojciec, wróciwszy w nocy, obrzucił zaspanym wzrokiem obecnych i zapytał, pod nosem:

— No, jak się ma Mojsze?

Ale Mojsze już w domu nie było. Trzeba go było zawieźć do szpitala.

Ojciec odmówił modlitwę Mincha w zasnutym cieniem kącie. Na czterech zamarzniętych szybkach osiadł jakiś daleki błękit, który przywodził na myśl zatopione okręty.

Chorego opasano poduszką, opatulono matczyną wełnianą derką i na to wszystko wciągnięto płaszcz, w którym się przeziębił.

Nieznany goj, w żółtym kożuchu, razem z matką i Józią wyprowadził Mojsze z domu. Prowadzili go powolutku, raczej posuwano go tak, jak posuwa się kredens czy szafę.

Na dworze było niebiesko. Niebieski był śnieg, niebieskie były domy, niebieskie były dachy.

Chorego ułożono na szerokich, niskich saniach. Leżał jak chuda martwa ryba. Okutana derką twarz spoglądała w niebo. Matka usiadła u jego stóp, zwrócona twarzą ku jego głowie. Nogi zwisały jej z sań i robiły w śniegu bruzdy. Kilka kobiet ze zmarzniętymi nosami westchnęło i na pożegnanie rzuciło:

— Wyzdrowienia! Pełnego wyzdrowienia…

Sanie zaczęły się ślizgać po miękkim, niebieskim śniegu, zostawiając po sobie szerokie koleiny, jak dwa cięcia na żywym ciele. Im dalej się posuwały, tym stawały się mniejsze. A wieczór coraz bardziej nabierał koloru niebieskiego.

W domu zostało po Mojsze żelazne składane łóżko z wygniecioną i ogrzaną pościelą. Na podłodze walały się wilgotne źdźbła słomy. Buteleczki z lekarstwami na parapecie zbiły się w kupę, bratersko tuląc się szyjkami jedna do drugiej. Pod stołem leżała jego spinka z perłowej masy i spoglądała na nas jak białe martwe oko.

 

*

 

W szpitalu wypompowano choremu wodę z boku. Z tego samego boku usunięto dwa żebra. Leżał w separatce z dwoma długimi oknami. Drzewo z pokręconymi u góry gałęziami ogołocone i nagie zaglądało do niego przez jasnoniebieskie szyby.

Do tego właśnie szpitala matka udawała się codziennie na noc. W domu Józia narąbała już wcześniej trochę drzewa i zapaliwszy pod płytą kuchenną rozniecała dmuchaniem ogień. Na ścianach leżał jeszcze ciężki, ciemny chłód. Ojciec przy słabym świetle małej lampy odmawiał kilka psalmów. Wtedy to właśnie matka wracała ze szpitala. Wchodziła cicha, milcząca. Oczy miała czerwone od niewyspania. Z miejsca podchodziła do kuchni i nachylała głowę pod okap, który przypominał chłopski kapelusz. Tu gotowała śniadanie dla ojca i tu pod okapem, nad garnkami po cichu i w ukryciu wypłakiwała się.

Ojciec, zjadając kromkę chleba umaczaną w soli, zapytał:

— A więc jak tam, Frumet?

Matka nieco zgarbiła się, schowała głowę w ramiona i mówiąc jakby do garnków, odpowiedziała:

— On potrzebuje miłosierdzia!

Dzisiaj matka nie stała pod blaszanym okapem kuchennym. Koty za oknem widocznie zmęczyły się płaczem. Gdzieś w pustej ciemności pokoju słychać było krzątaninę myszki. Łóżko w kuchni, na którym spała Józia, córka bednarza, trzeszczało. Myszka nie przestawała myszkować. Józi musiało coś spaść w pustą ciemność, bo rozległ się trzask glinianego garnka. Skurczyłem nogi i przysunąłem się bliżej do spoconych pleców ojca.

I nagle rozległo się gwałtowne, na trwogę bijące, pukanie do drzwi. Józia pobiegła otworzyć. Z impetem korka wysadzonego z beczki, wdarł się do pokoju rozedrgany krzyk:

— Lejzorku, Lejzorku, ty moja pociecho!

Chrapanie ojca natychmiast się urwało. Po prostu coś go zatkało. Otworzyłem oczy i zauważyłem matkę stojącą na środku pokoju. Kiwając się, raz po raz, chwytała się rękami za głowę. Po chwili opuszczała ze zmęczenia ręce. Jakby chciała się pozbyć bólu, przed którym nie mogła się ukryć.

— Takie młode drzewo! Taka ministerialna głowa!

Teraz dopiero ojciec podniósł się z łóżka.

— Co się stało?

Zachrypnięty głos zaspanego ojca odbił się głuchym echem w pokoju.

— Nie ma go! Umarł!

I rozwarłszy ramiona na kształt krzyża, dodała:

— Umarł, Lejzorze kochany! Umarł mi syn!

Obok matki stała Józia w nocnej koszuli. Zwichrzone włosy jak runo czarnej owcy. Palcami obu rąk szczypała swoje policzki, jakby chciała z nich wyrwać żywe kawałki.

Podeszła do lampy i podkręciła knot. Drgające czerwone świetlne kółko na belce powiększyło się. Wyglądało jak potworne, wyrwane z orbity, oko. W pokoju hulał wiatr. Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem się szybko ubierać. Ojciec postawił na podłodze zimnego pokoju sine nogi i zaczął szukać onuc. Za czterema małymi szybkami niebieszczało. I nagle w tej niebieskości pojawiły się obce twarze. Przegięta wpół kobieta w czerwonym, pierzem pokrytym, czepku nocnym. Przysunęła się do matki i schyliwszy głowę jak kurczę podczas drzemki wbiła wzrok w twarz matki. Sąsiadka z pierwszego piętra, kobieta krzykliwa, przybiegła w rozsznurowanych bucikach. Potem zjawił się rudy Fajwel ze swoim blaszanym dzbanem. Ten sam Fajwel, który codziennie napełniał nam garnek kwartą mleka prosto od krowy. Dzisiaj nikt nie wyszedł mu z garnkiem na spotkanie. Razem z nim wpakowały się do pokoju dwie zupełnie obce kobiety. Jedna wysoka rozglądała się po wszystkich kątach jakby coś lub kogoś zgubiła. Druga, w drucianych okularach, z zawiązanymi za uszami białymi wstążkami jak u dziewcząt, dreptała po pokoju niczym stara domownica. Jej wąskie, zapadnięte wargi szeptały coś do ojca.

Drzemiące oczy ojca patrzyły na nie z boku. Jego duża czarna broda powoli unosiła się w górę.

— Tak, tak — mówiła broda — syn Frumet, Mojsze, mój pasierb.

Tymczasem w pokoju zrobiło się już jasno. Lampki na komodzie nikt nie zgasił. Obca kobieta w okularach odezwała się, wskazując palcem na wiszący na ścianie zegar:

— Zegar stoi. Zatrzymał się…

W tej samej chwili drzwi się nagle rozwarły i do pokoju wpadła ciotka Miriam. Usta miała ściągnięte przez małe zmarszczki podobne do głębokich żyłek. Ostry, wąski nosek czerwieniał. Wszystko wydawało się dziwne. Ciotka Miriam przez całe życie mówiła cicho. Posługiwała się bardziej gestem, mimiką niż ustami. Uważała, że głośne mówienie przystoi gojom. Żydzi — powiadała — powinni mówić cicho i spokojnie. Dowodem tego jest pramatka Rachela, która też była spokojna i z całą pewnością nie rozmawiała głośno.

Tymczasem ciotka Miriam wpadła z hukiem do pokoju. Na jej ustach leżał już przeraźliwy krzyk. Dostrzegałem go zawczasu w rozwartych źrenicach jej oczu.

Pogrążona w bólu matka siedziała na ławeczce z głową objętą rękami i widać było, że wyczuła w izbie obecność bliskiej osoby. I chociaż wzrokiem nie dostrzegała swojej siostry, to jednak zerwała się z ławeczki i wyciągnąwszy przed sobą ręce zarzuciła głowę do tyłu i lamentującym głosem zawołała:

— Siostro kochana, ratuj moje dziecko!

I ciotka Miriam jakby tylko czekała na zawołanie matki, wybuchła straszliwym, do szpiku kości przejmującym płaczem.

Ojciec stanął twarzą do okna. Szloch matki zdawał się teraz wydobywać nie z gardła, ale z jej ciężkich zamarzniętych szat. Nagle jakby ogłuchła, zatrzymała się w środku pokoju. Zrobiło się cicho. Oczyma pełnymi łez rozglądała się dookoła.

— Frumet! Frumet! — zerwała się ciotka Miriam i jednym susem podbiegła do niej.

Matka widocznie jednak dobrze nie słyszała. W jednej chwili jakby urosła, stała się większa, nie do poznania. Nie ta sama kobieta, która przed chwilą była zupełnie załamana.

Zgromadzeni w pokoju ludzie zwarli się w kupę. Nad ich głowami unosiła się milcząca, z trudem hamowana zgroza.

Wśród tej ciszy matka zerwała się z miejsca i przypadłszy do szafy z ubraniami, jednym mocnym pociągnięciem otworzyła drzwi tak, jak, nie przymierzając, otwiera się w czas próby drzwiczki Arki Przymierza w bóżnicy. I dopiero teraz rozpłakała się na nowo i na dobre.

— Do czego mi to wszystko jest teraz potrzebne, kiedy moje dziecko umiera? Ludzie kochani, bierzcie to!

I zaczęła szybko wyrzucać z szafy ubrania syna.

— Módlcie się za moje nieszczęśliwe dziecko! Proście Boga, żeby unieważnił wydany na nie wyrok śmierci!

Ojciec przybliżył twarz do zamarzniętych szyb okna. „Kochani ludzie” zaczęli brać pozostałe po Mojsze rzeczy. Szafa była już prawie pusta. I wtedy matka z podniesionymi rękami, jakby niosła w nich chłopca do uroczystości obrzezania, wybiegła z domu. Z otwartej szafy wiała opróżniona ciemność. Ojciec odstąpił od okna i przykręcił knot w lampie. Józia, córka bednarza, nagle przystąpiła do mnie. Objęła mnie swoimi dużymi ciepłymi rękami i cichym głosem powiedziała:

— Biedny, biedny chłopczyku…

Obcy ludzie jeden za drugim zaczęli po cichu wychodzić z domu. W pokoju czuć było zapach czczych żołądków. Ojciec jak zwykle rano zasiadł do odmówienia psalmów. Z tą tylko różnicą, że dzisiaj szybciej się rozkołysał i rozkiwał. Później kilka razy powtarzał jedno i to samo słowo. Jego głos przypominał muchę bzyczącą na szybie. Na niskiej belce głowa ojca w świetlanym kółku od lampy miotała się to w górę to w dół. Przypominał rozmazaną plamę jakiegoś dziwacznego stwora.

Strasznego jednak wyroku śmierci Bóg nie odwołał. Mojsze niestety umarł.

Kiedy przybiegłem do szpitala czarna brama była zamknięta. Dwaj wysocy Żydzi z gęstymi brodami przemawiali jakiemuś gojowi do rozumu. Kilka kobiet tupało nogami na śniegu. Kudłaty, liniejący pies obwąchiwał poły płaszczy Żydów.

Po chwili zjawił się Szmuel, mąż ciotki Miriam. Z rozłożonymi jakby od niemocy rękami, podszedł prosto do rozmawiających z gojem Żydów i swoim donośnym głosem pijaka i obżartucha zawołał:

— Umarł! no, macie pojęcie?

Obaj wysocy Żydzi odwrócili ku niemu swoje brody i oczyma pełnymi zdumienia zmierzyli go od stóp do głów. Mnie nagle zachciało się kopnąć liniejącego psa. Wuj Szmuel wydął grube, wyblakłe wargi, cmoknął i raptem, jakby zupełnie zaskoczony, zauważył mnie:

— I ty także tu jesteś? Kto cię tu przysłał?

A kto jego przysłał? Do czego był tu potrzebny ze swoim pijackim głosem? I zaczął biegać tam i z powrotem pod czarną bramą, spluwał na śnieg, zatrzymywał przejeżdżające furmanki chłopów, macał worki ze zbożem, pytał o cenę, chociaż nigdy ziarnem nie handlował. Nie wiedział nawet, czy zboże rośnie na polu, czy też na drzewach w lesie. Tymczasem nadszedł ojciec. Zbliżał się powolnym ciężkim krokiem. Zaraz po nim nadjechała dorożką ciotka Noemi z wujem Ben-Cijonem. Wuj Ben-Cijon był mały i okrągły jak wypchana poszwa. Nie mógł wykaraskać się z dorożki. Dlatego ciotka Noemi, kobieta o delikatnych wargach i zachowaniu wskazującym na osobę wykształconą, podała mu ramię. On oparł się o nie i dopiero w ten sposób zlazł z dorożki.

Na chwilę zatrzymał się. Wypiął okrągły brzuch, rozejrzał dookoła i przez syte, czerwone wargi wydmuchał słowa:

— Zimno… masz pojęcie, co za mróz! Ile też stopni może być dziś?…

Nikt mu nie odpowiedział. Kudłaty pies zaczął obwąchiwać kalosze Ben-Cijona. Ten odsunął się od psa i zawołał:

— A pójdziesz!

Pies pokornie spuścił łeb i przylazł do mnie. Wystawił na pokaz wilgotne ciepłe oczy, pokręcił smutno ogonem i gdyby mógł mówić, to zapytałby:

— Twój brat umarł. Dlaczego więc wujowi Ben-Cijonowi jest zimno?

Nim się spostrzegłem, zaczęło zmierzchać. Stado wron uniosło się w górę i uleciało w chmury. Po obu stronach szosy leżał śnieg. W jednym miejscu widniały czarne pasy, w drugim niebieskie, a gdzieniegdzie biało-czerwone. Naprzeciw szpitala, na ganku karczmy stały dwie tęgie, ubrane w kożuchy dziewoje i głośno przekomarzały się z dwoma pochylonymi cieniami mężczyzn.

I oto otworzyła się czarna brama szpitala. Dwa zmęczone, kołyszące się końskie łby wystawiły dwie pary czarnych uszu. Za długimi, zapuszczonymi ogonami koni kołysała się wąska fura, którą ojciec obejmował swoimi długimi ramionami. I raptem rozkołysał się tłum mężczyzn czarnych, ruchliwych, w rozchełstanych kapotach. Jak ptaki nagle wyrwane ze snu biegły rozproszone kobiety. Popędzały się i bez przerwy poprawiały szale na ramionach. Matka i ciotka Miriam szły tuż za mężczyznami. Obie z głowami odrzuconymi do tyłu. Obie ledwie żywe. Obie z otwartymi ustami. Wuj Ben-Cijon z ciotką Noemi jechali w dorożce do samego końca. Pies szedł obok mnie, patrzył na swoje łapy. Raz po raz z wilgotnego pyska wydobywało się głośne warczenie.

Jakaś kobieta nachyliła się nade mną i miłym głosem powiedziała mi, że chłopcy, których rodzice żyją, nie powinni chodzić na cmentarz.

Toteż doszedłem w kondukcie tylko do „trzech drzew”. Stanowiło to połowę drogi. Karawan, który zlał się z tłumem w jedną wielką czerń, posuwał się dalej po szosie na miejsce wiecznego spoczynku.

W drodze powrotnej do domu nikt mi nie towarzyszył. Tylko ten obcy kudłaty pies kołysał się u moich nóg i warczał.

Przy drzwiach naszego domu on pierwszy się zatrzymał i nastawił uszy. Czyżby wiedział, że ja tu mieszkam?

Ja również zatrzymałem się i w nastawione uszy psa rzuciłem pytanie:

— Jak się nazywasz? Burek?

Pies odrzucał łeb raz w jedną, raz w drugą stronę. Wyglądało na to, że odżegnuje się od takiego pospolitego imienia jak „Burek”. Rzuciłem wtedy jeszcze kilka psich imion jak „Łapa”, „Bukiet”.

— Nie! — pies ruchem łba znowu zaprzeczył. Zrobiło mi się zimno.

Ciężki płaszcz ściągnął mi ramiona w dół. Po raz ostatni krzyknąłem do ucha psa:

— Dobranoc, psie!

Pies parsknął, położył się na śniegu i wystawił dwie łapy w stronę naszego domu.

 

*

 

Kiedy wszedłem do domu, Józia siedziała w kuchni. Była sama. Na małym stoliku, na którym stała lampa naftowa, oparła objętą rękami twarz i zmęczonymi oczyma wpatrywała się w czerwono-niebieski płomyczek.

Na mój widok ręce jej opadły i wyprostowawszy się na cały wzrost zawołała:

— Już po pogrzebie?

— Nie. Jeszcze nie.

— Nie poszedłeś razem z konduktem?

— Nie. Doszedłem tylko do „trzech drzew”.

— Jesteś głodny? Tak?

— Nie. Nie jestem głodny.

— A nie zimno ci? Podejdź tu. Usiądź!

Wzięła mnie tak jak się bierze worek z watą albo z pierzem i posadziła obok siebie. Objęła mnie swoimi dużymi wygrzanymi rękami i prosto w twarz mi szepnęła:

— Ogrzej się! Dobrze się ogrzej!

Ciepłym oddechem dmuchała w moje zesztywniałe od zimna ręce.

Przytknęła je potem do swoich ust, po czym nie przestała ocierać moich rąk o własne.

— Możesz się położyć?

Nie wiem, czy odpowiedziałem coś na jej pytanie. Zostawiła mnie siedzącego przy stoliku i sama weszła do pokoju, aby pościelić łóżko ojca. Potem rozebrała mnie i położywszy do łóżka nakryła pierzyną po samą szyję. Usiadła u moich nóg, tak jak to niegdyś czyniła moja matka, kiedy byłem chory na szkarlatynę.

— Wkrótce chyba przyjdą. Nie wiesz, kiedy? — raptem zapytała mnie Józia.

— Po pogrzebie przyjdą.

— Kiedy będzie po pogrzebie?

— Nie wiem.

Józia weszła na chwilę do kuchni. Słyszałem, jak majstruje przy zamku do drzwi. W pokoju było już dość ciemno. Tylko od kuchni ciągnęło się pasemko światła, które przełamywało się w środku izby.

Józia wróciła z kuchni i usiadła na łóżku, ale już nie u moich nóg. Buchało od niej zapachem gorącego potu. Czułem jego słodkość pod podniebieniem i w nosie. Takiego ludzkiego zapachu jeszcze nigdy nie odczułem.

— Jest ci ciepło? — zapytała, przybliżając do mnie swoją dużą twarz.

— Trochę — odpowiedziałem, czując jak zapach Józi wdziera się w moje gardło, a z niego powoli przenika do moich trzewi.

— Zaraz. Wnet ci będzie całkiem ciepło.

Usłyszałem jak od podłogi odbiły się echem dwa głuche stuknięcia. To Józia, widocznie, zrzuciła jeden pantofel za drugim.

— Zaraz… wnet… — zaskrzeczał jej zachrypnięty głos.

Na pół zaspanymi, zmarzniętymi i zmęczonymi oczyma widziałem, jak Józia zdejmuje z siebie czerwony kaftan, jak rozsznurowuje barchankę. Widocznie wstążki wokół barchanki poplątały się. Oddech Józi stawał się ciężki. Zaczynała sapać. I sapiącym głosem rzuciła w przestrzeń:

— Psia krew, cholera…

Nie trwało to jednak długo. Pierzyna nade mną nagle się podniosła i za chwilę poczułem obok siebie ogromne, wygrzane ciało Józi. Zrobiło mi się ciasno w gardle. Ze strachu zapewne albo wskutek zaskoczenia przysunąłem się do ściany.

— Przysuń się tu, bliżej mnie…

I przyciągnąwszy mnie do siebie, dodała:

— Tu będzie ci ciepło. Podaj ręce. No? Prawda, że ciepło?

— Ciepło…

— Przytul głowę tu,… prawda, że ciepło?

— Ciepło…

— Wargi masz takie zimne, mój chłopczyku, odmroziłeś je sobie, biedaczysko!

Skurczyłem nogi. W łóżku zrobiło się ciasno. Nie rozumiałem dlaczego. Przecież zawsze śpię z ojcem i nigdy nie było mi ciasno. Dlaczego raptem zrobiło się ciasno? Dlaczego ciało ojca tak nie parzy? I dlaczego ja się stałem jakiś inny? Czy dlatego, że jej wargi nie przestają ogrzewać moich?

Jak i kiedy zasnąłem — nie wiem. Nie słyszałem, jak Józia wyszła z łóżka. Nie słyszałem też, jak i kiedy wrócili rodzice.

Kiedy otworzyłem oczy, ojciec już siedział na łóżku i wciągał na nogi buty z cholewami. Matka opatulona w gruby szal przycupnęła na małej ławeczce i zaczęła się kiwać na wszystkie strony. W kuchni Józia porąbała kilka drewienek. Uderzenia siekierą były szybkie. Tak jak gdyby Józia chciała wyładować na kimś swój gniew.

Ano właśnie Józia. Co było z Józią? Skąd naraz się wzięła do rąbania drzewa? Przecież dopiero co ogrzewała moje wargi. A tu siedzi ojciec na łóżku odwrócony do mnie plecami. Matka kołysze się na dziecięcej ławeczce, a Józia jest właśnie w kuchni. Już dnieje. Na szarych, od lat niebielonych ścianach osiadła zielona, zaspana jasność.

Z grubego szkła w oknie ciągnie się mały niebieskawy płomyk. Tymczasem ojciec zdążył wciągnąć oba buty. Żółty mały tałes-kuten marszczył się na jego plecach jak świstek papieru ze świętych ksiąg. Obrócił ku mnie brodę i powiedział:

— Wstań. Czas przystąpić do modlitwy.

Sam zaś wsadził ręce do rękawów starego cajgowego chałata i wyszedł z domu.

Niedługo kazał na siebie czekać. Wrócił razem z dwoma małymi Żydami, którzy ze zdziwieniem rozglądali się po obcym mieszkaniu. Ojciec zostawił ich w środku i znowu wyszedł z domu. I tak kilka razy postąpił, aż nasze mieszkanie wypełniło się ludźmi, odzianymi w powszednie, zimne kapoty i ze zmierzwionymi, nieuczesanymi brodami.

Od okna do ściany i od ściany do okna rozchodziło się szybkie mruczenie. Na komodzie i na szafie załamywały się spłaszczone kontury cieni, które przesuwały się również w górę aż pod belkę sufitową. Jakby im za ciasno było w izbie.

Matka ze swoją ławeczką przysunęła się do pieca. Józia od czasu do czasu stawała w otwartych drzwiach z wiązką drewna w rękach. Wcisnąłem się między zimne kapoty obcych Żydów i bałem się patrzeć tam, gdzie stała Józia. Frędzle od tałesów ciągnęły się i wiły po podłodze niczym białe robaki. Żyd o głodnym głosie rozkołysał się nad stołem i głośno połykał słowa.

Ojciec, który stał u mego wezgłowia położył na moim ramieniu pięć palców i pokazywał mi oczami tekst w modlitewniku:

— No, tu…

Po modlitwie Żydzi zaczęli powoli się rozchodzić. Mocno zabłocone buty nieprzyjemnie człapały po podłodze. Przechodzili obok ławeczki matki i coś tam jej do ucha pomrukiwali.

W pokoju unosił się zatęchły zapach starej waty i zużytych ubrań. Na stole walały się dwa rozrzucone tałesy z pożółkłymi frędzlami. Ojciec spokojnie odwiązał tefilinowe wytłuszczone, twarde rzemyki z sinej zimnej ręki.

Ścisła żałoba zwana sziwa, trwała siedem dni. Mama prawie nie wstawała z ławeczki. Józia skoro tylko uporała się z rąbaniem drzewa i zapaleniem pod fajerkami, również przycupnęła na podnóżku i tak samo jak matka kołysała się i kiwała.

Ciotki, które wieczorem przychodziły pocieszać żałobników, przynosiły ze sobą milczenie śniegu na dworze. Zatrzymywały się w domu jakby na „tymczasem”, na pół sennie. Nie zdejmowały płaszczy. Nie odzywały się słowem. Posiedziały i nie pożegnawszy się ściągały ramiona i szybko opuszczały pokój, wracały do swoich domów, w których nikt nie umarł i w których nikt nie odsiaduje żałoby.

Tylko dwaj wujowie dali o sobie znać. Wuj Szmuel z rozbieganymi rękami nie mógł wybaczyć Mojsze, że ten „wziął i umarł”. Drugi, Ben-Cijon, ciągle wycierał swoje pulchne rączki i nie przestawał wnosić pretensji do Pana Boga:

— Masz pojęcie jaki mróz mamy… Węgiel w cenie złota już jest! Powiadam ja do mojej żony…

Ale w tym miejscu ciotka Noemi przymknęła swoje ciche oczy i trochę pod nosem, modulując głos w sposób charakterystyczny dla osoby zamożnej oświadczyła:

— Ben-Cijonie, a może byśmy już sobie poszli? Co Ben-Cijonie?

 

Rozdział II

Skończyły się wizyty ludzi, którzy przychodzili pocieszać nas w żałobie. Na komodzie pojawiała się fotografia Mojsze, oprawiona w ramkę. Na tej fotografii Mojsze nie miał już okrągłej twarzy ani wyszczypanych policzków. Na martwym papierze stał chudy młodzieniec o bladej i przerażonej twarzy. Jedna ręka biała, druga czarna. Jakby ją trzymał w gumowej rękawiczce. Patrzył na bok, sztywnym obcym wzrokiem jakby nikogo w tym pokoju nie poznawał.

W owych dniach pokazała się w naszym domu jeszcze jedna fotografia. Nadeszła z Jekatierynosławia, miasta, w którym odbywał służbę w carskim wojsku Lejbke, syn ojca z pierwszego małżeństwa.

Lejbke to człowiek w niczym niepodobny do Mojsze. Zupełnie inny wygląd, zupełnie inna postawa. Wysoki, z ostro przyciętymi wąsikami. Na głowie czapka bez daszka. Szlify i guziki. Siedzi obok stolika. Zacięta twarz. Oczy rozwarte. Wnikliwy wzrok. Jakby z daleka zobaczył nadciągającego w pełnym uzbrojeniu nieprzyjaciela.

Ojciec przysunął bliżej lampkę i zaczął wpatrywać się w fotografię Lejbke. W trakcie oglądania zdjęcia czarna broda ojca rozciągnęła się na dwie części. Na jasną część i na ciemną część. Między jasnością a ciemnością migał koniuszek języka, który ojciec z przejęcia wystawił.

— I co powiesz o moim Lejbke? — przemawiał ojciec do fotografii.

Przesunął zdjęcie trochę do tyłu, potem znowu do siebie:

— Oficer pełną gębą. Dosłużył się za Iwana.

Chciał, żeby jego słowa usłyszała mama, żeby się odezwała i podzieliła jego zdanie, że Lejbke wyrósł na wielkiego człowieka. Mama jednak fotografię zdążyła już obejrzeć wcześniej. Zdążyła się już wypłakać patrząc na zdjęcie swego syna Mojsze. Wytarła nos i westchnęła:

— A mój Mojsze leży w ziemi. Biedaczysko.

Teraz, kiedy tato zapytał, co sądzi o Lejbke, pochyliła tylko głowę, pociągnęła nosem i nic nie powiedziała.

Ojciec nie należał do osób gadatliwych. W jego na pół zaspanych oczach zawsze tkwiła głucha cisza. Nigdy człowiekowi w oczy nie patrzył. Patrzył tylko na usta, jakby nie miał zbytniego zaufania do jego słów. Mama uważała, że jest nieco głuchawy i dlatego mówiła do niego głośniej niż do innych osób. Ojciec lubił przechadzać się po pokoju w ciepłym trykotowym swetrze. Lubił zawsze coś robić w domu. Coś tam naprawiać. To reperował ławeczkę, to nakręcał zegar. Wtem zatrzymał się w środku pokoju, popatrzył na mamę swoimi na pół drzemiącymi oczyma i zawołał:

— Czego krzyczysz? Czym głuchy?

— A co? Nie głuchy jesteś?

Zdecydowanym głosem mama zawyrokowała, że tato jest głuchy i koniec.

Tato podszedł bliżej do mamy, która siedziała na moim łóżku. W jego oczach tliła się niepewność, jaką odczuwamy, kiedy spotykamy człowieka i nie wiemy, czy go znamy czy nie.

— Jakoś dzisiaj mówisz całkiem cicho — powiedział do niej.

— Nic nie mówię, kto twierdzi, że coś mówię?

— Ale przecież coś powiedziałaś.

— Nic nie powiedziałam. Daj spokój!

Tato patrzył na usta mamy. Głucha cisza tląca się w jej oczach pokryła się cieniem. Mama wyglądała teraz na obcą, nietutejszą osobę.

Wtedy tato popatrzył na mnie i powiedział:

— Trzeba do niego napisać list. Do Lejbke, ma się rozumieć. Do Jekatierynosławia trzeba napisać.

Chciał przez to powiedzieć, że gdyby sam umiał pisać, to by jeszcze dzisiaj napisał liścik do Lejbke. Ale z napisaniem listu trzeba się zwrócić do mamy, bo nie ma innego wyjścia, jak tylko zaczekać, aż mama będzie skłonna to uczynić.

Tymczasem ojciec włożył fotografię do szuflady komody, gdzie leżała czysta pościel. Od czasu do czasu, zwłaszcza w wieczory pożegnania soboty, wyjmował z szuflady fotografię — na nowo ją oglądał i na nowo sobie przypominał, że trzeba napisać list do Jekatierynosławia. Ale mama nadal nie była w nastroju do pisania, nadal jeszcze nie miała głowy ani do męża, ani do jego syna Lejbke.

Zima owego roku była długa i ostra. Studnia głębinowa na podwórzu obwieszona była nabrzmiałymi soplami lodu, przypominającymi ciężkie kawałki odlanego szkła. W rynsztokach zamarzły wylane podczas nocy pomyje i inne nieczystości. Kłódka na drzwiach domu srebrzyła się bielą i śliskością. Ściany kuchni, w której spała Józia, błyszczały wieczorem niebieskawo-zielonawą wilgocią. Taka sama wilgoć obsiadła ścianę, przy której stało łóżko ojca. Nie pomógł piecyk z zardzewiałymi, ciągnącymi się aż do belki pod sufitem rurami, który stał w środku pokoju. Nie pomogła glina, którą zapchano wszystkie szpary przy oknie. Nie pomogła nawet wata, która przez całą zimę leżała wilgotna między podwójnymi szybami.

Ojcu to jednak nie przeszkadzało. Spał mocnym snem zmęczonego człowieka. O czwartej nad ranem zaczynał się ruszać, gotów do wstawania. A wstawał tej zimy tak wcześnie, bo zawarł spółkę z pewnym Żydem, który nazywał się Motl Sztroj. Był ów Motl mężczyzną wysokiego wzrostu, z ruchliwym jabłkiem Adama, szpiczastą, rzadką bródką i długimi, cienkimi, ruchliwymi rękami.

W ciągu całego swego życia Motl Sztroj obracał się wśród chłopskich furmanek, obmacywał worki zboża, żuł słomę, wpadał od czasu do czasu do garkuchni Mordechaja na ćwiartkę gęsi i układał w długim, skórzanym portfelu banknoty. Tak długo je układał, aż przyszedł do ojca z propozycją utworzenia wspólnego interesu.

— Tak się składa, że jest do nabycia — oświadczył — duży magazyn słomy. Dobrej słomy.

Motl włożył w interes pieniądze, a mój ojciec doświadczenie i znawstwo przedmiotu. Pieniędzy, jak wiadomo, ojciec nie posiadał. W Nowym Młynie, w tamtej wsi, z której ojciec przybył do miasta, rozciągały się duże rozgrzane pola, otoczone niebieskimi, zaciemnionymi lasami. Chatki w Nowym Młynie były drewniane, prymitywne, złożone z nieheblowanych desek. Dachy kryła słoma, a podłogi ulepione były z gliny. Pożywienie chłopów to zazwyczaj zsiadłe mleko, przechowywane w glinianych garnkach. Płaskie bochenki chleba, wypieczone we własnych piecach, uzupełniały posiłek. Latem wieśniacy kąpali się w rzece, sypiali pod stogiem siana i wpatrywali się w polną dal. Być może właśnie w tej wsi ojciec poznał się na sianie.

I zaczęło się po śmierci Mojsze nowe życie w naszym domu. Życie według nowego porządku.

Noc leżała jeszcze senna na zamarzniętych szybach, kiedy ojciec się budził. Przez zimny, ciemny pokój raz po raz przedzierało się głośne ziewnięcie obudzonego ojca. Obróciłem się twarzą do migocącej błękitem ściany i czekałem z niecierpliwością, aż ojciec postawi nogę na podłodze, bo wtedy stanę się panem całego łóżka. Ojciec jednak czekał na jakiś sygnał, na znak, który by go wyciągnął spod ciepłej pierzyny.

I sygnał się rozległ. Codziennie rano, o tej samej porze, dało się słyszeć stukanie palców w szyby i zachrypnięty od zimna głos:

— Panie kupiec! Panie kupiec?

To wołał stary Mateusz, furman, z którym ojciec jeździł po wsiach, żeby skupować siano u dziedziców. Rozstękał się ojciec ciężko, nim opuścił nogi z łóżka na zimną podłogę. Przekręcił knot w lampie. W czerwonym blasku płomyka, który mrugał jak obudzone nagle oko, ojciec zmagał się z nogą, która od wielu lat przysparzała mu cierpień z powodu niezagojonej rany. Ojciec przykładał do rany szczypior z cebuli, która rosła w glinianym garnku na parapecie naszego okna.

Uporawszy się z nogą, ojciec kilka razy westchnął, ziewnął i dopiero wtedy przypomniał sobie, że na dworze czeka stary Mateusz. Podszedł do drzwi, otworzył je i wpuścił starego do pokoju.

Chłop wszedł do izby. Wysoki, siny na twarzy, odziany w pożółkły, śmierdzący kożuch, z batem w ręku. Wyglądał jak strach na wróble.

Stanął i czekał, aż „pan kupiec” będzie gotów do wyjazdu.

„Pan kupiec” tymczasem umył się nad wiadrem z pomyjami, po czym zaczął się głośno modlić.

Matka wiła się i kręciła na łóżku, niczym robak w piasku.

Wcisnęła głowę w poduszkę i wzdychała:

— Cholerne interesy mojego męża. Nie można zmrużyć oka.

Ojciec jednak nie słyszał tego. Józia, córka bednarza, wystawiła swoją czarną, owczą głowę spod kołdry. Wyciągnęła nagie ręce i leniwym wypoczętym głosem zapytała chłopa:

— Ojczulku, masz syna?

— Jasne, że mam — odpowiedział Mateusz, odwracając twarz ku łóżku Józi.

— A młody ten twój syn?

— Młody. Pewnie, że młody.

— To poślij go tu ojczulku. Nie zapomnij!

— On już ma żonę. Nie potrzebuje drugiej.

— I co z tego, że ma żonę? Ja też mogę nią być.

Ojciec krążył po izbie i głośno odmawiał modlitwę.

Rozmowa Józi z chłopem nakładała się na modlitwę. Łóżko mamy zaczęło głośno skrzypieć:

— Lejzorze! Lejzorze! A może by trochę ciszej?

Ale i tego ojciec nie usłyszał. Zanim zamknął za sobą drzwi, matka nieraz obróciła się w łóżku i nieraz wspominała pierwszego męża, u którego w domu klamki przy drzwiach były z mosiądzu.

Po wyjściu ojca z domu, zaległa uspokajająca cisza. Taka jaka nastaje po przejeździe wozu po kocich łbach. Lampka dalej się paliła. Matka po raz ostatni westchnęła z ulgą. Ja zaś w półśnie słyszałem:

— Młody? Przyślij go tu ojczulku…

Domyśliłem się, o co Józi chodzi. Stanął mi przed oczami ów wieczór, kiedy Józia zaczęła mnie ogrzewać. Od tego wieczoru minęło już sporo czasu. Wyglądało na to, że Józia całkiem zapomniała o mnie. Wiele razy wracałem do domu, zesztywniały niemal od chłodu. Wracałem, kiedy w domu nie było ani ojca, ani matki, a Józia siedziała sama przy stole w kuchni i nieruchomymi oczyma wpatrywała się w drżący płomyczek lampy. Musiałem sam wykaraskać się z szarego, żołnierskiego baszłyku. Sam musiałem poszukać sobie na płycie cośkolwiek do jedzenia. Nawet łóżko musiałem sam ścielić, Józia nie zauważała mnie.

Pewnego razu jednak i chyba był to ostatni raz, Józia przywołała mnie do siebie:

— Podejdź no, mały — powiedziała i odwracając oczy od lampki, ustawiła mnie wśród fałdów swojej barchanowej sukni. Przechyliła swoją twarz do mojej i otarłszy swój nos o mój, ochrypłym głosem zapytała:

— Opowiedziałeś matce?

— Nie. Nic nie powiedziałem.

— Na pewno?

— Na pewno!

— Przysięgnij!

— Żebym tak żył!

Moja twarz znalazła się w jej obu rękach.

— Chcesz, żebym cię pocałowała?

Nie byłem w stanie odpowiedzieć. Znowu zrobiło mi się ciasno.

— Chcesz tak jak wtedy? Tak?

Nie czekając na moją odpowiedź raptem przykręciła knot w lampie. W ciemności szybko ściągnęła ze mnie ubranie. Zrozumiałem, że mam się cicho zachowywać.

— Tu, u mnie będzie ci ciepło.

Głos Józi stał się bardziej ochrypły i ręce jej bardziej ciepłe.

— Chodź tu mały. Dzisiaj po raz ostatni. Wyprowadzam się bowiem od was. Nie opowiedziałeś matce?

— Nie… — powiedziałem zdławionym głosem, z twarzą przytuloną do jej ciała.

— Twoja matka kazała mi się wyprowadzić. Na pewno jej nic nie powiedziałeś?

— Na pewno!

— To dlaczego matka każe mi się wyprowadzić?

— Nie wiem.

Więcej nie mogłem mówić. Moje ciało płonęło. Ostry ból przenikał mnie od głowy do nóg.

— Nie gryź — krzyknęła. I śmiejąc się, przysunęła wargi do moich:

— Cha, cha… jesteś już duży. Całkiem duży…

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się dzieje, ale pragnąłem, żeby ból, który odczuwałem trwał jak najdłużej.

I nagle powstała we mnie pustka. Taka próżnia. Coś ze mnie odeszło. Coś zostało ode mnie odjęte. W sercu czułem żar. Wydawało mi się, że wycięto mi z ciała kawałek żywego mięsa.

— Czemu płaczesz, głupi cielaku? Taki duży chłopak już nie płacze. Ano, podejdź, chodź tu, psiaku jeden…

Zacisnąłem zęby. Wyrwałem się z jej rąk i stoczyłem się z łóżka na podłogę. Dopiero wtedy rozpłakałem się na dobre.

Józia z powrotem odkręciła knot w lampie i zrobiło się jaśniej. Jej owcza głowa stała się dwa razy większa niż zwykle. Rozwichrzona, rozchełstana i zmieszana stała nade mną i szybko wciągała na siebie barchanową kieckę. Niecierpliwie wiązała wstążki sukni i rzuciła w ciemną przestrzeń pokoju:

— Więcej nie będę się z tobą bawiła. Jesteś jeszcze głupi szczylek. Ale uważaj, jeśli komuś powiesz… — pogroziła pięścią.

Drżałem ze strachu i kiwnąłem głową na znak, że nikomu nie powiem. Mama późno wróciła do domu. Nie byłem w stanie zjeść kolacji. Matka widocznie miała własne kłopoty, bo nie zapytała nawet, dlaczego nie chcę jeść. Prawie, że mnie nie dostrzegała. Na fajerkach kuchni stały zimne, puste garnki.

Ojciec wrócił jeszcze później. W połach płaszcza przyniósł do domu zacinający wiatr. Długo mocował się ze ściągnięciem butów. Miał przy tym wykrzywioną twarz i głośno wzdychał.

We mnie płacz jeszcze nie przebrzmiał. Matka, zdaje się, coś zauważyła. Przysiadła się do mnie na łóżku. W półśnie, w jakim już trwałem, usłyszałem, jak powiedziała do ojca:

— Zdaje się, że Mendel ma gorączkę.

— Gorączkę? — powtórzył ojciec, nie przestając się mocować z butami.

— Kiedy ma się gorączkę, to znak, że chory… Podaj mi szczypior.

Więcej już nie słyszałem, ale kiedy ojciec wlazł do łóżka, obudziłem się i obróciłem twarzą do ściany. Bałem się, że ojciec odczuje zmianę, jaka zaszła w moim ciele.

 

Rozdział III

To, że mama owego wieczoru niczego nie zauważyła i nawet nie zapytała mnie, dlaczego nie chcę jeść, miało widocznie swoją przyczynę. Pomyślałem, że mama była zaabsorbowana poważnym kłopotem. Mówiły o tym wyraźnie jej zamknięte usta i oczy, w których tlił się niepokój i niepewność.

Miałem rację, później kłopot mamy wypłynął na powierzchnię, tak jak oliwa na wodę.

Na dworze padał śnieg. Tego wieczoru ojciec przyszedł do domu wcześniej niż zwykle. Wszedł do mieszkania obrosły pulchną bielą śniegu. Wyglądał jak pierzyna. Na brodzie, na wąsach, na zmarszczkach pluszowej czapki i na obu ramionach leżały grudki śniegu.

Matki nie było w domu. Od śmierci Mojsze nie mogła usiedzieć w domu. Dniami i wieczorami przesiadywała u sąsiadki albo u cioci Miriam, którym bez przerwy opowiadała o cudownych zaletach syna.

Otóż owego zimowego wieczora, kiedy ojciec wrócił wcześniej do domu i zastał w kuchni puste, zimne garnki i mnie, który dopiero co przyszedłem z chederu i nie zdążyłem jeszcze uwolnić się od żołnierskiego baszłyka, powiódł oczami po ciemnych i wilgotnych ścianach, po Józi, która klęczała przy otwartym kuferku. Mimo zmęczenia jakby otrzeźwiał i suchym głosem zapytał:

— A gdzie się podziała moja żona?

— Pani Frymet nie ma w domu — odpowiedziała Józia.

— Że jej nie ma, sam widzę. Dokąd jednak poszła?

— Nie powiedziała mi.

— A może jednak jest tu gdzieś?

— Nie, jeszcze rano wyszła z domu.

— Jeszcze rano? Dokąd mogła pójść?

— Skąd mogę wiedzieć — odpowiedziała ze złością Józia.

Ojciec machnął ręką i zaczął zdejmować płaszcz.

— A ty, Mendel, dopiero co wróciłeś z chederu?

— Tak.

— Jadłeś już coś?

— Nie. Jeszcze nie.

— Jesteś głodny?

— Niespecjalnie.

— A gdzie mama?

— Zapewne u ciotki Miriam.

— A może byś tam pobiegł?

Drobnostka. Ciotka Miriam mieszka na drugim krańcu miasta, przy koszernych jatkach. Żeby się tam dostać, trzeba było najpierw przejść przez okrągły rynek, przez uliczkę Szewców, ulicę Warszawską i dopiero przy gojowskim szpitalu wyjść naprzeciw domu ciotki.

Ale do ciotki Miriam zawsze chodziłem chętnie.

Mieszkała w samotnie stojącym drewnianym domku, objętym z czterech stron świata wiatrem i niebem. Podłoga w domku ciotki była żółta, myła ją bowiem trzy razy na tydzień. Na ścianach błyszczały miedziane brytfanny. Szklany kredens zawsze pełen był czterofuntowych bochenków chleba, suszonych farfelków i starego pińczowskiego sera. Stał otworem dla wszystkich, którzy przychodzili do ciotki w odwiedziny.

Nic dziwnego więc, że znowu zawiązałem żołnierski baszłyk i wyruszyłem w drogę do ciotki Miriam.

Na dworze leżały zaspy świeżego śniegu. Szedłem krokiem cichym i spokojnym. Jak człowiek, który boi się obudzić ciężko chorego.

Miałem pójść przez uliczkę Szewców. Tam jednak chodnik był wąski i kręty. Po jednej stronie niskie daszki nad pochylonymi, pojedynczymi domkami, po drugiej stronie ogołocone kamienie z ogromnymi kawałkami wapna.

W tej kamienicy, w małym mieszkaniu z czerwonymi drzwiami, mieszkała Dobrełe, kobieta, która wróciła z Buenos Aires. Miała twarz okrągłą, żeby tak rzec, koszerną, mleczną. Zawsze nosiła czarny, z szerokim rondem kapelusz. O Dobrełe opowiadano, że po powrocie z Argentyny stała się kobietą pobożną. Myje ręce i odmawia błogosławieństwo nad każdym piorunem. Panowie dziedzicowie zjeżdżają do niej w karetach, a kiedy idzie z nimi do łóżka, to odmawia Krias Szma. Dobrełe jednak miała oko na chłopców z chederu. Kiedy nastaje wieczór, a karety z dziedzicami nie zajeżdżają pod jej dom, Dobrełe wychodzi z domu, staje w drzwiach i wciąga chłopców chederowych do mieszkania, gdzie odmawia z nimi Krias Szma.

Uznałem za stosowne ominąć dziś uliczkę Szewców i pójść dłuższą ulicą: Spacerową. Tu śnieg padał ciszej i tu był bardziej niebieski niż na okrągłym rynku. Przy wąskim, strzelistym niemieckim zborze, który stanął właśnie tu wśród sadów i ogrodów, zobaczyłem człowieka, który klęcząc z pochyloną twarzą ku śnieżnej ziemi, nieustannie się żegnał znakiem krzyża.

Do ciotki Miriam było jeszcze daleko. Przed moimi oczyma wyrósł nagle budynek ogrodzony wysokim, murowanym parkanem. Było to więzienie. Przed parkanem paradował tam i z powrotem żołnierz w kożuchu, z karabinem na ramieniu. Nie wolno przechodzić blisko niego. Trzeba przejść na drugą stronę. Stąd droga wiedzie przez ulicę Więzienną, a za nią dopiero ciągnie się ulica Warszawska.

Idę dobrze. Droga do ciotki Miriam jest mi dobrze znana. Oto jest już szynk Szymszona-Szlomy. Dalej pod górę wznosi się szeroka cerkiew. Tam powinna się znajdować czerwona, drewniana budka, w której strażnicy grzeją sobie przemarznięte ręce.

Jakoś tej budki nie widzę. Czy dlatego, że śnieg prószy w twarz? Ale oto zauważyłem, jak prosto na mnie wali jakaś wysoka, rozrosła postać, która śpiewa. Czy to nie dziwne? Jak można śpiewać, kiedy śnieg smaga twarz? Okazuje się, że nikt nie śpiewa. To tylko ja stoję przed długą obłupaną kamienicą. Nic innego tylko to, że wlazłem w uliczkę Szewców i posuwam się wzdłuż muru. W tej kamienicy znajduje się mieszkanie Dobrełe, która ma mleczną, okrągłą twarz.

Wtem spostrzegam, że to wcale nie ten mur. To parkan gojskiego szpitala. Stąd już blisko do mieszkania ciotki Miriam. To chyba już w tym domku. To te dwa znane mi jasne okna. Ale nie widzę wcale drewnianego ganku, który normalnie przylepiony jest do jej domu, jak dziecko do fartucha matki. Nie widzę też okrągłej studni głębinowej.

Słyszę dźwięk dzwonka i przed moją twarzą przemykają sanie.

— Chłopczyku, chłopczyku, dokąd idziesz? Chłopczyku, chłopczyku, gdzie ty stoisz?

Nie wiem, kto mnie woła. Nie wiem, skąd dochodzi mnie głos. Czy z sań, czy z domu cioci Miriam. A może — przychodzi mi na myśl — to Mordechaj Wariat, zwany Hoke, który ma zwyczaj łapać za ucho i wyśpiewywać:

— Chłopczyku, chłopczyku, dokąd idziesz? Chłopczyku, chłopczyku, gdzie ty stoisz?

A ja właśnie stoję… nie, chyba jednak leżę… jest miękko, ciepło, swędzi w nosie, powieki zrobiły się takie ciężkie. Tak, leżę twarzą do pleców ojca i wcale nie czuję teraz zapachu jego owłosionego ciała. Czuję zupełnie inny. Jest to zapach dolatujący od koszernych jatek w piątek. Ale dzisiaj nie jest przecież piątek. To ja dobrze wiem. Wiem też, że ojciec jest głodny… dziwi to mnie… przecież śpi, nie może we śnie odczuwać głodu.

 

Końca już nie potrafiłem się domyślić. Wokół mnie było niebiesko i gorąco. Leżałem zakopany na wysokim łóżku, opatulony w pierzynę i w poduszki. W mieszkaniu unosił się mocny zapach żelazek do prasowania. Nade mną pochyliła się głowa w nocnym czepku.

— Zażyj — powiedział „czepek” i wepchnął mi w usta drewnianą łyżkę z mlekiem migdałowym wraz z magnezją — to ci pomoże. Gorączka spadnie.

U moich nóg na łóżku majaczyła podobna do krzyża postać chudego Żyda z małą białą bródką. Miał na sobie rozpiętą kamizelkę. W ustach trzymał białą nitkę podobną do cienkiego żywego robaczka. Z ramienia zwisał mu centymetr krawiecki, zielony z czarnymi kropkami. Wyglądał jak wąż wynurzający się z rękawa. Żyd z przeciągniętej między zębami nitki odgryzał małe kawałeczki i wypluwając je mruczał:

— Zażyj, zażyj! Masz pojęcie… w taką zawieruchę wysyłać dziecko!

Okazuje się, że jestem nie u cioci Miriam, ale u dziadków. Stara zapadła twarz, która wpycha mi w usta drewnianą łyżkę, to właśnie babcia Rachela. Ta sama babcia, która wyrzucała mojej mamie, że nie dba o własne dzieci.

Pracowita babcia w dzień, a i często w nocy, siedziała na drewnianym kuferku i zerkając przez jedno szkiełko swoich drucianych okularów, wyszywała czepki z białego twardego muślinu dla starych pobożnych kobiet. Stojący u moich stóp przy łóżku Żyd, to właśnie mój dziadek, Dawid Frojke, krawiec. Nosił długą czarną pelerynę, sztywny żółty kapelusz i lubił zaglądać do kieliszka, a w sobotnie wieczory wpadać do „koleżki” na całonocną grę w karty. Co by jednak nie powiedzieć, dziadkiem był dobrym. Odwiedziny u niego należały do wielkich przyjemności. Był co prawda tylko krawcem, ale zupełnie innym niż pozostali ludzie jego profesji. Nie przyjmował do szycia ani kapot, ani marynarek, ani spodni. Szył wyłącznie mundurki dla uczniów rosyjskiego gimnazjum. Takie krótkie mundurki granatowe ze srebrnymi guzikami.

Nitkę fastrygową przeciągał przez żółte kawałki wosku. Siedział zwykle na wysokim taborecie. Jedną nogę zakładał na drugą i szyjąc podśpiewywał sobie:

W sosze leży błogosławieństwo

Prawdziwe szczęście życia.

A kiedy „socha” obrzydła mu, zdejmował prawą nogę z lewej, brał nową nitkę, przeciągał przez wosk i rozśpiewywał się na nową nutę z nowymi słowami:

Piękne jesteś moje życie jak to szczere złoto.

Kogom rzucił, tegom rzucił, ale ciebie zawsze chciałem.

Na to babcia Rachela siedząca na kuferku spoglądała na niego przez szkiełko drucianych okularów i gniewnym, nieprzyjaznym głosem wołała:

— A może byś przestał śpiewać te swoje piosenki?

— A czemu to moja połowica jest taka ostra?

— Przestań już trajlować, głupcze!

Dziadek jednak nie przestawał śpiewać. Rozśpiewywał się jeszcze bardziej i szybciej zaczynał manipulować igłą i ze śpiewem, jaki towarzyszy zwykle czytaniu Gemary, zaciągał:

— Skoro ja jestem głupcem, to wyobrażam sobie, jaka z ciebie jest idiotka!

I po to, żeby babcia nie zdążyła mu odpowiedzieć, jeszcze bardziej się rozkrzyczał, zmarszczył twarz i po kantorsku wyśpiewywał werset z modlitwy na Straszne Dni.

 

W mieszkaniu dziadków panowała teraz cisza. Między szybami podwójnych okien leżały kawałki ciemnej waty. Znad wąskiego warsztaciku spoglądał na mnie leżącego w łóżku car Aleksander III, goj z rudą, dużą brodą. Obraz był upstrzony śladami po muchach.

Dziadek siedział teraz pochylony na swoim wysokim taborecie. Nie śpiewał i nie dowcipkował. Z zacięciem przyszywał srebrne guziki do mundurków i od czasu do czasu wtrącał:

— A może jednak wezwać doktora Pompera?

— Co tu doktor Pomper pomoże?

— Powiadają, że to wielki specjalista.

— Daj spokój z twoimi specjalistami. Kazałam kupić słoninę. Przy bożej pomocy wyzdrowieje.

Ale okazało się, że słonina nie pomogła. Trzeba było posłać po doktora Pompera. Ten zaczął bić laską o podłogę i krzyczeć na babcię. Mnie zaś parzono ciało wrzątkiem, puszczano krew z palców i wlewano w usta rozmaite lekarstwa — gorzkie, słodkie, słone. Długo to trwało, aż wreszcie przyszło wyzdrowienie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak zmarszczki na twarzy babci znikają i biała bródka dziadka kołysze się miarowo.

Mamy jednak w mieszkaniu nie było. Owej nocy, kiedy udałem się do ciotki Miriam w poszukiwaniu matki, zasnąłem w śniegu. Tak opowiedziała mi babcia. Stróż gojskiego szpitala zauważył leżący w śniegu jakiś tłumok. Podniósł alarm. Zbiegli się ludzie. Kobieta, dla której babcia szyła czepek, poznała w tłumoku mnie. Poleciła więc zanieść mnie do babci Racheli. A dokąd miano mnie zanieść? Przecież matki nie było ani w domu, ani u ciotki Miriam.

Matka właśnie pojechała, i to do samej Warszawy.

Musiała tam pojechać. Dostała telegram. Jej jedyna córka, Cypele, z pierwszego małżeństwa, miała się zaręczyć.

Przez wiele lat mama posyłała tejże Cypele paczki z żółtymi, dużymi jak dzwony, gruszkami, tabliczkami czekolady, kołaczami, plecionymi ciastami i od czasu do czasu posyłała jej papierowe ruble.

Od tych darów policzki Cypele nabrały rumieńców, ciało stało się kształtne i nie dziwota, że znalazł się młodzieniec skory do żeniaczki bez posagu. No to mama miała nie pojechać? A że nie pożegnała się z nikim? Czas po prostu jej nie pozwolił.

Dlaczego więc ojciec żywił urazę do mamy, babci Racheli i nawet do mnie?

Przecież wiedział, że leżę chory w domu babci. Mimo to nie przyszedł mnie odwiedzić. Przysłał jakiegoś chłopca, żeby się dowiedzieć, jak się czuję.

Babcia powiedziała, że wypchnęła chłopca za drzwi, krzycząc:

— Co on sobie myśli, że jego syn to bękart? A samemu przyjść to nie łaska? Nie przystoi mu?

Dziadek ukrył głowę w ramionach i donośnym głosem, skierowanym do mundurków, oświadczył, że ojciec ma rację, żywiąc urazę do mamy.

— Nie wolno wyjechać bez pożegnania.

— A to, że córka ma zaręczyny to pies?

— W takim przypadku należy przełożyć zaręczyny.

— Głupi jesteś!

— Idiotka z ciebie!

 

Rozdział IV

Tak czy owak mama zatrzymała się w Warszawie na dłużej. Mrozy nie ustępowały. Wysokie miękkie łóżko babci, w którym doktor Pomper co drugi dzień opukiwał moje plecy, stało teraz zaścielone.

Człapałem już powoli po pokoju. Mały, wychudzony, z pozieleniałą twarzą, pijałem kozie mleko, które babcia przynosiła aż z ulicy Mariańskiej.

Dziadek podczas mojej choroby bardziej osiwiał. Policzki mu poczerwieniały, a nos się wyostrzył. A zachowywał się dziadek tak, że kiedy ja wypijałem swoje kozie mleko, on pociągał z buteleczki, którą ukrywał w jakimś ciemnym kącie mieszkania. Zarzucał przy tym, wzorem goja, głowę do tyłu, otwierał usta na całą szerokość i łykał zawartość aż do dna.

Mnie raziło to, że dziadek pił wprost z butelki. Do czego służą szlifowane kieliszki, które stoją w kredensie?

Miał na to dziadek odpowiedź, że gdy się pije z butelki to jest tak, jakby człowiek w czasie wielkiego upału chodził spragniony po polu i nagle ujrzał przed sobą źródło wody. Kto wtedy szuka szklanki? Przypadnie natychmiast do wody i zacznie pić, aż opije się jak cap.

— Wskaż mi, bardzo o to proszę — powiedział dziadek — jakąkolwiek roślinę, jakikolwiek kwiatek lub jakiekolwiek zwierzę, które by używało do picia szklanki. Chyba nie uważasz, że człowiek nie jest zwierzęciem?

No cóż. Trochę to dziadek ma rację. Niewątpliwie dobrze jest pić prosto ze źródła, ale mimo to czegoś nie zrozumiałem, albo trudno mi było zrozumieć. Dziadek twierdził, że po wypiciu takiej buteleczki przejaśnia mu się w głowie. Pracuje mu się zupełnie inaczej. Ma na to dowód: gdyby Mojsze-Rabejnu nie lubił wódki, to by nie mógł wyprowadzić Żydów z Egiptu.

Tę samą rację przedstawił memu mełamedowi Szyme-Josefowi, który przyszedł mnie odwiedzić podczas choroby.

Szyme-Josef był człowiekiem niskiego wzrostu. Miał dużą, gęsto zarośniętą twarz i małe świdrujące oczka. Usłyszawszy wywód dziadka, skrzywił się z niesmakiem. Mojsze-Rabejnu w przedstawieniu dziadka nie przypadł mu do gustu. Stwierdził, że za czasów Mojsze-Rabejnu nie było jeszcze wódki na świecie.

— Co znaczy, że nie było wódki? — dziadek nie posiadał się ze zdumienia.

— Jak to mogło być? A jak Żydzi mogli wyjść z Egiptu nie łyknąwszy na drogę wódki?

— Przecież powiadam panu wyraźnie, że wódki wtedy nie było.

— A co zatem było wtedy?

— Bo ja wiem. Chyba wino. Na pewno wino.

— A wino to nie alkohol? — ucieszył się dziadek. — Obym ja i moja Rachela byli tak szczęśliwi, jak dobra jest szklanka wina.

— Przestań wreszcie paplać — wtrąciła się babcia. — Musiałeś już zdrowo sobie łyknąć.

— Broń Boże, Rachelciu, przysięgam, żem wódki do ust dzisiaj nie wziął.

I obróciwszy swoją małą, białą bródkę ku zarośniętej twarzy mełameda powiedział:

— Ona, ta moja Rachela, oby długo żyła, także lubi pokrzepić się szklaneczką likieru.

— Niechaj już za ciebie wrogowie mówią. Patrzcie tylko, jak się dziś rozgadał. Rebe Szymie-Josefie, niech go pan nie słucha. Przecież to wariat.

— Ale ona to robi po cichutku — powiedział dziadek — ona sobie popija w nocy. Ja bynajmniej nie uważam tego za grzech. Człowiek stary dlaczego ma sobie odmówić?

I oto dziadek mój od chwili, kiedym zszedł z wysokiego ciepłego łóżka, a doktor Pomper przestał opukiwać moje plecy, stał się zupełnie nowym człowiekiem.

Babcia szyła muślinowe czepki. Od czasu do czasu przerywała pracę i pochylała się nad kuchnią, zaglądając do małych garnków na fajerkach. Dziadek zaś za każdym wbijaniem igły w materiał rozkołysywał się i nucił swoim cienkim głosem:

A kiedy Bóg mnie uraduje

To i tyłkiem se pokręcę.

Wtedy babcia zdjęła druciane okulary z wpatrzonych w czepek oczu i z pogardą kiwając głową oświadczyła:

— Stary Żydzie, jak tobie nie wstyd!

Dziadek jednak nie przejął się babciną pogardą. Wyśpiewał piosenkę do końca i zaraz rozpoczął nową z ciepłym, płaczliwym westchnieniem.

Kocham cię, możesz mi wierzyć.

Jak życie jesteś mi droga.

Ale ożenić się z tobą nie mogę.

— Oczywiście — powiedziała babcia do czepka — kochać to ją kocha, ale ożenić się nie może. A idź ty do wszystkich diabłów! Kto chce, żebyś mnie kochał?

— Głupia Rachelo! To przecież tylko piosenka. Taka przypowiastka.

— Znam te twoje przypowiastki…

Wiele razy dziadek stawał przy pokrytym czarno-brązowymi plamami od żelazka stole i zaczynał przykrawać mundurek. Wtedy w izbie zalegała kompletna cisza. Wyraźnie słychać było kipienie wody w garnkach i głuchy powiew niepokoju.

Dziadek stał w rozpiętej kamizelce, z zarzuconym na ramiona centymetrem. Patrzył na płachtę, która pokrywała stół. Wyprostował materiał i kredą zaznaczył miejsca do krojenia. Jeszcze raz rozciągnął materiał, po czym zmazał poprzedni ślad kredy i na nowo wykreślił linie kroju. Mruczał przy tym coś pod nosem. Miało to w sobie coś smutnego. Powoli ciche mruczenie stawało się głośniejsze, aż biedny krawczyk, którym był mój dziadek, zaczął wzdychać:

— Oj, oj, jam biedny…

Ruch głową. Bródka w szpic. Kreda sama przesuwała się po suknie. Ciche westchnienie przeszło w głośniejszą, wyższą tonację, płaczliwszą.

— „Ani — ani”… Ojcze w Niebie… — modlitewny werset hebrajski dziadek zaczął tłumaczyć na żydowski — „ja biedny człowiek, który pada do Twoich stóp, przyszedłem modlić się za Twój naród, Izrael…”

Babcia pochyliła głowę tak, jak to często robi kura. Biały kawałek muślinu zawisł bez ruchu między jej palcami. Igła nieruchomo zawisła. Zdaje się, że kipienie wody w garnkach również przycichło. Bezwolnie pociągnęła nosem i wydobyła z serca słabiutkie kobiece westchnienie:

— Oj, Ojcze serdeczny w niebie, zmiłuj się nad Twoimi nieszczęsnymi sierotami…

Kogo babcia Rachela zaliczała do sierot, nie bardzo wiedziałem, ale kiedy dziadek zaciągnął na smutną melodię werset modlitewny „jam biedny”, babcia zaczęła snuć opowieść od środka:

— Kiedy matka miała urodzić Rywkę, zabrakło w domu wody. Wtedy ojciec, pokój jego duszy, wziął wiadro…

— Już tysiąc razy słyszałem tę historię — przerwał jej dziadek i energicznym ruchem wciął się nożyczkami w żywe sukno.

— Popatrzcie tylko, jak ten Haman nie pozwala słowa powiedzieć!

— Ile razy twoja matka rodziła Rywkę?

— Żeby ci język kołkiem stanął!

— Tra-la-la, tri-li-li… — rozśpiewał się dziadek na nową nutę.

Babcia nie mogła sobie podarować, że dziadek nie dał jej skończyć. Szukała sposobności, żeby się na nim odkuć. Szukała i znalazła. Dziadek bowiem miał pewną słabostkę. Lubił mianowicie przekomarzać się z głupim Władkiem, który u dziadka uchodził za swojaka, za niemal domownika. Zostawał nawet na noc.

Późnym wieczorem, około godziny dziesiątej, kiedy dziadek kończył już robotę, otwierały się drzwi i do mieszkania wpakowywał się Władek. Niskiego wzrostu chłop z rozwichrzoną, rudą brodą i z obwisłymi wargami.

Nogi miał obwinięte płachtami starych worków. Na sobie kurtkę pełną dziur, z których wystawała wata. Opasany był zwyczajnym sznurem. Zalatywało od niego naftą i kurzym łajnem. Na ramieniu nosił długą, ciężką torbę podobną do tych, które wiszą u boku listonoszy.

Zachowywał się zawsze cicho i łagodnie. Zdejmował torbę i kładł ją w kącie, po czym brał puste wiadra i szedł po wodę do studni przy kościele bernardynów. Przyniósłszy wodę, wylewał ją do beczki. Powtarzał to kilka razy, aż beczka wypełniła się po brzegi.

Dopiero wtedy dziadek, nie odwracając głowy od warsztaciku, pytał go:

— Już jesteś, Władku?

— Hm, hm — mruczał Władek i kiwał głową jak koń idący w zaprzęgu między dyszlami.

— A co tam słychać Władku? Dużo wody nalałeś do beczek w domach bogaczy?

Władek siadał na podłodze, w pobliżu ciepłej kuchni, zwijał nogi pod siebie jak Turek, otwierał torbę i z jej ciemnej czeluści wyciągał półokrągłe, twarde skórki chleba. Wyglądały jak podkowy.

Do chleba wyjmował z torby parę dużych kości, na których tu i ówdzie pozostawały kawałki mięsa i zaczynał je obgryzać. Czasami Władek urozmaicał swoją kolację przejrzałą cebulą, połówką jabłka lub miękkim przekwaszonym ogórkiem. Jadł powoli, tak jak żuje krowa.

Babcia znała już nawyki Władka. Wiedziała, że dopóki nie opróżni całej torby, można do niego gadać i gadać, i nic z tego nie będzie.

Czekała więc, aż torba stanie się płaska i aż Władek swobodnie odetchnie. Wtedy dopiero babcia pozwoliła sobie zapytać go:

— Napijesz się herbaty, Władku?

— Hm, hm… — mruknął przez usta pełne jeszcze jadła.

Babcia podała mu herbatę w ciemnym garnku. Trzymał garnek mocno w rękach i głośno siorbał. Na wąsach osiadły mu krople herbaty. Władek zlizywał je językiem, a resztki jadła rozmazywał na brodzie.

— A jednak co tam słychać w świecie, Władku? Dużo wody wyżłopali ci przeklęci bogacze? — zapytał jeszcze raz dziadek.

— Oho, oho — odezwał się Władek — Pan krawiec stroi sobie żarty. Pan krawiec skory do śmiechu…

— Wcale się nie śmieję, uchowaj Bóg. Jestem tylko ciekaw, ile wody wlałeś dzisiaj do beczek bogaczy.

— Oho, dużo, panie krawiec. Bardzo dużo.

— Powinieneś więc mieć trzos pełen forsy.

— Skąd bym miał mieć dużo forsy, kiedy za całą beczkę dają dwójaka.

— Nie więcej?

— Oczywiście, że nie. A u pani Dancygerowej beczka jest duża. Taka duża!

I mówiąc to, pokazał palcem na szeroki brązowy kredens stojący między łóżkami babci i dziadka.

— A co słychać poza tym?

— U Dancygerowej jest duża beczka. Taka beczka! — Władek widocznie nie usłyszał pytania dziadka.

— Przecież już wiem, że Dancygerowa posiada dużą beczkę.

— Taką dużą, wielgachną beczkę.

Beczka Dancygerowej stała się ogromnym problemem Władka.

Nie mógł z jej powodu spokojnie spać. Kiedy nawet udawało mu się po kolacji zdrzemnąć, nie przestawał mruczeć:

— U Dancygerowej beczka duża. Taka duża beczka!

Przez pół dnia wlewał do niej dziesięć wiader wody. Wchodził po schodach na górę. Wchodził i schodził. Ale nie dostawał więcej niż dwa grosze.

— Niechby się spalili ci bogacze, prawda, Władku? — zapytał go dziadek, stuknąwszy żelazkiem w poły mundurka.

— Hm, hm…

— Nie bój się Władku. Przyjdzie na nich czas. Jeszcze będą wlewać wodę do twoich beczek.

— Oho, oho…

— Przyszykuj sobie dużą beczkę, większą od tej, co jest u Dancygerowej.

Teraz nadszedł moment wzięcia odwetu na dziadku. Babcia otworzyła usta:

— A może byś już przestał gadać z tym gojem?

— A co? Goj nie człowiek?

— Pewnie, że goj jest także człowiekiem, ale ty z twoimi mądrościami gorszy jesteś od goja.

— A ty, czy nie opowiadasz mi swoich głupich historyjek?

— Opowiadam. I ten, któremu się to nie podoba, może sobie uszy zatkać.

Władek wciąż jeszcze przeżuwał jadło. Patrzył wprost na babci usta i potakiwał głową.

— Tak, tak. U Dancygerowej duża beczka.

— Zostaw już tę swoją Dancygerową — powiedziała babcia, zdejmując okulary. — Idź, połóż się, głupi chłopie.

— Nie pędź go. Co ci szkodzi, że sobie trochę pogadamy.