Życiowa zwrotnica - Anna Brzóska - ebook + książka

Życiowa zwrotnica ebook

Anna Brzóska

4,0

Opis

Karty „Życiowej zwrotnicy” odkrywają potęgę ludzkich myśli i osobistej mocy, którą każdy z nas dysponuje.

Książka opisuje prawdziwą historię młodej kobiety, stojącej u progu świetnie zapowiadającej się kariery zawodowej, która idąc za ciosem sprzyjających sytuacji, zapragnęła zdobyć stopień doktora nauk o zarządzaniu, jeszcze przed trzydziestką. Wszystko wydawało się być bajkowe do chwili, gdy splot nieprzewidzianych zdarzeń w jednej sekundzie niczym huragan wtargnął w jej życie, by na zawsze je odmienić. Lawina zmian, z którymi przyszło się jej zmierzyć, zostawiła po sobie zgliszcza, by chwilę potem wypuścić młode pędy odrodzenia.

Niebywałe, ile musiało się wydarzyć, by mogła zrozumieć i poznać tajemnicę scenariusza, który napisał dla niej los.

Ta historia, to Życiowa zwrotnica, niosąca naukę, jak przestać być istotą biernie poddającą się losowi. Stanowi ona przesłanie do świadomej zmiany w myśleniu i kreowaniu własnego życia.

Ty także możesz odnaleźć szczęście, pomimo piętna nękających Cię problemów.

Wystarczy, że poznasz pewną tajemnicę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ku wiecznej pamięci

w bezkresnej miłości

mojej najukochańszej córeczce Marysi

KILKA SŁÓW O KSIĄŻCE:

 

Dramat, który dotknął mnie i moją rodzinę, spadł na nas niczym grom z jasnego nieba. Kompletnie nieprzygotowana na pasmo traumatycznych wydarzeń, przez cztery lata tkwiłam pod głazem cierpienia, aż do dnia, kiedy poznałam tajemnicę, która totalnie zmieniła moje życie.

Karty tej książki odkrywają potęgę ludzkich myśli i osobistej mocy, którą każdy z nas dysponuje. Doświadczenia, które nas spotykają, są bodźcem do tego, by wziąć los w swoje ręce i zacząć świadomie panować nad swoim życiem. Historia, która się wydarzyła, to życiowa zwrotnica niosąca naukę, jak przestać być istotą biernie poddającą się losowi.

Jesteś przyczyną, skutkiem i celem wszystkiego, co spotyka Cię w życiu. Jeśli zaczniesz świadomie myśleć i działać, przejmiesz kontrolę nad własnym życiem, które otworzy przed Tobą nieznane dotąd możliwości.

Książka jest dedykowana Tobie, mój czytelniku. Wierzę, że będzie ona inspiracją w poszukiwaniu i odkrywaniu Twojej osobistej mocy do świadomego kształtowania Twoich pragnień i marzeń. Mam nadzieję, że z pomocą tej książki będziesz potrafił, podobnie jak ja, wyjść naprzeciw nękającym Cię problemom i na zawsze uśmiercisz cierpienie.

Są takie ludzkie dramaty, które wydają się nie do przeżycia. Zastanawiamy się wówczas, co czują ci ludzie. Jak będą w stanie żyć dalej? Czy poza współczuciem, które odczuwamy, potrafimy choć przez chwilę stanąć po drugiej stronie? To obłęd, którego nie rozumiemy. Nie ma miejsca w naszych umysłach, by pomieścić ogrom takich zdarzeń. Co się jednak stanie, kiedy to właśnie nas los dotknie podobnym nieszczęściem? Co, jeśli to my będziemy odtwórcami głównej roli w najczarniejszym ze scenariuszy? Czy będziemy w stanie podnieść się i iść naprzód?

Ja i moja rodzina zostaliśmy poddani tej próbie… Kiedyś ktoś powiedział, że „Bóg nie daje ludziom krzyża większego, aniżeli ten, który są w stanie sami udźwignąć”. To niesamowite, ile Boga jest w człowieku…

PRZEDMOWA

 

Dzień 6 lipca 2008 roku był dniem, który, jak mi się wówczas wydawało, wywrócił moje życie do góry nogami. Ten dzień był w zasadzie początkiem pasma zmagań i piętrzących się wokół mnie trudności, które odbierały mi tchnienie życia i bombardowały wciąż nowymi wstrząsami. To dzień, który mnie pokonał, uśmiercił tylko po to, aby wskrzesić moją duszę, by mogła znowu się radować i odkryć tajemnicę tych wszystkich wydarzeń.

Moje traumatyczne przeżycia trwały 4 lata, zanim zrozumiałam i poznałam tajniki ludzkiego życia. Zdaję sobie sprawę, że wciąż przybywa ludzi, którzy podobnie jak ja na skutek tragedii, jaka ich w życiu dotknęła, tracą nadzieję. Nie wiedzą, jak wybrnąć, gdzie znaleźć odpowiedź, jak wytłumaczyć, jak zmienić bieg wydarzeń i na przekór losowi czuć dawną radość. To niebywałe, ile musiało się wydarzyć, abym mogła zrozumieć i poznać tą tajemnicę.

Wielu jest mędrców na z iemi, którzy żyją według tej zasady, ciesząc się każdą okolicznością i każdym wydarzeniem w ich życiu, bez względu na przypisywane tym sytuacjom miano cierpienia czy szczęścia. Podobnie i Ty możesz odmienić swoje życie, możesz częściej czuć radość. Jesteś w stanie opanować każdy ból: fizyczny, psychiczny czy też mentalny. Możesz czuć radość, jeśli tylko tego zapragniesz. Ty także jesteś w stanie wyjść naprzeciw cierpieniu z podniesioną głową i uśmiechem na twarzy. Jesteś w stanie dokonać niezwykłych rzeczy!

Opisane w książce wydarzenia zmieniły całe moje życie…

PODZIĘKOWANIA

 

Pamiętnik napisałam samodzielnie, ale ogromna rzesza osób przyczyniła się do tego, że książka powstała. Z całego serca pragnę podziękować bliskim, którzy zawsze mnie wspierają: mojej siostrze, która pomogła mi spojrzeć na świat z szerszej perspektywy, mojej mamie, która zawsze dzielnie kroczy przy mnie ścieżkami życia, mojemu mężowi, cierpliwie znoszącemu trudy codzienności. Dziękuję także moim teściom za wsparcie duchowe oraz wszystkim ludziom, którzy byli blisko, gdy ich potrzebowałam. Poza tym pragnę wyrazić swoje uznanie dla „szczególnych nauczycieli”, dzięki którym dotarły do mnie rzeczy o wielkim znaczeniu. To ludzie, których spotkałam na swojej drodze osobiście, ale są wśród nich także osoby, które za pomocą wspaniałego przekazu w swoich książkach poszerzyły moje horyzonty. Dziękuję wszystkim, których spotkałam dotąd na swojej ścieżce życia.

 

 

 

 

 

„Czy zapytaliście się kiedyś siebie, w jaki sposób Pan Bóg wybiera matki upośledzonych dzieci?

– Tej damy dziecko upośledzone – mówi Bóg.

A na to ciekawski anioł:

– Dlaczego właśnie tej, Panie? Jest taka szczęśliwa.

– Właśnie tylko dlatego – mówi uśmiechnięty Bóg. – Czy mógłbym powierzyć upośledzone dziecko kobiecie, która nie wie, czym jest radość? Byłoby to okrutne.

– Ale czy będzie miała cierpliwość? – pytał anioł.

– Nie chcę, aby miała nazbyt dużo cierpliwości, bo utonęłaby w morzu łez, roztkliwiając się nad sobą i nad swoim bólem. A tak, jak jej tylko przejdzie szok i bunt, będzie potrafiła sobie ze wszystkim poradzić.

– Panie, wydaje mi się, że ta kobieta nie wierzy nawet w Ciebie.

Bóg uśmiechnął się:

– To nieważne. Mogę temu przeciwdziałać. Ta kobieta jest doskonała. Posiada w sobie właściwą ilość egoizmu.

Anioł nie mógł uwierzyć swoim uszom:

– Egoizmu? Czyżby egoizm był cnotą?

Bóg przytaknął.

– Jeśli nie będzie potrafiła od czasu do czasu rozłączyć się ze swoim dzieckiem, nie da sobie nigdy rady. Tak, taka właśnie ma być kobieta, którą obdaruję dzieckiem dalekim od doskonałości. Kobieta, która teraz nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że kiedyś będą jej tego zazdrościć. Nigdy nie będzie pewna żadnego słowa. Nigdy nie będzie ufała żadnemu swemu krokowi. Ale kiedy jej dziecko powie po raz pierwszy: „mamo”, uświadomi sobie cud, którego doświadczyła. Widząc drzewo lub zachód słońca lub niewidome dziecko, będzie potrafiła bardziej niż ktokolwiek inny dostrzec moją moc. Pozwolę jej, aby widziała rzeczy tak, jak ja sam je widzę (ciemnotę, okrucieństwo, uprzedzenia) i pomogę jej, aby potrafiła wzbić się ponad nie. Nigdy nie będzie samotna. Będę przy niej w każdej minucie jej życia, bo to ona w tak troskliwy sposób wykonuje swoją pracę, jakby była wciąż przy mnie.

– A święty patron? – zapytał anioł, trzymając zawieszone w powietrzu gotowe do pisania pióro.

Bóg uśmiechnął się:

– Wystarczy jej lustro”.

(Z książki Kółka na wodzie B. Ferrero)

ZANIM TO WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO…

 

Zanim Marysia przyszła na świat, prowadziłam zwyczajne życie młodej kobiety, pełne chwil radosnych, czasem przeplatanych smutkiem. Miałam mnóstwo obowiązków, z grafikiem wypełnionym po brzegi. Pracowałam w szkole jako nauczyciel. Prowadziłam weekendowe ćwiczenia na wyższej uczelni. Moja kariera zapowiadała się obiecująco, więc dodatkowo podjęłam studia doktoranckie. Prowadziłam jeszcze inne szkolenia, a w międzyczasie zajmowałam się domem i dziećmi – dziewięcioletnim Mariuszkiem oraz dwuletnim Marcinkiem.

Byłam szczęśliwą mężatką, mającą mnóstwo energii, zapału i planów na przyszłość. Od zawsze jednym z moich marzeń było urodzenie córeczki. Bardzo kocham dzieci i córeczka miała być dopełnieniem szczęścia. Pragnienie było tak silne, że zdecydowaliśmy się z mężem na trzecie dziecko w nadziei, że urodzi się dziewczynka. Im bardziej tego pragnęłam, tym bardziej wątpiłam w powodzenie. Urodzenie córki wydawało mi się niemożliwe. Nie wiem dlaczego. Może powodem był fakt, że miałam już dwóch synów i każdy z nich miał być dziewczynką. Może z pobudek czysto egoistycznych chciałam mieć córkę przyjaciółkę? A może po prostu chciałam się sprawdzić w roli mamusi-córusi. Nie wiem, zapewne wszystkie powody były dobre i każdy pretekst uzasadniony ku poczęciu wymarzonej córeczki.

I wtedy padła obietnica… Przyrzekłam Matce Boskiej, że jeśli da mi córeczkę – to na Jej cześć nazwę ją MARIA – chociaż wtedy imię to w ogóle mi się nie podobało. To miała być nasza cicha tajemnica. Tak też się stało… Otrzymałam to, o co prosiłam. Lekarz potwierdził płeć – dziewczynka!

To niesamowite, ale nawet podczas nowoczesnego i bardzo precyzyjnego badania USG 3D targały mną wątpliwości. Nie mogłam uwierzyć – wciąż pojawiały się zastrzeżenia, które głośno weryfikowały moje myśli. Czy aby na pewno doktor dobrze interpretuje wynik? Czy rezultat będzie adekwatny do informacji? Słyszałam wcześniej wiele zaskakujących historii związanych z potwierdzaniem płci dziecka w życiu łonowym i tym, co okazywało się po porodzie. Dlatego wolałam zachować rezerwę i nie zapeszać. Swoje szczęście nosiłam w sercu.

Byłam taka szczęśliwa, że powiedziałam sobie w myśli: „Matko Boska, dziękuję Ci, DZIĘKUJĘ! I nawet gdyby ona była chora to i tak będę ją kochać!”. Po chwili zreflektowałam się i – stukając się w czoło – sama do siebie powiedziałam: „ANKA! Co ty mówisz, dlaczego ma być chora?!” Poczułam na ciele zimny dreszcz, którego chciałam pozbyć się jak najszybciej, więc zaczęłam prasować, aby o tym nie myśleć.

Dzisiaj, kiedy analizuję to wszystko, dochodzę do wniosku, że człowiek ma głęboko ukrytą intuicję, która niczym matka prowadzi go za rękę. Jednak my, jej niesforne dzieci, i tak robimy po swojemu. Skrywając się w strumieniu treści umysłu, poszukujemy właściwej drogi, nie wiedząc, że właśnie nią idziemy. Zanim jednak to wyjaśnię, pozwól, że opowiem Ci pewną historię.

6 lipca 2008 r.ZAPOWIEDŹ CZEGOŚ NIEZWYKŁEGO…

 

Pamiętam ten lipcowy, słoneczny dzień, gdy kończyliśmy remont pokoju, w którym wiliśmy gniazdko dla siebie i naszej oczekiwanej kruszynki. Ściany pokoju miały ciepłe barwy soczystej pomarańczy. Dywan emanował ciepłem zieleni, na której „rosły” piękne kwiaty. Przy oknie stało sosnowe łóżeczko wypełnione barwną pościelą, okryte kwiecistym baldachimem. W łóżeczku siedziało kilka misiów oczekujących na nasze maleństwo. Na półkach leżały poskładane w kostkę maleńkie ubranka, skrzętnie posortowane. W szufladach czekały kolorowe skarpetki, koszulki i czapeczki. Przez okno wpadały promienie słoneczne, ogrzewając atmosferę przytulnego gniazdka. Był cudowny letni dzień, więc po skończeniu prac wyruszyliśmy nad morze. W drodze zaczęłam odczuwać kilkusekundowe silne napięcia powłok brzusznych. Mój okrągły brzuszek robił się twardy jak beton i po chwili wracał do normalnego napięcia. Wiedziałam, że ten sygnał może oznaczać tylko jedno: zbliżający się poród. Jednak z uwagi na bliską odległość morza od naszego miejsca zamieszkania postanowiliśmy nie przerywać podróży. Dojechaliśmy do celu. Dzień zapowiadał się cudownie. Zdążyliśmy zjeść obiad i zaraz potem zaczęłam odczuwać silniejsze skurcze. Z każdą minutą stawały się coraz bardziej uciążliwe.

„Tak szybko?” – pomyślałam. – „To niemożliwe. Jeszcze nie teraz, przecież mam jeszcze kilka dni”.

Skurcze niestety się nasilały. Ku mojemu niezadowoleniu stawały się coraz bardziej intensywne. Decyzja była natychmiastowa – wracamy do szpitala. Podczas drogi poród rozpoczął się na dobre. Zaczęłam odczuwać regularne skurcze, które coraz dotkliwiej dawały o sobie znać. Jedynym rozwiązaniem były regularne, głębokie oddechy, które minimalnie łagodziły dolegliwości. Mąż był przerażony i w wielkim napięciu starał się wyprzedzić ciąg samochodów jadących przed nami. Nie był to komfortowy czas na powrót do domu, biorąc pod uwagę fakt, iż było niedzielne, wakacyjne popołudnie. W okresie letnim droga w weekendy często się korkuje. W obawie o przedwczesny poród w samochodzie zastanawialiśmy się nawet nad eskortą policji. Na szczęście na drodze nr 7 ruch łagodnie się rozładował i płynnie dojechaliśmy do domu.

Chwyciłam przygotowaną wcześniej torbę z rzeczami i pognaliśmy do szpitala. Nasz młodszy synek został w domu pod opieką mojej mamy, która wróciła z nami znad morza, a starszy – pod opieką mojego taty, w kurorcie.

W szpitalu położna zbadała mnie i powiedziała, że jestem w drugiej fazie porodu, co oznaczało, że wkrótce przyjdzie na świat nasze maleństwo.

Razem z mężem zostaliśmy na sali porodów rodzinnych. Odczuwałam coraz silniejszy ból i jedyne, czego pragnęłam, to mieć ten etap już za sobą. Usilnie szukałam najbardziej komfortowej pozycji, żeby złagodzić ból. Siedziałam na piłce, głęboko oddychałam, a mąż wspierał mnie masażem. Poród postępował i po chwili przyszła na świat nasza cudowna córeczka.

Marysia urodziła się 6 lipca 2008 roku o godzinie 16.45. Uśmiech ciśnie mi się na usta, jak myślę o tej godzinie, ponieważ każde moje dziecko przyszło na świat właśnie o niej – 16.45. Czy to jakiś znak? – nie wiem…

*

W końcu doczekaliśmy się Marysi, ale nie tak miało być…

Córeczka urodziła się o czasie, 2 900 g na 53 cm, bez powikłań. Szczęścia, które wtedy czułam, nie jestem w stanie ubrać w słowa. Pamiętam tylko, że zapytałam położną o płeć dziecka i – gdy potwierdziła: „dziewczynka” – krzyknęłam: „Dzięki Ci, Boże!!!”.

Hormony szczęścia eksplodowały we mnie niczym piłeczki pingpongowe. Nieopisana radość rozpierała moje zmysły tak mocno, że nie odczuwałam żadnego bólu ani zmęczenia związanego z porodem. Pragnęłam tylko szybko przytulić Marysię.

Położna zabrała mi jednak córeczkę, twierdząc, że mała musi poleżeć pod specjalną lampą. Obiecała także, że wkrótce ją przyniesie. Mój mąż pamięta przerażony wzrok położnej, która spojrzała wymownie na koleżankę, po czym bezzwłocznie wybiegła z sali porodowej.

Mąż poszedł zobaczyć córeczkę, a ja w euforii spełnienia leżałam na sali porodowej, nie mogąc się jej doczekać. Tatuś wrócił po kilku minutach i powiedział do mnie:

– Marysia leży pod lampą, ale ma trochę czerwonych plamek na skórze i wykrzywioną stópkę.

„Plamki? – pewnie od wysiłku. To normalne podczas porodu. Znikną” – pomyślałam. – „A stópka to zapewne sprawa ułożenia płodu w łonie, więc sama na pewno się odkształci” – dodałam, nie podejrzewając niczego.

Przyjęłam tę wiadomość ze spokojem, przepełniona endorfinami szczęścia. Mijały minuty, a ja wciąż oczekiwałam na córeczkę. Po godzinie zaczęłam się niepokoić i zapytałam lekarza, gdzie jest moje dziecko?

– Chce Pani je zobaczyć? – odpowiedziała doktor.

– Oczywiście! – odrzekłam. Zgramoliłam się z łóżka i niezgrabnie sunęłam korytarzem w kierunku sali, gdzie przebywała Marysia.

Widok mojej cudownej kruszynki wstrząsnął mną dogłębnie. Stanęłam jak posąg i z niedowierzaniem przyglądałam się dziecku. Widziałam co prawda śliczną dziewczynkę z mnóstwem czarnych włosków i małym noskiem, jednak reszta ciała w niczym nie przypominała zdrowego, „różowego” noworodka.

Moja ukochana córeczka wyglądała jak po ciężkim poparzeniu. Ponad połowa powierzchni ciała Marysi miała bordowy kolor, przypominający rozlane pod skórą wino. Poza tym, nie dało się nie zauważyć prawej stopy, która wykręcona do góry, sprawiała wrażenie przyklejonej do piszczeli, z okrągłą jak piłka piętą.

Przeżyłam szok…. Przez kilka minut nie mogłam wykrztusić z siebie żadnego słowa. Łzy bezwiednie pociekły mi po policzkach i rozmyły obraz mojej córeczki. Do głowy spłynęła lawina pytań, na które nie znałam odpowiedzi. To wszystko było niczym zły sen, z którego pragnęłam się obudzić.

„Boże! To nie może być prawda! Nie moja wymarzona córeczka! Nie ona! Maryjo! Gdzie jesteś? Przecież ona była Tobie powierzona! Dlaczego…? Boże, co robić?”

Pierwsza diagnoza lekarzy brzmiała:

– Wrodzona wada stopy – bez operacji się nie obędzie, a jeśli chodzi o naczyniaki na skórze, to niektóre się wchłoną, ale na pewno nie wszystkie – powiedział lekarz.

– Cofnięta żuchwa, nisko osadzone uszy – to też jest jakiś niedorozwój – usłyszałam.

Mój świat się zawalił. Widziałam jeszcze dziwnie wykrzywione paluszki na rączkach i to wszystko było dla mnie jakimś nieporozumieniem. Nie mogłam uwierzyć w to, co mówili lekarze.

Przecież miało być tak pięknie… Cała ciąża przebiegała prawidłowo, tym bardziej nie mogłam zrozumieć, dlaczego mi się to przytrafiło?! Przecież tak jej pragnęłam…

*

Całe dnie spędzone w szpitalu płakałam. Nawet aura utożsamiała się z moim nastrojem. Pogoda się zmieniła i codziennie lał deszcz, włączając w to burze. To skutecznie potęgowało moją rozpacz.

Wiedziałam jednak, że muszę się wziąć w garść, usuwając egoistyczny czynnik własnych oczekiwań i zacząć szukać pomocy. Już wtedy wiedziałam, że nie będzie to „normalny” powrót do domu.

Myśl o operacji stopy mojej córeczki rozrywała mi serce. Zastanawiałam się, jak będzie wyglądać, gdy dorośnie, w końcu jest dziewczynką! Nóżki miała całe w naczyniakach o różnych odcieniach czerwieni. Jak będzie wyglądało jej życie, czy będzie skazana na wieczny wstyd? Czy bez obaw pójdzie np. na plażę? Czy będzie obiektem pośmiewiska wśród rówieśników? Czy będzie skazana na ukrywanie swoich niedoskonałości? Jak ja jej to wszystko wytłumaczę? W jaki sposób wynagrodzę? Te wszystkie myśli potęgowały mój lęk.

NOWY ROZDZIAŁ ŻYCIA…

 

Nadszedł dzień wypisu. Paradoksalnie Marysia dostała 10 punktów w skali Apgar i zostałam wypisana do domu z rzekomo zdrowym noworodkiem! I z WIELKIM cieniem wątpliwości. Z jednej strony byłam uradowana, że będziemy w domu, z drugiej zaś czułam potworny lęk osamotnienia. Wrzucona na głęboką wodę, dryfowałam samotnie po bezdrożach myśli. Lawina pytań: co dalej?, co robić?, gdzie pójść?, zalewała mnie bólem głowy.

Niczym czarne chmury kłębiły się retoryczne pytania, a uczucie rozpaczy na dobre zadomawiało się w moim sercu. Stałam nieruchomo przy oknie, obserwując niebo. Słońce przyjemnym ciepłem wołało zza szyby. Lekki powiew wiatru delikatnie kołysał szybujące ptaki. Korony drzew machały do mnie radośnie, próbując mnie pocieszyć. Soczyste barwy lata ochoczo wzywały na ich łono. Pomimo tego, ja nadal stałam wsłuchana w bicie swego serca i szmer oddechu. Głucha cisza wypełniała po brzegi mój pokój.

Melancholia cisnęła mi do oczu łzy, które jak przerwany sznur pereł spadały na ziemię. Przez wiele tygodni nie wychodziłam na spacery. Zamknięta w swojej klatce z upragnioną córeczką, miałam całe wieki na poszukiwanie odpowiedzi. Każdego dnia analizowałam jej przyszłość i w żaden sposób nie mogłam jej wykreować.

Moje szczęście niczym domek z kart runęło w gruzach, a wciąż rodziły się nowe problemy. Każda czynność pielęgnacyjna przy dziecku stawała się sporym wyzwaniem. Każde karmienie piersią było nie lada wyczynem, z uwagi na cofniętą żuchwę córeczki. W konsekwencji Marysia łykała mnóstwo powietrza i często się krztusiła. Nie potrafiła skoordynować oddechu z połykaniem, co zapoczątkowało bolesne, straszliwe kolki i codzienny krzyk dziecka. Siedziałam bezradnie na łóżku i obie płakałyśmy. Ogromna niemoc niczym głaz przytłaczała mnie od wewnątrz. Próbowałam wszelkich sposobów medycyny konwencjonalnej – kropelki, herbatki babcinych receptur, masaże, okłady, zioła. Bezskutecznie. Nic nie uśmierzało jej bólu.

Mąż pracował od rana do wieczora. Całe dnie spędzałam w domu z moją „niedoskonałą” Marysią i jeszcze dwojgiem małych dzieci, które ciągle coś ode mnie chciały. Musiałam nadal spełniać obowiązki matki i żony. Gotowałam, sprzątałam, prasowałam. Całymi dniami skrzętnie ukrywałam łzy i gorycz, którą nosiłam w sercu. Nie chciałam obarczać dzieci swoim cierpieniem. Wiedziałam, że zasługują na normalny dom, uśmiech i miłość, którą przecież doskonale dotąd znali moi synowie.

Postanowiłam nie użalać się więcej nad sobą, a zająć się leczeniem Marysi. Pojechaliśmy do jednego, drugiego i trzeciego ortopedy w mieście, aby skonsultować dalsze postępowanie odnośnie stopy córeczki. Każda z tych wizyt wzbudzała we mnie gorzki śmiech, ponieważ każda diagnoza była inna!

Za pierwszym razem była to stopa piętowa, z którą lekarz nie bardzo wiedział co zrobić:

– Może masaże pomogą? – powiedział.

Drugi doktor stwierdził, że trzeba szybko przeprowadzić operację, ale nie wiedział, kto podjąłby się tej czynności. Kolejny ortopeda obejrzał stopę Marysi i również nie miał pomysłu co dalej. Powiedział, że przedyskutuje ten temat z ordynatorem, bo to bardzo rzadka wada i nie zna sposobu leczenia. Przynajmniej był szczery…

Już wtedy wiedziałam, że tutaj nam nie pomogą. Zaczęliśmy więc szukać kontaktów i informacji na własną rękę. Potrzebowaliśmy specjalisty w Polsce, który specjalizuje się w takich przypadkach i który byłby w stanie pomóc naszemu dziecku. Po wielu godzinach surfowania w Internecie w końcu się udało! Znaleźliśmy prywatną klinikę ortopedii w Poznaniu i umówiliśmy się na wizytę. Ucieszyłam się, że jeden kłopot mamy za sobą i z radością odhaczyłam ten fakt w kalendarzu.

JEDEN PROBLEM TO NIE PROBLEM…

Marysia miała 3 tygodnie i wciąż nie odpadł jej kikut pępowinowy. Zaczął ropieć, brzydko się ślimaczyć, pomimo codziennego przemywania go wedle zaleceń lekarza. Stan pępka wyglądał coraz gorzej.

Szukając pomocy, udaliśmy się do