Życiorys PRL-em malowany - Lucyna Kleinert - ebook

Życiorys PRL-em malowany ebook

Lucyna Kleinert

0,0
21,35 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka pokazuje obraz PRL- u taki, jakim wspomina go autorka. Nikt nie spodziewał się nastania końca ustroju i trzeba było w nim pędzić w miarę normalne życie.
Chodzić do szkoły, na randki, wychodzić za mąż, rodzić dzieci, marzyć, pracować… jednym słowem „ żyć”.
A że autorka, jest osobą pogodna i z dużym poczuciem humoru, w tej książce nie zabraknie wesołych momentów.
Książka powinna zainteresować tych, którzy pamiętają i tych, którzy na szczęście nie pamiętają.
W przygotowaniu II część wspomnień „ Dziennika badante, czyli Italia pod podszewką”. Będą to „Opowieści ascolańskie i inna włoszczyzna”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 197

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



RODZINA
Tryptyk rodzinny Jak Ciociębabcię kocham

Urodziła się w połowie dziewiętnastego wieku. Miała na imię Anna i według przekazów rodzinnych, była najpiękniejszą kobietą w naszej rodzinie. Po niej urodę odziedziczyła moja mama. Nazywałam ja Ciociąbabcią bo była ciocią mojej babci. I tak zostało.

Na twardej fotografii w kolorze sepii, pod ogromnym, poważnym kokiem, twarz o niezwykle regularnych rysach. Koronkowa falbanka pod szyją i na łańcuszku zegarek. Ten zegarek trafił do mnie na moje osiemnaste urodziny. Zegarek, jest malutki, złoty, w dwóch kopertach, na zewnętrznej, wygrawerowane są ptaszki.

Była, jak na owe czasy kobietą awangardową. Paliła papierosy w długiej cygarniczce. Mówiła do mojej mamy:

– Dziecko, jeżeli o kobiecie mówią źle, to bardzo dobrze, bo kiedy zaczną mówić dobrze, trzeba uważnie popatrzeć do lustra.

I to jej powiedzenie, stało się mottem kobiet w mojej rodzinie. Mnie przekazała tę prawdę mama, a ja przekazałam to mojej córce.

Była żoną architekta. Dlatego często zostawała sama w domu, kiedy mąż, coś tam budował w święcie. A był on z natury niezwykle kochliwy. Zdradzał Ciociębabcię na lewo i prawo. Kiedyś stęskniona małżonka odwiedziła męża w „terenie”. Rano pokojówka przyszła powiedzieć, że jakaś pani, chce się widzieć z panem Mieczysławem. Ponieważ małżonek udał się już do pracy, Ciociababcia wyszła porozmawiać z ową panią. Na pytanie, o co chodzi, pani odpowiedziała, że przyszła ustalić datę ślubu pana Mieczysława z córką. Zapadła cisza, a potem Ciociababcia spokojnie powiedziała:

– Nie wiedziałam, że mąż zakłada harem?

Co było potem, kroniki rodzinne milczą. Rozwodów wtedy nie było na porządku dziennym. Ciociababcia miała dorobiony kluczyk do biurka kochliwego małżonka. Miał on upodobanie do dziewcząt z tak zwanego „ludu”.

Mieszkali również na wsi. Kiedy wracał ze swoich wojaży, przywoził aktualnej „miłości” prezent, który chował do biurka. Raz przywiózł pudełko (aksamitną bombonierkę) z czekoladkami. Ciociababcia delikatnie dostała się do środka i włożyła paskudnego robala. W myśl zasady Ja nie zjem, ale ty też nie.

Znalazła kiedyś w owym biurku kawałek materiału na bluzkę w drobną pepitkę. Wzięła nożyczki (nie, nie pocięła), ucięła kawałek i uszyła mężowi w prezencie... krawat.

Tak w tamtych latach reagowały żony niewiernych małżonków. Dzieci nie mieli, dlatego bardzo kochała moją babcię, później moją mamę i mnie. Ja zapamiętałam ją jako drobną, fertyczną staruszkę, która wyszła na stację kolejową po mnie i babcię. Wesoło wywijała laseczką, którą nosiła tylko dla fasonu. Miała wtedy 90 lat.

Jak Babcię kocham

Urodziła się, pod koniec dziewiętnastego wieku. Miała na imię Apolonia. Nienawidziła swojego imienia i dlatego wszyscy nazywali ją Polą. Była zwyczajnie ładną. Fotografii mojej babci, w albumach rodzinnych, jest dużo, ale u mnie w mieszkaniu, wisi jej portret. Rodzinna burza włosów, śmiejąca się twarzyczka i taaaaki dekolt. Lubiła dekolty całe życie. Była śmieszką. Pierwszą w życiu dwóję, dostała na pensji, z języka francuskiego. Zamiast „coeur” powiedziała „ser”, bo tak się jej bardziej podobało. Już, będąc mężatką, poznała w towarzystwie przystojnego oficera, który na jej widok wykrzyknął:

– To ja, za pani warkocze, trzy dni „kozy” w szkole dostałem.

A było to tak. Lekcje w tym dniu zaczynały się później i moja babcia szła z koleżanką do szkoły główną ulicą Tarnowa, Krakowską. Do długich warkoczy przypięte były białe kokardy. Za dziewczętami szło dwóch uczniów gimnazjum, jak wtedy mówiono „studentów” (naukę w gimnazjum kończyła matura). Jeden z nich przez całą drogę, odpinał babci owe kokardy.

Dzisiaj dziewczyna powiedziałaby, co o tym myśli, ale nie wtedy. Babcia czerwieniła się i milczała. Chłopak miał pecha, bo nie poszedł do szkoły, a dorożką jechał dyrektor gimnazjum i całe zajście widział. Kiedy delikwent, pojawił się w szkole, został wezwany przed oblicze dyrektora

– Iksiński, dlaczego nie byłeś w szkole?

– Nie miałem kamaszek panie dyrektorze (kamaszki – buty – były obowiązkowym elementem mundurka szkolnego)

– Aaaa... nie miałeś kamaszek? Ale pannom na Krakowskiej, wstążki od warkoczy odpinać, to były kamaszki? Trzy dni „kozy” (czyli 3 dni zostania w szkole po lekcjach, za karę).

Babcia po zamążpójściu, miała jak mówiła dwoje gotowych dzieci. Siostrzeńców mojego dziadka, których rodzice zmarli na hiszpankę (grypę, która pochłonęła wiele ofiar). Dzieci miały 4 i 8 lat. Mieszkając na wsi, nudziła się i dlatego z młodzieżą wiejską organizowana przedstawienia teatralne. Kiedy byłam mała, zamiast bajek, często recytowała mi całe sztuki teatralne. Tytuły, niektórych pamiętam do dziś, taka np. „W płonącej Moskwie” o ułanach Księcia Józefa.

Była bardzo cnotliwa i kiedy miała zastrzeżenia, co do mojego prowadzenia się, mówiła ze smutkiem

– Tobie dziecko, już nie jest nic dziwne, a ja 3 miesiące po ślubie, jeszcze panną byłam (czytaj dziewicą). Biedny dziadek.

Ale jakoś to małżeństwo zostało skonsumowane, bo na świecie pojawiła się moja mama, a dwa lata później jej brat. Kiedy pytano mojego dziadka, jak to robi, że ma tylko dwoje dzieci (środki antykoncepcyjne, zapomnij) dowcipnie odpowiadał, że

– Jadę do Krakowa, ale w Płaszowie wysiadam. Płaszów to stacja przed Krakowem.

Wychowała mnie właściwie babcia i dlatego była dla mnie kimś wyjątkowym. Nauczyła mnie mnóstwa rzeczy. Do dziś, kiedy, jest mi źle, mówię:

– Babciu ratuj. I ratuje.

Jak mamę kocham

Urodziła się 18 lat, przed najstraszniejszą z wojen. Miała na imię Helena. Otrzymała to imię, na cześć, aktualnej narzeczonej ukochanego „wujeczka” brata ojca. I ona nie lubiła swojego imienia, obwiniając rodziców o jego nadanie. Tym bardziej, że do owego małżeństwa nie doszło (wujeczek ożenił się z panią, która miała na imię Maryla). Według wróżb, imię Helena nie przynosi szczęścia. I rzeczywiście, nie była najszczęśliwszą z kobiet w rodzinie.

Jest dużo zdjęć mojej mamy. Jedno, które zaginęło, lubiłam najbardziej. Rozpuszczone bujne włosy, a dookoła głowy, zapleciona, jakaś wierzbowa (?) gałązka. Była z pokolenia Kolumbów. Wojna zabrała jej najpiękniejsze lata dziewczęce. Nie zabrała jej życia, a o śmierć ocierała się często.

Ale jeszcze nie ma wojny. Mała Helenka jest dziewczynką, która mieszka z rodzicami i młodszym bratem na urokliwej wsi. Do Tarnowa jeździ tylko zdawać egzaminy do kolejnej klasy szkoły podstawowej. W Tarnowie zamieszka prawie na stale, kiedy stanie się uczennicą pensji im. Elizy Orzeszkowej. Wujeczek, jej chrzestny ojciec przywozi ukochanej bratanicy prezenty. Nazywa ją „bratanką, ptaszką i gwiazdeczką”. Jest już wysokiej rangi oficerem i kiedy we Lwowie wstępuje do sklepu z zabawkami, zlatują się wszystkie sprzedawczynie, żeby pomóc przystojnemu panu wybrać prezent dla dziewczynki. Przynoszą najpiękniejsze lalki. Nic z tego. Moja mama nigdy nie lubiła bawić się lalkami. I dlatego w prezencie wujeczek przywozi jej pięknego... konia na biegunach. Lubiła natomiast bawić się domkiem dla lalek (też prezent od ojca chrzestnego, kupiony w Wiedniu). Jak ja jej tego domku zazdrościłam (czegoś takiego, w czasach mojego dzieciństwa, nie można było kupić).

Kiedy poszła do gimnazjum, zamieszkała na stancji, a w dwa lata później, w Tarnowie wynajęła mieszkanie moja babcia, która doglądała edukacji już trójki dzieci (dwójkę siostrzeńców dziadka).

Mama była wychowywana surowo. Nie miała cywilnych, wyjściowych sukienek. W wieku siedemnastu lat Ciociababcia podarowała jej pierwszą jedwabną sukienkę. Czerwoną. Moja babcia uważała, że dla „panienki w wieku szkolnym”, najodpowiedniejszy do wyjścia jest mundurek, lub na specjalne okazje biała bluzka i granatowa spódniczka. Do śmierci nienawidziła tych kolorów.

Była bardzo zdolna. Dziadek mój wybrał dla niej pensję o wysokim poziomie. Popularnie nazywano tę szkołę „hajderkiem”, tyle chodziło do nie niej Żydówek z zamożnych domów. Mama miała wśród nich mnóstwo przyjaciółek. Kiedy do katoliczek na lekcje religii przychodził ksiądz prefekt, którego moja mama nakryła, jak popychał parasolem szkolny zegar, bo się śpieszył (ksiądz, nie zegar), do Żydówek przychodził rabin, a dziewczęta niewierzące miały inne zajęcia. Miała po maturze mieć wszystko. Sukienki, zabawy, kuligi. I co? Wybuchła wojna.

Jest 1 września 1939 r. Mama jest już po maturze, zdanej z wyróżnieniem. Ze swoim ojcem widzi na niebie niemieckie samoloty. Wojna. Dostaje wiadomość od wujeczka, że będzie przejeżdżał w nocy przez Tarnów, jadąc na front. Ojciec chrzestny jest już dowódcą pułku w Równem (na kresach polskich) w stopniu pułkownika. Mama wraz z moim dziadkiem jadą na stację, żeby zobaczyć pod oficerską czapką ukochaną twarz i zza szyby pożegnalne skinięcie ręką, kiedy pociąg wolniutko przejeżdżał przez dworzec.

Nie wie jeszcze, że przed nim kilka dni życia. Zginął w obronie Tomaszowa Mazowieckiego z piątego na szóstego września 1939 r. Już po wojnie mama odnalazła jego wojenny grób w okolicznym lesie. Kiedy byłam podlotkiem zabrała mnie tam. Pamiętam żołnierski grób z brzozowym krzyżem i informacyjną tabliczką: płk Stanisław H.

Później przeniesiono mojego wujkadziadka na piękny cmentarz wojskowy. W podzięce władze Tomaszowa Mazowieckiego nazwały szkołę jego imieniem i jedną z ulic. Moja mama doczekała tej uroczystości i wraz ze mną była na niej, oddając Izbie Pamięci swoją relikwię. Ostatni list (karteczka) napisany przez wujeczka 2 września 1939 r. z numerem poczty polowej.

Jest, taka piosenka

Wrzosy, wrzosy, lila mgła,

gdzieś we wrzosach, chłopak padł,

o poranku srebrnej rosy

zapłakały po nim wrzosy.

Kiedy słyszała, tę piosenkę, zawsze płakała.

W kwietniu 1940 roku umiera mój dziadek. Dziewiętnastoletnia mama bierze na siebie ciężar utrzymania domu z moją babcią, nieprzystosowaną do życia po śmierci dziadka i młodszym, siedemnastoletnim bratem. Znajduje pracę jako tłumaczka języka niemieckiego w tarnowskim „Plonie”. Jest śliczną dziewczyną i przysparza jej to mnóstwa kłopotów.

Na czym to ja skończyłam? Aha, na urodzie mojej mamy, odziedziczonej zresztą po Ciocibabci.

Mama, jak przystało na osobę wychowaną w patriotycznej rodzinie, ubóstwiająca „Trylogię” Sienkiewicza, co przekazała mi w genach, zaczęła działać w konspiracji w sekcji tzw. fałszywych dokumentów. Dokumenty te były robione na podstawie autentycznych metryk urodzenia osób nieżyjących, które dostarczał konspiracyjny ksiądz.

„Przyszywany” brat mojej mamy, z którym się wychowywała, tak zaangażował się w działalność konspiracyjną, że Niemcy wyznaczyli nagrodę za jego złapanie. Mama przygotowała mu dokumenty na nazwisko Kazimierz Lipiński. Imię było zawsze prawdziwe, na wypadek spotkania kogoś, kto głośno krzyknie.

– Kazik – a Kazik odruchowo zareaguje. Matką Kazimierza Lipińskiego była Marcjanna z Padykułów.

Wujek ukrywał się pod postacią dostarczyciela... barana rozpłodowego. Mama po latach, zastanawiała się jak Niemcy nie zwrócili uwagi na elegancką (niebieska sukienka, biały płaszczyk) dziewczynę, która na dworcu, obcałowuje, zarośniętego, obdartego typa z baranem na postronku.

Mama wpadła, jak to się kiedyś mówiło „ w oko” oficerowi SS. W gabinecie dyrektora stała ogromna szafa z zasłoniętymi, żółtymi firankami drzwiami. Kiedyś usłyszano pytanie:

– Wo ist die Blondine? Przerażony dyrektor wsadził mamę do szafy. Pech chciał, że ów SS-man wszedł do gabinetu. Oboje zamarli. Mama w szafie, dyrektor na zewnątrz. Oboje myśleli, co będzie, jeżeli Niemiec zapyta:

– Co pan trzyma w takiej ogromnej szafie? Wszystko skończyło się dobrze. Była to ostatnia wizyta Niemca, przed wyjazdem na front.

Wojna w Tarnowie skończyła się wraz z wkroczeniem Wojska Polskiego (radzieckiego też). Mama poleciała witać żołnierzy. W tzw. gaziku jechał przystojny porucznik, który, kiedy zobaczył mamę, posłał dyskretnie za nią żołnierza, żeby zobaczył, gdzie mieszka. Wieczorem porucznik meldował się na ul. Zielonej, a może Kaczkowskiego. Tak poznali się moi rodzice.

Ojciec nie należał do gatunku „wiernych mężów”. Był tak przystojny, że jedna z moich ciotek powiedziała do mamy z westchnieniem.

– Halinko (już nie Helenko), temu mężczyźnie to chyba się żadna kobieta nie oprze?

Rozwiedli się kiedy miałam 8 lat. Mama wzięła, walizkę, babcię, mnie i psa. Po raz kolejny organizowała życie. Udało jej się. Czasem, kiedy przeglądam pamiątki po niej, czuję ulotny zapach jej perfum (cale życie Soir de Paris) i wydaje mi się, że za chwilę stanie w drzwiach, zawsze piękna i elegancka. Prawdziwa „dama z portretu”.

Tryptyk rodzinny – suplement

Z czasów Ciocibabci, pochodzi używane w naszej rodzinie, powiedzenie „garderoba we wspólnej szafie, gwarancją małżeństwa”. Przypomina to powiedzenie „mąż i weksel zawsze wróci”.

Uważni czytelnicy pamiętają, że mąż Ciocibabci, z racji zawodu wyjeżdżał bardzo często, wracając do domu, również dla zmiany garderoby. Kiedy w naszej rodzinie, jakaś (z reguły młoda mężatka) cierpiała z powodu nieobecności ślubnego szczęścia, natychmiast „kobieta rodzinna” mówiła z ponurą miną.

– Wróci, wróci, choćby po walizkę.

Babcia była bardzo elegancką kobietą. Ubóstwiała kapelusze. Sprowadzała je z Wiednia. Z jednym z nich, związana, jest historia, która można by zatytułować „Kapelusz i grabie”. O tym kapeluszu moja babcia opowiadała.

– Był piękny, bardzo dystyngowany, z granatowej, florenckiej słomki, nic na nim nie było (to nic, to było skrzydło jaskółcze podpięte granatową kokardą).

W tymże wiedeńskim kapeluszu, babcia wybrała się do Tarnowa na babskie pogaduchy. Wracając do domu, a mieszkała na wsi, przechodząc obok sklepu z narzędziami gospodarczymi, zobaczyła grabie. Przypomniała sobie, że w domu złamały się grabie ogrodowe. Wstąpiła do sklepu, kupiła grabie i zarzuciwszy je na ramię, w tym kapeluszu i z grabiami na ramieniu pomaszerowała na stację. Trochę dziwiły ją rozbawione spojrzenia przechodniów. A i co niektórzy dyskretnie się oglądali.

Serdeczną przyjaciółką mojej babci, była sędzina K. tak wtedy, mówiło się o żonie sędziego. Pan sędzia również nie należał do cnotliwych mężów i jak opowiadała babcia, przez wiele lat miał tzw. utrzymankę (był zresztą czarującym, starszym panem, jak pamiętam). Przyjaciółka babci doskonale wiedziała, jak owa pani się nazywa i gdzie mieszka. Tylko małżonek żył w nieświadomości, że tajemnica owego związku jest zachowana. Kiedy już przyjaciółka babci miała przysłowiowo dość, robiła tej pani niespodzianki. Pamiętam, że na imieniny, zamówiła dla niej u jubilera w Krakowie, złoty pierścionek... z trupią główką i wysłała posłańcem z dołączoną karteczką „memento mori” (pamiętaj o śmierci).

Panie przyjaźniły się przez cale życie. Sędzina K. wraz z dziećmi spędzała przed wojna, wszystkie wakacje u babci na wsi. Kiedy mama po rozwodzie, organizowała dla nas nowy dom, sędzina K. udzieliła nam gościny w swoim krakowskim mieszkaniu.

Mama bardzo lubiła kino. Niestety, rodzice nie zabierali ją do niego często, bo babcia uważnie selekcjonowała program. Pamiętam radość mojej mamy, kiedy po wielu latach w telewizyjnym „Starym Kinie” mogła zobaczyć „Śluby ułańskie”, które babcia uznała za niestosowne dla uczennicy w jej wieku. Miała 14 lat. Ale i tak widziała większość filmów. W czasie wakacji, młodzież bawiła się tak, jak i teraz. Organizowali wycieczki rowerowe, pływali, tańczyli. Spotykali się to w jednym, to w drugim domu. Mama miała dwóch, jak to się mówiło „adoratorów”.

Jednym z nich była pierwsza młodzieńcza miłość mamy, podchorąży Staszek. Tego adoratora zazdrościły jej wszystkie koleżanki. Chłopak był zamożny, co nie było bez znaczenia, albowiem w czasie przepustki przyjeżdżał do Tarnowa i zabierał mamę do kina. Mama, wychodziła pod pretekstem zajęć w Kółku Teatralnym w szkole. Staszek wykupywał całą lożę zasłanianą firankami (żeby jej nikt nie zobaczył, bo groziło to poważnymi konsekwencjami w szkole) i dawał w „łapę” bileterowi za dyskrecję. Drugim adoratorem był przystojny, o ponurej urodzie, syn koleżanki babci. Dlatego widziałaby go ona chętnie w roli zięcia. Kochał moją Mamę na ponuro. Dlatego mama mówiła.

– Jako kumpel tak, jako mąż nigdy. Poza tym nie tańczył, co stanowiło wielki jego mankament.

Zresztą Mama i tak wyszła za mojego ojca, który w 1945, wkroczył z Wojskiem Polskim do Tarnowa, jako „goły i wesoły” porucznik. Dosłownie goły, bo w drelichowym mundurze, nawet, za przeproszeniem, bez ciepłych „gaci”. A mróz był trzydziestostopniowy. Właśnie te „gacie” moja mama organizowała dla mojego ojca, jako pierwszą cześć garderoby. Miał tylko piękne, przedwojenne oficerki tzw. „szklanki” oraz niezwykły czar i wdzięk.

Lucia w temacie piosenki wojskowej

Rodzinę jak widać miałam z tradycjami przedwojenno – oficerskimi i dlatego karmiono mnie od dziecka piosenkami wojskowymi tamtych lat. Śpiewała je babcia i śpiewała mama. Obie znały ich całe mnóstwo. Szczególnie lubiłam siedzieć z mamą na szerokim okiennym parapecie, słuchać jej opowieści i śpiewanych piosenek. Kiedy byłam całkiem mała piosenki były bez tak zwanych podtekstów, ale kiedy trochę podrosłam mama śpiewała bardziej frywolne, które w swoim repertuarze też miała. Na przykład taką:

Hej panienki posłuchajcie raz, dwa trzy

i gazety poczytajcie raz, dwa, trzy

są tam wesołe nowinki, wesołe nowinki

będzie pobór na dziewczynki raz, dwa trzy...

Najpiękniejsze z okolicy 1,2,3

pójdą zaraz do konnicy 1,2,3

a która nie ma ochoty, nie ma ochoty

to ją wezmą do piechoty 1, 2 i 3.

Chude panny do furgonów 1,2, 3

stare panny do dragonów 1, 2 i 3

a gdzie są fortece puste, fortece puste

załadujem panny tłuste 1, 2 i 3.

A te stare i garbate 1,2, 3

wysadzimy na armatę 1, 2 i 3....

Potem nie pamiętam... a morał był taki:

„jak będzie chłopców kochała,

chłopców kochała,

dojdzie rangi generała 1, 2 i 3...

Była jeszcze piosenka, antysaperska, że tak powiem, bo mój dziadek służył w podhalańczykach i nosił pelerynę i kapelusz z piórkiem, a nie wiedzieć czemu z saperami się nie lubili. Coś tam chyba o to piórko poszło. I podhalańczycy śpiewali:

Nie masz to jak sapery,

same chłopy dzindziniery,

Chłop w chłopa, jak d...a

Siekierecką se ciupa,

taka to saperska grupa.

Budowali most na Nidzie,

jeden saper po nim idzie,

a most się zawalił i sapera przywalił,

bo się nim za bardzo chwalił.

Cztery lata budowali,

aż wychodek zbudowali

a sracz się zawalił i sapera przywalił

bo się nim za bardzo chwalił”

Było coś jeszcze z „CK Dezerterów”:

Tę chusteczkę coś mi dała,

na onuce żem se wziął,

żebyś sobie kurde nie myślała,

żem cię miła w sercu mioł.

Te piosenki odbiły się i w mojej rodzinie. Śpiewałam je także ja poza babcią i prababcią mojemu małemu synowi oprócz różnych „śpij kochanie, jeśli gwiazdkę z nieba chcesz dostaniesz” i maluch lubił je bardzo. Znal i umiał zaśpiewać mnóstwo. Kiedy urodziła się jego siostra miał 5,5 roku. Moja mama mieszkała, już z babcią w Krynicy Górskiej i tam z nowonarodzoną Agą wywiózł mnie małżonek, zabierając Witka na wczasy nad morzem, żeby odpocząć po tym ciężkim okresie.

Były to wczasy rodzinne i samotny tatuś z synkiem stanowił egzemplarz unikatowy. Były jakieś konkursy dla dzieci, moje dziecko bardzo to lubiło i naturalnie zaraz się zgłosił (z przedszkola to miał). Miał zaśpiewać piosenkę i kiedy inne dzieci trochę się wstydziły, Witek wyszedł, pięknie się ukłonił i gromko zaśpiewał:

O to dziś dzień krwi i chwały,

oby dniem wskrzeszenia był...

bo uwielbiał „Warszawiankę” i znał całą, a ponadto śpiewał czysto, bo po prababci miał słuch absolutny. Zapanowała cisza, a potem oklaski. Wykosił wszystkie grzybki i krasnoludki.

Ale to nie koniec przygód mojego syna z piosenką wojskową. Kiedyś szedł z prababcią do sklepu. To był „śpiewający” okres w życia syna. W sklepie spożywczym prababcia coś tam kupowała a mój syn zaczął koncert od piosenki:

Na placówce pod Tobrukiem,

tam nie taki wicher wiał.

Pod kul gradem, armat hukiem,

przecież Polak murem stał.

Bo dla naszej Kompani Szturmowej itd...

Babcia:

– Witusiu, nie przeszkadzaj, cicho.

A na to starszy pan, który prowadził ten sklep.

– Niech mu pani pozwoli, to takie niezwyczajne, żeby taki mały chłopiec to znał. Masz tu synku czekoladę.

Bo okazało się ów pan był pod Tobrukiem, jako młody żołnierz i aż mu się łzy zakręciły w oczach. A moje dziecko pogłówkowało, pogłówkowało i kiedy tylko wchodził do sklepu to zaczynał Na placówce pod Tobrukiem... i na czekoladę zarabiał.

Tyle wspomnień o piosenkach legionowych i wojskowych. Lubiłam dlatego Festiwal w Kołobrzegu, który odszedł wraz z PRL-em.

Opowieść o pewnym Milicjancie

Urodził się pod koniec lipca 1915 roku. Był zodiakalnym Lwem z całym bagażem wad i zalet tego znaku. Miał na imię Henryk i był nieprzeciętnie przystojnym mężczyzną. Wysoki, grubo ponad metr osiemdziesiąt, blondyn. Z mojej twarzy patrzą jego oczy, bo nie jest tajemnicą, że opowiadam o moim ojcu.

Urodził się w Warszawie i był warszawiakiem z dziada pradziada. Kochał to miasto nad życie. W czasie okupacji pracował jako tramwajarz warszawski. Wiele było opowieści o tych ludziach i ich zasługach, nie będę się, więc powtarzać. Ale... ale był lewicowcem. Cóż takie miał poglądy, co nie zmieniało faktu, że był też ogromnym patriotą. Dlaczego o tym piszę? Powstanie Warszawskie zastało go poza Warszawą. Kiedy wrócił, miasto płonęło. Ojciec stał na brzegu Wisły i płakał. Wstąpił już wtedy do Berlinga, bo myślał, że pójdzie na pomoc ukochanemu miastu. Był na Przyczółku Czerniakowskim. Przeżył i z Armią Polską (bo to się wtedy liczyło – polską) szedł walczyć dalej. Dotarł w styczniu 45 roku do Tarnowa i tak spodobała mu się dziewczyna, która witała Wojsko Polskie, że posłał za nią żołnierza i wieczorem z bukietem kwiatów „meldował się” pod adresem mojej mamy.

Został pierwszym komendantem wojennym polskim (oprócz drugiej komendantury radzieckiej) Tarnowa i co jest w tej historii najpiękniejsze, że kiedy Tarnów obchodził 50 rocznicę wyzwolenia, czyli w 1995 r., nowa Ojczyzna zaprosiła go na obchody. Pojechał, było to tuż przed jego śmiercią. Wrócił wzruszony, uhonorowany okolicznościowym medalem i podziękowaniami za tamte lata trudnej i niebezpiecznej służby. Spotkał swoich żołnierzy, a był świetnym dowódcą. Wspominali, że przeżyli często dlatego, że ojciec do momentu wyjazdu nikomu nie powiedział, gdzie i jaka akcja ich czeka i wracał zawsze inną drogą.

Kiedy odszedł z wojska, już w Krakowie próbował odnaleźć się w nowym, cywilnym życiu. Nie była to jego „skóra”. Małżeństwo moich rodziców się rozpadło i ojciec wrócił do swojej ukochanej Warszawy i po 1956 roku wstąpił do Milicji. Służył w niej aż do przejścia na emeryturę.

Tuż po wojnie wróciła do Polski z Anglii ciocia Jania z córką (bratowa mojej babci). Co to było mieć w tych czasach krewnych zagranicą, wiadomo. Ciocia wróciła w 1948 roku, w czasach terroru stalinowskiego, który już się nasilał.

Ojciec pomagał jak mógł (praca, mieszkanie) i miał z tego powodu niesamowite kłopoty. Spowiadał się z tej rodziny żony często. Raz o mało nie przypłacił losu swojego, kiedy w towarzystwie niby „pewnych i zaufanych przyjaciół” powiedział

– Lwów powinien być polskim miastem. Jego własny zastępca poleciał z tym, do UB. Szczęśliwym trafem, jego szef jeździł z ojcem na polowania i bardzo go lubił i szanował (tam też trafiali się normalni ludzie). Sprawę zatuszowano.

I tak sobie powspominałam. Wysokiego blondyna, o cholerycznym usposobieniu, które odziedziczyłam, o dłuugich nogach i małych stopach. Nosił 39 numer buta. Zawsze chętnego do pomocy, ale też upartego. Człowieka, któremu podziękowała nowa Ojczyzna. Za przelaną krew (był kilka razy postrzelony), który nosił w klapie tylko jedną baretkę z licznych orderów... Krzyż Walecznych.

Lucia, pokaż język.

Najpierw załatwię dziadków.

Jak chodzi o dziadków ze strony taty niewiele wiem poza tym, że dziadek mówił świetnie po rosyjsku, bo Warszawa była pod zaborem rosyjskim (o ile nic się w historii nie zmieniło). Służył w carskiej armii, bo miał stosowny wzrost i niebieskie oczy.

Ale już o dziadkach ze strony mamy mogę napisać elaborat. Bo tak, to też był zabór, tylko austriacki i wobec tego drugi dziadek mówił świetnie po niemiecku i służył w wojsku austriackim. Dopiero później nastały Legiony. Babcia również mówiła doskonale po niemiecku, a na dodatek uczyła się w szkole francuskiego, jak na panienkę przystało i zawsze wspominała, że francuskiego nie lubiła. Z językiem niemieckim, już problemów nie miała i do śmierci mówiła po niemiecku doskonale, co w czasach II wojny miało jej w wielu sytuacjach pomóc. Czytała też do śmierci romanse po niemiecku, często pisane gotykiem, które ja sama pożyczałam jej w bibliotece prywatnej przy ul. Świętego Jana w Krakowie.

Mama uczyła się od dziecka języka niemieckiego i tak jak babcia, miała na pensji język francuski, którym w 1939 roku mówiła lepiej niż po niemiecku.

Dlaczego to właśnie podkreślam? Kiedy weszli Niemcy dziadek rozmawiał z nimi po niemiecku, a mama po francusku. Dziadek zresztą zmarł w kwietniu 1940 roku i moja młodziutka mama wzięła na siebie ciężar utrzymania domu. Po dwóch latach mówiła tak doskonale po niemiecku, że została tłumaczką tego języka w swojej pracy. Zresztą w konspiracji (a była bardzo zaangażowana) bardzo jej to pomogło. Również, aż do śmierci słuchała radia i telewizji (naturalnie nie tylko) w języku niemieckim, żeby nie zapomnieć. Bo język obcy się zapomina.

Oprócz tych języków, mówiło się u mnie w domu piękną polszczyzną i wstyd byłoby kaleczyć polski język. Nic dziwnego, że od najmłodszych lat obie panie chciały nauczyć mnie niemieckiego. Babcia szczególnie wykazywała talent pedagogiczny i mam rzetelne podstawy tego języka. Bez mrugnięcia okiem odmienię czasowniki posiłkowe „mieć – haben” i „być – sein”. Później było różnie.

Usiłowano mnie nauczyć obowiązkowo języka rosyjskiego. Migałam się, jak większość, choć coś mi tam zostało, szczególnie miłość do poezji w oryginale. Mama miała jeszcze jeden pomysł na moje życie. Uważała, że średnia szkoła, czyli liceum powinno obejmować języki klasyczne (tak jak ona uczyła się greki i łaciny). Szczęśliwie greki już nie było, ale na łacinę się załapałam i cztery lata jej się uczyłam, z różnym entuzjazmem. Po latach twierdzę, że mama miała rację.

Czyli język niemiecki, rosyjski i łacina. Oprócz tych języków posłano mnie na angielski, ale tu stanęłam okoniem mimo postępów. Ten język dla mnie brzmi strasznie i za nic nie chciałam się go uczyć. Inna sprawa, że babcia też nie była angielskim zachwycona i mówiła, że to brzmi „jakby się w gębie kluski miało”. Po maturze solidnie zaczęłam się uczyć właśnie niemieckiego i francuskiego. Niemiecki opanowałam w stopniu podstawowym, a francuski wtedy może też, ale nabożeństwa do niego nie miałam.

Skąd ta miłość w mojej rodzinie do języka niemieckiego, poza austrowęgierskimi ciągotkami? W tamtym pokoleniu panowało przekonanie, że niemiecki jest znany w całym świecie i nic dziwnego, że postawiono na naukę tego języka w moim nieszczęsnym przypadku. Włoskiego musiałam nauczyć się sama.

A znam jeszcze jeden język. Gwarę śląską, co wcale nie było proste po przyjeździe na Śląsk. Niby byłam w Polsce, a język był inny. Upłynęło trochę czasu zanim zaczęłam rozumieć co starzy Ślązacy do mnie mówią.

No to pokazałam mój język ... eeee.

Imieniny mojej Mamy

22 maja to święto Heleny, świętej zresztą. W moim Tryptyku Rodzinnym, opowiadałam, dlaczego moja mama nie cierpiała swojego imienia. Ale imieniny obchodziła nie w marcu, jak większość Helen, ale właśnie w maju. Kochała bez oraz konwalie i dlatego w domu zawsze na stole podczas świątecznego obiadu stały w wazoniku konwalie.

Dzień imienin