Życie w niebycie - Jolanta Wachowicz-Makowska - ebook

Życie w niebycie ebook

Jolanta Wachowicz Makowska

4,5

Opis

Grzegorz Majewski, wychowanek Domu Dziecka, stworzył sobie wirtualną przeszłość, aby mieć możliwość życia w szczęśliwszej od dzieciństwa dorosłości. I udało mu się. Zdobył wykształcenie, pozycję zawodową, materialny dobrobyt. Ma kochajacą żonę i dwójkę udanych dzieci. Osiagnął sukces życiowy, o jakim marzył. Tyle, że w realnym życiu nie wszystko jest przewidywalne i nie nad wszystkim da się zapanować. Grzegorz staje wobec takich właśnie nieprzewidzianych sytuacji, które mogą wszystko zniweczyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jolanta Wachowicz-Makowska

Życie w niebycie

Część 2

Projektant okładkiKrzysztof Krajewski

© Jolanta Wachowicz-Makowska, 2017

© Krzysztof Krajewski, projekt okładki, 2017

Grzegorz Majewski, wychowanek Domu Dziecka, stworzył sobie wirtualną przeszłość, aby mieć możliwość życia w szczęśliwszej od dzieciństwa dorosłości. I udało mu się. Zdobył wykształcenie, pozycję zawodową, materialny dobrobyt. Ma kochajacą żonę i dwójkę udanych dzieci. Osiagnął sukces życiowy, o jakim marzył. Tyle, że w realnym życiu nie wszystko jest przewidywalne i nie nad wszystkim da się zapanować. Grzegorz staje wobec takich właśnie nieprzewidzianych sytuacji, które mogą wszystko zniweczyć.

ISBN 978-83-8126-172-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

Wprowadzenie nowoczesnych metod badania w radiologii było dla lekarzy poprzedniego pokolenia tym, czym dla aktorów filmu niemego jego udźwiękowienie. Nie wszyscy, nawet najwybitniejsi, ale starsi wiekiem radiolodzy potrafili sobie poradzić z ultrasonografem, tomografem, czy rezonansem magnetycznym.

Profesor Gustaw Szczepański był uczniem lekarskich legend: Witolda Zawadowskiego, Stanisławy Spettowej i Ryszarda Chrzanowskiego. Potem pod okiem i ręką tych sław praktykował. Jeszcze potem z nimi współpracował. Aparat rentgenowski i klisza rentgenowska nie miały więc dla niego żadnych tajemnic. Ale nowoczesny sprzęt i owszem, miał niejedną. Dlatego profesor Gustaw Szczepański otoczył się wieńcem młodych adiunktów i asystentów, którzy mieli wprawdzie dużo mniejszą od niego wiedzę i o wiele mniejsze doświadczenie, ale za to nie mieli oporów przed korzystaniem z nowych i coraz nowszych wynalazków. Tyle, że profesor Szczepański w żadnym z tych swoich uczniów i współpracowników nie dostrzegał prawdziwego talentu. Byli niezłymi fachowcami. Ale bez tej szczególnej iskry Bożej, która w medycynie znaczy tyle, co słuch absolutny w muzyce.

Dopatrzył się owejiskry dopiero w jednym ze studentów, Grzegorzu Majewskim. Podczas egzaminu młody człowiek wykazał się wiedzą nie tylko rzetelną, ale i znacznie większą od wymaganej programem nauczania. Profesor, słuchając odpowiedzi Grzegorza Majewskiego, przeglądał jego indeks. Wszystkie zaliczenia w terminie. Wszystkie egzaminy w terminie. I z najwyższymi notami. Najprawdziwszy prymusek. Profesor Szczepański nie specjalnie cenił prymusków. Ich teoretyczna wiedza dość rzadko przekładała się bowiem na umiejętności praktyczne. Tym razem jednak profesor postanowił to przełożenie sprawdzić. Wyjął połozył na biurku zapis rezonansu magnetycznego, który wywołał w jego zespole rozbieżność interpretacji. Profesor nie miał ani wielkiej, ani nawet nikłej nadziei, aby student — choćby i prymusek — potrafił właściwie ocenić zdjęcie, które dla jego kolegów nie było do końca jednoznaczne. Ale był zwyczajnie ciekaw jak prymusekwybrnie z zadania.

Grzegorz Majewski przyglądał się kliszy, nie tracąc nic z dotychczasowej pewności siebie.

— U pacjenta podejrzewano pewnie dyskopatię na poziomie L-4-L-5 i L5-S1? — spytał.

Profesor skinął głową. Tak było.

— No i jest tam rzeczywiście ześlizg — powiedział Grzegorz Majewski. — Ale niewielki. Poza tym zmiany zwyrodnieniowe pod postacią wyostrzeń krawędzi trzonów i w stawach międzykręgowych L4-L5-S1, cechy odwapnienia struktur kostnych, skrzywienie kręgosłupa i zachowana fizjologiczna lordoza. Ale powodem dolegliwości, jakie pacjent zgłaszał i wykonania rezonansu było najprawdopodobniej złamanie kompresyjne blaszki granicznej trzonu D-12. Obecnie samoistnie wygojone.

Profesor Gustaw Szczepański osłupiał.

— Złamanie? Blaszki trzonu?

Grzegorz Majewski wstał, przeszedł na tę stronę biurka, po której siedział profesor. Położył przed nim kliszę. Wskazał palcem miejsce domniemanego złamania.

— Nie jestem tego całkowicie pewien — powiedział. — Co innego oglądanie kliszy, co innego samodzielne wykonywanie rezonansu. Wtedy można dokładniej przyjrzeć się miejscu podejrzanemu o złamanie.

— Ile razy wykonywał pan rezonans? — zdumiał się profesor Szczepański.

— Samodzielnie? Nigdy. Ale przyglądałem się wiele razy. Profesor Giller wyprosił mi takie przyglądanie w Szpitalu Bródnowskim. Bo na naszych ćwiczeniach niewiele można się napatrzeć.

Profesor przypatrywał się kliszy. Wygojone złamanie kompresyjne blaszki granicznej trzonu D-12? Dlaczego, u Boga Ojca, nikt tego nie zauważył? Pacjenta wysłano na zajęcia rehabilitacyjne, które mogły zniweczyć to ledwo-ledwo wygojone złamanie.

— Interesuje się pan radiologią? — spytał, rozmyślając jak można by zniechęcić pacjenta do zaniechania zaleconej mu gimnastyki i wsadzić go w gorset ortopedyczny. Bez ujawniania pomyłki w diagnozie.

— Bardzo — powiedział Grzegorz Majewski.

To dostrzeżone przez niego, a nie dostrzeżone przez współpracowników profesora kompresyjne złamanie blaszki granicznej trzonu D-12 stało się czynnikiem, który zadecydował o zawodowych losach Grzegorza. I nie tylko zawodowych. O całym jego losie.

W trzy miesiące później znalazł się na wydziale medycznym Uniwersytetu w Kolonii, gdzie miał kontynuować i ukończyć studia. Profesor Szczepański załatwił mu roczny pobyt stypendialny.

— Wyszli z tego Uniwersytetu święty Tomasz z Akwinu, trzej prezydenci i trzej nobliści: z dziedziny chemii, fizyki i literatury — powiedział Gustaw Szczepański. — Wierzę mocno, że za ileś tam lat Kolonia będzie mogła się poszczycić także Noblem z medycyny.

— Nie wykluczam — odrzekł Grzegorz.

Roześmieli się. Choć tak naprawdę żaden z nich tego tak całkiem i ostatecznie nie wykluczał.

Uniwersytet w Kolonii także dostrzegł i docenił Grzegorzową iskrę Bożą. Polegającą na wrodzonym, a rzadkim darze trójwymiarowego widzenia. Darze nieocenionym w pracy na najnowocześniejszym sprzęcie radiologicznym.

Grzegorzowi zezwolono na indywidualny, czyli mocno przyspieszony tok studiów. A po stypendialnym roku otrzymał propozycję pozostania w Kolonii. Zrobienia dyplomu i pracy w jednej z uniwersyteckich klinik. Lub w innym z miejscowych lub niekoniecznie miejscowych renomowanych szpitali.

Po zakończeniu studiów, a przed rozpoczęciem stażu w Ewangelisches Krankhaus Kalk w Kolonii, Grzegorz miał dziesięć dni laby. Zabrał Aylę do miasteczka Arles w Prowansji, gdzie kiedyś van Gogh odkrył to szczególne światło słoneczne, które potem rozświetlało jego pejzaże. Spędzili bardzo miło czas, włócząc się po rozsłonecznionym mieście i jego okolicach. Potem wrócili — ona do szpitala w Klagenfurcie, on do Ewangelisches Krankhaus Kalk w Kolonii.

W dwa miesiące później Grzegorz otrzymał telefon ze Steindorfu. Telefonowała Joanna Gillerowa. Mocno zdenerwowana. Nie robiła żadnych grzecznościowych wstępów.

— Jeśli nie przyjedziesz i nie porozmawiasz z Aylą — powiedziała — może zdarzyć się coś bardzo złego. Ayla nic mi wprawdzie nie powiedziała, ale jestem zbyt doświadczoną kobietą, aby się nie połapać, co się z nią dzieje. I dlaczego mi nic nie powiedziała. I dlaczego nic nie powiedziała mojemu mężowi.

Joanna Gillerowa nie musiała już niczego więcej wyjaśniać. Grzegorz pojął, co się dzieje z Aylą. I co może się stać.

— Zaraz do niej zatelefonuję. I przyjadę.

Jego niemiecki szef okazał nieukontentowanie z powodu tak nagłego i niesygnalizowanego wcześniej wyjazdu swojego stażysty. Lubił ordnung, nie lubił braku ordnungu. Więc Grzegorz nie szukał wykrętów.

— Dowiedziałem się, że moja dziewczyna jest w ciąży i chce dokonać aborcji.

Szef zdziwił się.

— Sama sobie z tym nie poradzi?

— Ona sobie poradzi. Ale ja nie chcę, żeby sobie poradziła.

Niemiecki stary lekarz przyglądał się młodemu polskiemu lekarzowi. Wciąż bez zrozumienia.

— Ile pan ma lat?

— Dwadzieścia pięć.

— Ma pan mieszkanie? Satysfakcjonujące zarobki? Satysfakcjonującą pozycję zawodową?

— No, jeszcze nie.

Grzegorz wiedział, że powiedzenie: „Mimo to jakoś damy sobie radę” będzie nie na miejscu. Na miejscu była aborcja, ponieważ Grzegorz był młody, a jego pozycja społeczna i zawodowa nieustabilizowane. Więc nic nie powiedział.

Szef skrzywił się, ale dał mu dwa dni wolnego. Okazując najwyższą z możliwych dezaprobatę. I dla wyjazdu. I dla sprzeciwu wobec aborcji.

Po tej rozmowie Grzegorz zatelefonował do Ayli.

— Dlaczego mi nie powiedziałaś?

Była zaskoczona.

— Czego?

— Wiesz doskonale.

Po tonie jego głosu domyśliła się, o co Grzegorz pyta. I o czym mu nie powiedziała. Więc milczała.

Przyjechał do Klagenfurtu następnego dnia. I po raz pierwszy odkąd się poznali nakrzyczał na nią. W nieudawanej złości. Ayla siedziała cichutko. Popłakiwała. Kiedy przestał krzyczeć powiedziała, też cichutko.

— Nie chciałam ci komplikować życia.

Rozzłościł się jeszcze bardziej.

— I co? Mogłabyś to przede mną zataić? I żyć z tym zatajeniem do końca naszego życia?

Ponieważ nic nie powiedziała pomyślał, że mogłaby.

— To twoja pierwsza ciąża? — spytał. — Czy już wcześniej nie chciałaś sobie, komuś lub mnie komplikować życia?

Na to pytanie też nie odpowiedziała.

— To jest moje dziecko — wściekał się Grzegorz. — I chcę, abyś je urodziła. Jeśli nie będziesz go chciała, wychowam je bez ciebie.

W jakimś bezwiednym obronnym odruchu dotknęła brzucha. Grzegorz trochę złagodniał.

— Wiem, że nie będzie nam łatwo. Zastanowię się, jak to wszystko poukładać. Ale urodzisz to dziecko. Z nie moimi dziećmi możesz robić, co zechcesz.

Rozpłakała się. Tym razem na całego. Ale tym razem z radości. Że Grzegorz chce mieć z nią dziecko. I że ona też może chcieć mieć dziecko. Jego dziecko.

Krystyna Majewska, dowiedziawszy się o ciąży Ayli też się rozpłakała. I też z radości.

— Ależ mamo! — tonował Grzegorz. — Ayla ma podpisany kontrakt ze szpitalem i nie może go zerwać. Przez najbliższe cztery lata. To poważny problem. Rozmyślam, co by tu…

Niby-mama podjęła decyzję tak prędko i łatwo, jakby chodziło o kupienie masła w najbliższym sklepie.

— Mogę pojechać do Klagenfurtu i zająć się dzieckiem. Ayla będzie mogła nadal pracować.

Niby-babcia zmarła dwa miesiące wcześniej. Więc Krystyna Majewska rzeczywiście mogła to zrobić. I rzeczywiście chciała to zrobić. I zrobiła.

Kiedy Ayla urodziła córeczkę, Grzegorz wynajął w Klagenfurcie większe i wygodniejsze mieszkanie. Dla Ayli, dla Krystyny Majewskiej i dziecka. On miał pozostać w Kolonii. I być ojcem weekendowym.

Ale stało się inaczej.

Do Kolonii przyjechał z odczytem jeden z najwybitniejszych absolwentów tamtejszego uniwersytetu, Amos Grunebaum. Międzynarodowa medyczna sława. Dyrektor Clinical Maternal-fetal Medicinew Nowym Yorku. Po odczycie słuchacze zadawali pytania. Amos Grunebaum zaciekawił się swoim młodszym, uczelnianym kolegą, zadającym zaskakująco mądre pytania. Po rozmowie z Grzegorzem Majewskim zaprosił go do Nowego Yorku.

Ci, którzy znali Grzegorza, zawsze i zgodnie się dziwili, dlaczego nie został za granicą. Choć otwierały się przed nim drzwi do wielkiej kariery. I wielkich pieniędzy. Nie było racjonalnego wyjaśnienia dla decyzji o powrocie do Polski.

Wielu rówieśnych Grzegorza bez żadnego wahania opuszczało własny kraj i zamieszkiwało w innym, jeśli w tym innym oferowano im korzystniejsze warunki pracy i życia. Jeśli się nad czymś przy wyjeździe ze swojego kraju zastanawiali to nie, czy go zmienić, ale na jaki go zamienić. Tyle, że ci rówieśni mieli za sobą całkiem inną niż on biografię. Normalną. Gdyby on miał normalną, podjąłby taką, jak oni decyzję. O zerwaniu dotychczasowych więzi. Nawiązaniu całkiem nowych. Zaczynaniu życia na nowo i od nowa.

Ale on niewiele — o ile cokolwiek — miał do zrywania. I nie chciał zaczynać od nowa. Przechodzić z jednego w niebytu w drugi. Chciał powrócić tam, gdzie miał lub zaczynał mieć poczucie słabiutkiej, ale jednak więzi. Z kimś. I z czymś. Z nieprawdziwymi, ale chyba teraz i nareszcie prawdziwie kochającymi go rodzicami. Z nieprawdziwym, ale uwielbiającym go bratem. A także nieprawdziwą, ale oddaną mu „ciocią” Klarą. A nawet kupionym w komisie pluszowym fotelem nieprawdziwego dziadka. I ofiarowaną mu przez niby-babcię szablą niby-pradziadka. Z którą ów niby-pradziadek szarżował w dwudziestym roku na bolszewików. Biorąc kiedyś tę szablę z rak niby-babci, Grzegorz czuł się tak, jakby otrzymywał kawałek jej prawdziwego życia. I jakby dzięki temu on sam stawał się też choćby tylko odrobinę, ale jednak prawdziwy.

No i było mieszkanie na Różanej. Z tym zielonym fotelem, z tą szablą zawieszoną na ścianie, z filiżanką z angielskiej porcelany, w której w niedziele pijał angielską herbatę. Z albumem, w którym znajdowały się jego dziecinne fotografie. Świadczące, że kiedyś miał jednak swój byt.

Nieracjonalne wydawało mu się pozostanie w kraju, w którym nie tylko nie ma grobu jego nieprawdziwego, ale zawłaszczonego przez niego przodka, Karola Majewskiego, ale też nikt nie ma pojęcia kim był i jaką rolę odegrał w nikomu nieznanym Postaniu Styczniowym. I w którym szabla, z którą jego niby-pradziadek szarżował na bolszewików w dwudziestym roku także nic-a- nic dla nikogo znaczyła.

Przez rok poprzedzający jego wyjazd do Stanów widywał Ayle i swoją córeczkę dość rzadko. Przez rok pobytu w Stanach nie widywał ich wcale.

Przez te dwa lata zastanawiał się, jak ułożyć dalsze życie swojej rodziny. W Polsce.

Miał wystarczające środki, aby wynająć mieszkanie. Miał nawet wystarczające środki, aby je kupić. Ale mógł też pozostać w mieszkaniu na Różanej.

Jego ciężko i coraz bardziej chory niby-brat wiąż jeszcze żył. Ale nie żyła już żona Bogdana Majewskiego. Nigdy nie udało się, a właściwie nigdy nie próbowano wyjaśnić przyczyny jej zgonu. Uznano, że zażyła przez pomyłkę zbyt dużą dawkę leków nasennych.

Ponieważ Bogdan i Krystyna Majewscy od kilku lat bardzo się do siebie zbliżyli, zaproponowali Grzegorzowi, aby po powrocie ze Stanów zamieszkał z Aylą i córką na Różanej. Krystyna mogłaby się przenieść się do mieszkania swego ex-męża i pomagać mu w opiece nad Błażejem.

Ale Grzegorz i Ayla zaprotestowali. Ten ich protest też nie był racjonalny. Grzegorz i Ayla nie chcieli mieszkać, jak inni młodzi ludzie, ze swoją małą rodziną. Chcieli mieć dużą rodzinę. Wielopokoleniową. Bo dotąd nie mieli żadnej.

Zaczęto więc się zastanawiać, czy nie sprzedać obu mieszkań. Tego na Mokotowie, i tego na Żoliborzu. I kupić domku z ogrodem. Gdzieś na obrzeżach Warszawy.

Zanim jednak podjęto decyzję, zmarł Błażej Majewski. Chorował długo i umierał wielokrotnie. Ale ten ostatni raz umarł niespodziewanie i nagle. Po prostu zasnął pewnego wieczora, aby się już nigdy nie obudzić.

Zadecydowano więc, że na razie niczego nie będzie się sprzedawać, ani niczego nie będzie się kupować. Jeśli mieszkaniowa wspólnota dwóch pokoleń się nie sprawdzi, Krystyna Majewska zamieszka ze swoim ex-mężem na Żoliborzu, a Ayla i Grzegorz zostaną na Różanej.

Ale wspólnota się jak najbardziej sprawdzała.

I Grzegorz, i Ayla lubili wracać do domu, w którym czekała na nich nie tylko córka, ale także obiad ugotowany przez niby-mamę. W którym nad sprawnością wszystkich domowych urządzeń czuwał niby-tata. Bo przedtem o takim właśnie domu marzyli.

Kiedy przyszedł na świat ich syn, Błażej, zaczęto ponownie się zastanawiać nad kupnem domu. Ale nie pilnie. Po prostu brano taką możliwość pod uwagę.

Rozdział 1

Grzegorz zaparkował swoją popielatą Toyotę Corrollę przed klasztorną furtą sióstr Dominikanek. Wysiadł z samochodu i z tylnego fotela wyjął swój skórzany lekarski neseser. Mimo woli, a nawet wbrew swej woli spojrzał na „okno życia”, do którego trzydzieści lat temu ktoś włożył kilkudniowego, bezimiennego podrzutka. I pomyślał o tym kimś bez żalu i bez pretensji. Pragnąc jedynie, aby ów ktoś mógł zobaczyć teraz tego podrzutka, Grzegorza Majewskiego, doktora nauk medycznych. Z imponującym dorobkiem naukowym, publikacjami w Medizinsche Wochenschrift, Berliner Klinische Wochenschrift i Nuclear Medicine Reviev. Adiunkta Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Współwłaściciela prywatnej i ekskluzywnej mini-kliniki ginekologiczno-położniczej. Męża ładnej i miłej żony. Ojca bardzo udanej dwójki dzieci.

Zadzwonił do furty. Otworzyła mu młodziutka, nieznana mu siostra. Raczej skonstatowała niż spytała: „Pan doktor Majewski”, ponieważ spodziewała się jego wizyty. Tak, jak wszystkie młode siostry była przekonana, że Grzegorz jest prawdziwym siostrzeńcem siostry Klary. Te starsze i już nieliczne zakonnice, które pamiętały go jako znalezisko w swoim „oknie życia”, przez wszystkie minione lata zachowały solidarne i lojalne milczenie o jego pochodzeniu. A być może w ciągu trzydziestu lat one także uwierzyły, że jest spokrewniony z ich współsiostrą, a nawet i z nimi wszystkimi. W każdym razie uważały, że jest swój. Ich własny.

Siostra furtianka przyglądała mu się z szacunkiem i podziwem, jakiego na ogół nie doświadczali młodzi lekarze. Ale młody lekarz Grzegorz Majewski doświadczał. I to dość często, a nawet coraz częściej. Wziął sobie bowiem do serca radę swego mistrza, profesora Marka Gillera, który uważał, że pacjent najpierw ocenia powóz i tużurek lekarza, a dopiero potem jego cnoty. Przekonał się, że tak istotnie było. Jego „tużurek”, czyli dobrze skrojone ciemno popielate spodnie i granatowa marynarka, skórzany neseser, no i jego „powóz” — lśniąca Toyota, dodawały mu powagi i budziły zaufanie do jego medycznych kompetencji. O wiele większe niż u rówieśnika w dżinsach, adidasach i dresowej bluzie.

— Zaraz poproszę Matkę Przełożoną — powiedziała młoda zakonnica i podniosła słuchawkę telefonu.

Matka Przełożona, a dla Grzegorza „ciocia Deodata”, zjawiła się niemal natychmiast. Była bardzo zafrasowana.

— Przepraszam cię Grzesiu za ten cały ambaras. Ale jeszcze nigdy nie zdarzyło się coś podobnego. Z siostrą Klarą. Nie mam pojęcia, co jej jest i co z nią robić. Pomyślałyśmy, że może ty pomożesz. Albo przynajmniej doradzisz.

Zaniepokoił się.

— Ciocia Klara jest chora?

— No, nie wiem. Od tygodnia leży w łóżku. Z nikim nie rozmawia. Wezwaną lekarkę odprawiła z kwitkiem. Lekarka podejrzewa depresję. Ale skąd depresja u siostry Klary?

Grzegorz też się zdumiał. Jego klasztorna „ciocia” była jedną z najbardziej pogodnych osób, jakie znał. Ciekawa świata i życzliwa światu, skłonna do uśmiechu i śmiechu, a nieskłonna do smuteczków i smutków. Grzegorz, tak jak Matka Przełożona był przeświadczony, że „ciocia” Klara jest całkowicie i na zawsze uodporniona na depresję.

— Chodźmy do niej — powiedziała Matka Deodata. — Może tobie uda się coś z niej wyciągnąć. Albo przynajmniej będziesz wiedział, co trzeba z niej wyciągnąć.

Grzegorz bywał w klasztorze Dominikanek niepoliczalną liczbę razy. Ale do klauzury wchodził po raz pierwszy. Bo do tej klasztornej, zawsze zamkniętej i niedostępnej dla mężczyzn części klasztoru wstęp miał jedyny ich reprezentant — ksiądz. W razie słabowania którejś z sióstr wzywano na pomoc nie lekarza, ale lekarkę. Sytuacja musiała być bardzo szczególna skoro Matka Deodata zrobiła dla Grzegorza taki wyjątkowy wyjątek.

Klauzura wydała się Grzegorzowi jeszcze bardziej czysta niż cała reszta klasztoru. I panowała w niej jeszcze większa cisza. Dotąd był przekonany, że większej czystości i tak doskonałej ciszy, jakie panowały w klasztorze jego zakonnych „„cioć” być już nie może. Teraz okazało się, że jest to jednak możliwe.

Matka Deodata, nie pukając, otworzyła jedne z długiego szeregu dębowych drzwi i weszła do środka. Drzwi nie zamknęła. Grzegorz został na korytarzu, ale słyszał rozmowę.

— Grześ był tak zaniepokojony stanem siostry — kłamała gładko Matka Przełożona — że postanowił na własne oczy zobaczyć, co się dzieje.

— Akurat! — odpowiedziała siostra Klara, najwyraźniej nie wierząc w gładkie kłamstwo Matki Deodaty. — Sama go Matka sprowadziła. Nie wiadomo po co. Chyba tylko po to, żeby zmitrężył swój cenny czas.

Matka Przełożona otworzyła szerzej drzwi i Grzegorz mógł zobaczyć „ciocię” Klarę. Leżała w swoim metalowym łóżku, na głowie nie miała kornetu tylko bielutką chusteczkę. Nie wyglądała bardzo źle, nie była wymizerowana, ale najwyraźniej czymś bardzo znękana i bardzo przestraszona. Wątpił, aby wyznała mu powody swego znękania i przestraszenia. Ale wszedł do środka i usiadł na jedynym krzesełku, jakie stało w klasztornej celi. Matka Przełożona wahała się przez moment, ale zdecydowała wyjść. Co było zapewne jakimś piramidalnym pogwałceniem zakonnego regulaminu i obowiązujących w nim zasad.

— Wezwała cię? — spytała „ciocia” Klara.

Skłamał równie gładko jak Matka Deodata.

— Nie. Telefonowałem kilka razy i za każdym razem odpowiadano, że ciocia jest niedysponowana. No to się zmartwiłem tym przydługim niedysponowaniem.

Nie wiedział, czy uwierzyła, ale na pewno się wzruszyła.

— Niepotrzebnie. Nic się nie dzieje.

— Akurat. Gdyby nic się nie działo, nie leżałaby ciocia w łóżku. I nie miała takiej miny.

— Jakiej miny?

— Spłoszonej. Sądząc z tej miny coś cioci mocno dolega. Nie wiem tylko — na ciele? Czy na duszy?.

Nic nie powiedziała.

— No, ciotka — nalegał. — Ciało, czy dusza? Jak ciało, to może coś uradzimy. Jak dusza, no to raczej nie uradzimy.

Leciutko się uśmiechnęła, kiedy powiedział „ciotka”. Używał tego określenia tylko w chwilach wielkiej między nimi poufałości i serdeczności.

— Ciało — wyznała.

I zaczerwieniła się. Więc Grzegorz się domyślił, że chodzi albo o sprawy ginekologiczne, albo o grube jelito, albo o pierś. Najprawdopodobniej pierś. Przed miesiącem zmarła na raka piersi jedna z sióstr Dominikanek. I nie była to lekka śmierć.

— Jakiś guzek? — spytał. — Wyczuła ciocia jakiś guzek? A może krwawienie?

Nie patrzyła na niego, ale skinęła głową.

— Guzek.

— W piersi?

Tym razem się rozpłakała. Grzegorz wziął ją za rękę.

— Ciociu — powiedział łagodnie. — Leżenie w łóżku nie spowoduje zaniku guzka. Trzeba zobaczyć, co to za świństwo. Może alarm nie jest wcale potrzebny. W końcu większość guzków w piersi to zmiany łagodne, nie wymagające żadnego leczenia.

Ale siostra Klara najwyraźniej nie wierzyła, że jej guzek należy do tej niegroźnej większości.

— Nie boję się śmierci — chlipnęła. — Boję się chemii i tej całej strasznej terapii.

— Jak każdy — powiedział Grzegorz.

Otarł palcem spływająca po policzku „cioci” Klary łzę.

— A mógłbym dotknąć tego guzka? — spytał. — Choćby przez koszulę. Czy woli ciocia pojechać do naszej kliniczki? Są dziś dwie lekarki.

Siostra Klara zastanawiała się. Dość długo się zastanawiała. Grzegorz nie przyspieszał tego zastanawiania. Czekał cierpliwie.

— Dobrze — powiedziała wreszcie.

Ponieważ nie próbowała podnieść się z łóżka, Grzegorz domyślił się, że jej „dobrze” obejmowało badanie na miejscu. Pokazała na prawą pierś. Grzegorz dotknął. W dolnej, lewej ćwiartce piersi wymacał niewielki, chełbotliwy twór. Odetchnął. Guzek przypominał bąbelek wypełniony cieczą. I był przesuwalny. A więc najprawdopodobniej — torbiel. T y l k o torbiel.

— Ciociu — powiedział. — Nie mogę wymacać tak, jak należy, bo ta płócienna koszula jest gruba, ale wydaje mi się, że to torbiel. Na pewno nie rak.

Wstrzymała oddech. Patrzyła na niego badawczo, starając się odgadnąć, czy jej nie oszukuje. Ale znała go tak dobrze, że poznałaby gdyby cyganił.

— Niech ciocia pozwoli zbadać swoje piersi. To nie jest wstydliwa część ciała. Nawet Matka Boska na świętych obrazach ukazuje wiernym swoją pierś. I Kościół Powszechny na to pozwala.

Znowu się zastanawiała, ale chyba nie nad Matką Boską i kościołem powszechnym.

— No dobrze.

Rozwiązała troczki przy szyi. Dekolt był na tyle duży, że Grzegorz mógł wsunąć rękę i nie oglądając piersi jednak je zbadać. Robił to bardzo starannie i bardzo dokładnie. I raz jeszcze odetchnął. Był niemal pewien, że to torbiel. Że to t y l k o torbiel.

— Jestem w 99 procentach przekonany, że to torbiel — powiedział. — Można ją usunąć. Można ją zostawić. Bywa, że sama znika. Ale ponieważ ciocia nie jest dla mnie zwyczajną pacjentką, chcę mieć nie 99, ale 150 procent pewności. Albo i jeszcze więcej. Więc zabiorę ciocię do kliniczki. I zrobimy usg.

— No, dobrze, ale…

Była bardzo zakłopotana.

— Ale?

— Ale nie mów Matce Przełożonej, że histeryzowałam bez powodu. Bo jeśli to rzeczywiście nic takiego…

— Nie powiem.  Zabieram ciocię na badania. I tyle.

Skinęła głową. Ale bez aprobaty.

— Nie tylko sama nagrzeszyłam, ale jeszcze i ciebie do kłamstwa namawiam.

Roześmiał się.

— Znam większe grzechy i większe kłamstwa. Ten grzech i to kłamstwo zaliczyłbym do tak mikroskopijnych, że pewnie nawet przez samego Pana Boga niezauważalnych.

Siostra Klara próbowała się zgorszyć, ale jakoś jej to zgorszenie się nie udało.

— Grzesiu…

Znowu się zaczerwieniła, a on odrobinę zaniepokoił. Że nie powiedziała mu wszystkiego.

— Ja mam jeszcze coś na sumieniu. I nie wiem czy to grzech, czy nie grzech. I czy ta… No, ta torbiel nie jest karą za to, co kiedyś zrobiłam.

— Na medycynie wprawdzie nie uczą o grzechach, ale chyba bym usłyszał lub przeczytał o torbielach, które powstały na skutek naruszenia jakiegoś przykazania. A nie słyszałem.

Nie skomentowała jego żartu. Była autentycznie poruszona. Nie wiedział — bardziej tym, co kiedyś zrobiła, czy tym, że teraz ma to wyznać. Jemu.

— To, co zrobiłam, dotyczy ciebie.

— Ten grzech?

— Nie wiem czy to był grzech.

Zaintrygowała go.

— Ciotka! — powiedział. — Mów wreszcie o co chodzi.

— Bo nie pierwszy raz dotykasz mojej piersi.

Zdębiał.

— Kiedy cię znalazłam… No, w tym naszym oknie… To potem pozwolono mi się tobą zaopiekować. Przez całą noc. Zapłakałeś, a ja nie umiałam cię utulić. Trzymałam cię na ręku i kołysałam, a ty wciąż i wciąż marudziłeś. Więc…

— Więc?

— Podałam ci pierś do ssania. Wiedziałam, że matki tak właśnie uspokajają swoje malutkie dzieci.

— I?

— I ty też się uspokoiłeś. Nigdy ci tego nie powiedziałam, choć chyba powinnam. Wyglądało na to, że twoja matka przystawiała cię do piersi. Nie wiem — raz, czy kilka razy. Ale umiałeś ssać.

Chyba jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak wzruszony. Pocałował rękę „cioci” Klary. I zarazem — symbolicznie — rękę kobiety, która go nie tylko urodziła, ale i przytuliła. Nieważne — raz, czy kilka razy. Ale przytuliła.

— Ciociu — powiedział. — To najpiękniejsze i najważniejsze ze wszystkiego, co ciocia dla mnie zrobiła. Gdybym wiedział…

— Teraz żałuje, że ci nie powiedziałam. A jeszcze bardziej, że nie powiedziałam twojej mamie. No, Krystynie. Gdyby przystawiała cię do piersi może wszystko potoczyłoby się inaczej.

— Może — powiedział, ale bez wiary, że cokolwiek w jego życiu potoczyłoby się inaczej.

Rozdział 2

Klinika, a właściwie mini-klinika lub — jak mawiali między sobą — „kliniczka”, znajdowała się w najlepszym z najlepszych miejsc Warszawy. Na ulicy Narbutta, czyli w samym jej sercu. Z wygodnym dojazdem z niemal każdej dzielnicy, nawet najbardziej peryferyjnej. Kiedyś mieszkał tu profesor Marek Giller. Potem oddał mieszkanie swojemu najstarszemu synowi, Mateuszowi. Ale kiedy Mateusz się ożenił, przeniósł się do Konstancina. W Konstancinie babcia jego żony miała dom z ogródkiem. Kiedy babcia ukończyła lat dziewięćdziesiąt pomyliła kota z krzaczkiem pomidora. Pierwszego podlała wodą z konewki, drugiemu postawiła miseczkę z mlekiem. Uznano więc, że nie powinna dłużej mieszkać sama. Przeniosła się do warszawskiego mieszkania swej córki, a jej wnuczka Irmina, żona Mateusza Gillera, stała się dziedziczką konstancińskiej nieruchomości. Oraz kota, pomidorowych krzaczków i całej kolekcji liliowców.

Profesor Marek Giller podsunął wówczas synowi myśl, aby nie tylko kontynuował jego dawną praktykę lekarską w gabinecie na Narbutta, ale przekształcił mieszkanie w niedużuchną, ale za to świetnie wyposażoną prywatną przychodnię. Ze specjalnością ginekologii i położnictwa, ale świadczącą pacjentkom również pomoc kardiologiczną, urologiczną, diabetologiczną, neurologiczną, psychologiczną, naonatologiczną i pediatryczną. A w razie zapotrzebowania — każdej innej medycznej dyscypliny.

W rodzinie Gillerów było aż czterech ginekologów. Ale rozmaicie wyspecjalizowanych. Mateusz Giller pracował w Instytucie Onkologii i miał otwarty doktorat z ginekologii onkologicznej. Jego żona, Irmina, poświęciła się leczeniu niepłodności metodą naprotechnologii. Matka Irminy, Agnieszka Domaradzka, ordynator oddziału ginekologii jednego z warszawskich szpitali, zrobiła najpierw doktorat, a następnie habilitację z patologii ciąży. Profesor Marek Giller, krajowy konsultant ginekologiczny i prezes kilku renomowanych Towarzystw Ginekologicznych miał dodawać klinice naukowego splendoru. No i służyć radą i pomocą w najtrudniejszych przypadkach. Grzegorz Majewski po powrocie z Monachium wzbogacił placówkę o znakomicie wyposażony gabinet radiologiczny. No i — last but not least — własny talent, doświadczenia i umiejętność fachowej obsługi najnowocześniejszego sprzętu diagnostycznego. Była jeszcze Ayla, która sprawnie zajmowała się administracją, ale przede wszystkim perfekcyjną obsługą gabinetu zabiegowego. I druga pielęgniarka, też doświadczona i sprawna.

Wszyscy zaangażowani w tworzenie „kliniczki” wzięli potężne kredyty. Z nadzieją, a nawet pewnością, że za kilka lat zdołają je spłacić. Nikt nie zakładał, że mogłoby być inaczej.

Za każdym razem, kiedy Grzegorz Majewski przekraczał próg „kliniczki”, czuł podziw dla samego siebie. Że jest jej współtwórcą i współwłaścicielem. Czuł też podziw dla samej „kliniczki”. Bo była naprawdę nowoczesna i naprawdę ładna. Teraz, wprowadzając do niej „ciocię” Klarę, poczuł dumę i zadowolenie jeszcze większe od tych, jakich doznawał zazwyczaj. Bo te miłe uczucia zostały pomnożone przez dumę i zadowolenie „cioci” Klary. Wprawdzie była już w „kliniczce”, ale nie jako pacjentka lecz zwiedzająca. I okazała wtedy zachwyt przewyższający wszelkie poprzednie zachwyty, jakie budził w niej Grzegorz i wszelkie jego poczynania.

Podczas dzisiejszego pobieżnego badania, przeprowadzonego w klasztornej celi „cioci” Klary, Grzegorz był niemal pewien, że guzek w jej piersi jest tworem najzupełniej łagodnym. Teraz jednak, kiedy włączał monitor swego ultrasonografu Vinno G 60, poczuł nagły odpływ tej pewności. Ale na ekranie ukazał się obraz jego poprzednią pewność przywracający. Gdyby na kozetce nie leżała „ciocia” Klara, tylko zwyczajna pacjentka, od razu uspokoiłby ją, że w jej piersi nie ma żadnej niepokojącej zmiany. Ale na kozetce nie leżała zwyczajna pacjentka. Wezwał więc na konsultację docent Agnieszkę Domaradzką.

Teściowa Mateusza Gillera najpierw zbadała podejrzaną pierś, a potem obejrzała jej zdjęcia na ekranie Vinno G 60.

— Najnormalniejsze i najbardziej prawidłowe utkanie tłuszczowo-gruczołowe — powiedziała. — A na godzinie 7. maluśka torbiel. Dla mnie z cechami samoistnego zanikania. Ale można, oczywiście, zrobić punkcję. Raczej w celu ściągnięcia płynu z torbieli niż poszukiwania czegoś innego, niż płyn. Osobiście bym jednak punkcji nie robiła, tylko zaprosiła siostrę za miesiąc i obejrzała zmianę jeszcze raz. O ile wciąż jeszcze ta zmiana będzie.

Wychodząc z gabinetu zapytała:

— A druga pierś?

— Też najnormalniejsze utkanie tłuszczowo-gruczołowo. I żadnej cysty, nawet maluśkiej — odpowiedział Grzegorz.

— No, to tylko się cieszyć — powiedziała docent Agnieszka Domaradzka.

— No i tylko się cieszę — odparł Grzegorz.

Najmniej ucieszona była „ciocia” Klara.

— Co jest? — zapytał Grzegorz, zdumiony jej nieuradowaną miną.

— Co ja powiem Matce Przełożonej?

Roześmiał się.

— Ciotka! Chyba nie wolałabyś mieć raka tylko dlatego, aby zadowolić Matkę Przełożoną?

— Ale co jej powiem?

— Niech ciocia powie, że to sprawy związane z tarczycą. Na przykład — subkliniczna niedoczynność tarczycy. Na początku ta choroba nie daje żadnych objawów. Lub bardzo skąpe. Ale może przejść w postać umiarkowaną lub nawet ciężką. No i wtedy pojawiają się różne symptomy, także natury neurologicznej. Co zdarzyło się cioci. A to wszystko z powodu dyshormonogenezy, czyli zaburzenia biosyntezy hormonów tarczycy. Za miesiąc sprawdzimy efekty leczenia. Będą świetne, a ciocia jak nowa.

— No, ale to kłamstwo — powiedziała oszołomiona siostra Klara. — Czyli grzech.

Była nadal i zawstydzona, i zmartwiona. Zawstydzona swoim zachowaniem, a zmartwiona grzechem, jaki miała popełnić, aby nie doznać większego zawstydzenia.

— Ciociu — powiedział Grzegorz. Już bez przekpinki. Całkiem poważnie. — Nawet największy grzech, jaki mogłaby ciocia popełnić, zostałby przez Niebo całkiem wymazany przez to niegdysiejsze nakarmienie znajdka. Nic lepszego nie mogło tego znajdka spotkać. Jak to właśnie nakarmienie. Kobiecą, a dla niego pewnie całkiem matczyną piersią.

Pociągnęła nosem. Wzruszona.

— Ale tak naprawdę to ja cię nie nakarmiłam. No, owszem, ale z butelki. A pierś dałam ci tylko do possania. Dla pocieszenia. Żebyś nie płakał. Dopiero potem…

Zaczerwieniła się, ale nie powiedziała co było potem. To Grzegorz powiedział.

— A potem pojawiło się mleko? W kilka dni po tym przystawieniu mnie do piersi?

Poczerwieniała jeszcze bardziej.

— Skąd wiesz?

Wskazał na ekran swojego Vinno G 60.

— Reklamuje się go jako urządzenie dla najbardziej wymagających diagnostów. I nie bez powodu. Wyjawia wszelkie tajemnice. Ujawnił także i tą. U kobiet, które nie rodziły, przewody mleczne wyglądają inaczej niż u kobiet, które były w ciąży, a jeszcze inaczej niż u kobiet, które karmiły dziecko lub dzieci.

— Wtedy byłam taka przerażona — powiedziała siostra Klara. — Nie wiedziałam, gdzie szukać pomocy i czy w ogóle taką pomoc znajdę. Bo za nic i nikomu bym się do tego nie przyznała. Taki dziw… Cud? Przekleństwo?

Grzegorz obruszył się.

— Przekleństwo? Możliwość karmienia dziecka nie jest żadnym dziwem, ani żadnym cudem. Jest czymś naturalnym. I zdarza się nawet u kobiet, które dziecka nie urodziły. Są takie, które tak bardzo pragną macierzyństwa, że pod wpływem tego pragnienia wzrasta u nich poziom prostaglandyny. I bywa, że mają wtedy laktację. Na przykład kobiety, które adoptują niemowlęta. Jeśli systematycznie przystawiają je do piersi, mogą po pewnym czasie wytworzyć pokarm. Nie wszystkie oczywiście. Ale niektóre — tak.

— Ja ciebie przystawiłam tylko raz… Ale…

— Ale?

— Ale wciąż i wciąż to sobie przypominałam. Byłeś taki…

Grzegorz roześmiał się.

— Milutki. Jak mały kotek.

— Skąd wiesz?

— Ayla tak właśnie mówi, kiedy karmi Błażka.

Odwiózł „ciocię” Klarę do klasztoru.

— Mam pomówić z Matką Deodatą? Czy ciocia sobie poradzi?

Pokręciła głową.

— Nie poradzę.

Wszedł więc raz jeszcze i raz jeszcze młodziutka siostra furtianka wezwała Matkę Przełożoną.

— No i? — spytała Matka Deodata.

Grzegorz przybrał poważną minę.

— Na razie nie ma diagnozy. Ale zrobiliśmy podstawowe badania i wydaje się, że to subkliniczna niedoczynność tarczycy. Ale skonsultujemy się oczywiście z naszym endokrynologiem.

— Subkliniczna? — przestraszyła się Matka Deodata. — To bardzo groźne?

— Raczej nie. Ale jeśli się zaniedba…

— I co teraz z siostrą Klarą robić? Ma zażywać jakieś lekarstwa? Może normalnie żyć? Jakaś specjalna dieta?

— No, prawie normalnie. Czyli bez forsowania się.

Był zły na siebie, że zapomniał o recepcie na leki. Jakiekolwiek.

— Co do leków, to zadecyduje nasz endokrynolog. Jeszcze dziś zatelefonuję do niego i zapytam, czy podawać coś, czy poczekać na ostateczną diagnozę.

Matka Deodata uściskała go.

— Niebo nam cię zesłało — powiedziała serdecznie. — Takie dobre było z ciebie dziecko. A teraz taki dobry z ciebie człowiek.

— Ciociu — odpowiedział. — A ja miałem zawsze wrażenie, że to wy jesteście moimi aniołami stróżami. Które przyleciały do mnie z samiusieńkiego nieba.

Wrócił do „kliniczki”, gdzie miał na ten dzień zapisanych dziesięć pacjentek. Zwyczajnych. Ale traktowanych zgodnie z obowiązującą w „kliniczce” zasadą tak, aby sądziły, że są zupełnie wyjątkowe. Starał się z należytą uważnością, starannością i sumiennością przeprowadzić badanie każdej z nich. I chyba każda z nich tą jego uważność, staranność i profesjonalizm zauważała i doceniała. Ale Grzegorz wiedział, że tego dnia była to odrobinę inna staranność i uważność niż zwykle. Nie mógł bowiem poświecić całej uwagi i staranności pacjentkom. Wciąż i wciąż przypominały mu się słowa „cioci” Klary.

Zawsze i najbardziej dolegała mu świadomość, że od samego początku swego życia został tak całkiem odrzucony. Że nawet przez moment nie był c z y i m ś dzieckiem. Choćby i nie upragnionym, choćby i niewyczekiwanym, ale jednak c z y i m ś. Że kobieta, która go urodziła, nawet na króciutki czas nie poczuła się jego matką.

Teraz ta dolegliwość jeśli nie ustąpiła całkiem, to jednak zelżała. Stała się do wytrzymania. Może nie do zaakceptowania, ale do zniesienia.

Wiedział, że kiedy siostry znalazły go w „oknie życia” był noworodkiem zadbanym. Że był dzieckiem zdrowym. Ubranym w czyściutką koszulkę, czyściutki kaftanik i owiniętym w świeżo zmienioną pieluchę. I że był otulony w ciepły kocyk. A teraz dowiedział się, że umiał ssać. A więc przynajmniej raz, a może i kilka razy był przez matkę przystawiony do piersi.

Kobiety, które porzucały swoje dzieci, z reguły ich nie karmiły. I z reguły unikały jakiegokolwiek fizycznego z nimi kontaktu. Tymczasem jego matka go przytuliła. Nakarmiła. Posmarowała jego pupkę oliwką, żeby zabezpieczyć ją przez wyprzeniami. Przewinęła synka. Owinęła kocykiem, aby nie zmarzł. Tak więc wprawdzie tylko na mgnienie, ale jednak miał prawdziwą mamę.

Po raz pierwszy w swoim prawie trzydziestoletnim życiu miał poczucie wydobywania się ze swojego niebytu. Też tylko na mgnienie, ale jednak.