Życie po duńsku. Rok w najszczęśliwszym kraju na świecie - Helen Russell - ebook

Życie po duńsku. Rok w najszczęśliwszym kraju na świecie ebook

Helen Russell

4,0
44,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Szczęście, komfort i poczucie bezpieczeństwa? Hygge!

Duńczycy są najszczęśliwszym narodem na świecie i choć nikt nie odkrył jeszcze tajemnicy ich szczęścia to cały świat próbuje ich naśladować. Brytyjska dziennikarka Helen Russell postanowiła przeprowadzić się na rok do Danii, żeby poznać przepis jej mieszkańców na zadowolenie z życia.

W każdym rozdziale autorka przygląda się innemu elementowi kultury Danii lub jej społeczeństwa. Z poczuciem humoru opowiada o duńskim dizajnie, podejściu do pracy i sposobach spędzania wolnego czasu. Obserwuje też tradycje związane z jedzeniem, religią, wychowywaniem dzieci czy opieką zdrowotną. „Życie po duńsku” pokazuje, co w najmniejszym z państw skandynawskich się sprawdza, czego nie warto naśladować i co zrobić, żeby wprowadzić elementy duńskiego życia do naszej codzienności.

Przeprowadzka do wiejskiej Jutlandii uświadomiła Russell, że Dania ma do zaoferowania o wiele więcej niż długie zimy, wędzone śledzie, klocki Lego i słodkie bułki. Próbując zrozumieć poczucie szczęścia u Duńczyków, dziennikarka sama poczuła się szczęśliwa. Na końcu książki przekazuje 10 porad dotyczących tego, jak żyć do duńsku, przez co dzieli się tym szczęściem z Czytelnikami.

„Nad wyraz przyjemna opowieść o wadach i zaletach przenosin do innego kraju”. Guardian

„Russell nie stroni od ciętego humoru, ale zachowuje przy tym skromność i dystans do samej siebie – takie połączenie sprawia, że lektura jej książki to czysta przyjemność”. Independent

„Urocze połączenie brytyjskiej wrażliwości i duńskiego pragmatyzmu”. Sandi Toksvig

"Dowiaduję się, że Duńczycy piją najwięcej kawy w Europie, a przy tym spożywają rocznie 11 litrów alkoholu na głowę. Może jednak się dostosujemy. Przy okazji trafiam na stronę trenerki integracji kulturalnej Pernille Chaggar. Wiedziona myślą, że kogoś takiego dokładnie teraz potrzebuję na dobry początek rocznego pobytu w Danii – i rozochocona drugą filiżanką mocnej duńskiej kawy – dzwonię do Pernille, proponując jej udział w projekcie „szczęście”. Zgadza się i nie każe wyciągnąć numerka na okoliczność kolejnej rozmowy.

Moja rozmówczyni jest zdziwiona faktem, że przenieśliśmy się z Londynu do odludnej Jutlandii, zwłaszcza w styczniu.

– Osoby z zewnątrz mają tu zimą trudniej – wyjaśnia.

– To czas, który spędzamy z rodziną, za zamkniętymi drzwiami. Od listopada do lutego Duńczycy są całkowicie pochłonięci swoimi sprawami, dlatego niech cię nie zdziwi widok wyludnionych ulic, szczególnie w regionach wiejskich.

– Cudownie. Gdzie się zatem podziali? Co teraz robią?

– Cieszą się hygge – odpowiada, wydając przy tym dźwięk, jakby się krztusiła.

– Przepraszam, co takiego?

– Hygge. To typowo duński termin.

– A co oznacza?

– Trudno to wyjaśnić, ale znają go wszyscy mieszkańcy Danii. To coś jakby „przytulna chwila”.

Nie czuję się mądrzejsza.

– To czasownik? Czy przymiotnik?

– Jedno i drugie – tłumaczy Pernille. – Hygge jest wtedy, kiedy zostajesz w domu i odpoczywasz przy świecach."

 

Helen Russell jest brytyjską dziennikarką i autorką poradników. Pisze dla takich magazynów jak „The Times”, „Marie Claire”, „The Guardian”, „Grazia” czy „The Wall Street Journal”. Jej książka “Życie pod duńsku” ukazała się w 2015 roku i szybko została okrzyknięta bestsellerem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 455

Oceny
4,0 (3 oceny)
0
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Idealna lektura na jesienno-zimowe ciemności. Przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem.
10

Popularność




Prolog

Projekt „Szczęście”, czyli czas na zmiany

Zaczęło się niewinnie. Po kilku wolnych dniach męża i mnie dopadła pourlopowa depresja, objawiająca się problemami z wdrożeniem się w dotychczasowe obowiązki. Wszechobecna szara mżawka sprawiała, że Londyn wydawał się przybrudzony i zmęczony – co udzieliło się również mnie. „To niemożliwe, że wszyscy tak żyją...” – powtarzałam sobie każdego ranka, kiedy jechałam do biura, oraz pół doby później, wracając zasłanymi kośćmi z kurczaka ulicami do domu, gdzie miałam poświęcić kilka dodatkowych godzin na dokończenie rozpoczętych projektów albo z marszu udać się na umówione spotkanie. Byłam dziennikarką w magazynie ilustrowanym, a czułam się jak oszustka. Zapewniałam czytelniczki, że świat stoi przed nimi otworem: że mogą osiągnąć właściwą równowagę między pracą i życiem osobistym, odnieść sukces, nie odejść od zmysłów i uniknąć skrajności – a przy okazji paradować w najmodniejszych ciuchach i promieniować energią. Tymczasem sama spłacałam pożyczkę studencką, a na nogach trzymały mnie tylko pochłaniana w hurtowych ilościach kawa i sauvignon blanc, które popijałam na dobranoc.

W niedzielę wieczorem regularnie nawiedzało mnie znajome uczucie ucisku w klatce piersiowej zwiastującego rychły początek tygodnia, a z każdym mijającym dniem musiałam się coraz bardziej pilnować, żeby nie przedłużyć sobie porannej drzemki. Od ponad dekady mozolnie pięłam się po stopniach kariery zawodowej. Kiedy jednak zdobyłam stanowisko, na którym tak bardzo mi zależało, odkryłam, że nie przyniosło mi to satysfakcji, tylko więcej obowiązków. Moje aspiracje się rozmyły. Nawet kiedy osiągnęłam swój cel, „brakowało” mi czegoś jeszcze. Lista rzeczy, które chciałam, musiałam albo powinnamzrobić, ciągnęła się w nieskończoność. Ale na nic nie miałam energii. Moje życie rozsypywało się na kawałki. Choć nieustannie próbowałam robić kilka rzeczy naraz, ciągle miałam wrażenie, że z niczym nie nadążam.

Miałam 33 lata – tyle samo co Jezus, kiedy umarł, ale on do tego czasu zdążył, przynajmniej tak powiadają, przejść się po wodzie, uleczyć chorego na trąd i wskrzesić zmarłego. A już na pewno skupił wokół siebie grupę wiernych fanów, przeklął drzewo figowe i zmajstrował coś z weselnym winem. A ja? Miałam pracę. Fajne mieszkanie. Męża i grupkę przyjaciół. Oraz nowego psa – kundelka nieznanego pochodzenia, który miał nam pomóc spowolnić miejskie tempo życia i nadać mu lekko sielankowy posmak. Ogólnie rzecz biorąc, wiodło mi się nie najgorzej. Może pomijając bóle głowy, nieregularne ataki bezsenności, nawracające zapalenie migdałków, którego nie mogłam się pozbyć nawet po kilku miesiącach przyjmowania antybiotyków, oraz cotygodniowe przeziębienie. Ale to przecież normalne, prawda? Kiedyś napędzało mnie miejskie życie, a dynamiczny, pełen energii zespół współpracowników dostarczał nieustannych wrażeń. Mój kalendarz spotkań pękał w szwach, miałam grono bliskich przyjaciół, na których mogłam liczyć w potrzebie, i mieszkałam w jednymz najbardziej ekscytujących miejsc na świecie. Ale po 12 latach życia na pełnych obrotach oraz dwóch atakach nożownika, do których doszło w ciągu jednego roku w Północnym Londynie, gdzie mieszkaliśmy, ni z tego, niz owego dopadło mnie uczucie pustki.

Ale to nie wszystko. Przez ostatnie dwa lata dzień w dzień przyjmowałam hormony – i miesiąc po miesiącu musiałam radzić sobie z uczuciem rozczarowania. Staraliśmy się o dziecko, choć na razie bez rezultatów. Mój żołądek zawiązywał się w supeł za każdym razem, kiedy po biurze krążyła kartka z życzeniami dla koleżanki odchodzącej na macierzyński. Po kilku latach marzeń o własnym dzieckui regularnych, cotrzytygodniowych wizyt w szpitalu człowiek przestaje się rozczulać na widok kolejnego bobasa w śpioszkach. W końcu zaczęły się żarty w stylu „pospiesz się”, „nie jesteś już takamłoda” i sugestie, żebym przypadkiem nie „przegapiła swojego czasu”. Od ciągłych uśmieszków rozbolała mnie szczęka, choć tak naprawdę miałam ochotę walnąć dowcipnisia w nos i wykrzyczeć „Odwal się!”. Pogodziłam się z myślą o zabiegach in vitro w godzinach pracy i całej tejdodatkowejpracy, żeby ze wszystkim nadążyć. Musiałam dać z siebie wszystko, nie myśleć za dużo, walczyć o styl życia, którego – jak sądziłam – tak bardzo pragnęłam. Którego, jak mi się wydawało, oboje z mężem potrzebowaliśmy. Moja druga połowa również zmagała się ze stresem i zwykle wracała do domu wściekła na cały świat. Mąż narzekał na beznadziejnych kierowców albo korki w godzinach szczytu, przez które droga do pracy i powrót do domu zajmowały mu łącznie półtorej godziny. W końcu padał na sofę i włączał Top Gear albo jakiś inny program, który pozwalał mu dotrwać do momentu, kiedy kładliśmy się spać.

Mój mąż jest blondynem o poważnych rysach twarzy i z wyglądu przypomina trochę nauczyciela fizyki. W dzieciństwie ubiegał się o rolę w programieMilky Bar. Nie miał telewizora, więc nie do końca wiedział, o co z tym Milky Bar chodzi, ale jego rodzice wypatrzyli w „Guardianie” ogłoszenie o castingui uznali, że to fantastyczny pomysł. Koniec końców producenci wybrali innego pseudoalbinosa, ale mąż do dziś wspomina to zdarzenie z rozrzewnieniem, ponieważ wtedy po raz pierwszy zagrał na przenośnej konsoli Nintendo, którą inny pełny aspiracji małolat przyniósł na przesłuchanie. No i mógł zjeść tyle czekolady, na ile miał ochotę – na co w domu nie mógł liczyć. Jego rodzice jak ognia unikali nowomodnych gadżetów i pokarmów i wychowali syna w duchu uwielbienia dla muzyki klasycznej, wypraw do muzeum i długich, orzeźwiających spacerów. Domyślam się, jak bardzo ich rozczarował, kiedy w wieku ośmiu lat oznajmił, że jego ulubioną lekturą jest katalog marketu Argos; grubaśne tomiszcze, nad którym spędzał długie godziny, zakreślając wymarzone sprzęty elektroniczne i zestawy klocków Lego. Już to powinno im dać do myślenia.

Pojawił się w moim życiu, kiedy znalazłam się na skraju wytrzymałości. A dokładniej mówiąc, w 2008 roku. Poprzedni chłopak rzucił mnie przed ołtarzem (serio), a na ostatnią randkę, na którą się wybrałam, poszłam z facetem, który obiecał własnoręcznie przygotować nam kolację, ale tak bardzo pochłonął go wyświetlany w telewizji mecz, że zapomniał kupić składniki. Zaoferował, że zamówi mi pizzę z Domino’s. Odpowiedziałam, żeby sobie darował. Dlatego kiedy od przyszłego męża usłyszałam, że coś mi ugotuje, nie miałam wielkich oczekiwań. Ale kolacja udała się nadzwyczaj dobrze. Okazało się, że trafiłam na bystrego, zabawnego i pełnego dobroci mężczyznę, który wie, do czego służą kokilki. Zwłaszcza to ostatnie zaimponowało mojej mamie. „Skoro ten młody człowiek ma w domu kokilki, to musiał odebrać porządne wychowanie”, stwierdziła. „I jeszcze wie, co z nimi zrobić!”.

Ślub wzięliśmy trzy lata później. Głównie dlatego, że potrafił mnie rozbawić, wcinał moje eksperymentalne potrawy i nie narzekał, kiedy przeczesywałam mieszkanie w poszukiwaniu słodyczy. Bywał nieprawdopodobnie wkurzający – dzień w dzień gubił klucze, portfel, telefon albo wszystkie te rzeczy naraz, pojęcie punktualności było mu zupełnie obce, a jego skłonność do przesiadywania w toalecie bite pół godziny doprowadzała mnie do szału („co ty tam robisz, łazienkę remontujesz?”). Ale ogólnie rzecz biorąc, wiodło nam się dobrze. Mieliśmy wspólne życie. I kochaliśmy się, no, może z wyjątkiem sytuacji, kiedy musieliśmy pojechać do szpitala, dopadała nas depresja/wypalenie/choroby lub, regularnie pod koniec każdego miesiąca, niepewność co do naszej sytuacji finansowej (bo na początku miesiąca znowu wydaliśmy za dużo).

Wyobrażałam sobie, że za kilka lat opuścimy Londyn, jeszcze trochę popracujemy, odwiedzimy przyjaciół, wyjedziemy na wakacje, a w końcu przejdziemy na emeryturę. Miałam być taką Jessicą Fletcher z serialuNapisała: Morderstwo – dzielącą wolny czas między pisanie i rozwikływanie tajemnic zbrodni doskonałych, popijającą herbatę z filiżanki do wtóru śmiechu publiczności. Super była ta moja wymarzona emerytura. Ale mąż nie wydawał się zachwycony taką wizją naszej przyszłości.

– I to tyle? – zdziwił się. – Przecież wszyscy to robią!

– Chyba nie słuchałeś, kiedy mówiłam o Jessice Fletcher – próbowałam wyjaśnić.

Zaczął tłumaczyć, że Napisała: Morderstwo to czysta fikcja, na co odparłam z drwiną w głosie, że to tak, jakby powiedział, że jednorożce nie istnieją. Ale największą niespodziankę sprawił mi, oznajmiając, że w przyszłości chciałby zamieszkać za granicą.

– Za granicą? – dopytałam, chcąc się upewnić, czy dobrze usłyszałam – Znaczy: nie w kraju? Nie w Wielkiej Brytanii?

– Zgadza się.

– Och.

Nie tęsknię za przygodami, ponieważ posmakowałam ich aż nadto w przeszłości. Teraz jedyną rzeczą, której pragnęłam, była stabilność. Kiedy na horyzoncie zamajaczy perspektywa awanturniczego wyzwania, automatycznie zamykam się w swojej strefie komfortu. Nawet w menu nie lubię innowacji. Za to mój mąż, jak się okazało, oczekiwał czegoś więcej. Do tego stopnia wystraszył mnie tą deklaracją, że zaczęłam się zastanawiać, czy jestem dla niego „odpowiednia”. To wystarczyło, żeby zasiać ziarno niepewności. Wreszcie w którąś deszczową środę wyznał, że zaproponowano mu nową pracę. W innym kraju.

– Co takiego? Kiedy? – spytałam zdziwiona, podejrzewając, że ubiegał się o tę posadę w tajemnicy przede mną.

– Dzisiaj rano – odparł, pokazując mi mejla, faktycznie z dzisiejszą datą, w którym pytano go, czy byłby zainteresowany przeprowadzką do... Danii. Kraju ciastek, bekonu, silnych kobiet w literaturzei ulubionej zabawki męża z dzieciństwa. I to właśnie producent maleńkich plastikowych cegiełek szukał osoby o jego kwalifikacjach.

– Lego? – zapytałam z niedowierzaniem, doczytując mejla. – Mamy się przenieść do Danii, żebyś mógł pracować dla Lego?

To jakieś żarty? Trafiliśmy do drugiej części pokręconego filmu z Tomem Hanksem, w którym spełniają się marzenia dorosłych? I co jeszcze? Myszki z Sylvanian Families koronują mnie na swoją leśną królową? My Little Pony przyślą mi mejlem nominację na szefową wszystkich kucyków? Co tu się dzieje? I czyja to sprawka: dżina czy maszyny z wesołego miasteczka?

Mąż potrząsnął głową przecząco i wyjaśnił, że sam dowiedział się o wszystkim dzisiaj rano – najprawdopodobniej rekruter, z którym od wieków nie miał kontaktu, musiał przesłać jego CV gdzieś wyżej. Nie starał się o tę pracę, ale skoro nadarza się okazja, to chciałby przynajmniej wziąć ją pod rozwagę.

– Proszę? – wpadł w błagalny ton. – Dla mnie? Gdyby chodziło o ciebie, tobym się zgodził. Następnym razem przeprowadzimy się, jak ty będziesz zmieniać pracę – obiecał.

Oferta nie była do końca fair: dobrze wiedział, że z uśmiechem na ustach zamieszkałabym w miasteczku nieopodal autostrady M25, gdzie wprowadziłabym w życie projekt „Jessica Fletcher”. W swoich marzeniach nigdy nie rozważałam wyjazdu do Danii. Ale tak bardzo mu na tym zależało. Przez następny tydzień nie rozmawialiśmy o niczym innym, a im więcej czasu poświęcaliśmy wyjazdowi, tym lepiej rozumiałam, jak wielkie nadzieje z nim wiąże. Gdybym odmówiła rok po ślubie, to jak rzutowałoby to na naszą wspólną przyszłość? Czy jestem gotowa zaryzykować, że do końca życia będziemy żałować złej decyzji? Albo że mąż będzie miał mi za złe mój opór? Kochałam go. Zgodziłam się więc wszystko przemyśleć.

W któryś weekend wybraliśmy się do Danii – a dokładniej mówiąc, do Legolandu – na rekonesans. Uśmialiśmy się z wolno jadących samochodów i zamurowało nas na widok ceny zwykłej kanapki. Plusy były oczywiste: czysto, duńskie słodkie bułki okazały się smaczniejsze, niż sądziliśmy, a piękne widoki zachwycały – choć nie porażały jak norweskie fiordy.

Pobytw Danii sprawił, że zaczęłam rozważać nowe możliwości. Posmakowaliśmy innego stylu życia i przekonaliśmy się, jak bardzo ludzie, których tu poznaliśmy, różnią się od Brytyjczyków. Pomijając fakt, że wszyscy sprawiali wrażenie rodowitych wikingów – byli wyżsi zarówno ode mnie (160 cm), jak i od męża (180 cm) – oni po prostu inaczejwyglądali. Byli wyluzowani. Wolniej chodzili. Zatrzymywali się, żeby popatrzeć sobie na okolicę. Albo żeby wziąć głębszy oddech.

Wróciliśmy do domu, do codziennej harówki. I pomimo szczerych wysiłków nie potrafiłam wybić sobie tej Danii z głowy. Trochę przypominało to dobry kryminał, w którym kolejne tropy wiodą do rozwiązania zagadki. Nie potrafiłam się uwolnić od myśli, że moglibyśmy zmienić coś w naszym życiu, które do tej pory bezwarunkowo akceptowałam. Nagle perspektywa realizacji projektu „Jessica Fletcher” wydała mi się bardzo odległa i nie mogłam z pełnym przekonaniem powiedzieć, że wytrzymam kolejne 30 lat pracy na wysokich obrotach. I uświadomiłam sobie coś jeszcze: że czekanie pół życia na emeryturę (choćby najfajniejszą pod słońcem) to pomysł rodem ze średniowiecza. Przecież nie byłam jakąś chłopką, która miała przykazane uprawiać ziemię, dopóki nie padnie z wyczerpania. Pracowałam w Londyniew XXI wieku. Życie powinno być dobre. Przyjemne. Wręcz łatwe. A skoro już w wieku 33 lat marzy mi się emerytura, to wyraźny znak, że czas coś zmienić.

Nie pamiętałam, kiedy ostatnio czułam się wyluzowana. Ale tak naprawdę, bez potrzeby sięgania po proszki nasenne i alkohol. Może jeśli przeniesiemy się do Danii – myślałam sobie – to częściej będziemy „mniej zestresowani”... Zamieszkamy nad morzem. Będziemy codziennie chodzić z psem na plażę. Już nie będziemy potrzebować metra. Zresztą i tak go tam nie będzie.

Po weekendzie „innego życia” stanęliśmy przed wyborem. Mogliśmy pozostać przy tym, co znaliśmy, albo wykonać jakiś ruch, zanim na dobre zapuścimy korzenie. Jeśli naprawdę mieliśmy poszukać spełnienia, musieliśmy zacząć zmieniać nasze życie. I to już.

Mój mąż, wielki fan Skandynawii, zakochał się w Danii od pierwszego wejrzenia. Ja z kolei, jako osoba z natury ostrożna, potrzebowałam trochę czasu na podjęcie decyzji. Moja dziennikarska natura podpowiadała, że potrzebuję więcej informacji.

O Danii wiedziałam raczej niewiele – kojarzyłam Sarę Lund i jej swetry z Wysp Owczych, Birgitte Nyborg i jej kok oraz Adama Price’a, autora serialu Rząd, dzięki któremu widok polityka koalicji w godzinach największej oglądalności przestał wywoływać u mnie ból brzucha. Ze skandynawskich kryminałów dowiedziałam się dwóch rzeczy: że w krajach nordyckich nieustannie leje i często dochodzi do morderstw. Okazało się jednak, że Dania jest popularnym celem wycieczek – według portalu internetowego Visit Denmark liczba turystów wzrosła z roku na rok o 26 procent. Okazało się też, że ten maleńki skandynawski kraj nadzwyczaj dobrze radzi sobie w handlu, a wśród eksporterów można znaleźć takie firmy jak Carlsberg (prawdopodobnie najlepszy lager świata), Arla (siódmy co do wielkości producent nabiału, w tym masła lurpak), Danish Crown (główny dostawca bekonu na rynek brytyjski) oraz oczywiście Lego – największy producent zabawek na świecie. Nie najgorzej jak na kraj o populacji pięciu i pół miliona obywateli (mniej więcej tylu mieszkańców liczy Południowy Londyn).

– Pięć i pół miliona! – Czytając tę informację, wybuchnęłam rechotliwym śmiechem. Pomijając psa, byłam w domu sama, ale nawet on wyraził niedowierzanie ostentacyjnym prychnięciem. A może po prostu kichał.

– Czy z pięciu i pół miliona ludzi da się stworzyć kraj? – zapytałam mojego pupila. – To chyba raczej duże miasto? Naprawdę potrzebują osobnego języka? – Pies oddalił się chyłkiem, jakby dając mi do zrozumienia, że to pytanie go przerasta. Wróciłam do lektury.

Według irlandzkiego Central Statistics Office Dania wyróżnia się wśród pozostałych krajów Unii Europejskiej najwyższymi kosztami życia oraz porażająco wysokimi podatkami. No super! Pod koniec miesiąca będziemy jeszcze bardziej spłukani, niż zwykle... Ale w zamian państwo gwarantuje wszechstronną opiekę społeczną, darmowy dostęp do służby zdrowia i edukacji (w tym studiów wyższych na uniwersytecie), a także dopłaty do wychowania dzieci, zaś dzięki ubezpieczeniu od utraty pracy bezrobotny przez dwa lata otrzymuje co miesiąc 80 procent dotychczasowych zarobków. Jak się dowiedziałam, w Danii różnica między najbiedniejszymi a najbogatszymi jest bardzo mała. I choć nigdzie na świecie nie udało się jeszcze wywalczyć pełnej równości płci, Dania ma w tej dziedzinie znaczne osiągnięcia: urząd premiera oraz funkcję szefów wielu ważnych instytucji pełnią kobiety. Inaczej niż w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, gdzie mówi się im, że powinny „włączyć się do gry” i ciężej pracować, w Danii można sobie poradzić, nie wkładając w to nadmiernego wysiłku. No i nikt nikomu nie wmawia, że w życiu trzeba mieć „wszystko”. Miła odmiana, pomyślałam.

W USA i Wielkiej Brytanii kobieta walczy o lepsze wynagrodzenie; w Skandynawii liczy się czas– spędzany z rodziną i na wypoczynku – oraz równowaga między pracą a życiem osobistym. W Danii obowiązuje najkrótszy tydzień pracy, a według najnowszych statystyk (zaczerpniętych ze Statistics Denmark) Duńczycy przepracowują średnio 34 godziny tygodniowo. Dla porównania brytyjskie Office of National Statistics informuje, że mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa pracują tygodniowo średnio 42,7 godziny. Duńczycy nie pracują na okrągło i nie wykorzystują zarobionych pieniędzy, żeby się odciążyć w innych sferach życia – na przykład gotowaniu, sprzątaniu, pracy w ogrodzie czy nawet woskowaniu; wolą to wszystko robić samodzielnie.

Przy okazji dowiedziałam się, że Dania w wielu dziedzinach jest rekordzistką – w Kopenhadze znajduje się najlepsza restauracja świata, Noma, Duńczycy są najbardziej ufnym narodem, a jednocześnie cechuje ich najniższa tolerancja dla hierarchii. Ale najbardziej zainteresował mnie fakt, że nasz potencjalny nowy dom uważany jest za najszczęśliwszy kraj na świecie. Według sporządzonego przez ONZ Raportu Szczęśliwości wpływają na to: wysokie PKB, długość życia, brak korupcji, wsparcie socjalne, wolność wyboru i ogólna szczodrość Duńczyków. Bardzo wysoko uplasowały się inne kraje skandynawskie, Norwegia i Szwecja, ale nawet na ich tle Dania znacząco się wyróżnia. Co więcej, zajęła również pierwsze miejsce na liście najszczęśliwszych narodowości sporządzonej przez UK Office of National Statistics oraz – czwarty rok z rzędu – na liście krajów o najwyższym standardzie życia i ogólnym zadowoleniu obywateli sporządzonej przez Komisję Europejską. Ni z tego, niz owego perspektywa zamieszkania w Danii wydała mi się o wiele bardziej pociągająca.

Słowo „szczęśliwy” jest Świętym Graalem dziennikarzy lifestylowych. Każdy mój tekst w taki czy inny sposób nawiązywał do pogoni za ulotnym celem. A od kiedy w latach dziewięćdziesiątych wypisałam na moim gigantycznym wojskowym plecaku tekst piosenki zespołu REM, zawsze chciałam być jedną z tych „promiennych, radosnych osób” (no dobrze, może umknęła mi ironia piosenki naśmiewającej się z komunizmu, ale miałam wtedy tylko 12 lat).

Udowodniono, że szczęśliwi ludzie więcej zarabiają, są zdrowsi, tworzą bardziej stabilne związki, a nawet ładniej pachną. Wszyscy chcemy być szczęśliwsi, prawda? A na pewno poświęcamy temu celowi dużo czasu i pieniędzy. Kiedy ostatnio sprawdzałam, biznes poradnikowy wart był w USA 11 bilionów dolarów, a w Wielkiej Brytanii w ciągu pięciu ostatnich lat wydawcy zarobili na nim 60 milionów funtów. Przez ostatnich 15 lat częstotliwość stosowania środków antydepresyjnych wzrosła o 400 procent – obecnie jest to trzecia (po tabletkach na obniżenie cholesterolu i przeciwbólowych) najczęściej przepisywana kategoria leków. Nawet ta garstka szczęściarzy, którzy nigdy nie łykali SSRI* ani nie sięgnęli po żaden poradnik, i tak pewnie poprawiała sobie humor jedzeniem, alkoholem, kofeiną albo zakupami.

A co jeśli szczęścia nie da się kupić? Kiedy zadałam sobie to szokujące pytanie, oczami wyobraźni zobaczyłam, jak bogowie magazynów zdrowotnych posyłają mi nienawistne spojrzenia. Co, jeśli szczęście jest procesem, który wymaga zaangażowania z naszej strony? Czymś, do czego trenujemy umysł i ciało? I czego Duńczykom dane było posmakować?

Jednymz plusów zawodu dziennikarza jest to, że człowiek zarabia na wtykaniu nosa w nie swoje sprawy. Zasłaniając się „zbieraniem materiałów”, mogę obdzwonić mnóstwo ciekawych ludzi, wypytując o ich opinię na jakiś temat. Skorzystałam z tej możliwości, kiedy natknęłam się na Christiana Bjørnskova, duńskiego „ekonomistę szczęścia”.

Mój rozmówca potwierdził to, co sama podejrzewałam: w krajach skandynawskich pieniądze szczęścia nie dają (co automatycznie oznacza, że jakieś 90% moich pomysłów na poprawienie sobie humoru ląduje w koszu).

– Duńczycy nie czerpią radości z kupowania – wyjaśnił Christian. – W Danii kupno większego samochodu oznacza tyle, że jego właściciel zapłaci wyższy podatek. A większy dom trzeba dłużej sprzątać.

Jak to ujął nieżyjący już Notorius B.I.G., wielki majątek to więcej powodów do zmartwień; moja nowa ulubiona aplikacja Tłumacz Google podpowiedziała mi, że po duńsku nie brzmi to już tak zgrabnie: mere penge, mere problemer.

Co zatem kręci Duńczyków? I dlaczego są tacy szczęśliwi? Z pewną dozą sceptycyzmu zapytałam Christiana, czy to możliwe, że jego rodacy uplasowali się tak wysoko w rankingach satysfakcji z życia, ponieważ mają mniejsze oczekiwania.

– Skądże znowu – zaprotestował. – Panuje powszechne przekonanie, że Duńczycy są tak szczęśliwi, bo niewiele im potrzeba do szczęścia, ale kiedy w jednymz europejskich badań zapytano o ich oczekiwania, okazało się, że są one bardzo wysokie, a zarazemmożliwe do realizacji.

– Czyli są szczęśliwi nie dlatego, że ich realistyczne oczekiwania są realizowane, a dlatego, że realistyczne są nawet wysokieoczekiwania?

– Zgadza się.

Christian kontynuował:

– Duńczyków cechuje ponadto wysokie poczucie wolności osobistej. Dania jest uważana za kraj bardzo postępowy – to tam w pierwszej kolejności zalegalizowano małżeństwa homoseksualne i jest to pierwszy kraj w Europie dopuszczający zmianę płci bez konieczności sterylizacji.

– I nie ma tu znaczenia „skandynawskość” Duńczyków – opowiada Christian. – Przykładowo, w Szwecji wiele tematów dotyczących życiowych wyborów – jak homoseksualizm czy decyzja kobiety, by nie rodzić dzieci – uważanych jest za tabu. W Danii kobieta po trzydziestce, która nie zdecydowała się na rodzicielstwo, nie wywołuje sensacji. Skłonność do społecznego konformizmu jest znacznie niższa niż gdziekolwiek indziej.

Jak zaznaczył Christian, nie znaczy to, że Duńczycy nie ulegają wpływom.

– Jesteśmy bardzo do siebie podobni – wyznał. – W zależności od wieku i płci zakładamy określony kostium. – Kobieta przed czterdziestką nosi obcisłe dżinsy, luźny T-shirt, skórzaną kurtkę i apaszkę artystycznie owiniętą wokół szyi, a blond włosy upina w kok albo prostuje i rozpuszcza. Mężczyzna przed trzydziestką chodzi w obcisłych dżinsach, wysokich półbutach, T-shircie z nadrukiemi bomberce, a włosy zaczesuje gładko. Starszych mężczyzn i kobiety najczęściej zobaczymy w koszulce polo, praktycznych butach, luźnych spodniach i kurtce. Za to wszyscy noszą typowo skandynawskie kwadratowe okulary w czarnych oprawkach.

Christian wytłumaczył mi także:

– Kiedy zapytasz Duńczyka, jak się czuje albo jakie zachowania uważa za normalne, odpowiedzi bywają bardzo różne. W Danii niewiele jest rzeczy, które wzbudzają zdziwienie.

Dla zilustrowania, jak mało istotne są w Danii różnice społeczne, posłużył się przykładem klubu tenisowego, do którego należy. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obrazek klubu dla elit w śnieżnobiałych koszulach, drinków Long Island Iced Tea i co gorszych filmów Woody’ego Allena, jednak Christian szybko wyprowadził mnie z błędu.– W duńskich klubach sportowych nie ma tradycji manifestowania swojej wyższości, ludzie zapisują się do nich, ponieważ chcą pograć. Takie kluby są bardzo popularne; ja regularnie grywam z nauczycielką, pracownikiem supermarketu, stolarzem i księgową. Wszyscy jesteśmy sobie równi. Hierarchia nie odgrywa tu żadnej roli.

Duńczycy przywiązują za to dużą wagę do zaufania.

– W Danii ufa się nie tylko rodzinie i przyjaciołom, ale też osobom, które spotykamy na ulicy – co ma duży wpływ zarówno na nasze życie, jak i poziom zadowolenia. Liczne ankiety potwierdzają wysoki stopień ufności mieszkańców Danii. Na pytanie „czy większości ludzi można ufać” ponad 70 procent Duńczyków odpowiada: „Tak, większości ludzi można ufać”. Średnia dla reszty krajów europejskich wynosi nieco ponad 1/3.

To wprawiło mnie w osłupienie – ja nie ufam 70 procentom mojej bliższej i dalszej rodziny. Równie zaskakujący był dla mnie fakt, że Duńczycy do tego stopnia wierzą w bezpieczeństwo swoich dzieci, że powszechnym zjawiskiem jest zostawianie wózka dziecięcego przed domem, kafejką czy restauracją. Najwyraźniej rowerów też nikt nie przypina, podobnie jak nikt nie zamyka okien – tak wysoki jest poziom zaufania do współobywateli, rządu i systemujako takiego.

Dania wydaje budżetowe minimum na obronę, jednak choć służba wojskowa jest obowiązkowa, szansa, że kraj zdołałby się obronić w sytuacji zagrożenia, jest znikoma. Ale Dania nie ma powodu obawiać się sąsiadów, ponieważ ze wszystkimi utrzymuje bardzo dobre stosunki. Jak to ujął Christian, „Życie staje się o wiele łatwiejsze, kiedy możesz zaufać innym”.

– Duński system pomocy społecznej ma w tym swój udział? – zapytałam.

– Do pewnego stopnia. Kiedy wszyscy są traktowani równo i otrzymują jednakową pomoc ze strony państwa, ubywa powodów do nieufności.

Jak zmieniłaby się sytuacja, gdyby do władzy doszła prawica albo skończyły się budżetowe pieniądze? Co by się stało, gdyby państwo przestało dbać o obywatelii jak wpłynęłoby to na legendarnie wysoki poziom szczęśliwości Duńczyków?

– Dania nie jest tak szczęśliwym krajem wyłącznie dzięki pomocy państwa, rządom socjaldemokratów ani popularności naszych produktów – wyjaśnia mi Christian. – Duńczycy chcą, by ich kraj był postrzegany jako ostoja tolerancji, równości i szczęścia. To Dania pierwsza w Europie zakazała niewolnictwa i od dawien dawna promuje równość płci – pierwsze posłanki trafiły do parlamentu już w 1918 roku. Jesteśmy dumni z naszej reputacji i robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby ją podtrzymać. W Danii szczęście jest procesem podświadomym, zakorzenionym w każdym aspekcie naszej kultury.

Po zakończeniu tej rozmowy wizja przeprowadzki na rok do Danii zaczęła mi się wydawać (niemal) pociągająca. Miło byłoby wsłuchać się we własne myśli. I po prostu pożyć. Tak przez jakiś czas. Kiedy mąż wrócił z pracy, powiedziałam cichutko, trochę jakbym to nie ja wypowiadała te słowa: „Yyy, no dobrze... myślę... że możemy się przeprowadzić”.

Usłyszawszy to, Ludzik Lego, jak od tej chwili będę go nazywać, wykonał w kuchni całkiem uroczy taniec robota. Następnie chwycił za telefon i zadzwonił do swojego rekrutera, kwitując rozmowę okrzykiem radości. Następnego dnia wrócił do domu z butelką szampanai kółkiem na klucze z malutkim złotym ludzikiem Lego, które z namaszczeniem mi sprezentował. Podziękowałam na tyle entuzjastycznie, na ile pozwalało mi sumienie, i wznieśliśmy toast za wyjazd.

– Za Danię!

Od niejasnego pomysłu, który wydawał się niemożliwy do zrealizowania, a przynajmniej bardzo odległy w czasie, przeszliśmy do etapu planowania. Wypełniliśmy wszystkie konieczne formularze, porozmawialiśmy sobie z duńską agentką od przeprowadzek i wprowadziliśmy znajomychw nasze plany. Reakcje okazały się zaskakujące. Część nas wsparła. Sporo osób stwierdziło, że muszę być „bardzo odważna” (chociaż nie jestem). Kilkoro wyznało, że chciałoby pójść w nasze ślady. Nie brakowało też takich, których nasza decyzja zdziwiła. Kolega zacytował mi Samuela Johnsona, który stwierdził, że jeśli komuś znudził się Londyn, to musiało mu się też znudzić życie. Ktoś inny doradził nam – i to całkiem na poważnie – żebyśmy ogłosili, że wrócimy nie za rok, a za dziewięć miesięcy, w przeciwnym razie wszyscy znajomi dojdą do wniosku, że wyjechaliśmy na stałe i zerwą wszelkie kontakty. Super rada, nie ma co.

W pracy – na którą dotychczas nie miałam powodów narzekać, a do tego sporadycznie dostarczała mi wyjątkowych wrażeń – spotkałam się z równie niejednoznacznym odzewem. Najczęstsze komentarze brzmiały: „Zwariowałaś?”, „Wylali cię?” oraz „Idziesz na emeryturę?”. „Niewykluczone”, „Nie” oraz „Na pewno nie”, odpowiadałam. Wyjaśniłam współpracownikom, że zamierzam pracować jako wolny strzelec, pisać o zdrowiu, stylu życia, a także szczęściu i zostać brytyjską korespondentką ze Skandynawii. Kilka osób w tajemnicy wyznało, że też zastanawia się nad podobną zmianą. Inni nie potrafili sobie tego wyobrazić. Jedna ze znajomych określiła moje plany jako „zawodowe samobójstwo”. Nawet jeśli wcześniej nie miałam stracha, to skutecznie temu zaradziła.

– Co ja w ogóle wyprawiam? – lamentowałam po kilka razy dziennie. – A co, jeśli się nie uda?

– Jeśli nie wyjdzie, to nie wyjdzie – pragmatycznie komentował moje niepokoje Ludzik Lego. – Pobędziemy tam rok i jeśli nam się nie spodoba, wrócimy.

W jego ustach brzmiało to tak prosto. Człowiek nabierał przekonania, że tylko głupiec zrezygnowałby z takiej szansy.

Pożegnałam pracę ze łzami w oczach, wróciłam do domu, spakowałam wszystkie sukienki, marynarki i buty na dziesięciocentymetrowych obcasach, w których przechodziłam ostatnie 10 lat, i odłożyłam je do szafy. Tam, gdzie się wybieraliśmy, nie były mi potrzebne.

W sobotę w naszym niewielkim mieszkanku w suterenie zjawiło się sześciu panów od przeprowadzek, domagając się kawy i czekoladowych ciasteczek. Nasz wspólny dobytek zajął łącznie 132 pudła, które zapakowane do kontenera, miały wyruszyć w podróż do duńskiej wioseczki, gdzie znajdował się nasz nowy dom. Stało się. Mieliśmy się przeprowadzić. I to bynajmniej nie do przytulnej, kopenhaskiej przystani emigrantów. Londyn to nie to samo, co Anglia, a Kopenhadze, jak się dowiedziałam, daleko do „prawdziwej Danii”. Tam, gdzie się wybieraliśmy, nie będziemy potrzebować dokładnej mapy miasta, biletów do metra ani karty zniżkowej do sieci obuwniczej Kurt Gieger. Niezbędne będą za to kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy. Zmierzaliśmy na skandynawski Dziki Zachód: do wiejskiej Jutlandii.

W położonym w południowej części półwyspu miasteczku Billund mieszka 6100 osób. Znam ludzi, którzy mają więcej kontaktów na Facebooku. W Billund mieści się siedziba Lego, Legoland i... to chyba byłoby na tyle, jak zdążyłam się zorientować.

– Jedziesz do miasta, które nazywa się „Bell End?**” – dopytywali rodzina i znajomi.

– „Billund” – poprawiałam ich do znudzenia. – To trzy godziny drogi od Kopenhagi.

Jeśli wyczułam w ich głosie choćby najlżejsze oznaki zainteresowania, opowiadałam im o cieśli nazwiskiem Ole Kirk Christiansen, który założył to miasto w latach trzydziestych XX wieku. Podobnie jak Hans Christian Andersen również był wdowcem wychowującym czwórkę dzieci, który zajął się pracą w drewnie, abyw ten sposób zarobić na utrzymanie rodziny. Z czasem zajął się produkcją plastikowych klocków, którym nadał nazwę „Lego” od duńskiego wyrażenia „leg godt”, czyli „baw się dobrze”. I dodawałam, że właśnie w tej firmie został zatrudniony mój mąż. Bardziej ciekawscy z moich rozmówców przeważnie mieli w rodzinie jakiegoś fascynata Lego. Bezdzietni dopytywali o sporty zimowe.

– Dania. Czyli pewnie będzie zimno, mam rację?

– Tak. To obszar morza Bałtyckiego. Dosłownie.

– A będziesz mogła pojeździć na nartach albo snowboardzie?

– Tak, oczywiście. Tyle że nie w Danii.

W tym momencie naszej rozmowy musiałam tłumaczyć, że najwyższy punkt w kraju wznosi się na wysokość 171 metrów nad poziom morza, a na narty trzeba jeździć do Szwecji.

– Ale to nadal Skandynawia, prawda? – brzmiała typowa odpowiedź osób liczących na możliwość skorzystania w moim domu z darmowej toalety, na co oznajmiałam, że niestety do najbliższego kurortu będziemy mieć 250 kilometrów.

Wieluz moich rozmówców nie potrafiło określić, do którego ze skandynawskich krajów zamierzamy się przeprowadzić – dowodem na to były kartki pożegnalne, w których życzyli nam „Powodzenia w Finlandii!”; zresztą nawet moja własna matka tłumaczyła znajomym, że wybieramy się do Norwegii. Na dobrą sprawę nie robiło nam to większej różnicy. Skoro zamierzaliśmy porzucić londyński styl życia na rzecz skandynawskiej wsi, tak czy inaczej musieliśmy przygotować się na wstrząs.

Kiedy panowie z ekipy przeprowadzkowej zrobili, co do nich należało, zostaliśmy z walizkami pełnymi ubrań i pełnym barkiem, którego zawartości nie mogliśmy zabrać ze sobą ze względu na przepisy celne. Mając to na uwadze, urządziliśmy okolicznościowe „osuszanie mieszkania”, okazało się jednak, że picie trzyletniego limoncello z plastikowego kubeczka w zimnym, pustym pokoju, kiedy człowiek musi rano wstać, nie dostarcza takiej radochy, jak mogłoby się wydawać. Goście albo stali, albo przysiadali na podłodze, a głosy odbijały się od ogołoconych z mebli ścian. Nie bardzo było co świętować, a sama impreza w niczym nie przypominała spektakularnych pożegnań, jakie znaliśmy z filmów. Dla większości z zaproszonych nic się nie zmieniało. Naszym wyjazdem przejęła się tylko grupka najbliższych przyjaciół oraz rodzina. Parę osób postarało się bardziej niż inni. Jedna z koleżanek przyniosła ciasto battenberg i termosz herbatą (po spakowaniu rzeczy nie mieliśmy ani czajnika, ani tym bardziej herbaty w torebkach). Byłam jej tak wdzięczna, że prawie się popłakałam. I niewykluczone, że to zrobiłam. Ktoś inny przygotował kolaż ze zdjęć ilustrujących nasz pobyt w stolicy. Dostaliśmy też nadmuchiwany materac, na którym mieliśmy spędzić ostatnią noc w starym domu.

Pozbawione wyposażenia, wilgotne mieszkano w segmenciew stylu edwardiańskim jest zimą bardzo, ale to bardzo przygnębiającym miejscem. Leżeliśmy na nie-do-końca-dwuosobowym materacu, starając się pozostać w bezruchu, żeby nie zrzucić partnera na twardą, drewnianą podłogę. W końcu Ludzik Lego zaczął głębiej oddychać, co upewniło mnie, że zasnął. Ja nie mogłam, więc wpatrywałam się w przypominające znak zapytania pęknięcie na suficie, które mieliśmy usunąć już wieki temu. Czułam się trochę, jakbyśmy stracili cały dobytek, zajęli na dziko lokal albo właśnie się rozwiedli, choć przecież leżeliśmy obok siebie. Przez tę jedną noc nie mieliśmy nic. Przez kilka godzin – a przynajmniej tak mi się wydawało – wpatrywałam się w wyłaniający się spod zaprawy pytajnik, dopóki latarnia za oknem nie zgasła i nie spowiła nas całkowita ciemność.

Na następny dzień zaplanowaliśmy obiad z kilkorgiem najbliższych przyjaciół w restauracyjce nieopodal naszego mieszkania. Mieli krzesła! I talerze! Istny raj. Nie zabrakło łez (moich, mamy oraz przyjaciółki ze szkoły, której z powodu niedawnego urodzenia bliźniaków znacząco obniżyła się tolerancja na alkohol), piwa, ginu i podarunków w postaci kolekcji skandynawskich seriali, które miały nas wprowadzić w atmosferę. Parę godzin później podjechała taksówka, która zabrała nas na lotnisko. Naszła mnie ochota, żeby zostać w Londynie trochę dłużej, nacieszyć się szczególikami skąpanego w wieczornej poświacie miasta i zapamiętać wszystkie co do jednego światełka wzdłuż rzeki, by móc wracać do nich we wspomnieniach, nim nadarzy się okazja, żeby przyjechać z wizytą. Chciałam Uchwycić Chwilę. Ale nasz kierowca nie podzielał mojego sentymentalizmu. Włączył w radiu mocny, amerykański rap i powiesił nowy odświeżacz powietrza w kształcie choinki.

Jechaliśmy bez słowa. Powtarzałam sobie w myślach plan działania. Przez ostatnie 33 lata pozostawałam wierna filozofii życiowej graniczącej z niegroźnym szaleństwem: „Znajdź sobie zajęcie, a nie będziesz mieć czasu na bycie nieszczęśliwą!”. A mój bliżej nieokreślony plan wyglądał następująco: możliwie jak najbardziej się zintegrować, żeby móc zrozumieć Danię i poznać powód szczęśliwości jej mieszkańców. Do tej pory moje postanowienia noworoczne ograniczały się do czegoś w stylu „ćwiczyć więcej jogi”, „przeczytać książkę Stephena Hawkinga” czy „zrzucić trzy kilo”. W tym roku miałam tylko jedno marzenie: „żyć duńsko”. Tak jest, wymyśliłam nawet zupełnie nowy przysłówek. Przez kolejnych 12 miesięcy zamierzałam zgłębiać tajniki bycia Duńczykiem: rozmawiać z ekspertamiz różnych dziedzini prośbą, groźbą lub przekupstwem wyciągnąć od nich tajemnicę cechującej mieszkańców Danii satysfakcji z życia oraz opisać, co Duńczycy robią inaczej.

Przez ostatnie kilka dni pobytu w Londynie niemal co godzinę sprawdzałam pogodę w Danii, próbując odpowiedzieć sobie na pierwsze z dręczących mnie pytań – jak to możliwe, że Duńczycy są takimi optymistami, skoro temperatura w ich kraju wynosi około –10 stopni Celsjusza? Sporym szokiem było też odkrycie, z jaką częścią naszych zarobków wrócimy do Wielkiej Brytanii. Dlaczego ten 50-procentowy podatek nie stanął im jeszcze ością w gardle?Wobliczu faktu, że w Danii może nas czekać życie w ubóstwie, Ludzik Lego zachował stoicki spokój i skoncentrował się na imponujących skandynawskich projektach wszechobecnych w weekendowych dodatkach do gazet. Czy to możliwe, że Duńczycy za wystarczający powód do szczęścia uważają fakt, że ich gusta zyskały międzynarodowy poklask? – spekulowałam. Czy może chodzi o chodzi zastrzyk dopaminy wywołany ciągłą konsumpcją duńskich ciastek?

Interesowała mnie każda dziedzina życia, która mogła się przyczynić do poczucia szczęśliwości Duńczyków – od edukacji po stosunek do środowiska naturalnego, od genetyki po krzesła w gabinetach ginekologicznych (serio) i od relacji rodzinnych po kuchnię (drogi Czytelniku, czy miałeś okazję spróbować świeżo upieczonej duńskiej słodkiej bułki? Są pyszne. Nic dziwnego, że Duńczycy tak się cieszą życiem). Zamierzałam każdego miesiąca przyswoić jakąś nową umiejętność i zacząć z niej korzystać. W trakcie czekającej mnie wyprawy – zarazem osobistej i zawodowej – miałam się dowiedzieć, dlaczego mieszkańcy Danii są tacy szczęśliwi. Zebrane informacje posłużą mi – a przynajmniej taką miałam nadzieję – do zagwarantowania sobie pełnej uśmiechów przyszłości. Projekt „Szczęście” czas rozpocząć.

Żeby się upewnić, że moi nauczyciele nie oszukują, postanowiłam poprosić każdego z ekspertów o wystawienie sobie noty – w skali od jednego do dziesięciu – odpowiadającej jego/jej poziomowi zadowolenia z życia, gdzie dziesięć odpowiada szczęściu absolutnemu, zero skrajnemu niezadowoleniu, pozostałe noty można zaś przełożyć na „jako tako”. Uznałam to za ciekawy eksperyment, ponieważ przed wyjazdem do Danii oceniłam samą siebie na solidne sześć. Choć w kartkach, które dostałam przed wyjazdem, większość współpracowników podkreślała moje pozytywne, pełne radości nastawienie do życia, szybko przekonałam się, że syndrom miłej dziewczyny o niskich oczekiwaniach ma niewiele wspólnego z faktycznym samozadowoleniem. Kiedy podczas naszej pierwszej rozmowy telefonicznej poprosiłam Christiana o ocenę, odparł: „Samo bycie Duńczykiem nie rozwiązuje żadnych problemów”, po czym dodał: „Oceniłbym się na osiem”. Nieźle. A co sprawiłoby, że pan profesor od szczęścia podwyższyłby ocenę? „Znalezienie sobie dziewczyny”, odparł bez chwili namysłu. Jeśli którejś z czytelniczek marzy się randka z pełnokrwistym Duńczykiem, to zachęcam do skontaktowania się z naszym wydawnictwem. A pozostałym polecam dalszą lekturę, z której dowiedzą się, jak posmakować duńskiego szczęścia.

* Selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny – grupa psychoanaleptycznych leków antydepresyjnych (przyp. tłum.)

**W języku angielskimbellend to wulgarne określenie oznaczające żołądź (część penisa) lub głupka (przyp. tłum.).

Styczeń

Hygge i dom

Na ciemnym pasie startowym panuje całkowita cisza. Coś zimnego i miękkiego pada z nieba, a my zastanawiamy się, co dalej. Zanim weszliśmy na pokład samolotu, było parno, głośno i jasno. Pozostali pasażerowie popychali nas i przeciskali się obok; następnie zagoniono nas do autobusów, a personel naziemny podzielił nas na grupy. W powietrzu o naszą wygodę dbali stewardzi w eleganckich, marynarskich strojach, sprzedający zabawkowe miniaturki i małe puszki Schweppesa. Teraz zostaliśmy pozostawieni samym sobie, na oszronionym pasie kołowania w szczerym polu. Oczywiście w okolicy kręci się kilka osób, ale żadnej nie znamy i nie rozumiemy ich języka. Wszystko tu migocze, jakby okolicę pociągnięto warstwą kryształków soli, a powietrze jest tak zimne i rozrzedzone, że zapiera mi dech, kiedy próbuję zaczerpnąć głębszy haust.

– I co teraz? – pytam, ale padający śnieg tłumi moje słowa. Panuje tak przejmujący ziąb, że zaczynają mnie boleć uszy, które z braku czapki zasłaniam włosami. Pomysł okazuje się trafiony, tyle że jeszcze mniej słyszę. Ludzik Lego porusza ustami, ale ponieważ nie wiem, co mówi, odpowiadam na migi.

– Chyba tam? – mówi bezgłośnie, wskazując stojący nieopodal biały budynek.

– Okej – odpowiadam, podnosząc kciuk do góry jak w filmach o licealistach z lat osiemdziesiątych.

Mija nas kobieta z walizką na kółkach zmierzająca pewnym krokiem w kierunku niewielkiego prostokąta światła przed nami. Ruszamy jej śladem przy akompaniamencie chrzęstu udeptywanego śniegu. Na lotnisku nie ma ani autobusu, ani krytego przejścia – najwyraźniej wikingowie radzą sobie na swój sposób.

Kiedy mąż ściska moją zmrożoną na kość dłoń, próbuję odwdzięczyć się uśmiechem, ale z powodu szczękających zębów na mojej twarzy pojawia się tylko dziwny grymas. Spodziewałam się, że będzie zimno, ale nie aż tak. Półtorej minuty kontaktu z bałtyckim powietrzem wystarczyło, żebym przemarzła do szpiku kości. Czuję, że za moment coś mi skapnie z nosa, ale po chwili wrażenie znika, a wraz z nim wszelkie czucie. Boże, to w Danii nawet smarki zamarzają?, zastanawiam się. Kiedy wchodzimy do środka i podchodzimy do punktu kontroli paszportowej, odczuwam ulgę, a nieco wyższa niż na zewnątrz temperatura sprawia, że palce dłoni i stóp zaczynają mi płonąć.

Mijamy ogromną reklamę najsłynniejszego duńskiego piwa opatrzoną hasłem „Witamy w najszczęśliwszym kraju świata!”.

Ha, myślę sobie, to się jeszcze zobaczy.

Nikogo tu nie znamy, nie mówimy po duńsku i nie mamy gdzie spać. Entuzjazm noworocznego postanowienia ustąpił miejsca poczuciu, które mogłabym opisać słowami: „Psia kość, zrobiło się poważnie”. A ciągnący się drugi dzień kac, skutek rozciągniętych w czasie pożegnań i zakrapianego alkoholem obiadu, też nie pomaga.

Opuściwszy halę przylotów, wkraczamy w mroźną i mroczną nicość, gdzie powinien czekać nasz wynajęty samochód. Odnalezienie go przysparza nam niemałych problemów, ponieważ tablice rejestracyjne pokryła warstwa szronu i wyglądają jak na ocenzurowanym policyjnym nagraniu. Kiedy wreszcie udało nam się zlokalizować właściwą kombinację liter i liczb, pojechaliśmy – złą stroną jezdni – do Legolandu. Po drodze kilka razy źle skręciliśmy, ponieważ po pierwsze: nie znaliśmy tutejszych znaków, a po drugie, były one częściowo przesłonięte przez śnieg, ale w końcu udało nam się dojechać do miejsca, które na kilka kolejnych nocy miało się stać naszym domem.

– Witam w Hotelu Legoland – przywitał nas w środku recepcjonista, szeroko uśmiechnięty, wysoki, barczysty blondyn. Słysząc, jak dobrze mówi po angielsku, odetchnęłam z ulgą. Christian zapewnił mnie, że większość Duńczyków włada kilkoma językami, ale też ostrzegł, bym nie oczekiwała cudów na wsi, czyli w naszym punkcie docelowym. Jak na razie nie mam na co narzekać.

– Apartament Księżniczki już czeka – poinformował nas recepcjonista.

– Apartament Księżniczki? – Ludzik Lego nie krył zdumienia.

– Czyli taki à la prezydencki? – dopytuję z nadzieją w głosie.

– Nie, w naszym hotelu mamy pokoje tematyczne. – Mężczyzna obraca ekran komputera i pokazuje nam pomalowany na pastelowe kolory pokój wyposażony w różowe łóżko z plastikowym wezgłowiem i zamkowymi wieżyczkami. – Rozumieją państwo?

– Wow. Tak, już rozumiem...

– Zbudowano go z 11960 klocków lego... – kontynuuje recepcjonista.

– ... No tak, jasne. Tyle że...

– ... i wyposażono w piętrowe łóżko – kończy wyraźnie dumny.

– No i super. Tyle że my nie mamy dzieci...

Recepcjonista wydaje się zmieszany, jakby nie do końca rozumiał, co mamy na myśli.

– Ściany ozdobiono motylami?

Przekonana, że za chwilę zaoferuje nam kielich łez jednorożca, próbuję wybić mu ten pomysł z głowy.

– To wszystko brzmi fantastycznie, ale nie potrzebujemy tak... wymyślnego pokoju. Ma pan coś jeszcze?

Marszczy brwi, zaczyna stukać w klawiaturę i wreszcie po dłuższej chwili z szerokim uśmiechem na twarzy oznajmia:

– Może zatem pokój piracki?

Pierwszą noc w nowej ojczyźnie przesypiamy pod ogromną piracką banderą. Na wyposażeniu pokoju znajduje się pudło z kostiumami, papugami i hiszpańskimi dolarami. Rano Ludzik Lego wychodzi z łazienki z przepaską na oku. W świetle dnia wszystko nabiera jaśniejszych barw. To znana prawda. Kiedy odsuwamy zasłony, naszym oczom ukazuje się nowy, biały świat. Chłoniemy go, co chwilę mrugając. Wzmocnieni zawartością imponująco bogatego bufetu – to pierwsza okazja, by posmakować marynowanego śledzia, z którego Dania słynie – czujemy się na siłach, żeby odhaczyć najważniejsze sprawy związane z naszym pobytem. Po czym wychodzimy na zewnątrz.

Stopień intensywności opadów śniegu zmienił się z „łagodnego”, kiedy z nieba sypią się płatki rodem z filmu Richarda Curtisa, na „dzieciak dorwał się do kuli ze sztucznym śniegiem”. Niebo w przyspieszonym tempie uwalnia nagromadzone zapasy, atakując nas z każdej strony. Wracamy do środka, wciągamy wszystkie ciuchy, które ze sobą przywieźliśmy, i godzinę później podejmujemy drugą próbę wyjścia na dwór. Wyglądamy jak ludziki Michelin, ale przynajmniej jesteśmy gotowi na niespodzianki, jakie może przynieść dzień.

Kiedy wsiadamy do wypożyczonego samochodu, upominam siebie, że skrzynia biegów znajduje się po prawej stronie, i tą stroną drogi powinniśmy jeździć. Tymczasem Ludzik Lego przegląda listę „rzeczy do zrobienia”, którą otrzymał mejlem od zapobiegliwego szefa (szefowej?) działu kadr. Ów obszerny dokument o objętości aż 10 stron to, jak się dowiadujemy, ledwie „faza pierwsza”.

– Na początek – oznajmia Ludzik Lego – będziemy potrzebować dokumentów tożsamości – bez nich, formalnie rzecz biorąc, nie istniejemy.

Okazuje się, że dowody, na które Brytyjczycy przez wiele lat pomstowali, w końcu w 2010 roku doprowadzając do całkowitego ich wyeliminowania, od dawien dawna stanowią integralny element duńskiej rzeczywistości. Od 1968 roku każdy obywatel trafia do centralnej ewidencji ludności, gdzie otrzymuje unikalny numer, złożony z daty urodzenia oraz czterech cyfr, z których ostatnia jest parzysta w przypadku kobiet lub nieparzysta w przypadku mężczyzn. Numer ten zostaje następnie wydrukowany na żółtej plastikowej karcie, którą obywatel „MA ZAWSZE PRZY SOBIE MIEĆ” (szef kadr podkreślił ten wymóg dużymi literami). Wykorzystuje się go we wszystkich sferach życia: przy zakładaniu konta bankowego, w służbie zdrowia, przy wynajmowaniu mieszkania, a nawet wypożyczaniu książek z biblioteki. (To ostatnie zastosowanie do niczego nam się nie przyda, bo nie znamy duńskiego na tyle, żeby czytać książki napisane w tym języku. Nie wiemy też, gdzie szukać najbliższej biblioteki ani jak jest „biblioteka” po duńsku). Do tego dochodzi kod paskowy zawierający między innymi historię medyczną. Na pierwszy rzut oka takie rozwiązanie wydaje się bardzo wydajne. I jestem pewna, że nie napotkalibyśmy żadnych problemów przy załatwianiu formalności, gdybyśmy tylko wiedzieli, co należy zrobić albo gdzie znajduje się urząd, który powinniśmy odwiedzić. Na załatwienie dokumentów poświęcamy cały poranek. To i tak nieźle – osoby spoza Unii Europejskiej dopiero po kilku miesiącach otrzymują status rezydenta, który co kilka lat trzeba odnawiać. Imigracja nie jest dla ludzi bojących się papierologii.

Będziemy też potrzebować konta bankowego. W (jedynej) placówce banku w okolicy ciepło wita nas elegancko ubrany mężczyzna o krótko przyciętych włosach, noszący typowo skandynawskie okulary w kwadratowych oprawkach. Informuje nas, że ma na imię „Alan”, po czym wskazuje na plakietkę na piersi, aby to potwierdzić. Zauważam, że to duński „Allan” przez dwa „l”. Allan przez dwa „l” tłumaczy, że zajmie się naszymi kontami, po czym nalewa nam kawy i częstuje czekoladkami z bombonierki. W myślach chwalę go za cywilizowane i przyjacielskie podejście do klienta – czyli zupełnie inne niż w bankach, które odwiedzałam do tej pory.

– Jak rozumiem, nie mają państwo w Danii żadnych zasobów pieniężnych? – pyta.

– Nie, przylecieliśmy dopiero wczoraj – tłumaczy Ludzik Lego. – Jeszcze nie podjęliśmy pracy, ale tu mam kontrakt, ustaloną wysokość wynagrodzenia oraz szczegóły dotyczące wypłat – przekazuje dokumenty Allanowi, który zaczyna uważnie je przeglądać.

– W takim razie – po chwili podejmuje temat – mogę państwu wydać Dankort.

– Super, dziękujemy! A co to takiego? – pytam.

– Państwowa karta debetowa, którą możecie się posługiwać do pierwszej wypłaty. Oczywiście działa tylko w Danii i nie pozwala na przekroczenie określonego stanu konta. I nie jest to karta kredytowa.

– Nie dostaniemy kart kredytowych?

W Wielkiej Brytanii korzystałam z kart kredytowych od czasów zakończenia szkoły, kiedy nie miałam grosza przy duszy. Mniejsza o światowy kryzys finansowy, dla mojego pokolenia posiadanie karty kredytowej było jednym z przyrodzonych praw człowieka. Kupowanie za pomocą tego kawałka plastiku to już styl życia. A teraz mamy się przestawić na gotówkę?

– Nie dostaną państwo kart kredytowych – powtarza Allan. – Ale kiedy na koncie pojawi się gotówka, będą mogli ją państwo wypłacić – dodaje wspaniałomyślnie – za pomocą czegoś takiego! – mówiąc to, wyciąga dość prymitywnie wyglądającą kartę płatniczą.

– Gotówka!Od 2004 roku nie noszę przy sobie pieniędzy. Czyli tak samo jak Królowa Matka, tyle że ja mam niebieską kartę Natwest i lubię sobie kupować niepraktyczne buty. Jak mam się odnaleźć w czysto gotówkowej rzeczywistości opartej na wymianie śmiesznych zielonych, różowych i fioletowych banknotów, które – jako żywo – przypominają te z Monopoly, oraz dziwnych srebrnych monet z dziurkami w środku? A przecież nawet nie umiem liczyć po duńsku! Ale Allan przez dwa „l” pozostaje niewzruszony.

– Za pomocą tej karty – macha nam plastikowym prostokątem przed nosami, jakby sugerując, że powinniśmy być wdzięczni, że nie wychodzimy z pustymi rękami – mogą się państwo zalogować do swojego konta oraz do stron rządowych. – Zabrzmiało to bardzo poważnie. Już zaczynam się zastanawiać, czy może chodzić o poziom dostępu à laEdward Snowden, ale Allan szybko rozwiewa moje wątpliwości – Mam na myśli płacenie rachunków i tym podobne czynności.

Skoro założenie (pustego) konta bankowego mamy za sobą, czas rozejrzeć się za jakimś mieszkaniem. W tym pomoże nam nasza agentka od przeprowadzek, ale ponieważ do spotkania mamy kilka godzin, Ludzik Lego sugeruje przejażdżkę po najbliższym normalnych rozmiarów mieście – tak na wypadek, gdyby to nasze, zabawkowe, nam się nie spodobało.

Jeżdżąc po pozbawionych wyrazu ulicach usianych identycznymi parterowymi domkami, które nadawały ulicy wygląd bazy wojskowej, wyrobiłam sobie nie najlepszą opinię o naszym miasteczku i w duchu liczyłam na to, że kolejny przystanek bardziej przypadnie mi do gustu. Początek jest niezły: apartamentowce z czerwonej cegły i budynki municypalne, brukowane ulice oraz przykuwające oko butiki ukryte między większymi sieciówkami na głównej ulicy. Trochę przypomina to skandynawską wersję brytyjskiego Guildford. Ale po kilkukrotnym przemierzeniu „głównej ulicy” tam i z powrotem, zaczynamy się zastanawiać, czy nie doszło tu do katastrofy nuklearnej, którą przeoczyliśmy, ponieważ poinformowano o niej tylko i wyłącznie w języku duńskim.

– Od jakichś... – spoglądam na zegarek – dwudziestu minut nie natknęliśmy się na żadnego mieszkańca.

– Ach tak?

– Tak – odpowiadam. – W zasadzie jedyne ludzkie kształty należały do pełnowymiarowych rzeźb golasów z głowami koni i kotów w tej dziwnej instalacji kilka ulic wcześniej.

– Masz na myśli to kucykowe pseudoporno z „centrum” à laAnita Ekberg w fontannie di Trevi? – Ludzik Lego przykłada sobie dłonie do głowy i udaje królika, dając mi do zrozumienia, że tętniące życiem miasto nie zrobiło na nim wrażenia.

– Dokładnie. Porno-kucyki i koty z balonami.

– Ha.

Wspomniana rzeźba, jak się dowiedzieliśmy, powstała jako hołd złożony Franzowi Kafce. Na pewno był z siebie ogromnie dumny, myślę sobie. Mijamy kolejne zamknięte i opustoszałe sklepy oraz mieszkania, które gdyby nie przytłumiony blask świec przebijający ze środka sprawiałyby wrażenie opuszczonych.

– To chyba nie jest normalne, prawda? Gdzie się wszyscy podziali? – pytam.

– Ja... nie wiem...

Zerkam na telefon, żeby przejrzeć wiadomości: nie, nie doszło do wybuchu bomby atomowej. Nie rozpętała się trzecia wojna światowa i nikt nie informuje o nagłej epidemii. Skoro udało nam się wykluczyć ryzyko rychłej śmierci, Ludzik Lego sugeruje, byśmy czegoś się napili i rozgrzali kości. Tyle że w okolicy nie ma żadnego pubu. Ani baru. Ani innego miejsca, które zarazem (a) byłoby otwarte i (b) nie wyglądałoby jak połączenie McDonalda i kebabiarni. Koniec końców udaje nam się znaleźć piekarnię, w której serwują kawę. Przekonuję Ludzika Lego, że powinniśmy zamówić „wszystkiego po trochu” – może zastrzyk węglowodanów złożonych poprawi nam humor.

W środku jest pusto i stoimy niecierpliwie, czekając na obsługę. Ale kobieta za kontuarem nie wydaje się nami zainteresowana.

– Cześć! – zagaduję. Sprzedawczyni ucieka wzrokiem i bierze się do przekładania pojemnika z bułkami. Ludzik Lego próbuje spojrzeniem spod uniesionych brwi wskazać produkty, na które mamy ochotę (to taki uniwersalny gest komunikujący, że „chcieliśmy coś kupić”). W końcu kobieta daje za wygraną i nawiązuje kontakt wzrokowy. Uśmiechamy się do niej. Ona nie odwzajemnia uśmiechu. Wskazuje panel LED nad głową wyświetlający liczbę 137, maszynę z numerkami rodem z delikatesów, a na koniec dorzuca coś po duńsku.

Przecież nie jesteśmy w latach osiemdziesiątych, a ja nie kupuję mięsa u rzeźnika. Chcę tylko kilka bułek. Od niej. W pustym sklepie. Naprawdę każe mi wziąć numerek? A może sklep obsłużył dzisiaj 136 osób? Niewykluczone też, że miasto liczy tylu mieszkańców.

Pani z piekarni w zdecydowanym geście krzyżuje ramiona na piersiach, jakby chciała powiedzieć: „Albo będziecie grać według moich zasad, albo nie dostaniecie pysznych słodkich bułeczek”. Wiem, kiedy przegrywam; odwracam się na pięcie, przechodzę kilka kroków w prawo, wyciągam mały, biały karteluszek z liczbą „137” i wracam do lady. Kobieta kiwa głową z aprobatą, bierze numerek do ręki i rozplata ramiona, dając do zrozumienia, że jest gotowa nas obsłużyć.

Składamy zamówienie, a Ludzik Lego odbiera telefon od swojego nadgorliwego opiekuna z działu kadr. Wychodzi na dwór, żeby uciec przed hałasem spieniacza do mleka, a ja wybieram stolik i słodkie bułki w ilości odpowiedniej dla dwójki żarłoków.

– Tylko nie zacznij beze mnie – zwraca mi uwagę surowym głosem, zasłaniając głośnik komórki.

Jego uwaga nie jest całkowicie bezzasadna. Mam co nieco na sumieniu i zakaz zbliżania się do ciasta na odległość 100 metrów. Żołądek zawiązuje mi się w supeł i nie wiem, czy zdołam się powstrzymać do powrotu Ludzika Lego. Żeby czymś się zająć, zaczynam szukać w telefonie stron powiązanych z hasłami „nowy kraj”, „Dania” oraz „szok kulturowy” i wsysam kawę.

Dowiaduję się, że Duńczycy piją najwięcej kawy w Europie, a przy tym spożywają rocznie 11 litrów alkoholu na głowę. Może jednak się dostosujemy. Przy okazji trafiam na stronę trenerki integracji kulturowej Pernille Chaggar. Wiedziona myślą, że kogoś takiego dokładnie teraz potrzebuję na dobry początek rocznego pobytu w Danii – i rozochocona drugą filiżanką mocnej duńskiej kawy – dzwonię do Pernille, proponując jej udział w projekcie „Szczęście”. Zgadza się i nie każe wyciągać numerka na okoliczność kolejnej rozmowy.

Moja rozmówczyni jest zdziwiona faktem, że przenieśliśmy się z Londynu do odludnej Jutlandii, zwłaszcza w styczniu.

– Osoby z zewnątrz mają tu zimą trudniej – wyjaśnia. – To czas, który spędzamy z rodziną, za zamkniętymi drzwiami. Od listopada do lutego Duńczycy są całkowicie pochłonięci swoimi sprawami, dlatego niech cię nie zdziwi widok wyludnionych ulic, szczególnie w regionach wiejskich.

– Cudownie. Gdzie się zatem podziali? Co teraz robią?

– Cieszą się hygge – odpowiada, wydając przy tym dźwięk, jakby się krztusiła.

– Przepraszam, co takiego?

– Hygge. To typowo duński termin.

– A co oznacza?

– Trudno to wyjaśnić, ale znają go wszyscy mieszkańcy Danii. To coś jakby „przytulna chwila”.

Nie czuję się mądrzejsza.

– To czasownik? Czy przymiotnik?

– Jedno i drugie – tłumaczy Pernille. – Hygge jest wtedy, kiedy zostajesz w domu i odpoczywasz przy świecach.

Kiedy wspominam o opuszczonych ulicach i przebijającym zza okien blasku świec, Pernille powtarza, że wszyscy spędzają ten czas w zaciszu swojego domostwa „ciesząc się hygge”. Najwyraźniej świece mają tu kluczowe znaczenie, a w przeliczeniu na osobę Duńczycy palą ich najwięcej na świecie.

– Ale hygge to bardziej koncepcja. Piekarnie są hygge – Bingo!, wykrzykuję w myślach, spoglądając na czekającą mnie bułkową ucztę – i kolacja z przyjaciółmi też jest hygge. Można się hygge bawić. Często przy alkoholu...

– O, to akurat dobrze...

– Hygge wiąże się też z pogodą i kuchnią. Kiedy na dworze robi się paskudnie, człowiek może odpocząć w domu, przy dobrym jedzeniu, świetle i drinkach. W Wielkiej Brytanii macie puby, w których się spotykacie i razem bawicie. W Danii to samo robimy w domu w towarzystwie przyjaciół i rodziny.

Tłumaczę, że my jeszcze nie mamy ani domu, ani przyjaciół. A jeśli nie zdarzy się coś nieoczekiwanego i moja mama nie dojdzie do wniosku, że Berkshire jest mimo wszystko przereklamowane, to nie mam też co spodziewać się odwiedzin rodziny.

– Jak zatem nowo przybyły może poczuć się hygge, tak po duńsku?

– Nie może.

– Och.

– To niemożliwe – tłumaczy. Jestem o krok od pogrążenia się w czarnej rozpaczy, kiedy Pernille poprawia się, że „być może” jest pewien sposób, o ile jestem gotowa się przyłożyć. – Dla osoby spoza Danii osiągnięcie hygge jest niemałym wyzwaniem. Australijczycy, Brytyjczycy i Amerykanie są bardziej przyzwyczajeni do imigrantów, szybciej otwierają się na obcych i łatwiej wdają się w dyskusje. Duńczycy nie radzą sobie z gadką szmatką. Zimą zaszywamy się w domach – opowiada, ale ma też pozytywną wiadomość. – Wszystko się zmienia na wiosnę.

– No tak. A kiedy tutaj zaczyna się wiosna?

– Oficjalnie? W marcu. Ale tak naprawdę to w maju.

No cudownie po prostu.

– No tak. Biorąc to wszystko pod uwagę – wizja, którą przede mną odmalowała, jest tak ponura, że muszę zapytać – jak odniosłabyś się do faktu, że w wielu badaniach Dania wskazywana jest jako najszczęśliwszy kraj świata? Ty czujesz się szczęśliwa?

– Szczęśliwa? – wydaje się sceptyczna i przez chwilę mam wrażenie, że wiem, co powie: że duńska szczęśliwość jest przereklamowana. Mylę się. – Dałabym sobie 10/10. Duńska kultura skupia się na dzieciach. Nie ma drugiego takiego miejsca. Jeśli zakładać rodzinę, to tylko tutaj. Masz dzieci?

– Nie.

– Och – wzdycha, a z tonu głosu można wyczytać „no to masz przerąbane”. – Ale życzę powodzenia z hygge!

– Dzięki.

Kiedy Ludzik Lego wraca, usta ma lekko posiniałe z zimna i trochę się trzęsie. Oznajmia, że władca zabawek i jego elfy są gotowi na spotkanie ze swoim nowym nabytkiem i że zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami zacznie pracę za półtora tygodnia, kiedy już się zadomowimy. Odpowiadam, że z tym ostatnim może nie być tak łatwo, i streszczam rozmowę z Pernille.

– Ciekawe – brzmi jego reakcja, kiedy kończę moją opowieść.

Przez dłuższą chwilę siedzimy w ciszy ze wzrokiem wbitym w półmisek połyskujących węglowodanów. Wreszcie Ludzik Lego wstaje, zdejmuje okulary i ze stoickim spokojem kładzie je na stole. Odchrząkuje, jakby zamierzał powiedzieć coś bardzo ważnego.

– Jak ci się wydaje, jak Duńczycy nazywają te bułki? – podnosi jedną i uważnie jej się przygląda.

– Słucham?

– Bo przecież nie „duńskie”, prawda?

– Niby racja.

Jako rodowici Brytyjczycy spychamy na dalszy plan ewentualność, że nasza egzystencja tutaj będzie pozbawiona sensu i towarzystwa innych ludzi, by z entuzjazmem skupić się na nowym temacie. Ludzik Lego szuka odpowiedzi na nurtujące go pytanie w wyszukiwarce internetowej a ja otwieram jedyny drukowany przewodnik, jaki zabraliśmy w podróż.

– Ooo, mam! – wskazuję palcem adekwatny ustęp – tutaj mówi się na nie wienerbrød czyli „chleb wiedeński”. To spuścizna po strajku duńskich piekarzy, kiedy na ich miejsce zatrudniono Austriaków specjalizujących się, jak się okazało, w pysznych ciastach – podsumowuję tekst. – A kiedy zawędrowały one do Ameryki...

– Jak?

– Słucham?

– Jak zawędrowały?

– Nie wiem – drogą morską. Ze specjalnym ciasteczkowym paszportem. Tak czy inaczej, kiedy dotarły do Stanów Zjednoczonych, zaczęto nazywać je „duńskimi” i tak już zostało.

Kończę zabawę w lektora, kiedy zauważam, że Ludzik Lego wykorzystał nadarzającą się okazję, żeby zabrać się do jedzenia, a wolałabym, żeby dla mnie też coś zostało.

– Ta tutaj to „kanelsnegle”, czyli „cynamonowy ślimak” – mówi, mając na myśli zakręconą, zakalcowatą, posypaną cynamonem pyszność, którą w połowie już pożarł. Zabieram mu ją, zanim spałaszuje resztę, i czym prędzej wbijam zęby w bułkę. Niezwykłe doświadczenie. Wręcz czuję, jak aktywują mi się kubki smakowe, a organizm zaczyna wydzielać dopaminę.

– Pychota... – mruczę z buzią pełną ciasta. Bez porównania do częściowo wysuszonych, częściowo wilgotnawych, sztucznie dosładzanych duńskich ciastek, które jadałam w domu. To jest niewiarygodnie łagodne i bogate. Pobudza, ale jest też słodkie i zaskakuje złożonością smaków, które manifestują swoją obecność jeden po drugim. Ciasto jest przy tym najpierw kruche, potem miękkie, a na sam koniec ciągliwe. Zabiera mnie do innej rzeczywistości, gdzie wszystko zrobione jest z cukru, a ludzie nie gniewają się na siebie, nie muszą pracować i zmywać naczyń, gdzie nikt nigdy nie uderza się w palec i wszyscy przymusowo się uśmiechają. Pochłaniam resztę bułki i odchylam się do tyłu w geście zachwytu nad niezwykłym zjawiskiem, którego doświadczyłam.

– Dokładnie! A to jeszcze nic – mówi Ludzik Lego. – Mają też czekoladowe. A tam, w głębi, leżą najbardziej wymyślne – wskazuje palcem.

– To była bułka na dzień dobry? – uderzam się umazaną w maśle dłonią w czoło. – O Boże, już widzę, jak w Wielkanoc wciągam spodnie z gumką. I mogę zapomnieć o powigilijnym detoksie – snuję swoją wizję przyszłości, wcinając ciacho numer dwa. – Jeśli do tego sprowadza się bycie Duńczykiem, to jesteśmy ustawieni. I nie obchodzi mnie, co mówiła Pernille – osiągniemy hygge,choćby nie wiem co.

– Nadal nie wiem, co to znaczy – żali mi się Ludzik Lego – ale jestem za. – I żeby udowodnić swoje zaangażowanie, wpycha do ust kolejne snegle.

Bogatsi o kilka tysięcy kalorii wytaczamy się z piekarni na spotkanie z naszą agentką od przeprowadzek – szczupłą farbowaną blondynką o włosach obowiązkowo spiętych w typowo skandynawski kok. Pod puchową kurtką ma czarny skórzany żakiet, a jej spodnie sprawiają wrażenie łatwopalnych. Umówiła nas na kilka spotkań, dzięki czemu będziemy mieli szansę pomyszkować w duńskich domkach. To zdumiewające, ale wszystkie są do siebie zaskakująco podobne: mają białe ściany, wybielone drewniane podłogi (plus ogrzewanie podłogowe) i zero bibelotów. No i jest w nich gorąco. Wychodzi na to, że mieszkańcy Jutlandii lubią wylegiwać się w domu w samym podkoszulku – nawet w styczniu. Na progu każdego kolejnego domu ściągamy szaliki i zimowe płaszcze i zaczynamy się pocić, próbując przyzwyczaić się do przechodzenia z zaśnieżonego dworu do tropikalnego wnętrza. Przez pięć ostatnich lat mieszkaliśmy w niedocieplonym edwardiańskim domku szeregowym i nauczyliśmy się, że „jeśli jest ci zimno, zakładaj kolejne swetry, dopóki ręce przestaną dotykać boków” i w naszej świadomości taka ekstrawagancja w ogrzewaniu graniczy ze zbrodnią.

– Gorąco... – mamroczę do Ludzika Lego spod warstwy wełny merynosowej, którą ściągam z siebie w drugim z odwiedzanych mieszkań.

– No właśnie, dlaczego tu jest tak ciepło? – pyta, przecierając zaparowane okulary i luzując przy tym kołnierzyk, żeby uwolnić trochę ciepła.

Zastanawia mnie, czy Duńczycy zdecydowali się na hiperdogrzewanie swoich mieszkań z powodu wszechobecnego zimna. Jakoś zawsze tak jest, że im gdzieś jest chłodniej, tym lepiej miejscowa społeczność jest przystosowana do radzenia sobie z niedogodnościami. Może Brytyjczycy nie stosują podobnych praktyk, ponieważ nasza zima jest dość łagodna i przypomina liźnięcie chłodnym językiem. Kiedy przedstawiam swoją teorię Ludkowi Lego, swoje trzy grosze dorzuca też agentka.

– Dania jest znana z centralnego ogrzewania – tłumaczy. – Nasze okna i drzwi – mówi, wskazując jedno i