Życie na niby - Kazimierz Wyka - ebook

Życie na niby ebook

Kazimierz Wyka

3,0

Opis

"Życie na niby" to książka o polskiej glorii i mizerii; książka nasycona mądrym patriotyzmem polskim - pełnym tragiczności, ironii i drwiny. Wyka, ten Polak mądry, był zarazem Polakiem konsekwentnie duszonym przez swój czas; (…) przez knebel cenzury, przez "dotkliwe jak ból zęba przeświadczenie", że zmagać sie musi z przeszłością, "jarzmem nadanym, a nie wybranym". (...) Można też powiedzieć inaczej - Kazimierz Wyka próbował dyktat komunistyczny uczłowieczyć i spolszczyć. Tak rozumiem jego credo ideowe, obecne także w "Życiu na niby" - Adam Michnik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 582

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (16 ocen)
4
3
2
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Co­py­ri­ght by Mar­ta Wyka, Mał­go­rza­ta Wyka and To­wa­rzy­stwo Au­to­rów i Wy­daw­ców Prac Na­uko­wych UNI­VER­SI­TAS, Kra­ków 2010

ISBN 97883-242-1410-5

TA­iWPN UNI­VER­SI­TAS

Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­neWan­da Loh­man

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wychSe­pie­lak

www.uni­ver­si­tas.com.pl

PAMIĘTNIK PO KLĘSCE

Rzecz ni­niej­sza, pi­sa­na zimą 1939–1940, mia­ła sta­no­wić ro­dzaj pa­mięt­ni­ka my­ślo­we­go po klę­sce. Póź­niej prze­rwa­na i już nie kon­ty­nu­owa­na w cał­kiem in­nej at­mos­fe­rze, kie­dy spra­wa zra­zu tyl­ko pol­ska oka­za­ła się ogól­ną. Pierw­szym prze­to po niej szki­cem był Pe­sy­mizm a od­bu­do­wa czło­wie­ka (XII, 1940 – I, 1941).

15.9.44

Po­wró­ci­li­śmy do po­rzu­co­nych do­mów. Wy­wio­dły nas sto­py ude­rzo­ne prze­ra­że­niem i klę­ską, wró­ci­li­śmy po in­nych śla­dach. Zie­mię na­szą nie­prze­li­czo­ny­mi wstę­ga­mi opa­sał sza­tan. Na wzru­sza­ją­cych i na­iw­nych fe­re­tro­nach, w oł­ta­rzach wiej­skich ko­ściół­ków przed­sta­wia­ją go jako żmi­ja po­twor­ne­go, odzia­ne­go w łu­ski, w skrę­ty pan­cer­ne. Na śre­dnio­wiecz­nych ma­lo­wi­dłach, w ob­ra­zach Są­dów Osta­tecz­nych czy ku­szeń św. An­to­nie­go, jest on dzi­wo­two­rem, ro­ga­tym w pły­ty, roz­ga­łę­zio­nym jak po­lip o mac­kach ska­mie­nia­łych w twar­dzi­zny.

 Gdzie­kol­wiek po jego przej­ściu prze­mie­rzy­łeś w dni wrze­śnia nasz kraj, wszę­dzie w dłu­gich smu­gach zna­czy­ły się śla­dy czoł­go­wych gą­sie­nic, skrę­tów pan­cer­nych. Jak­by wy­mie­rzał tą splą­ta­ną pa­ję­czy­ną so­bie tyl­ko wia­do­mą mapę. Sza­tan zbroj­ny w że­la­zo po­ło­żył swo­ją licz­ną pie­częć na twa­rzy oj­czy­zny na­szej. Po jego śla­dach jesz­cze nie osty­głych po­wró­ci­li­śmy do do­mów na­szych.

 Sta­ła się je­sień do roz­my­ślań szcze­gól­nie spo­sob­na. Od­cię­ci od świa­ta, wy­rzu­ce­ni z prac swo­ich, je­ste­śmy ska­za­ni, by wstą­pić w sie­bie, wejść w wsty­dli­we za­ka­mar­ki, po­mi­ja­ne w zgieł­ku nor­mal­ne­go i swo­bod­ne­go ży­cia. Fakt gó­ru­ją­cy w na­szych roz­my­śla­niach i py­ta­niach jest je­den. Gdy­by nie przy­gnia­tał z taką prze­mo­cą, rzec by moż­na, że jest wprost ba­nal­ny, tak po­wszech­nie ist­nie­je w świa­do­mo­ści zbio­ro­wej. A któż z nas wie już te­raz od­po­wiedź? Jed­nak przed tym py­ta­niem się nie obro­nisz. Jed­nak trze­ba żmud­nie i sa­mot­nie co­fać się po trwa­ją­cych w pa­mię­ci ni­ciach aż do miej­sca, gdzie po­staw dzie­ją­cej się w na­szych oczach hi­sto­rii jest bru­tal­nie prze­cię­ty, i te­raz — za­da­nie naj­trud­niej­sze — tam gdzie snu­ło się pa­smo po­zor­nie moc­ne i ob­li­czo­ne na cięż­kie pró­by, pa­smo pol­skie­go po­ko­ju, szu­kać nici ze­tla­łych i łu­dzą­cych wy­trzy­ma­ło­ścią.

 Py­ta­nie jest jed­no.  J a k   s i ę   t o   m o ­g ł o   s t a ć ?  Jak się mo­gło stać, że w prze­cią­gu kil­ku­na­stu dni roz­pa­dło się pań­stwo nie­po­śled­nie, ob­fi­te w ob­szar i miesz­kań­ców. Jak do pró­by, któ­ra — nie umie­my jesz­cze od­po­wie­dzieć, nie mamy moż­no­ści po­rów­nań, ale nie je­ste­śmy chy­ba pysz­ni w prze­ce­nia­niu prze­żyć wła­snych — do pró­by, któ­ra nie mia­ła rów­nych w hi­sto­rii na­sze­go na­ro­du, moż­na go było po­pro­wa­dzić w spo­sób tak zbrod­ni­czo lek­ko­myśl­ny? Jak w du­szy zbio­ro­wej, któ­rej wie­lu od­ma­wia­no cnót, lecz ni­g­dy od­wa­gi, mo­gło się ob­ja­wić tyle sła­bo­ści, wprost trwo­gi? Jak moż­na było trwać bez­kar­nie, bez roz­po­zna­nia rze­czy­wi­sto­ści, w ta­kim sa­mo­okła­my­wa­niu i sa­mo­uwiel­bie­niu?

 Dar­mo py­ta­nia mno­żyć. Nie wy­czer­piesz ich. Wtó­ru­je im roz­wle­kły jęk wia­tru, za zro­szo­ną szy­bą prze­bie­ga­ją cie­nie ga­łę­zi. Za dnia mło­de wi­śnie po­trzą­sa­ją grzy­wa­mi pło­mien­nych li­stecz­ków, żar­li­wych jak ję­zycz­ki, co w dzień ze­sła­nia Du­cha za­pło­nę­ły nad gło­wa­mi apo­sto­łów. Prze­ma­wia­ją na wie­trze drżą­cym ru­chem, do­by­wa­ją sło­wa ostat­nie­go, nim spad­ną na czar­ną, tę­czu­ją­cą od wil­go­ci zie­mię. W głę­bi­nach nie­bios ści­na się już śnieg i no­ca­mi pró­bu­je wy­trzy­ma­ło­ści swo­jej, pierz­cha o świ­cie, przy­chwy­cisz go tyl­ko na wy­so­kich po­lach pod la­sa­mi, w ką­cie za dre­wut­nią.

 Chło­pi wy­do­by­wa­ją za­bru­dzo­ne i zmię­te kar­tecz­ki, na któ­rych pro­boszcz czy soł­tys po­twier­dza­ją, że Ma­dy­da Se­ba­stian lub Dud­ka Woj­ciech spło­nął z ca­łym do­byt­kiem w nocy z czwar­te­go na pią­te­go wrze­śnia. W tej oko­li­cy wszyst­ko się od­by­ło tej jed­nej nocy. Po­ja­wia­ją się w mia­stecz­ku twa­rze od daw­na nie wi­dzia­ne. Za­do­mo­wi­li się gdzieś na Ślą­sku czy w Po­znań­skiem i w tę je­sień je­dy­nym przy­tuł­kiem oka­zu­je się cha­łu­pa ro­dzin­na. Nikt nie zna na­zwisk żoł­nie­rzy, zło­żo­nych na cmen­ta­rzu miej­sco­wym. W tej klę­sce zie­mi od­da­ni zo­sta­li sami nie­zna­ni żoł­nie­rze, wszę­dzie, gdzie ich gro­by, nie­wia­do­mi i bez­i­mien­ni.

*

Że­la­zny i bły­ska­wicz­ny po­chód nie­miec­ki zda­wał się ja­koś zna­jo­my. Kie­dy w noce uciecz­ki pło­nę­ły nie­zna­ne wsi, kie­dy dniem i nocą, i znów nocą i dniem, w ku­rzu nie opa­da­ją­cym jak po­wło­ka mgieł, w chrzę­ście i ni­skim, draż­nią­cym hu­cze­niu, su­nął głów­ny­mi szla­ka­mi na­jeźdź­ca, przy­tłu­mio­ne wy­obra­że­nia, po­czę­te z pa­mię­ci cza­sów i znisz­czeń daw­nych, po­wsta­wa­ły w du­szy. Tak samo mu­sia­ło wy­glą­dać naj­ście Krzy­ża­ków, z ta­kim wil­czym po­śpie­chem przez pusz­cze śre­dnio­wiecz­ne prze­rzy­nać się mu­sia­ły, byle na­przód, byle naj­da­lej, za­go­ny Ta­ta­rów. I ta sama przed nimi bie­gła wieść gro­zy, obez­wład­nia­ją­ca wolę i de­cy­zję, tym sa­mym złym skrzy­dłem wy­bie­ga­ła przed krok na­jeźdź­cy. Pan­cerz i bia­ły krzyż na czoł­gach były krzy­żac­kie, po­śpiech i nie­po­kój łu­pież­ców był ta­tar­ski. Było to star­cie pło­wo­wło­se­go Sło­wia­ni­na, zbroj­ne­go w ma­czu­gę, pro­cę i oszczep le­d­wo oku­ty, z ry­ce­rzem w har­to­wa­nej zbroi. Ka­ra­bin szedł na czołg, ma­czu­ga na miecz obo­siecz­ny. Ta róż­ni­ca krzy­żac­ka zwy­cię­ża­ła te­raz jak przed wie­ka­mi. I stąd ta klę­ska i woj­na do żad­nej nie­po­dob­na jest tak pol­ska i chcia­ło­by się po­wie­dzieć — zgod­na z tra­dy­cją na­szych klęsk. Wy­star­czy się­gnąć w prze­szłość, by mniej obco czuć się w jej ob­li­czu.

 Od­sło­ni­ły się w tych ty­go­dniach wrze­śnia rów­nież praw­dy inne, z tą samą oczy­wi­sto­ścią, prze­śle­pia­ną w la­tach po­ko­ju, wpi­sa­ne w tę zie­mię i jej dzie­je. Z kart geo­gra­fii zbie­gły mą­drze uła­dzo­ne zda­nia o kra­ju przej­ścio­wym, otwar­tym, o pro­cen­cie gra­ni­cy nie­bez­piecz­nej, o opo­rze, któ­ry zdol­ny jest na tej zie­mi sta­wić tyl­ko czło­wiek, gdy nie po­sta­wi go przy­ro­da. Na­tu­ra tej zie­mi pła­skiej i bez­bron­nej usu­nę­ła z niej wszyst­ko, co mo­gło­by prze­rwać, bo­daj opóź­nić, po­chód że­la­znych ko­hort. Lu­dzie nie­wie­le jej przy­da­li obron­no­ści i oto ob­na­ży­ła się przed nami jej okrut­na w swej bez­bron­no­ści i ła­god­no­ści isto­ta.

 Uczy­ni­ła ta zie­mia wszyst­ko, by kara do­peł­ni­ła się po­spiesz­nie i bez­względ­nie. Do koń­ca ży­cia nie za­po­mni­my tych nie­sa­mo­wi­cie trwa­łych po­gód wrze­śnia, roz­pię­tych nad płasz­czy­zna­mi Pol­ski ró­żań­cem upal­nych dni i nocy za­tło­czo­nych od gwiazd, ró­żań­cem tak nie­zmien­nym, że stra­co­na by­wa­ła ra­chu­ba dni i wy­da­wać się mo­gło, że to sam czas przy­sta­nął w lo­cie, za­stygł w pysz­nej obo­jęt­no­ści przy­ro­dy, obo­jęt­nej na do­peł­nia­ją­ce się w jej tle losy ludz­kie. Zie­mia na­sza była jed­ną wiel­ką mapą roz­wi­ja­ną pę­dem bom­bow­ców. Jak nie­me i prze­ra­żo­ne zwier­cia­dło przyj­mo­wa­ła w sie­bie cie­nie prze­la­tu­ją­cych eskadr i nie my­li­ła je z ob­ło­ka­mi. Dro­ga­mi wlo­kły się kłę­bo­wi­ska ku­rza­wy, nie ście­ka­ją­ce ku zie­mi, pod­nie­ca­ne no­wym mi­lio­nem stóp. O przed­ran­nej go­dzi­nie wsta­wa­ły mgły i ma­ja­kiem roz­cień­cza­ły mar­twie­ją­cy w ostat­niej kwa­drze księ­życ. Mil­czą­ce i znu­żo­ne rze­sze w tych go­dzi­nach zda­wa­ły się po­cho­dzić wprost z za­po­mnia­nych gro­bów po­wstań­czych, na taką samą klę­skę i bez­na­dziej­ność pod­nie­sio­ne noc­nym od­de­chem zie­mi. Pol­skie, po­nu­re zmar­twych­wsta­nie wszyst­kich mar, na krót­ką chwi­lę nie­pod­le­gło­ści za­po­mnia­nych. Ba­gna nad­rzecz­ne spę­ka­ne i po­bruż­dżo­ne w sko­ru­pia­ste wie­lo­bo­ki nie wcią­ga­ły stóp. Wi­sła prze­sta­wa­ła to­czyć wody i za­póź­nio­ne dy­wi­zje prze­cho­dzi­ły ją w bród. Z wy­schnię­tych stu­dzien wia­dra czer­pa­ły brud­ny szlam. Kto jej nie znał, temu od­sło­ni­ła się Pol­ska nędz­na i ze­smut­nia­ła w ubó­stwie, w pro­win­cjo­nal­nej i za­pa­dłej wiej­skiej bie­dzie, rzad­ko ozdo­bio­na pa­miąt­ką wspa­nial­szych cza­sów, kraj, któ­re­go świet­ność mie­ści się w prze­szło­ści da­le­kiej, a któ­re­go przy­szłość jest nie­wia­do­ma, cze­ka­ją­ca do­pie­ro pra­cy daw­nej, nie­gdyś w ten kraj już wło­żo­nej, a zma­za­nej nie­wo­lą i obo­jęt­no­ścią ludz­ką. Kie­dy na dro­dze od­lud­nej, za płot­kiem z nie ob­ro­bio­nych ga­łę­zi, na brzeż­ku ba­jo­ra peł­ne­go wy­mie­ra­ją­cych żab przy­sia­dłeś pa­trząc na sen­ne i rdza­we płach­ty pól, na wieś poza cza­sem zda­ją­cą się trwać, nie było na­wet bun­tu, je­dy­nie go­rycz i bez­sil­ność. Niech się do­peł­ni rytm nocy i dni klę­ski, nie­omyl­ny jak ze­gar, któ­re­mu nie wol­no spo­cząć, póki nie do­ko­na się go­dzi­na kary.

*

W sierp­niu, kie­dy nie­uchron­ność woj­ny sta­ła się już pew­ni­kiem, a tyl­ko jej ter­min był nie­wia­do­my, wio­dłem roz­mo­wę, że nad­cho­dzą­ca woj­na bę­dzie dla Pol­ski pierw­szą od cza­sów bo­daj Ba­to­re­go woj­ną praw­dzi­wą, ob­my­ślo­ną i przy­go­to­wa­ną. Woj­ną god­ną pań­stwa i na­ro­du, któ­ry pra­gnie być pod­mio­tem hi­sto­rii i jej świa­do­mym współ­twór­cą. Od cza­sów Ba­to­re­go, po­nie­waż był to ostat­ni król, któ­ry umiał prze­ko­nać na­ród, że w grze hi­sto­rycz­nej woj­na jest staw­ką, jaką na­ród doj­rza­ły wi­nien się świa­do­mie po­słu­gi­wać i ja­kiej mu nie wol­no po­mi­jać w re­je­strze sy­tu­acji i nie­bez­pie­czeństw, na któ­re na­ród wi­nien być przy­go­to­wa­ny. Woj­ny bo­wiem XVII stu­le­cia były je­dy­nie wo­jo­wa­niem, wy­wo­ła­nym nie my­ślą i prze­wi­dy­wa­niem na­ro­du, lecz za­cię­to­ścią i roz­ma­ito­ścią prze­ciw­ni­ków. Były za­wsze tyl­ko — bo­ha­ter­skim naj­czę­ściej, tego my po­tom­ni nie za­prze­czy­my —  o d ­g r y ­z a ­n i e m   s i ę .  A póź­niej przez całe stu­le­cia tyl­ko im­pro­wi­za­cje, sza­leń­stwa na nie­ludz­ką mia­rę, garst­ki bo­ha­ter­skie, pró­by wku­pie­nia się w hi­sto­rię So­mo­sier­ra­mi, Ro­kit­na­mi, po­tycz­ką le­gio­no­wą. Zda­wać się mo­gło, że pró­ba nad­cho­dzą­ca nie bę­dzie już taką im­pro­wi­za­cją, wcho­dze­niem w hi­sto­rię przez dym­nik.

 Była w tym prze­ko­na­niu duma i była nie­cier­pli­wa go­to­wość. Ocze­ki­wa­li­śmy tej woj­ny bez lęku, nie dla­te­go, by zwy­cię­stwo było pew­ne, lecz dla­te­go, że­śmy są­dzi­li, że po­tra­fi­my na­resz­cie wejść do hi­sto­rii dro­gą bitą i trud­ną, har­tow­no­ścią w chwi­li naj­cięż­szej. Otar­łem się kie­dyś o pa­cy­fizm. Wśród lu­dzi mo­je­go po­ko­le­nia nie­rzad­ka to przy­go­da du­cho­wa, uspra­wie­dli­wio­na na­dzie­ja­mi, ja­kie pod ko­niec pierw­sze­go dzie­się­cio­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go mógł bu­dzić pa­cy­fizm, wy­glą­da­ją­cy wów­czas na coś wię­cej od in­te­li­genc­kie­go wmó­wie­nia i na­iw­no­ści, że pró­ba prze­by­ta przez jed­ną ge­ne­ra­cję zdo­ła na­stęp­ne uchro­nić od jej po­wta­rza­nia. Jak gdy­by po­wta­rza­nie ta­kie nie było wsz­cze­pio­ne w na­tu­rę czło­wie­ka. Krót­ka przy­go­da nie po­zo­sta­wi­ła śla­dów i ustą­pi­ła przed prze­ko­na­niem, któ­re­go nie wy­trze­bi żad­na klę­ska i żad­ne okru­cień­stwo woj­ny, że mia­rą zdro­wia na­ro­du i ob­na­że­niem wszyst­kich cnót po­ko­jo­wych i nie­do­strze­gal­nych wad jest do­pie­ro woj­na. Hi­sto­ria jest spra­wie­dli­wa przez swo­ją su­ro­wość i bez­względ­ność, nie zno­si wy­bie­gów, od­sła­nia wy­krę­ty i nie czas ża­ło­wać, że tak jest, czas je­dy­nie po­sia­dać praw­dę i złu­dom nie dać się oma­mić. Dum­na ra­dość była w ocze­ki­wa­niu, że do tej su­ro­wej spra­wie­dli­wo­ści dzie­jów sta­je­my do­ro­śli, w pew­no­ści nie­mal, że ro­zu­mie­my jej pra­wa.

 Nie zna­czy to, bym są­dził, że w spo­tka­niu na­wet czę­ścio­wym z Niem­ca­mi zdo­ła­my wyjść zwy­cię­sko. Spo­koj­nie, trzeź­wo przyj­mo­wa­ło się per­spek­ty­wę prze­gra­nej po kil­ku mie­sią­cach, mimo że wszyst­ko czy­nio­no w pra­sie, opi­nii, by taką od­po­wiedź osta­tecz­ną przy­sło­nić, ja­koś za­ćmić, za­bla­go­wać, by­śmy w ogó­le nie do­my­śle­li kwe­stii do koń­ca i nie od­po­wia­da­li przed wła­snym su­mie­niem, czy moż­li­we jest zwy­cię­stwo. Ale trwa­ła rów­nie spo­koj­nie pew­ność, że prze­gra­na przyj­dzie po wal­ce wy­do­by­wa­ją­cej z na­ro­du i zie­mi ich wszyst­kie moż­li­wo­ści, po wal­ce świad­czą­cej, że na­ród i jego kie­row­nic­two wy­do­by­li w czas po­ko­ju wszyst­ko, co do tej pró­by wy­do­być na­le­ża­ło. Za zwy­cię­stwo wróg wi­nien był za­pła­cić cenę tak krwa­wą, że do woj­ny z Za­cho­dem sta­wać miał wy­czer­pa­ny i chwiej­ny. Mie­li­śmy pra­wo żą­dać i spo­dzie­wać się ta­kiej ceny krwi, al­bo­wiem wie­dzie­li­śmy, że tu­taj idzie spór o samą eg­zy­sten­cję bio­lo­gicz­ną na­ro­du pol­skie­go. Na Za­cho­dzie staw­ka była dużo mniej­sza i dal­sza od tej za­cię­tej pier­wot­no­ści. W tym ocze­ki­wa­niu była duma słab­sze­go wpraw­dzie, lecz świa­do­me­go swo­jej słusz­no­ści i pew­ne­go, że na czas po­ża­ru nie omiesz­kał ni­cze­go za­nie­dbać, by zwę­glo­ną cha­tę pod­nieść ry­chło z gru­zów i wie­dzieć, że nie przez jego lek­ko­myśl­ność i nie­opatrz­ność spło­nął cały do­by­tek.

 Sta­ło się ina­czej. Nie za­po­mnisz go­dzi­ny, kie­dy na­gle doj­rze­wa­ją­ca w to­bie praw­da roz­ja­rzy­ła się bo­le­sną oczy­wi­sto­ścią. Od Wi­sły umil­kły dzia­ła nie­miec­kie. Prze­sta­ły na­szcze­ki­wać ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we. Co­fał się od­dział pie­cho­ty, znu­żo­ny, byle jak kro­czą­cy. Nie było nic pa­te­tycz­ne­go, nic nie­zwy­kłe­go w tej ci­szy po kil­ku dniach ar­ty­le­ryj­skie­go grzmo­tu i w tych oliw­ko­wo-rdza­wych po­sta­ciach. Ale kie­dy od­dział już daw­no sto­pił się z so­sno­wym za­gaj­ni­kiem i ci­sza trwa­ła da­lej, na­gle po­czę­ły za­wzię­cie uja­dać psy. Za pło­tem le­śni­czów­ki ktoś opę­dzał się od ich wrza­sku. Wy­sze­dłem. Dwóch żoł­nie­rzy za­póź­nio­nych szło bez ka­ra­bi­nów, bez pa­sów, boso. Py­ta­li o tam­ten od­dział, co już prze­cią­gnął. Spie­szy­li się z je­dze­niem, nie śmie­li wejść do le­śni­czów­ki. Od psów, tam za pło­tem, opę­dza­li się ga­łę­zią. Wsty­du i go­ry­czy spo­tka­nia nie od­two­rzysz już w so­bie. Nie wiel­kie my­śli, nie wie­ści po­nu­re i bo­ha­ter­skie, nie znisz­cze­nie ma­te­rial­ne, tyl­ko tych dwóch bo­sych obroń­ców mo­car­stwo­wej Rze­czy­po­spo­li­tej, ale wier­nych, bez bro­ni i bez roz­ka­zu kro­czą­ce­go przy nich.

 Chcie­li­śmy być da­le­ko od ro­man­tycz­nych im­pro­wi­za­cji, od ła­ta­nia bra­ków na­dzie­ja­mi na cuda, od po­ry­wań się z mo­ty­ką na słoń­ce, od po­cie­sza­nia się na boku, po klę­sce, swo­imi ma­ły­mi ra­cja­mi, ma­ły­mi słusz­no­ścia­mi i po­cie­cha­mi. Była w nas rze­czo­wość i wia­ra, że za­da­nia wo­jen­ne mogą być trak­to­wa­ne bez sztucz­nych osłon sen­ty­men­tal­nych, a cho­ro­bą jest brak po­czu­cia mia­ry i po­czu­cia rze­czy­wi­sto­ści, cho­ro­bą, za któ­rą wszyst­ko, co wy­mier­ne i nie­słusz­nie w ra­chu­bach po­mi­nię­te, mści się okrut­nie. A tym­cza­sem za­miast doj­rza­ło­ści i przy­go­to­wa­nia — od­wiecz­na pol­ska ła­ta­ni­na, im­pro­wi­za­cja, ba­ła­gan. Za­miast roz­po­zna­nia prze­ciw­ni­ka, przy­mie­rze­nia go do sił na­szych — strasz­li­wa fan­fa­ro­na­da, bla­ga, koł­tuń­skie, nie­god­ne lu­dzi doj­rza­łych otę­pie­nie, za­bla­go­wa­nie się po ostat­ni nerw. Ofi­ce­ro­wie ze swo­imi od­dzia­ła­mi sto­ją­cy na gra­ni­cach otrzy­my­wa­li na od­pra­wach mapy przy­gra­nicz­nych od­cin­ków nie­miec­kich wraz z ob­ja­śnie­niem, któ­rę­dy za­leż­nie od opo­ru prze­ciw­ni­ka pój­dzie wła­sne ude­rze­nie. A póź­niej w od­wro­cie zry­wa­ło się ze szkół mapy Pol­ski, by mniej wię­cej się zo­rien­to­wać, gdzie się zna­la­zło w roz­syp­ce. Za­miast dro­gi hi­sto­rii, znów jed­na wię­cej pró­ba wku­pie­nia się w dzie­je przez bo­ha­ter­stwa zu­peł­nie nie­sa­mo­wi­te, wprost nad­ludz­kie, ale bo­ha­ter­stwa, któ­re nie po­win­ny mieć miej­sca w ogó­le, gdy­by rzą­dzi­ło nami prze­wi­dy­wa­nie i przy­go­to­wa­nie.

 Obro­na War­sza­wy. W bo­ha­ter­stwie tej obro­ny było jed­nak coś nie­do­rzecz­ne­go, śmiem na­pi­sać — nie­po­trzeb­ne­go. Wraz z po­dzi­wem po­wsta­wał pro­test. Ła­ska­we, po­chwal­ne sło­wa cu­dzo­ziem­skie, sło­wa, ja­kie się prze­sy­ła sto­ją­cym na stra­co­nych pla­ców­kach, trwa­ją­cym z roz­pa­czą, któ­ra i tak zo­sta­nie prze­ła­ma­na, sło­wa, te­le­gra­my bur­mi­strzów, po­dzi­wy ście­ka­ją­ce z gło­śni­ków draż­ni­ły, za­miast po­bu­dzać. Znów po­dzi­wia­ją nas za ja­kąś So­mo­sier­rę, znów na­szym udzia­łem po­błaż­li­wa po­chwa­ła uży­cza­na lek­ko­myśl­nym i upar­tym, znów ostat­ni i bez­na­dziej­ny po­ryw ma od­ku­pić nie­udol­ność i błę­dy ca­ło­ści. My­śle­li­śmy, że je­ste­śmy zdol­ni do wy­sił­ku rów­no­mier­ne­go, że nie mu­si­my sza­leń­stwem i roz­pa­czą wy­rów­ny­wać sza­lę. I tych uczuć niech w so­bie nikt nie za­kła­mu­je w ty­go­dnie roz­my­ślań, niech rany wy­wo­ła­ne tym za­wo­dem nie po­kry­wa­ją się pla­ster­ka­mi po­zor­nych po­cie­szeń. Nie wie­my, jak się woj­na po­to­czy da­lej. Lecz pew­ni je­ste­śmy jed­ne­go. Hi­sto­ria tyl­ko raz daje swo­je na­uki, nie po­wta­rza prze­stróg, nie zwy­kła po­wra­cać do głu­chych na jej ostrze­że­nia. Przez dłu­gą nie­wo­lę udzie­li­ła nam na­uki. Dała czas nie­pod­le­gło­ści, by ta na­uka ob­ro­dzi­ła, by sta­ły się z niej skut­ki obo­wią­zu­ją­ce od­tąd nasz na­ród, i na cóż to wszyst­ko? Czy przy­sta­nie jesz­cze nad nami po tej pró­bie, czy ze­chce drob­ne na­sze ra­cje wcią­gnąć na prze­ciw­wa­gę po­twor­nych błę­dów?

*

Tej je­sie­ni mo­dlo­no się w Pol­sce. Mo­dlo­no się żar­li­wie, ko­ścio­ły na­sy­co­ne były unie­sie­niem i na­dzie­ją. Nie­zli­czo­ne usta wzy­wa­ją spra­wie­dli­wo­ści i wie­rzą w spra­wie­dli­wość. Prze­po­wied­nie obie­ga­ją kraj cały, po­wta­rza­ne tak, by za­stą­pi­ły udrę­cze­nie i ból rze­czy­wi­sty, by wzbu­dzi­ły pew­ność, że bo­skie in­stan­cje nie po­zwo­lą trwać krzyw­dzie i hań­bie roz­po­star­tej na gru­zach na­szej oj­czy­zny. To prze­la­tu­je prze­po­wied­nia św. An­drze­ja Bo­bo­li o stu dniach nie­wo­li, tak roz­po­wszech­nio­na, że wła­dze nie­miec­kie mia­ły się nią za­in­te­re­so­wać i wy­wia­dy­wać, gdzie jest za­pi­sa­na. To znów na ob­ra­zach Mat­ki Bo­skiej po­ja­wia­ją się na dło­niach cy­fry, nie da­ją­ce się zmyć: rzym­ska dwu­nast­ka, co na­tu­ral­nie ozna­cza gru­dzień, krwa­wy opła­tek wy­zwo­le­nia i wal­ki. Na­wet au­dy­cje ra­dio­we, mało kto ich prze­cież słu­cha, słu­cha­ją prze­waż­nie lu­dzie pro­ści, mają po­smak mi­stycz­ny: peł­ne są za­po­wie­dzi, ter­mi­nów, krwa­we­go opłat­ka, czer­wo­nej Wiel­ka­no­cy. Siła na­dziei ludz­kiej, wia­ra sa­mej tyl­ko na­dziei w ob­raz przez nią stwa­rza­ny, jest nie­sa­mo­wi­ta. Na­dzie­ja chwy­ta się tych ter­mi­nów, nie­po­mna, że hi­sto­ria nie ma zwy­cza­ju do­ko­ny­wać zwro­tów i de­cy­zji na dniach już same przez się waż­nych i uświę­co­nych, ale sama do­pie­ro dni swo­je wy­bie­ra i uświę­ca waż­no­ścią, i pod­no­si ku wy­ży­nie trwa­łej pa­mię­ci.

 W tych mo­dli­twach, na­dzie­jach, prze­po­wied­niach jest ja­kaś wznio­sła nie­uży­tecz­ność, po­mył­ka jest, przed któ­rą ni­g­dy nie cof­ną się lu­dzie do­tknię­ci nie­szczę­ściem. Bóg ist­nie­je, ale Bóg nie in­ter­we­niu­je w hi­sto­rii bez­po­śred­nio, jak pra­gnę­li­by tego lu­dzie. Wia­ra w Opatrz­ność, któ­ra na­da­je hi­sto­rii bieg i cel, a w od­po­wied­niej chwi­li na­gle kie­ru­je tym bie­giem, jest pa­te­tycz­nym złu­dze­niem. Hi­sto­ria jest wy­łącz­nie two­rem lu­dzi i skła­da się z przy­pad­ków i sił, z ude­rzeń nie­prze­wi­dzia­nych i na­głych za­tok spo­ko­ju, tam gdzie jesz­cze wczo­raj hu­czał wir. Pla­nu bez­po­śred­nie­go, re­ali­zu­ją­ce­go się na oczach lu­dzi prze­ży­wa­ją­cych dany czas, ab­so­lut­nie nie znaj­dziesz albo też, ści­ślej pa­trząc, plan taki jest do­twa­rza­ny, do­rzu­ca­ny do cha­otycz­nej rze­czy­wi­sto­ści przez gło­wy lub na­ro­dy, któ­rym się po­wio­dło. Po­wia­da się wów­czas o za­da­niu, mi­sji, po­słan­nic­twie. Na pew­no dzien­ni­ka­rze li­tew­scy wi­ta­ją­cy po­wrót Wil­na szum­nie ple­tli o Opatrz­no­ści, wy­rów­nu­ją­cej krzyw­dę, i na pew­no chwa­li­li spra­wie­dli­wość, wy­na­gra­dza­ją­cą cier­pli­wych. Tak samo na pew­no sło­wac­cy pół­in­te­li­gen­ci wy­chwa­la­li prze­zor­ność i mą­drość swo­ich przy­wód­ców i po­dob­ną opie­kę Opatrz­no­ści, za spra­wą opa­słe­go pro­bosz­cza i Adol­fa w so­bie je­dy­ne­go czu­wa­ją­cej nad Ja­wo­rzy­ną i Gło­dów­ką.

 Nie zna­czy to, aże­by Boga w hi­sto­rii zu­peł­nie nie było. Jego udział wy­glą­da ina­czej, po­zo­sta­wia dzia­łal­no­ści ludz­kiej wię­cej pola i swo­bo­dy, ale za­ra­zem wię­cej tru­du i od­po­wie­dzial­no­ści. Bóg jest stwór­cą praw, przy­mio­tów i ta­len­tów. Zna­czy to, że Bóg nadał rze­czy­wi­sto­ści pra­wa eg­zy­stu­ją­ce bez wzglę­du na to, jak lu­dzie umie­ją je od­czy­tać i jak umie­ją za nimi po­dą­żyć. Za­rów­no w hi­sto­rii, jak w każ­dej sfe­rze rze­czy­wi­sto­ści. Bóg dał lu­dziom i na­ro­dom ta­len­ty i przy­mio­ty, a rze­czy­wi­sto­ści, na­da­jąc wszyst­kim na­ro­dom po­ten­cjal­ną moż­li­wość roz­wi­ja­nia tych sa­mych spie­ra­ją­cych się ze sobą przy­mio­tów, nadał przez ten sam fakt ta­kie pra­wa, że ten w niej wy­gry­wa i zwy­cię­ża w za­pa­sach hi­sto­rii, kto nie za­nie­dbał przy­mio­tów i ta­len­tów. Kto je roz­wi­nął do gra­nic naj­wyż­szych, kto nie uląkł się kon­se­kwen­cji. Opo­wieść o za­ko­pa­nych i zmar­no­wa­nych ta­len­tach jest przede wszyst­kim przy­po­wie­ścią hi­sto­rycz­ną i tłu­ma­czy wzlo­ty i upad­ki na­ro­dów.

 W jaki spo­sób łą­czy się to i za­zę­bia, że Bóg daje przy­mio­ty i wła­ści­wo­ści, i Bóg po­przez pra­wa hi­sto­rii ka­rze za ich nie­wy­zy­ska­nie? Oto od­wa­ga, pra­co­wi­tość, sztu­ka po­prze­sta­wa­nia na ma­łym, prze­zor­ność, są to na­ka­zy i przy­mio­ty za­szcze­pio­ne w du­sze zbio­ro­we i szcze­gól­nie owoc­ne w za­sto­so­wa­niu hi­sto­rycz­nym. Nie tyl­ko one — po­da­ję przy­kła­dy je­dy­nie. Moż­na ich nie krze­wić i moż­na je po­mi­jać, moż­na trwać w le­ni­stwie i moż­na się okła­my­wać. Bóg nie prze­szka­dza. Bogu wy­star­czy nie­omyl­ność, że za po­mi­nię­cie ta­len­tów ze­mści się rze­czy­wi­stość, któ­rej Bóg za­szcze­pił pra­wa, czy­li wy­ma­ga­nia tych przy­mio­tów. Hi­sto­ria od­da­na jest sa­mo­dziel­no­ści ludz­kiej, al­bo­wiem pa­nu­je w niej nie­zmien­ność praw po­nad epo­ka­mi, po­nad po­ko­le­nia­mi grun­tu­ją­ca się w każ­dym cza­sie. Nie osta­je się i nie wy­gry­wa, kto do osta­tecz­no­ści, do krwa­we­go wy­si­le­nia nie wy­zy­sku­je przy­mio­tów zbio­ro­wych wla­nych w du­sze.

 Wy­gry­wa za­wsze sil­niej­szy, od­waż­niej­szy, bar­dziej wy­trwa­ły, bar­dziej prze­myśl­ny w do­bo­rze środ­ków zwy­cię­stwa, le­piej w czas po­ko­ju umie­ją­cy utwier­dzić cno­ty, któ­rych za­żą­da wal­ka. Tyl­ko w tym sen­sie hi­sto­ria jest spra­wie­dli­wa, ale ta spra­wie­dli­wość nie ma nic wspól­ne­go ze spra­wie­dli­wo­ścią mo­ral­ną. Cno­ty hi­sto­rycz­ne są da­le­kie od war­to­ści etycz­nych, cno­tą hi­sto­rycz­ną jest bez­względ­ność, pod­stęp, chy­trość, wy­zy­ska­nie siły nad słab­szym; są cno­ty hi­sto­rycz­ne, któ­re po­kry­wa­ją się z war­to­ścia­mi mo­ral­ny­mi, jak po­świę­ce­nie, ofiar­ność, rów­nie waż­ne w oby­dwu za­kre­sach, ale za­sad­ni­czo mamy tu­taj dwie cał­ko­wi­cie od­ręb­ne dzie­dzi­ny ocen i sku­tecz­no­ści. I dla­te­go jest sen­ty­men­tal­nym złu­dze­niem ma­rzyć w hi­sto­rii o spra­wie­dli­wo­ści czy­sto mo­ral­nej, ma­rzyć o Opatrz­no­ści, na­gra­dza­ją­cej samą słusz­ność, nie po­par­tą siłą hi­sto­rycz­ną.

 Ist­nie­je czło­wiek mo­ral­ny i ist­nie­je czło­wiek hi­sto­rycz­ny. Czło­wiek mo­ral­ny eg­zy­stu­ją­cy w nas umie od­róż­nić, na czym po­le­ga zło i do­bro, ma świa­do­mość na­kła­da­ją­cą gra­ni­ce zła; po­ty­ka się, za­wo­dzi, kła­mie so­bie, lecz za­sad­ni­czo wie. Czło­wie­kiem hi­sto­rycz­nym rzą­dzi je­dy­nie sku­tecz­ność i ce­lo­wość bez wzglę­du na war­to­ścio­wa­nie mo­ral­ne środ­ków wpro­wa­dzo­nych dla osią­gnię­cia celu. Hi­sto­ria jest amo­ral­na, al­bo­wiem jest ab­so­lut­nie prag­ma­tycz­na i zna tyl­ko praw­dy prze­mi­jal­ne, zbu­do­wa­ne na sile, na­rzu­ca­ją­cej do­god­ną jej in­ter­pre­ta­cję. Od­da­na cał­ko­wi­cie dzia­łal­no­ści ludz­kiej, i to ta­kiej jej for­mie, w któ­rej pa­da­ją wszel­kie ogra­ni­cze­nia mo­ral­ne, od­da­na sa­mo­dziel­no­ści ludz­kiej, tym sa­mym po­wie­rzo­na jest bez­względ­no­ści i złu. Im­pe­ria­lizm, roz­rost bez­względ­ny, nie jest ja­kimś spe­cjal­nym i cza­sa­mi je­dy­nie po­ja­wia­ją­cym się zja­wi­skiem hi­sto­rycz­nym, lecz two­rzy samo ją­dro pro­ce­su dzie­jo­we­go — za­wsze to samo. Je­dy­nie róż­ni­ca siły, któ­ra może po­przeć ten im­pe­ria­lizm naj­mniej­sze­go na­wet na­rod­ku, spra­wia, że wy­da­je się on czymś in­nym, niż jest w isto­cie: żą­dzą wyż­szo­ści, słusz­no­ści i pa­no­wa­nia za każ­dą cenę. Za­kres może być i bywa węż­szy, isto­ta zja­wi­ska jest nie­zmien­na.

 I dla­te­go mo­dli­twa o in­ter­wen­cję Boga w hi­sto­rii jest złud­na. Więc po­wiesz, że nie ma nic oprócz śle­pej gry sił, że czło­wiek mo­ral­ny jest w dzie­jach ana­chro­ni­zmem, że nic nie po­wsta­ło ze słusz­no­ści mo­ral­nej, z czy­sto­ści uza­sad­nień i idei? „Na tej zie­mi ni­g­dzie ide­ałów nie ma, są tyl­ko one w ser­cu na­szym, jako prze­czu­cia, i w nie­bie jako rze­czy­wi­stość, ludz­kie zaś ży­cie od­da­ne ana­li­zie potu i krwi” (Kra­siń­ski). W to wie­rzę i to wi­dzę. Ist­nie­je wszak­że pew­ne sub­tel­ne przej­ście po­mię­dzy siłą a słusz­no­ścią, któ­re czy­ni, że pro­ces hi­sto­rycz­ny ukry­tą swo­ją stro­ną jed­nak do­ty­ka wy­ma­gań czło­wie­ka mo­ral­ne­go. Mię­dzy siłą a słusz­no­ścią jest jed­nak ta­jem­ny zwią­zek mo­ral­ny, któ­ry sfał­szo­wa­ny przez siłę, za­kry­ty przez nią przed oczy­ma tych, któ­rzy dają swo­ją krew i ofia­rę, jed­nak wy­zie­ra w koń­cu, jak zła­ma­na i źle zło­żo­na kość.

 Siła zwy­cię­ża­ją­ca ni­g­dy nie wy­star­czy so­bie sama. Za­wsze przy­bie­ra się w po­zo­ry mo­ral­ne. Słusz­ność i siła przy­cią­ga­ją się wza­jem­nie, cho­ciaż są krusz­ca­mi prze­ciw­ne­go po­cho­dze­nia. Słusz­ność wy­pa­la czło­wiek mo­ral­ny, siłę kuje czło­wiek hi­sto­rycz­ny. Siła i słusz­ność sta­ją na dwóch bie­gu­nach prze­ciw­nych, a jed­nak ku so­bie dążą. Jak siła szu­ka ma­ski słusz­no­ści, tak słusz­ność pra­gnie się wes­przeć o ko­ściec siły. Słusz­ność hi­sto­rycz­na jest hoł­dem przez siłę od­da­wa­nym praw­dzie. A słusz­ność, któ­ra by w ogó­le nie umia­ła od­wo­łać się do siły, nie jest żad­ną słusz­no­ścią. W prze­strze­ni hi­sto­rycz­nej nie ma miej­sca, gdzie by siła i słusz­ność, zrów­no­wa­żo­ne w swo­im wza­jem­nym udzia­le, zło­żyć się mo­gły na praw­dę zu­peł­ną i obo­wią­zu­ją­cą wszyst­kich uczest­ni­ków pro­ce­su hi­sto­rycz­ne­go. Wal­czą­cy praw­dą i wal­czą­cy tyl­ko siłą scho­dzą się w jed­nym prze­ko­na­niu, że wal­czą w imię ob­ra­żo­nej słusz­no­ści. I dla­te­go hi­sto­ria jest tra­gicz­na, dla­te­go nie ist­nie­je w niej ani po­stęp, ani oczysz­cze­nie, po­nie­waż każ­dy jej akt naj­drob­niej­szy do­ko­nu­je się jako zwar­cie tra­gicz­ne dwóch lub wię­cej słusz­no­ści. A jed­nak, jak w tra­ge­dii, któ­raś słusz­ność paść musi. Gdy za­pa­da kur­ty­na zda­rzeń, nie mogą wszyst­kie mieć ra­cji.

 W tym przy­cią­ga­niu słusz­no­ści przez siłę jest wszak­że pew­na pro­por­cja praw­dy, któ­rą jesz­cze moż­na na­giąć do bez­względ­nej służ­by czło­wie­ko­wi hi­sto­rycz­ne­mu. Tę pro­por­cję praw­dy czu­je­my moc­no wszy­scy, uchwy­ce­ni w bieg zda­rzeń. Dla niej je­dy­nie mogą być słusz­ne mo­dli­twy i wia­ra czło­wie­ka mo­ral­ne­go. Wie­rzę głę­bo­ko, że tę pro­por­cję praw­dy, któ­rą może jesz­cze siła wziąć na swo­ją służ­bę, Niem­cy prze­kro­czy­li wo­bec nas przede wszyst­kim w przy­go­to­wa­niu psy­cho­lo­gicz­nym tej woj­ny. Ha­nieb­nie ją prze­kra­cza­ją w każ­dym dniu oku­pa­cji — obe­lgą wo­bec na­sze­go na­ro­du, głu­po­tą swo­ich upraw­nień hi­sto­rycz­nych, be­stial­stwem my­ślo­wym pla­nu, jaki re­ali­zu­je się w oczach na­szych, ma­jąc z tych ziem uczy­nić bia­łą ko­lo­nię.

 Nie czy­nią tego Niem­cy pierw­szy raz i nie tyl­ko wo­bec nas tę za­leż­ność prze­kra­cza­ją. Mie­rząc we­dług spra­wie­dli­wo­ści, na­leż­nej na­wet wro­go­wi, wczu­wa­jąc się w psy­chi­kę tego na­ro­du ofiar­ne­go, na­wet dzi­siaj nie je­stem w sta­nie na­pi­sać ina­czej, jak na­ro­du wiel­kie­go, trud­no się dzi­wić, że nie ro­zu­mie­ją po­wo­dów swo­jej klę­ski po­przed­niej. W po­stę­po­wa­niach wła­snych nie po­tra­fią doj­rzeć winy i nie są­dzę, by dzia­ła­ła w tym je­dy­nie śle­po­ta mo­ral­na. Przy­czy­ny wy­da­ją się bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne — nie wi­dzą winy, al­bo­wiem ze sta­no­wi­ska czło­wie­ka hi­sto­rycz­ne­go uczy­ni­li wszyst­ko, co na­ród jest zdol­ny uczy­nić i ofia­ro­wać, a jed­nak prze­gra­li. Te­raz po­sta­wi­li na sza­lę ofia­rę i wy­rze­cze­nie jesz­cze więk­sze, i ja­każ tra­gicz­na iro­nia, że za więk­szą ofia­rę swo­ją pła­cić mu­szą przed sa­my­mi sobą, nie wie­dząc tego, je­śli o prze­cięt­ną masę na­ro­du cho­dzi, więk­szą nie­po­mier­nie ceną kłam­stwa, do­ra­bia­nej sztucz­nie słusz­no­ści. Wy­my­śla­ją okrą­że­nie, cios w ple­cy, za­wsze ja­kiś po­wód ze­wnętrz­ny, me­cha­nicz­ny, wy­zu­ty z ich od­po­wie­dzial­no­ści wła­snej. Cóż wy­my­ślą, je­że­li ta pró­ba ich za­wie­dzie, gdzież wy­naj­dą wi­no­waj­cę?

 Tyl­ko tym wą­tłym stru­mycz­kiem spły­wa w dzie­je praw­da mo­ral­na, tą szpa­rą wcie­ka, któ­ra się roz­wie­ra po­mię­dzy siłą spra­gnio­ną pra­wa mo­ral­ne­go a pra­wem sa­mym. Tę je­dy­ną wi­dzę moż­li­wość klę­ski Nie­miec, lecz skąd dzi­siaj wie­dzieć, czy zdo­ła­ją się w tę szcze­li­nę wci­snąć ta­kie wy­pad­ki hi­sto­rycz­ne już tej woj­ny, że ją roz­sa­dzą, że sa­me­mu na­ro­do­wi nie­miec­kie­mu uka­żą, jak jego praw­da rze­ko­ma okrą­żo­nych, po­kra­ja­nych i po­krzyw­dzo­nych nie przy­sta­wa­ła zu­peł­nie do jego siły. Jak wszyst­ko było złu­dze­niem siły roz­pę­ta­nej, do­bie­ra­ją­cej so­bie słusz­no­ści z dnia na dzień, we­dle oko­licz­no­ści. Ba­ra­nie przy­ję­cie przez Niem­ców na­głej zgo­dy z Ro­sją nie bu­dzi wie­le na­dziei, by ła­two do tego roz­sa­dze­nia dojść mo­gło. Boże, cze­muż się dzi­wić, że ci, któ­rzy mogą, któ­rym jest dana pro­sta wia­ra, mo­dlą się i pro­szą Opatrz­no­ści. Gdzie wy­lą­du­je­my, kto prze­wi­dzi dro­gę po wo­dach jesz­cze nie ist­nie­ją­cych. Każ­da woj­na stwa­rza do­pie­ro swój oce­an i jak­żeż się dzi­wić, że ry­ba­cy szu­ka­ją brze­gów i wie­rzą, że czu­wa ten, któ­ry brze­gi zna.

*

W na­tu­rze ludz­kiej w prze­dziw­ny spo­sób ko­ja­rzą się i nie wy­klu­cza­ją dwie, zda­wa­ło­by się naj­bar­dziej sprzecz­ne, wła­ści­wo­ści: czło­wiek jest pla­stycz­ny i czło­wiek jest nie­zmien­ny. Czło­wiek po­sia­da zdu­mie­wa­ją­cą siłę na­gię­cia się i przy­sto­so­wa­nia i czło­wiek w oko­licz­no­ściach, któ­re po­win­ny prze­orać go do głę­bi, oka­zu­je się taki sam, nie­zmien­ny w pod­sta­wach i zna­mio­nach swo­je­go cha­rak­te­ru. Dziw­ność psy­cho­lo­gicz­na woj­ny na tym po­le­ga, że te dwie dąż­no­ści wy­pły­wa­ją na samą po­wierzch­nię czło­wie­ka i sta­ją się wi­docz­ne jak ni­g­dy w cza­sie po­ko­ju.

 Oto czło­wiek przy­wy­kły do okre­ślo­ne­go po­zio­mu ży­cia i za­jęć, zda­wa­ło­by się utrwa­lo­ny w swo­ich na­wyk­nie­niach, w po­zy­cji spo­łecz­nej i kul­tu­ral­nej, czło­wiek, z któ­rym w cza­sie po­ko­ju tak te wy­ma­ga­nia i oby­cza­je się zro­sły, że zda­ją się two­rzyć jego dru­gą na­tu­rę, ten czło­wiek zo­sta­je na­gle i bru­tal­nie wy­wa­żo­ny ze swej po­wło­ki, rzu­co­ny w inną rze­czy­wi­stość, nie jego, nie tę, nad któ­rą je­dy­nie pa­no­wać umiał. Musi ra­dzić so­bie po­sta­wio­ny w ob­li­czu naj­pierw­szych i naj­bar­dziej pier­wot­nych po­trzeb: w ob­li­czu gło­du, trwo­gi, tro­ski o ca­łość swe­go cia­ła, śmier­ci. Woj­na jest nie­mow­lęc­twem lu­dzi doj­rza­łych, ich po­wtór­ną na­go­ścią, od­da­niem się na pa­stwę przy­pad­ku i gro­zy. To prze­ży­cie w woj­nach po­przed­nich za­pi­sy­wa­ło się je­dy­nie w du­szy żoł­nie­rza fron­to­we­go. Na ty­łach, w mia­stach i oko­li­cach, do któ­rych nie do­tar­ła woj­na, moż­na było prze­być nie­jed­ną kam­pa­nię, a o tym prze­ży­ciu nie na­brać wy­obra­że­nia. Ni­g­dy zaś chy­ba ten roz­dź­więk nie był więk­szy jak w woj­nie po­przed­niej — po­nu­re po­świę­ce­nie oko­pów i spo­kój ty­łów. Tu­taj wresz­cie try­ska źró­dło nie­chę­ci i za­że­no­wa­ne­go mil­cze­nia, ja­kim żoł­nierz fron­to­wy za­wsze, tam­tej woj­ny szcze­gól­nie, da­rzył fra­zes pa­trio­tycz­ny, na­po­ty­ka­ny u lu­dzi cał­kiem nie­świa­do­mych, jak wy­glą­da rze­czy­wi­stość tego fra­ze­su.

 Uciecz­ka ca­łych mi­lio­nów, pa­nicz­ny ruch, ja­kie­go żad­na siła ludz­ka nie zdo­ła­ła­by po­wstrzy­mać, strasz­li­wy udział lot­nic­twa, któ­re­go moc po­zna­ło każ­de nie­le­d­wie osie­dle pol­skie, spra­wił, że to prze­ży­cie pla­stycz­no­ści sta­ło się wła­sno­ścią po­wszech­ną. Wszy­scy ze­szli­śmy do ele­men­tów na­sze­go by­to­wa­nia, z wszyst­kich w kil­ku dniach zdar­te zo­sta­ły na­lo­ty po­ko­ju. Uj­rze­li­śmy, że czło­wiek jest jak pił­ka gu­mo­wa, z któ­rej los może wszyst­ką pręż­ność wy­ci­snąć, a ona wy­trzy­ma, po­wró­ci kie­dyś do sta­nu pier­wot­ne­go, byle jej nie na­ciąć śmier­tel­nie.

 Po­zna­li­śmy tę naj­gor­szą chy­ba broń woj­ny współ­cze­snej: wła­dzę przy­pad­ku. Rów­ność wo­bec kosy, przy­pad­ko­we, ka­pry­śne na­zna­cza­nie wy­bra­nych, pole otwar­te dla wy­obraź­ni i lęku, pole tak sze­ro­kie, że iluż to za­błą­dzi­ło w jego prze­strze­niach, po­pa­da­jąc w sza­leń­stwo, ucie­ka­jąc w sa­mo­bój­stwo. Po­zna­li wszy­scy tę bez­bron­ność wo­bec przy­pad­ku, prze­trwa­li pra­wie wszy­scy. Nie miej­my w złej pa­mię­ci tych, co mocy przy­pad­ku nie zdo­ła­li prze­ła­mać w so­bie i sami ode­szli w śmierć, sami, nie cze­ka­jąc na jej wy­bór, sie­bie wy­bra­li.

 Prze­ży­cie, za któ­re daw­niej trze­ba było pła­cić czyn­nym udzia­łem w rze­czach woj­ny, sta­ło się wła­sno­ścią ogól­ną. Znikł prze­dział na front po­zna­ją­cy rze­czy­wi­stą na­tu­rę ludz­ką i resz­tę, opcha­ną, ob­żar­tą do obrzy­dli­wo­ści fra­ze­sem, hucz­nym sło­wem, dzien­ni­kar­skim bo­ha­ter­stwem. Jak gdy­by Pan rze­czy­wi­sto­ści, Sę­dzia praw­dy i re­ali­zmu, ta­kiej wła­śnie na­uki pra­gnął udzie­lić na­ro­do­wi, któ­ry jak ża­den inny na­pcha­ny był fra­ze­sem i nie znał wy­mia­rów praw­dy.

 Ale czło­wiek jest nie­zmien­ny. I pora pró­by, ob­na­ża­ją­cej na­sze du­sze z po­zo­rów i osłon co­dzien­no­ści, uka­zu­je wła­ści­we tre­ści dusz. To prze­ży­cie dru­gie, to świa­dec­two za­sad­ni­czej nie­zmien­no­ści czło­wie­ka, cho­ciaż cała jego eg­zy­sten­cja zo­sta­ła przy­gię­ta i nad­ła­ma­na, jest czymś bar­dziej prze­ra­ża­ją­cym ani­że­li pla­stycz­ność ludz­ka. Rdze­nie dusz ludz­kich nie dają się skru­szyć żad­ną prze­mo­cą. Ob­na­ża się tchó­rzo­stwo i ob­na­ża się wznio­słość. Ob­na­ża się bo­ha­ter­stwo i ja­do­wi­tym za­cie­kiem wy­pły­wa ma­łość. Ujaw­nia się zdol­ność po­mo­cy i zwie­rzę­cy ego­izm. Wszyst­ko, co prze­ciw­ne w na­tu­rze ludz­kiej, naj­dal­sze so­bie i nie­wi­dzial­ne w spo­koj­nym by­to­wa­niu, wy­strze­la jak ko­rze­nie, któ­re by się na­gle sta­ły ko­na­ra­mi i mia­ły da­wać owoc. Gdy to wi­do­wi­sko pa­mię­tać, w jego ca­łej li­cho­cie i rzad­kiej czy­sto­ści, zbie­ra lęk przed nie­po­praw­no­ścią czło­wie­ka. Zda­je się ist­nieć ja­kaś uprzed­nio dana, nim czło­wiek w ogó­le stał się zdol­ny sie­bie po­znać, de­ter­mi­na­cja jego na­tu­ry i oka­zu­je się za­ra­zem, że naj­cięż­sze do­świad­cze­nie, ja­kie zdol­ny jest przy­rzą­dzić czło­wiek zbio­ro­wy, nic nie zna­czy w ze­tknię­ciu z jego fun­da­men­tem psy­chicz­nym. Kto go za­kła­dał? Po­wiesz, że pod­świa­do­mość, że nie­zna­ne na­stęp­stwo dzie­dzi­cze­nia, nic te sło­wa nie zna­czą, prze­su­wa­ją je­dy­nie ta­jem­ni­cę z miej­sca na miej­sce. Na­tu­ra ludz­ka jest jak woda, któ­ra prze­cho­dząc przez sito zda­je się tra­cić wła­ści­wą so­bie kon­sy­sten­cję, roz­pro­szo­na w kro­ple, lecz le­d­wo prze­szko­dę mi­nie, sta­je się na­tych­miast sobą. Ta sta­łość w po­zor­nej pla­stycz­no­ści mówi, że da­rem­ne są na­dzie­je, by naj­cięż­sze do­świad­cze­nie zbio­ro­we mo­gło wie­le prze­su­nąć w we­wnętrz­nych pro­por­cjach czło­wie­ka. Jest w tym smu­tek i inna, jesz­cze głęb­sza, bez­u­ży­tecz­ność mo­ral­na hi­sto­rii. Kie­dy za­czną piać, że wy­szli­śmy oczysz­cze­ni i po­pra­wie­ni, kłam­stwo. Kie­dy z ko­tur­nu jęk­ną, że prze­ora­ne du­sze da­dzą inny plon, kłam­stwo. Kie­dy po­wo­ła­ją się gło­sem pa­te­tycz­nym, że byli uczest­ni­ka­mi, kłam­stwo. Wi­dzie­li tyl­ko, nic wię­cej.

 U po­cząt­ku tej woj­ny znaj­du­je się po stro­nie pol­skiej dziw­na, dzi­siaj zu­peł­nie nie­po­ję­ta sprzecz­ność. Z jed­nej stro­ny przy­go­to­wa­no pro­pa­gan­do­wo na­ród, że woj­na dzi­siej­sza w ni­czym nie bę­dzie po­dob­na do wo­jen po­przed­nich, że nie na­le­ży się spo­dzie­wać za­cho­wa­nia oby­cza­jów dy­plo­ma­tycz­nych, wy­po­wie­dze­nia woj­ny, sza­no­wa­nia lud­no­ści cy­wil­nej, ogra­ni­cze­nia środ­ków bo­jo­wych. Ileż to po­twor­no­ści i psy­cho­zy stra­chu wy­wo­ła­no opo­wia­da­nia­mi o woj­nie ga­zo­wej, jej po­wszech­no­ści, któ­ra mia­ła za­gro­zić każ­dej spi­żar­ni i każ­de­mu wor­ko­wi mąki. Z dru­giej stro­ny rząd za­cho­wy­wał się tak, jak gdy­by to całe przy­go­to­wa­nie było je­dy­nie ba­śnią, a prze­ciw­nik miał za­cho­wać wszel­kie re­gu­ły gry, nie prze­szka­dzać mo­bi­li­za­cji, przy­zwo­icie za­po­wie­dzieć, o któ­rej go­dzi­nie i gdzie ma za­miar za­cząć strze­lać. Mo­bi­li­za­cja zo­sta­ła za­rzą­dzo­na w chwi­li cał­kiem ostat­niej, jak­by prze­ciw­nik ra­czył cze­kać, aż się od­bę­dzie w spo­ko­ju, i jak­by nie było in­nych spo­so­bów ta­jem­ne­go po­wo­ła­nia żoł­nie­rzy pod broń.

 Ta sprzecz­ność musi być po­ło­żo­na po na­szej stro­nie jako jed­na z naj­pierw­szych przy­czyn klę­ski. Pa­mię­tam tego chło­pa spod Tar­no­brze­ga, któ­ry na wi­dok prze­cią­ga­ją­cych pierw­szych od­dzia­łów nie­miec­kich tłu­ma­czył mi roz­go­ry­czo­ny: wszyst­ko przez to, pa­nie, że ich Hi­tler już od wio­sny trzy­mał w ko­sza­rach, a nasz rząd ża­ło­wał pie­nię­dzy, aże­by parę ty­go­dni wcze­śniej za­brać chło­pów do woj­ska. Uprasz­czał, lecz tak samo od­czu­wał tę nie­po­dob­ną do wy­ja­śnie­nia sprzecz­ność. Nie je­stem w sta­nie przy­pu­ścić, że dzia­ła­ła tu­taj je­dy­nie sama lek­ko­myśl­ność i za­du­fa­ny opty­mizm, że wy­star­czy w swo­im ra­dio i w swo­jej pra­sie wy­grać przed swo­im słu­cha­czem przez sie­bie in­sce­ni­zo­wa­ną woj­nę słow­ną, zo­wiąc ją szum­nie woj­ną ner­wów, by tym sa­mym wy­grać woj­nę praw­dzi­wą. Bo gdy­by tak było, by­ła­by to zbrod­nia, a tej na­wet naj­głup­sze­mu rzą­do­wi nie wol­no in­sy­nu­ować. Więc cóż?

 Nie wiem, nie umiem od­po­wie­dzieć. Mu­sia­ły dzia­łać ja­kieś nie­do­stęp­ne nam do­tąd po­wo­dy. Być może, że nie chcia­no ra­dy­kal­ny­mi po­su­nię­cia­mi ze stro­ny Pol­ski draż­nić złe­go, nie chcia­no mu da­wać do ręki po­zor­nych ar­gu­men­tów za­gro­że­nia i nie­bez­pie­czeń­stwa, na któ­re on prze­cież czy­hał. Chy­ba tyl­ko to jed­no — nie draż­nić. Zresz­tą, wie­my to dzi­siaj, w któ­ry­kol­wiek ty­dzień wcze­śniej zo­sta­ła­by za­rzą­dzo­na mo­bi­li­za­cja w Pol­sce, od­po­wiedź nie­miec­ka by­ła­by na­tych­miast taka sama, jak ta, co na­stą­pi­ła pierw­sze­go wrze­śnia. Ta od­po­wiedź już od mie­się­cy cze­ka­ła nad na­szą gra­ni­cą.

 Lecz w tej sprzecz­no­ści mie­ści­ła się jed­nak ukry­ta tę­sk­no­ta, aże­by prze­wi­dy­wa­ne nie­bez­pie­czeń­stwa jed­nak nie oka­za­ły się praw­dą. Mó­wio­no o za­gro­że­niu to­tal­nym, o wal­ce o samo ist­nie­nie na­ro­du, ale wła­ści­wie, w zdol­no­ści prze­ży­cia i prze­ję­cia się tymi za­po­wie­dzia­mi, były to je­dy­nie zwro­ty re­to­rycz­ne. Jed­ni po­eci wie­rzy­li w swo­je po­nu­re groź­by. Po­li­ty­cy nasi i mi­ni­stro­wie, ow­szem, opo­wia­da­li o go­to­wo­ści, prze­ci­na­li wstę­gi, przyj­mo­wa­li cze­ki, od­bie­ra­li ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we, ale w tym miej­scu nie lę­kam się in­sy­nu­acji i go­tów ją je­stem udo­wod­nić, nie wie­rzy­li sami w złe du­chy wy­wo­ła­ne przez sie­bie.

 Opty­mizm szedł z góry i na gó­rze był nie­unik­nio­ny, wy­wo­ła­ny sy­tu­acją spo­łecz­ną pol­skiej góry w cią­gu dwu­dzie­sto­le­cia. Na my­śli mam tę część in­te­li­gen­cji pol­skiej, któ­ra na stop­niu naj­niż­szym za­czy­na się od sta­ro­stów, na­czel­ni­ków wy­dzia­łów, kie­row­ni­ków dzia­łów w fa­bry­kach i przed­się­bior­stwach, wyż­szych ofi­ce­rów, pre­zy­den­tów miast. Sło­wem, wyż­sza biu­ro­kra­cja, roz­ga­łę­zio­na ob­fi­cie, roz­ro­śnię­ta we wszel­kich dzie­dzi­nach ży­cia pol­skie­go na sku­tek eta­ty­zmu i in­ter­wen­cji pań­stwo­wej. Nie mam na­tu­ral­nie na oku roz­trzą­sań eko­no­micz­no-so­cjal­nych, do tych nie po­sia­dam żad­nej kom­pe­ten­cji, chciał­bym je­dy­nie od­two­rzyć uta­jo­ne po­bud­ki psy­cho­lo­gicz­ne, wła­da­ją­ce tą war­stwą, po­bud­ki, któ­re ją na­zna­czy­ły tak ka­ry­god­ną lek­ko­myśl­no­ścią i nie­chę­cią wi­dze­nia przy­krej rze­czy­wi­sto­ści.

 Nie było w spo­łe­czeń­stwie na­szym war­stwy, któ­ra by mia­ła ży­cie tak wy­god­ne i jak na pol­ską bie­dę tak do­stat­nie. W nad­mier­nym do­stat­ku, zu­peł­nie nie­pro­por­cjo­nal­nym do prze­cięt­nej ży­cia w kra­ju, wi­dzieć na­le­ży pierw­szą przy­czy­nę lek­ko­myśl­no­ści tej war­stwy. A dba­no o sie­bie do­brze! Zmia­ny upo­sa­żeń — wie­dzie­li­śmy to do­brze, nie zda­jąc so­bie spra­wy ze skut­ków psy­cho­lo­gicz­nych — zmie­rza­ły do tego, by jak naj­hoj­niej upo­sa­żyć tę wła­śnie war­stwę, by przez od­po­wied­nie do­dat­ki funk­cyj­ne, przez fun­du­sze dys­po­zy­cyj­ne, przez ci­che ku­mu­lo­wa­nie po­sad, za­rob­ki wy­win­do­wać do po­zio­mów, jak na pol­skie sto­sun­ki i mier­ne bo­gac­two ogó­łu, bar­dzo wy­gó­ro­wa­nych, sta­ją­cych na gra­ni­cy luk­su­su. A dy­rek­tor ko­pal­ni, ude­rzo­ny py­ta­niem w swo­ją pen­sję, za­wsze miał pod ręką od­po­wiedź, że tych nędz­nych kil­ka­na­ście ty­się­cy, ja­kie on po­bie­ra, po­dzie­lo­ne mię­dzy za­ło­gę ko­pal­ni bar­dzo nie­wie­le za­wa­ży na bu­dże­cie po­szcze­gól­ne­go gór­ni­ka, a sko­ja­rzo­ne w jed­nym ręku ja­kież wy­da­je pięk­ne wy­ni­ki wnętrz no­wo­cze­snych, dziel­nic wil­lo­wych, ka­pi­ta­łu wy­wie­zio­ne­go. Tym jed­nym rze­czy­wi­ście do­rów­ny­wa­li­śmy tzw. Eu­ro­pie: za­chcian­ka­mi he­do­ni­stycz­ny­mi gór­nej gar­ści, przy­bra­ny­mi w ma­skę po­trze­by.

 Ci lu­dzie wbrew wszyst­kie­mu, co wo­kół Pol­ski się dzia­ło, mu­sie­li być opty­mi­sta­mi. Ci lu­dzie byli zde­ter­mi­no­wa­ni wła­snym po­ło­że­niem so­cjal­nym, a trze­ba wy­jąt­ko­wej siły woli i ro­zu­mu, by wy­ła­mać się spod su­ge­stii bę­dą­cych udzia­łem ca­łej war­stwy. Tym lu­dziom było w Pol­sce do­brze, bar­dzo do­brze, i wła­sny do­bro­byt prze­sło­nił im rze­czy­wi­stość pol­ską i ota­cza­ją­cą Pol­skę. I ci lu­dzie naj­ha­nieb­niej tchó­rzy­li i naj­szyb­ciej ucie­ka­li, al­bo­wiem w tchó­rzo­stwie i uciecz­ce biegł przed nimi mi­raż prze­peł­nio­ne­go żło­bu i ukry­ta na­dzie­ja, że ten żłób kie­dyś po­wró­ci, byle uciec da­le­ko od nie­bez­pie­czeń­stwa. Do­sta­tek ich obez­wład­nił przede wszyst­kim dla­te­go, po­nie­waż sko­ja­rzył się z zu­peł­ną nie­od­po­wie­dzial­no­ścią tej war­stwy. Stłu­mio­ne zo­sta­ły i za­hu­ka­ne in­stan­cje spo­łecz­ne, a nie było w Pol­sce żad­nej in­stan­cji pań­stwo­wej, przed któ­rą lu­dzie nie­do­ro­śli do swo­ich sta­no­wisk mu­sie­li­by od­po­wia­dać. Kto się oka­zał tę­pa­kiem i jo­ło­pem na jed­nym miej­scu, prze­no­szo­no go na miej­sce rów­no­rzęd­ne, jak gdy­by nowe sie­dze­nie biu­ro­we mo­gło go na­tchnąć nie­spo­dzie­wa­ny­mi ta­len­ta­mi. Sta­ro­sta skom­pro­mi­to­wa­ny w jed­nym po­wie­cie re­ha­bi­li­to­wał się na skó­rze pod­wład­nych o dwa po­wia­ty da­lej.

 Opo­wia­da się, że de­mo­kra­cja uczy kul­tu nie­kom­pe­ten­cji. Pol­skie do­świad­cze­nie oka­zu­je, że kult nie­kom­pe­ten­cji może się na­ro­dzić w cał­kiem od­mien­nych wa­run­kach. Błęd­ne koło. Na ni­czym nie trze­ba się było znać po­rząd­nie, by obej­mo­wać miej­sca kie­row­ni­cze, by da­wać dy­rek­ty­wy. Rze­czy­wi­stość jest po­wol­na i nie od razu się mści. I za­miast kary za kult nie­kom­pe­ten­cji przy­cho­dził do­sta­tek, wy­god­nic­two, swo­bo­da oby­cza­jów, zmie­nia­nie żon za wzro­stem rang. Cóż dziw­ne­go, że opty­mizm ude­rzał do gło­wy wraz z po­czu­ciem wiel­ko­ści — wła­sna ka­rie­ra naj­le­piej dzia­ła na idee i sądy o rze­czy­wi­sto­ści.

 Sko­ro re­kru­ta­cja war­stwy kie­row­ni­czej zo­sta­ła ogra­ni­czo­na tyl­ko do tzw. obo­zu le­gio­no­we­go, sko­ro wy­bi­cie się pań­stwo­we było spo­jo­ne z tą przy­na­leż­no­ścią, po­wsta­ją dwie moż­li­wo­ści: albo ten obóz skła­dał się z no­to­rycz­nych ge­niu­szów, a w plu­to­nach le­gio­no­wych prze­wi­dzia­ne były już i przy­go­to­wa­ne wszyst­kie funk­cje wiel­kie­go pań­stwa, albo po pro­stu nie świę­ci garn­ki le­pią i ja­koś to bę­dzie. Dwie bar­dzo pol­skie za­sa­dy. No i nie świę­ci zle­pi­li pol­ski gar­nek, bar­dzo nie świę­ci, aż roz­le­ciał się od pierw­sze­go ude­rze­nia.

*

Na nie­wie­le mie­się­cy przed woj­ną uka­za­ła się Szta­fe­ta Mel­chio­ra Wań­ko­wi­cza. Mia­ła być re­ka­pi­tu­la­cją, hi­sto­rią, uka­za­niem tego, co­śmy do­ko­na­li przez lat dwa­dzie­ścia. Otwie­rasz ją te­raz i czy­tasz — jak księ­gę pro­roctw. Od pierw­szej stro­ny, od tych fa­cho­wo-pro­cen­to­wych ta­blic znisz­cze­nia, od zdjęć miast le­żą­cych w gru­zach, od po­pa­lo­nych dwor­ców, od mo­stów za­pa­dłych do dna rzek, od ko­mi­nów otu­lo­nych kła­kiem strze­chy, ma­ją­cych się zwać miesz­ka­niem pol­skie­go chło­pa, star­tu­je­my na nowo. Od tego sa­me­go dna nę­dzy, ego­izmu, roz­bi­cia spo­łe­czeń­stwa na ato­my roz­po­czy­na się tra­sa, jaką uwa­ża­li­śmy za prze­by­tą. To jest los oj­czy­zny two­jej i za­da­nie lat two­ich. Od fun­da­men­tów wzno­sić na nowo, co parę lat prze­rzu­cać kar­ty tej księ­gi i spraw­dzać, czy się nie opóź­nia szta­fe­ta two­jej ge­ne­ra­cji. Musi być szyb­sza. Gdy znów po la­tach dwu­dzie­stu na­sta­nie chwi­la spo­czyn­ku i spoj­rze­nia za sie­bie, ma­cie być da­lej, da­lej o całą nie­do­pusz­czal­ność prze­ży­tej klę­ski. Zwąt­pić czy zwol­nić bie­gu nie wol­no. Od po­wstań­ców Ko­ściusz­ki i le­gio­ni­stów Dą­brow­skie­go każ­da nowa fala ró­wie­śni­ków pol­skich roz­po­czy­na­ła ten bieg, żad­na nie uj­rza­ła celu, więc cóż, że fala ostat­nia, mi­nąw­szy metę, roz­pierz­chła się, osła­bła, uzna­ła lek­ko­myśl­nie, że bieg prze­by­ty na za­wsze? Czym­żeż je­den nie­uda­ny po­miot na­ro­du wo­bec jego wie­ku­isto­ści?

 Jest pięk­ny ob­ra­zek Orzesz­ko­wej o mło­dzień­cach grec­kich, co „z rąk do rąk” — to jego ty­tuł — w noc let­nią rzu­ca­ją za­pa­lo­ną po­chod­nię, aż ta nie uchwy­co­na nie­zgrab­ną dło­nią upa­da na zie­mię. „Taka była o sza­rych go­dzi­nach let­nich ulu­bio­na gra mło­dzie­ży grec­kiej, taka też od­by­wa się w sza­rych mro­kach świa­ta nie­ustan­nie, wszę­dzie, do­ko­ła nas i w od­da­li, tyl­ko, oto­cze­ni przez nią, wi­dzieć jej nie mo­że­my i, udział w niej bio­rąc, nie my­śli­my o tym, co czy­ni­my”. Po­chod­nię, co na chwi­lę upad­nie z lek­ko­myśl­nych rąk, za­pa­la­my od po­ża­rów tej woj­ny, od zgliszcz War­sza­wy i wią­że­my koło trwa­nia na­ro­du.

 Za­mknię­te wrze­śnio­wą klę­ską dwu­dzie­sto­le­cie nie po­sia­da­ło żad­nej re­pre­zen­ta­cyj­nej war­stwy spo­łecz­nej, z któ­rej ide­ałów i po­trzeb moż­na by wy­pro­wa­dzić ce­chy tych lat. Nie było ani chłop­skie, ani miesz­czań­skie, ani ro­bot­ni­cze, ani szla­chec­kie. Ten cha­rak­ter przej­ścia, pau­zy po­mię­dzy woj­na­mi, naj­moc­niej sta­je się wi­docz­ny, kie­dy od tej stro­ny o nim po­my­śleć. Na­tu­ral­nie w spo­rach po­li­tycz­nych na­zy­wa­no go roz­ma­icie, gwo­li po­gnę­bie­nia prze­ciw­ni­ka, i z tej przy­czy­ny naj­czę­ściej przy­pa­da­ła mu na­zwa miesz­czań­skie. Ale pol­skie miesz­czań­stwo jako kla­sa na­da­ją­ca ton to coś rów­nie hy­bry­dycz­ne­go i nie­okre­ślo­ne­go jak cały ten okres. Tyl­ko przy wiel­kiej sa­mo­wo­li po­znaw­czo-po­li­tycz­nej moż­na mó­wić o nim jako o two­rze re­pre­zen­ta­tyw­nym. Nie było szla­chec­kie, nie po­zwo­lo­no, by sta­ło się chłop­skie, w kra­ju rol­ni­czym i bied­nym nie mo­gło być ro­bot­ni­cze.

 Je­dy­ną war­stwą re­pre­zen­ta­cyj­ną, po­sia­da­ją­cą, szcze­gól­nie od maja 1926 roku, ja­kąś cią­głość, wy­da­je się te­raz biu­ro­kra­cja. Nie tyl­ko jej śmie­tan­ka, lecz biu­ro­kra­cja jako ka­sta — od woź­nych i goń­ców po mi­ni­strów i pre­mie­rów. Pęcz­nie­ją­ca wła­dza obo­zu tak da­le­kie­go od okre­ślo­nej re­kru­ta­cji spo­łecz­nej, jak obóz le­gio­no­wy, do­ko­ny­wa­ła się je­dy­nie przez roz­rost i pod­po­rząd­ko­wa­nie biu­ro­kra­cji. Biu­ro­kra­cja była je­dy­ną dzie­dzi­ną ży­cia pol­skie­go opa­no­wa­ną cał­ko­wi­cie przez sys­tem po­ma­jo­wy. Wo­bec roz­ro­stu in­ge­ren­cji pań­stwa, wo­bec po­wszech­ne­go oglą­da­nia się na rzą­dzą­cych (niech rząd na to da pie­nią­dze, niech rząd o to się mar­twi – tak na każ­dym kro­ku), to opar­cie wy­star­czy­ło na czas po­ko­ju. Biu­ro­kra­cja zaś sko­ro raz do­strze­gła, że jest pod­po­rą głów­ną, ka­za­ła so­bie za­pła­cić, och, nie za dro­go, nie kosz­tem tych, któ­rzy się nią po­słu­gi­wa­li. Była po­tul­na, nie czy­ni­ła trud­no­ści. Za­pła­cić so­bie ka­za­ła sa­mo­dziel­no­ścią swo­ją i nie­za­leż­no­ścią od spo­łe­czeń­stwa, a po­nie­waż było to na rękę tak jej kie­row­ni­kom, jak jej sa­mej, za­pła­ta przy­szła bez opo­rów. Nie­wie­le za­żą­da­ła na oko: po­zwól­cie mi rzą­dzić sa­mej, po­nad opi­nią, ja po­tra­fię. Pro­si­my bar­dzo, wła­śnie tego nam po­trze­ba. Ra­mie­nia wła­dzy, któ­re by­ło­by sa­mo­dziel­ne, a nie szu­ka­ło tej sa­mo­dziel­no­ści na skó­rze na­szej, tyl­ko na grzbie­cie spo­łe­czeń­stwa.

 Ale biu­ro­kra­cja wła­śnie do sa­mo­dziel­no­ści nie ma pra­wa dą­żyć. Jest prze­cież tyl­ko  r e ­g u ­l a ­t o ­r e m ,  wy­pad­ko­wą dzia­łań spo­łecz­nych, sta­no­wi funk­cję spo­łecz­ną, ale nie or­gan sa­mo­dziel­ny. Jej sa­mo­ist­ność jest rów­nie trud­na do po­my­śle­nia co sa­mo­dziel­ność ha­mul­ca po­zba­wio­ne­go kół. Biu­ro­kra­cja pra­gnę­ła jed­nak­że jesz­cze wię­cej. Dzię­ki temu, że sys­tem rzą­do­wy opie­rał się o nią je­dy­nie, sta­ła się za­zdro­sną o swo­ją wy­łącz­ność i zgo­ła ka­sto­wą. Sprzy­ja­ły temu fa­tal­ne na­wycz­ki psy­cho­lo­gicz­ne, ist­nie­ją­ce w na­szym cha­rak­te­rze zbio­ro­wym. Cień wła­dzy pa­da­ją­cy na gło­wę Po­la­ka od razu ją za­wra­ca. We wła­dzy im­po­nu­je mu nie to, że jest ona sztu­ką kie­ro­wa­nia, lep­sze­go roz­rzą­dza­nia wa­run­ka­mi ży­cia, ale to, że kie­ru­ją­cy za­wsze ma pra­wo sie­dzieć wy­żej. Niem­cy tak samo ule­ga­ją, może na­wet moc­niej jesz­cze, uro­ko­wi wła­da­nia, lecz w zja­wi­sku wła­dzy co in­ne­go ich po­cią­ga: przez wła­dzę prze­cięt­ny Nie­miec wy­ży­wa swój in­stynkt pa­no­wa­nia, rzą­dze­nia, woli kru­szą­cej prze­szko­dy. W nie­miec­kiej mi­sty­ce wła­dzy jest coś au­to­ma­tycz­ne­go, za­mie­nia­ją­ce­go jed­nost­kę w spraw­ne na­rzę­dzie woli, roz­ka­zu. W tym sen­sie ta mi­sty­ka wy­klu­cza oso­bo­wość, pod­czas kie­dy pol­skie odu­rze­nie wła­dzą po­le­ga przede wszyst­kim na po­twier­dze­niu wła­snej waż­no­ści. Jest coś ego­tycz­ne­go i za­ko­cha­ne­go w so­bie w na­szym biu­ro­kra­ty­zmie. I dla­te­go za­pew­ne pro­stą dro­gą do­cie­ra się w nim do bez­dusz­nej for­ma­li­sty­ki, sta­ją­cej się u nas jak gdy­by sys­te­mem ma­gicz­nych zna­ków, utwier­dza­ją­cych waż­ność oso­by, któ­rej udzie­lo­no pra­wa po­słu­gi­wa­nia się tymi zna­ka­mi. Dy­stans, okien­ko, biur­ko, go­dzi­na przy­jęć, po­da­nie, dzien­nik po­daw­czy. Mi­sty­ka, ry­tu­ał wła­dzy, roz­kosz nu­me­ru bie­żą­ce­go.

 Te wszyst­kie wy­po­min­ki są dzi­siaj do­syć ła­twe, wy­star­czy je za­zna­czyć, nie war­to się nad nimi roz­wo­dzić. Z tej sa­mo­dziel­no­ści biu­ro­kra­tycz­nej wy­nik­nę­ły skut­ki, któ­re do­pie­ro woj­na od­sło­ni­ła w ca­łym roz­mia­rze. Pew­ność sie­bie war­stwy biu­ro­kra­tycz­nej, opty­mizm spraw­nie pły­ną­cych pa­pier­ków uśpi­ły na­szą czuj­ność. W ob­li­czu tej pew­no­ści i urzę­do­wej pre­cy­zji wy­da­ło się pra­wie wszyst­kim, że funk­cje pu­blicz­ne i pań­stwo­we bie­gną u nas to­kiem sta­rych, za­sob­nych, do­sko­na­le za­go­spo­da­ro­wa­nych państw. Pol­ska mię­dzy­wo­jen­na upodob­ni­ła się do roz­kle­ko­ta­ne­go sa­mo­cho­du, w któ­rym jed­nak sie­dze­nie dla szo­fe­ra wy­sła­ne jest sa­fia­nem, a kie­row­ni­cę zdo­bią in­kru­sta­cje. Bo w ta­kich sta­rych pań­stwach istot­nie wy­star­czy, że oby­wa­tel do­brze speł­nia, co do nie­go na­le­ży, w warsz­ta­cie, w han­dlu, w szko­le, wy­star­czy, że się uiści ze swo­imi usłu­ga­mi pie­nięż­ny­mi, za­żą­da­ny­mi przez pań­stwo, a już do spraw pu­blicz­nych nie musi on za­glą­dać co­dzien­nie, nie musi się kło­po­tać, że w każ­dej chwi­li mogą przed nim sta­nąć żą­da­nia usług po­nadnor­mal­nych, gra­ni­czą­cych z bo­ha­ter­stwem czy kom­plet­nym wy­rze­cze­niem ma­jąt­ko­wym. Spo­koj­ny, re­gu­lar­ny i pew­ny sie­bie bieg ży­cia biu­ro­kra­tycz­ne­go jest tam wska­zów­ką, któ­rej spraw­dzać nie po­trze­ba. Więc i nam się wy­da­ło, że i u nas wszyst­ko jest w po­rząd­ku do­brze funk­cjo­nu­ją­ce­go or­ga­ni­zmu, sko­ro puls urzę­do­wy nie wy­ka­zu­je przy­spie­szeń. Że na swo­im po­zio­mie jest ar­mia, że do­pi­sze broń, że nie bra­ku­je lot­nic­twa, że są za­pa­sy żyw­no­ści, że są prze­wi­dze­nia na wy­pa­dek nie­po­wo­dzeń, że nie za­wio­dą ko­le­je, po­nie­waż będą na­le­ży­cie bro­nio­ne, że za­bez­pie­czo­ne są dzie­ła sztu­ki — sło­wem, że na mróz nie wyj­dzie­my boso.

 Wy­szli­śmy boso i głod­no. Świat pa­pie­ro­wej fik­cji prze­sło­nił rze­czy­wi­stość. Na­sza biu­ro­kra­cja oka­za­ła się jak stu­dent me­dy­cy­ny, któ­ry by z atla­su ana­to­micz­ne­go chciał się na­uczyć swej sztu­ki i dzi­wił się, że z na­cię­te­go mię­śnia u ży­we­go czło­wie­ka try­ska krew, bo w atla­sie prze­cież nie try­ska­ła. Prze­gra­li­śmy głów­nie przez brak lot­nic­twa. Ba, ale do woj­ny lot­ni­czej biu­ro­kra­cja wspa­nia­le nas przy­go­to­wa­ła. Prze­pi­sy o obro­nie prze­ciw­lot­ni­czej, o wza­jem­nym sto­sun­ku or­ga­nów kie­row­ni­czych, o obro­nie na stop­niu wo­je­wódz­twa, sta­ro­stwa, domu czyn­szo­we­go były fan­ta­stycz­nie pre­cy­zyj­ne. Za strzał­ka­mi pod­le­ga­nia i pod­rzęd­no­ści wła­dza bez przerw i pięk­nie spły­wa­ła od sa­me­go in­spek­to­ra OPL pań­stwa do goń­ca po­mię­dzy do­zor­ca­mi. Cóż, kie­dy prze­pis nie strze­la, pre­cy­zja biu­ro­kra­tycz­na nie jest za­po­rą ba­lo­no­wą, a go­niec nie ma szyb­ko­ści sa­mo­lo­tu my­śliw­skie­go — ob­my­śla­czom się wy­da­ło, że za ma­gią skru­pu­lat­no­ści biu­ro­kra­tycz­nej wszyst­ko się prze­mie­ni we­dle wy­ma­gań ma­gii.

 Ta gra biu­ro­kra­cji mo­gła się uda­wać przez to, że nie mogą wszy­scy wtrą­cać się do wszyst­kie­go i wszy­scy znać się na wszyst­kim. Za­sa­da kom­pe­ten­cji, po­dział pra­cy pu­blicz­nej, wia­ra, że mój są­siad krę­ci swo­je kół­ko z rów­ną su­mien­no­ścią i sta­ran­no­ścią co ja swo­je, są nie­odzow­nym skład­ni­kiem ży­cia pu­blicz­ne­go. Któż zaś nie był u nas świa­do­my fa­tal­nej przy­wa­ry zbio­ro­we­go wścib­stwa, par­tac­kiej wszech­wie­dzy, zło­śli­we­go wtrą­ca­nia się i mą­ce­nia ho­ry­zon­tów przed ludź­mi kom­pe­tent­ny­mi. Wie­dzia­ło się do­sko­na­le, że u nas wszy­scy ba­jecz­nie wie­dzą, jak by po­stą­pi­li na cu­dzym miej­scu, ale na swo­im każ­dy par­to­li. Mało jest spo­łe­czeństw o ta­kiej jak na­sza pew­no­ści sie­bie — in par­ti­bus igno­ran­tium. Więc czło­wiek chciał ufać i spo­dzie­wał się, że za­zdrość kom­pe­ten­cyj­na i wy­łącz­ność biu­ro­kra­cji jest może wy­mie­rzo­na w tę wadę i ma ją wy­ko­rze­nić.

 Z ca­łe­go tego kom­plek­su w dniach woj­ny wy­nik­nę­ło coś bar­dzo tra­dy­cyj­ne­go, w naj­gor­szym sen­sie tego na­zwa­nia. U za­ra­nia woj­ny po­sie­dli­śmy ten sam co w po­wsta­niach ła­mią­cy du­alizm: on­giś szlach­ta i chłop, dzi­siaj biu­ro­kra­cja her­me­tycz­na i na­ród rzą­dzo­ny Oby­wa­tel na to cięż­kie przej­ście zo­stał naj­fa­tal­niej przy­go­to­wa­ny. Jego rynsz­tu­nek pań­stwo­wo-psy­cho­lo­gicz­ny zo­stał przy­spo­so­bio­ny na wy­rost, na mia­rę in­nych or­ga­ni­zmów. Od­trą­ca­ny od wpły­wu, w koń­cu uznał, że nie­po­trzeb­na już jest tro­ska na przy­szłość, my­śle­nie pu­blicz­ne, ofiar­ność spon­ta­nicz­na. W chwi­li pró­by mia­ły wy­star­czyć an­giel­skie ma­nie­ry rad­ców mi­ni­ste­rial­nych. Tym­cza­sem w po­ło­że­niu Pol­ski bar­dzo chwa­leb­ną rze­czą jest wpraw­dzie olim­pij­ski spo­kój biu­ro­kra­cji i kie­dyś może się on przy­dać, lecz spra­wą sto­kroć waż­niej­szą jest uro­bie­nie ta­kiej psy­cho­lo­gii pań­stwo­wej, by każ­de­mu było wia­do­me, że w tym miej­scu Eu­ro­py i wśród ta­kich są­sia­dów wszyst­kie daw­ne cno­ty opi­nii pu­blicz­nej i wspól­ne­go czu­wa­nia nad do­brem pań­stwa są na te­raz i na dłu­go za­pew­ne nie­skoń­cze­nie po­trzeb­niej­sze.

 Spon­ta­nicz­ność oby­wa­tel­ska, od­py­cha­na i zby­wa­na roz­myśl­nym nie­zwra­ca­niem uwa­gi, prze­mie­ni­ła się ry­chło w zo­bo­jęt­nie­nie. Był to ostat­ni, naj­gor­szy bo­daj wy­nik au­to­ma­ty­zmu biu­ro­kra­tycz­ne­go. Psy­cho­lo­gicz­nie ten me­cha­nizm jest cał­kiem pro­sty: sko­ro pa­no­wie biu­ro­kra­ci tak wszyst­ko wie­dzą, sko­ro są nie­omyl­ni i w żad­nej sy­tu­acji nie po­trze­bu­ją po­mo­cy, do­brze, niech za­wsze i wszę­dzie sami so­bie ra­dzą, niech wszę­dzie będą mą­drzy. Cze­kaj­my i pa­trz­my. I kie­dy przed jed­nym na­jeźdź­cą ucie­ka­ły wła­dze pol­skie, przed dru­gim kry­ły się w po­pło­chu, wstyd przy­znać, ale nie było u ni­ko­go współ­czu­cia i wy­ro­zu­mie­nia. Wśród nas, in­te­li­gen­tów, a cóż mó­wić o in­nych war­stwach na­ro­du! Po­wsta­wa­ła ja­kaś zło­śli­wa ra­dość, że na­resz­cie do wszech­wie­dzą­cych i duf­nych do­cie­ra inna rze­czy­wi­stość od świa­ta pa­pier­ków. Ta zło­śli­wość prze­sła­nia­ła zro­zu­mie­nie, że przez upa­dek tych ma­łych lu­dzi roz­pę­ka­ją się wią­za­dła Rze­czy­po­spo­li­tej. Trze­ba do­pie­ro tych mie­się­cy nie­miec­kiej bru­tal­no­ści i obo­jęt­no­ści na na­sze ży­wot­ne in­te­re­sy, by za­tę­sk­nić za wła­sną wła­dzą. Lecz gdy­by po woj­nie nic się nie mia­ło zmie­nić? A je­śli na­praw­dę ma­łość pol­ska od sa­me­go sza­ta­na jest sil­niej­sza?

 Krew pol­skiej ho­ło­ty po­pły­nie ob­fi­cie. Tyle się na­gro­ma­dza pod­ło­ści, zdra­dy, de­nun­cja­cji, tchó­rzo­stwa, volks­deut­sche­rów, któ­rym tłu­ma­czyć trze­ba zwró­co­ne do nich po nie­miec­ku ode­zwy. Krwią się tyl­ko zma­żą te ni­skie ło­tro­stwa. By­li­śmy do­tąd za ła­god­ni wo­bec sie­bie sa­mych i wła­sne ro­bac­two bę­dzie mu­sia­ło być roz­dep­ta­ne. Od ra­chun­ku z Niem­ca­mi ten ra­chu­nek jest waż­niej­szy.

*

Zda­nie Orzesz­ko­wej z książ­ki o Pa­trio­ty­zmie i ko­smo­po­li­ty­zmie:

 Do rzę­du naj­waż­niej­szych przy­czyn, spro­wa­dza­ją­cych an­ty­pa­trio­tyzm, za­li­czyć też wy­pa­da: od­da­le­nie człon­ków spo­łe­czeń­stwa od peł­nie­nia funk­cji i za­dań pu­blicz­nych, czy­li po­zo­sta­wie­nie w uśpie­niu tych stron isto­ty ludz­kiej i w za­nie­dba­niu tych stron ludz­kie­go ży­cia, mocą któ­rych naj­dziel­niej roz­wi­ja się pier­wia­stek współ­czu­cia i naj­wspa­nial­szą, a za­ra­zem naj­trwal­szą przy­oble­ka po­stać po­ję­cie obo­wiąz­ku.

 Roz­sie­dli się na swych szcze­blach urzęd­ni­czych, jak ptasz­ki nie­fra­so­bli­we, ten ni­żej, tam­ten wy­żej, i prze­ćwier­ka­li całą pol­ską rze­czy­wi­stość z wy­żyn swo­ich szcze­bli.

*

Pro­sty żoł­nierz nie­miec­ki, czy jest nim nie­zgrab­ny i po­czci­wy Ba­war­czyk, czy jak gdy­by z lwow­ska za­cią­ga­ją­cy Au­striak, czy rze­czo­wo i re­gu­la­mi­no­wo pysz­ny Pru­sak, każ­dy za­py­ta­ny, po co przy­szedł do Pol­ski, od­po­wia­da, że nieść po­rzą­dek, ład, czy­stość, kul­tu­rę. Ich po­wo­ła­nie jest za dru­gich rzą­dzić. Za­wsze ta sama krzy­żac­ka kom­pen­sa­cja za ta­tar­ski, nie­oględ­ny nie­po­kój, za­wsze ta sama kul­tu­ra nie­sio­na na koń­cu krzy­żac­kie­go mie­cza pod­bo­ju. Pi­sma­ki zaś na­pi­szą, że jest to po­now­ne zdo­by­cie nie­miec­kie­go Wscho­du, któ­ry z ra­so­we­go i hi­sto­rycz­ne­go pra­wa bę­dąc nie­miec­kim, zo­stał nie­oględ­nie utra­co­ny przez skłó­co­ne Niem­cy re­ne­san­so­we. Zjed­no­czo­ne szcze­py nie­miec­kie się­ga­ją po swo­je dzie­dzic­two.

 Zna­my ten ję­zyk. Tak się tę mowę tłu­ma­czy na pol­skie:

 Ser­ce ło­mo­ta­ło w pier­siach zdo­byw­cy, gdy wspo­mi­nał i ogar­niał we wła­dzę zie­mie wi­dzia­ne, po­wia­ty prze­by­te, wody i ich źró­dli­ska, po­ni­ki, po­to­ki, stru­mie­nie, rze­ki, sta­wy i bło­ta, wzgó­rza i roz­do­ły, pusz­cze i po­la­ny, dą­bro­wy i po­rę­by, pola i ugo­ry, łąki i pa­stwi­ska, bez­dro­ża, prze­smy­ki, prze­sie­ki, ścież­ki i dro­gi.

 Ser­ce ło­mo­ta­ło w pier­siach go­spo­da­rza, gdy mie­rzył i li­czył, od­kry­wał i prze­wi­dy­wał bo­gac­twa jaw­ne, wpa­da­ją­ce w oczy na­wet głup­ca, i skar­by skry­te przed oczy­ma nie­do­łęż­nych lub ciem­nych — bu­du­lec su­ro­wy w la­sach, że­la­zo i miedź, zło­to i sre­bro, zbio­ro­wi­ska soli twar­dej i roz­pusz­czo­nej w wo­dzie, dro­gie ka­mie­nie i dro­gie fu­tra zwie­rząt wa­łę­sa­ją­cych się w la­sach, cen­ne ptac­two, i wy­bor­ne ryby, za­peł­nia­ją­ce sta­wy, je­zio­ra, rze­ki i stru­mie­nie.

 Ser­ce biło w pier­siach bu­dow­ni­ka, gdy wi­dział w olśnie­niu ma­rzeń stat­ki pła­wac­kie na wo­dach, ławy na po­to­kach, mo­sty na rze­kach i z brze­gów je­zior na wy­spy, tamy i jazy ple­cio­ne do po­ło­wu ryb z mo­rza, w górę rze­ki na tar­ło cią­gną­cych — dro­gi i pło­ty, budy i szo­py, cha­ty i wsie, bro­gi i gum­na, tar­go­wi­ska, pod­gro­dzia, mia­sta, gro­dy, zam­ki, ko­ścio­ły i wiel­kie ka­te­dry, twier­dze nie­zdo­by­te i por­ty jesz­cze nie wi­dzia­ne u wy­brze­ży.

 Mógł oto wy­cią­gnąć rękę i za­brać!

 Ogar­nąć to wszyst­ko!

 To nie jest o dniu dzi­siej­szym. To Her­man Balk ma­rzy sło­wa­mi Że­rom­skie­go. Sie­dem wie­ków nie­wie­le zna­czy.

*

Im wię­cej jest hi­sto­rii jesz­cze ży­wot­nej, jesz­cze do­star­cza­ją­cej na­ro­dom na­mięt­nych ha­seł uczu­cio­wych, wią­żą­cych te na­ro­dy w nie­roz­kru­szal­ne ca­ło­ści, tym trud­niej­sze są pod­bo­je. Na­ro­dom eu­ro­pej­skim co­raz wię­cej przy­by­wa hi­sto­rii i te na­ro­dy mimo to nie wcho­dzą w stan otę­pie­nia for­ma­li­stycz­no-hi­sto­rycz­ne­go, zna­mien­ne­go dla or­ga­ni­zmów prze­żar­tych za­sta­rza­łą i gni­ją­cą hi­sto­rycz­no­ścią, ale wciąż pa­trząc w swo­ją prze­szłość, wi­dzą w niej za­ra­zem swój cel. Są roz­bi­te, ale w jed­nym wspól­ne: każ­dy pra­gnie być sobą i każ­dy ma ja­kąś swo­ją mi­sję, po­wo­ła­nie, każ­de­mu się ma­rzy, że tyl­ko on pew­ne za­da­nia umie. Czy zdo­ła­ją się po­ro­zu­mieć i zro­zu­mie­ją, że ich prze­szło­ści da­dzą się po­go­dzić w jed­nym za­da­niu, to rzecz nie­wia­do­ma. Dość, że na ra­zie chcą być sobą i dłu­ga hi­sto­ria je na­ucza, że od­bie­ra­nie zie­mi są­sia­dom nie ma wiel­kie­go sen­su i dro­żej na tym cia­snym kon­ty­nen­cie kosz­tu­je, niż się na tym zy­ska.

 Tym­cza­sem tra­gicz­nym za­da­niem Nie­miec jest to, że mu­szą na tym kon­ty­nen­cie naj­pierw pod­bi­jać, nim zdo­ła­ją się­gnąć w kon­ty­nen­ty nie na­sy­co­ne w tym stop­niu hi­sto­rią i pre­ten­sja­mi uczu­cio­wy­mi, mu­szą pod­bi­jać, by do sko­ku zdo­być szer­sze miej­sce lub przy­naj­mniej do tar­gu więk­szy za­staw. Chcąc zdo­by­wać, mu­szą so­bie wy­twa­rzać pre­tek­sty uczu­cio­we i etycz­ne. Ta­kie pre­tek­sty w Eu­ro­pie prze­peł­nio­nej hi­sto­rią za­wsze by­wa­ją hi­sto­rycz­ne, opar­te na ja­kichś tam pra­wach, któ­re nie­gdyś były rze­czy­wi­sto­ścią. Nie­ste­ty, dla Nie­miec nie­ste­ty, dla nas na szczę­ście, w cia­sno­cie za­zę­bia­ją się i prze­szka­dza­ją so­bie wza­jem­nie pre­tek­sty roz­ma­itych na­ro­dów, de­ry­wa­cje prze­róż­nych za­gro­do­wych im­pe­ria­li­zmów, i Niem­cy wszyst­kie słusz­no­ści na­cią­ga­ją­cy na swo­ją stro­nę mu­szą po­peł­niać kłam­stwa. Tu­taj za­wsze ktoś kła­mie, za­bie­ra­jąc zie­mie dru­gie­mu, ale oni mu­szą kła­mać naj­wię­cej, al­bo­wiem ape­ty­ty po­sia­da­ją naj­bar­dziej za­chłan­ne. Ich pre­tekst ostat­ni, pra­wo zdo­byw­cze Nie­miec do wszel­kich te­re­nów pod­le­głych nie­gdyś osie­dla­niu Niem­ców lub dzi­siaj miesz­czą­cych cząst­kę lud­no­ści po­cho­dze­nia nie­miec­kie­go, gdy to pra­wo ma się stać za­sa­dą ładu zwy­cię­skich Nie­miec, wcho­dzi w kon­flikt z naj­więk­szą sumą słusz­no­ści i pre­tek­stów hi­sto­rycz­nych, a przez to kła­mać dzi­siaj mu­szą naj­po­tęż­niej. Dla­te­go po­sia­da­ją cały apa­rat do wy­twa­rza­nia słusz­no­ści do­raź­nej, za­leż­nej od bie­gu wy­pad­ków — zo­wie się pro­pa­gan­dą.

 W Eu­ro­pie jest za wie­le roz­ma­itej, sprzecz­nej prze­szło­ści na­ro­dów, by na­gle za­pa­no­wa­ła nad nimi praw­da jed­ne­go na­ro­du. Wszy­scy mu­szą mieć po tro­chu ra­cję. A po­nad­to siły na­ro­dów, któ­ry­mi mo­gły­by na­rzu­cać so­bie swo­je pre­tek­sty, tak się obec­nie ukła­da­ją, że ża­den na­ród eu­ro­pej­ski nie jest w sta­nie na­praw­dę za­pa­no­wać nad dru­gi­mi i ni­ko­mu się ta rola nie ma­rzy. I po­nie­waż ża­den nie może, wszy­scy gło­szą to jako pra­wo mo­ral­ne. Jed­ni Niem­cy nie mogą się przy­łą­czyć do tego kon­cer­tu. Oba­wia­ją się okrą­że­nia, ale psy­chicz­nie okrą­że­ni są za­wsze. Przy­jaźń ro­syj­ska jest naj­za­baw­niej­szą z tak­tycz­nych i opor­tu­ni­stycz­nych nie­moż­li­wo­ści. Oby­dwaj part­ne­rzy chcie­li­by tego sa­me­go, za­pa­no­wać nad Eu­ro­pą w spo­sób an­ty­eu­ro­pej­ski, jed­no­wład­czy. Ich cele wła­ści­wie się wy­łą­cza­ją, a zgo­da jest zgo­dą ra­bu­siów, z któ­rych każ­dy na wła­sną rękę pra­gnął­by się do­stać do pan­cer­ne­go skarb­ca, i każ­dy sie­bie uwa­ża za jego praw­ne­go wła­ści­cie­la. Mury jed­nak oka­zu­ją się nad­spo­dzie­wa­nie sil­ne i pa­no­wie, któ­rzy za­czę­li osob­no ope­ro­wać, na­gle za­pło­nę­li żą­dzą wy­po­ży­cze­nia so­bie na­rzę­dzi, wspól­ne­go ostrze­nia ło­mów. Ale gdy­by się któ­ryś do­brał do skarb­ca, pierw­szą czyn­no­ścią bę­dzie spusz­cze­nie łomu na czasz­kę to­wa­rzy­sza wy­pra­wy.

*

Pi­ja­ną gro­ma­dą wtar­gnę­li do pro­bosz­cza, za­bra­li klu­cze od ko­ścio­ła, a póź­niej dłu­go, z go­dzi­nę nie­mal, bili w dzwo­ny z ra­do­ści. Na żad­ną uro­czy­stość te dzwo­ny tak dłu­go nie hu­cza­ły, jak na tę, ob­wiesz­czo­ną przez Adol­fa w so­bie je­dy­ne­go: Pol­ska nie ist­nie­je, czu­wa­ją nad tym jej naj­moc­niej­si są­sie­dzi, że nie po­wsta­nie ni­g­dy w kształ­cie tego dwu­dzie­sto­le­cia. Ma być po­tul­na, do­sta­nie za grzecz­ność ochłap. Z cze­góż się cie­szą, czym tak strasz­li­wie gro­zi­ła im ta Pol­ska? Mar­szem na Ber­lin, pod­bo­jem, za­pa­no­wa­niem nad Eu­ro­pą, kon­ku­ren­cją w wiel­kiej po­li­ty­ce świa­to­wej, jak Ży­dzi? Cze­mu ra­dość bu­cha z tych po­czci­wych żoł­nie­rzy? Nie ro­zu­miem, nie wiem. Tyle tę­pej bru­tal­no­ści prze­mie­nio­nej w jęk dzwo­nów, jak na po­grzeb naj­bar­dziej uro­czy­sty, jak na kon­dukt nie ma­ją­cy kre­su. Dzwon­ni­cy pi­ja­ni z ra­do­ści.

 Po­łknię­tą żabę pol­ską jesz­cze tra­wi ich ger­mań­ska żmi­ja. Jesz­cze wi­dać, jak żaba prze­ci­ska się pod skó­rą gada, a żmi­ja wdzię­czy się do żab-są­sia­dek do­tąd nie tknię­tych. W tej mo­wie dzi­siej­szej, jest po­czą­tek paź­dzier­ni­ka, do­ty­ka je ko­lej­no ja­do­wi­tym gru­czo­łem i pyta: praw­da, że miód, praw­da, że nic wam nie gro­zi, praw­da, że się nie lę­ka­cie? A żaby do­okol­ne po­słusz­nie re­cho­czą — miód, miód.

 Le­ni­we tchó­rzo­stwo na­ro­dów. Tę­po­ta, na­wet z czy­sto uty­li­tar­ne­go sta­no­wi­ska nie­po­ję­ta tę­po­ta tzw. in­te­re­sów bez­po­śred­nich, tzw. neu­tral­no­ści, tzw. bra­ku do­raź­ne­go za­gro­że­nia. Dom już pło­nie na wę­głach i da­chu, wie­dzą, kto z po­chod­nią bie­ga i miesz­kań­com gro­zi, ale nie wyj­dą ze swo­jej izby, po­wia­da­ją, że póki ich izba nie tknię­ta po­chod­nią, nie są obo­wią­za­ni wie­dzieć, kto nią stra­szy w dzień i w noc. I cze­ka­ją sku­le­ni każ­dy przy swo­im le­go­wi­sku, i wo­ła­ją, że ich bety jesz­cze się nie palą, więc po­ża­ru nie ma. A że za ścia­ną, a że u są­sia­da? W naj­więk­szej in­te­re­sow­no­ści, w naj­wyż­szym ego­izmie na­ro­dów, bę­dą­cym pono za­sa­dą mą­dro­ści po­li­tycz­nej, kry­je się wła­śnie naj­groź­niej­sze prze­śle­pie­nie, za­prze­cze­nie swo­je­go in­te­re­su i zgu­ba. Ale nie! Cią­gle przez mi­kro­skop pa­trzą na prze­la­tu­ją­ce ko­me­ty i mó­wią, iż naj­pre­cy­zyj­niej­sze na­rzę­dzie wi­dze­nia po­ucza, że ko­me­ty są złu­dze­niem.

 I dla­te­go je­dy­ni do­tąd, któ­rzy po­czu­cie in­te­re­su zbio­ro­we­go Eu­ro­pej­czy­ków na­rzu­ca­li wbrew mi­kro­sko­po­wym in­te­re­si­kom, któ­rzy to czy­nią z naj­więk­szym wła­snym ry­zy­kiem i od­po­wie­dzial­no­ścią za ma­lucz­kich tę­pa­ków, będą po tej woj­nie mie­li pra­wo do ta­kie­go gło­su po­li­tycz­ne­go, jaki już te­raz so­bie prze­po­wia­da­ją. An­glia i Fran­cja mają pra­wo do przy­wódz­twa, al­bo­wiem tam­ci by­li­by się po­du­si­li z dymu i po­gi­nę­li przy swo­ich wy­rkach, a nie po­szli­by ra­to­wać. Bo w tchó­rzo­stwie nic się nie ry­zy­ku­je, a zgu­ba przy­cho­dzi wów­czas na po­zór nie wia­do­mo skąd, niby bez wła­snej winy.

 Na tle tego wi­do­wi­ska po­wszech­ne­go czło­wiek na­bie­ra sza­cun­ku dla wła­sne­go na­ro­du za te jego wła­ści­wo­ści, któ­re po­zor­nie nie po­win­ny bu­dzić ta­kich uczuć: za lek­ko­myśl­ność, za po­ryw, za lek­ce­wa­że­nie tzw. re­al­nych ob­li­czeń, na­wet za fan­fa­ro­na­dę, bo gdy­by nie było na­ro­dów lek­ko­myśl­nych i po­ryw­czych, ra­bu­sie ko­lej­no wy­cią­gnę­li­by z le­go­wisk spo­koj­nych ospal­ców, wy­cią­gnę­li­by wszyst­kich, i nikt nie dał­by po­wo­du do wspól­nej obro­ny Jest więk­sza szla­chet­ność i mą­drość w nie­roz­trop­no­ści pol­skiej ani­że­li w roz­waż­nym kunk­ta­tor­stwie ki­bi­ców hi­sto­rii.

*

 Dzi­siej­si po­li­ty­cy eu­ro­pej­scy przy­po­mi­na­ją lu­dzi, któ­rzy upar­li się cho­dzić na rę­kach, aże­by trze­wi­ków nie za­mo­czyć, kie­dy deszcz pada (Je­rzy So­rel).

 Gdy­byś miesz­kań­co­wi ja­kichś wysp szczę­śli­wych, ży­ją­cych w nie­świa­do­mo­ści i poza hi­sto­rią, gdy­byś przy­by­szo­wi z któ­rejś pla­ne­ty miał opo­wie­dzieć dzie­je tego roku, od dni mar­ca po ten bez­na­dziej­ny wie­czór li­sto­pa­do­wy, jak­żeż to uczy­nisz? Za­po­mnij o go­ry­czy, o szu­ka­niu win­nych, o wszyst­kim, co pa­mięć ludz­ka od­trą­ci z tych mie­się­cy jak ze­schłą łu­pi­nę. Ja­kie będą two­je sło­wa?

 Zło po­zna­ne nie rów­na się ze złem gro­żą­cym, nie­wia­do­mym jesz­cze w swo­ich cio­sach. Do­ci­sku tam­tych mie­się­cy nie spo­sób od­two­rzyć w pa­mię­ci i wy­obraź­ni, tak był oczy­wi­sty, a tak nie­wi­docz­ny jed­no­cze­śnie. Wśród wszel­kich dzia­łań i prac co­dzien­nych, jak roz­cią­gnię­ty na całą rze­czy­wi­stość wy­rzut su­mie­nia, prze­wi­jał się nie­ustę­pli­wym splo­tem ja­kiś nie­wia­do­my lęk. Z cze­go się skła­da­ło to uczu­cie, prze­cież nie z kon­kret­nych gróźb wro­ga, nie z jego opo­wie­ści o wła­snej sile, bo tym się nie wie­rzy­ło. My, po­stron­ni, cho­ciaż naj­pier­wej za­in­te­re­so­wa­ni, wi­dząc, jak kła­mie, ile bu­du­je wy­krę­tów, by­li­śmy skłon­ni kłam­stwa i prze­sa­dy nie­miec­kie prze­su­wać rów­nież i w to, co Niem­cy mó­wi­li o swo­jej sile. Zresz­tą przy tej gro­zie uta­jo­nej ta­kie po­stę­po­wa­nie było je­dy­ną te­ra­pią. Gdy­by i za­po­wie­dziom prze­wa­gi mi­li­tar­nej uwie­rzyć, któż był­by się oparł? Ile de­spe­ra­cji po­tęż­niej­szej od tej, ja­kiej we wrze­śniu wia­ra w słusz­ność na­szą nie po­ską­pi­ła gniaz­dom i wal­kom naj­bar­dziej bez­na­dziej­nym, mu­sia­ło­by się wów­czas wy­krze­sać z du­szy zbio­ro­wej?

 Z cze­go po­wsta­wa­ło to prze­czu­cie gro­zy? Moż­na nie­na­wi­dzić, moż­na na­wet gar­dzić ja­kąś ideą, ale za­śle­pie­nie roz­po­czy­na się do­pie­ro wte­dy, kie­dy prze­sta­je się czuć zwią­za­ną z cza­sem  m o ­t o ­r y c z ­n o ś ć   p e w ­n e j   i d e i .  Kie­dy było spoj­rzeć na prze­żar­tych wy­god­nic­twem, skłó­co­nych i wy­rze­ka­ją­cych się od­po­wie­dzial­no­ści hi­sto­rycz­nej zwy­cięz­ców pierw­szej woj­ny świa­to­wej, a spoj­rze­niem dru­gim zmie­rzyć pod­no­szą­cą się za na­szą gra­ni­cą za­chod­nią jed­no­li­tość na­ro­du, jed­no­li­tość idei zdol­nej do­trzeć i prze­mó­wić tym sa­mym sło­wem do naj­prost­sze­go czło­wie­ka co do przy­wód­ców, kie­dy było zmie­rzyć ten prąd siły, na­ra­sta­ją­cy ni­czym la­wi­na, któż nie rzekł so­bie, że w tym po­twor­nym wi­do­wi­sku jed­nak pierw­szy ka­mień zo­stał cel­nie strą­co­ny i wciąż ob­ra­sta siłą prze­ma­wia­ją­cą do masy. Była w tym wi­do­wi­sku roz­pę­ta­ne­go na­cjo­na­li­zmu ja­kaś słusz­ność, któ­ra nie jest słusz­no­ścią, nie jest pra­wem — słusz­ność chwi­lo­we­go, i Bóg ra­czył wów­czas wie­dzieć, na jak dłu­go jesz­cze traf­ne­go, od­czy­ta­nia tych idei, któ­re zdol­ne są w dzi­siej­szej chwi­li wy­krze­sać naj­więk­szą siłę. Zgod­ność i spraw­ność kie­run­ku czy­ni­ła wra­że­nie, jak­by ko­piec ter­mi­tów czy mró­wek, za­cho­wu­jąc całą cel­ność in­stynk­tu, zdo­był na­gle gięt­kość i prze­wrot­ność in­te­li­gen­cji ludz­kiej. Kie­dy pra­gnie być po­kie­ro­wa­ny, po­sia­da wszyst­ko, czym rzą­dzi się czło­wiek, ob­da­rzo­ny jest prag­ma­tycz­ną spraw­no­ścią ar­gu­men­tu i uza­sad­nie­nia uczu­cio­we­go. Kie­dy pra­gnie ude­rzyć, ma siłę i nie­omyl­ność zja­wi­ska bio­lo­gicz­ne­go.

 Tej sile nikt nie był w sta­nie przy­znać słusz­no­ści mo­ral­nej. Wkład zła, po­le­ga­ją­cy na ab­so­lut­nej i prag­ma­tycz­nej, tak prag­ma­tycz­nej, że gra­ni­czą­cej z ni­hi­li­zmem nie­wy­bred­no­ści środ­ków, byle były sku­tecz­ne, wkład spraw­no­ści we­wnętrz­nej tych środ­ków, ich zdol­no­ści po­ru­sze­nia masy ludz­kiej, bu­dził ten po­twor­ny lęk. Ni­czym tego zja­wi­ska nie by­łeś w moż­no­ści uspra­wie­dli­wić, żad­nej mu dać sank­cji, któ­ra by wy­rów­na­ła wy­lew ce­lo­we­go zła, a jed­nak wi­dzia­łeś, jaka w tej la­wi­nie jest spraw­ność hi­sto­rycz­na, jak co­fa­ją się przed nią na­ro­dy, jak star­czy sa­me­go spoj­rze­nia złej be­stii, by roz­kła­da­ła się w nic wola i ho­nor, wła­sno­ści ludz­kie i szla­chet­ne.

 Pew­ne­go dnia sta­ło się wia­do­me, że cała za­cie­kłość i po­tę­ga be­stii ob­ra­ca­ją się ku na­szej zie­mi, tym sa­mym ce­lo­wym i nie­ludz­kim ru­chem, jaki ma wy­su­wa­ją­ca żą­dło wie­życz­ka czoł­gu. Ta­kie olśnie­nia nie dzie­ją się w żad­nych pa­te­tycz­nych ra­mach. Był su­chy i cie­pły wie­czór mar­co­wy, nie­zwy­czaj­nie ci­chy, pe­łen przy­cza­jo­nej wio­sny. O póź­nej go­dzi­nie roz­legł się dzwo­nek. Na chwi­lę do bram­ki wy­wo­łał cię przy­ja­ciel. W da­le­kiej od gwa­ru miej­skie­go uli­cy hu­cza­ły ja­kieś sa­mo­cho­dy Chwi­lę, znów umil­kły. Cóż? Mo­bi­li­za­cja. Nie wie­dzia­łeś, że na ra­zie ochron­na. Było nam cięż­ko i nie­spo­koj­nie. Otwar­łeś ra­dio, szu­ka­łeś w dzien­ni­ku póź­niej — nic, na po­zór nic. Lecz pierw­szy od­dech bu­rzy już po­zo­stał, przy­lgnął do my­śli wszyst­kich i ra­do­ści.

 Mie­sią­ce mia­ły się już ku je­sie­ni. Cze­ka­nie i nie­po­kój szły tyl­ko od spraw ludz­kich. Kie­dy pró­ba była nie­uchron­na, cóż jej było prze­ciw­sta­wić po słab­szej stro­nie prócz szla­chet­nej nie­oględ­no­ści? Wie­my, że moż­na było prze­ciw­sta­wić wię­cej bro­ni, wię­cej świa­do­mo­ści hi­sto­rycz­nej, wię­cej lu­dzi do­ro­słych do tej pró­by, wie­my i nie za­po­mni­my, ale czy wy­nik był­by cał­kiem inny? Ko­niecz­ność hi­sto­rycz­na tego zde­rze­nia, jego wy­nik nie­uchron­ny mają coś z fa­ta­li­zmu. I dla­te­go, na­pra­wia­jąc szcze­gó­ły swe­go po­stę­po­wa­nia, wi­dząc błę­dy po­bocz­ne, wie­my rów­no­cze­śnie, że głów­nej swo­jej roli nie mo­gli­śmy za­grać ina­czej. Wal­ka nie była świa­do­mym na­szym wy­bo­rem. Wal­ka była na­rzu­co­na jak przy­mus ma­cie­rzyń­stwa, jak ko­niecz­ność kwit­nię­cia i śmier­ci je­sien­nej. Mu­sie­li­śmy się jej pod­dać, Bogu zda­jąc resz­tę.

 Ku je­sie­ni szły mie­sią­ce. Spo­koj­ne były za­ba­wy miesz­kań­ców tej zie­mi, spo­koj­na i na­iw­na ich wia­ra w in­stan­cje, któ­re mia­ły ich uchro­nić w strasz­li­wej przy­go­dzie. Szli śle­pi i ufni. Wy­star­czył do­wód rze­ko­my, że Pol­ska ni­g­dy nie prze­gra­ła sa­mot­nie woj­ny z Niem­ca­mi, a więc… Zni­ka­ła cała rze­czy­wi­stość, po­zo­sta­wa­ło pra­gnie­nie. Obcy za­pew­ne, wróg zaś szcze­gól­nie, na­zwą to ty­po­wo pol­skim niezda­wa­niem so­bie spra­wy z rze­czy­wi­sto­ści, by­to­wa­niem w świe­cie przy­chyl­nych ma­ja­ków.

 Jed­nak nie. Ta łap­czy­wość i pro­sto­dusz­ność wia­ry była po­trzeb­na lu­do­wi — ach, wiem, co mi tu przy­po­mni­cie, ale mierz­my sie­bie w świe­tle tego, co w cią­gu woj­ny wi­dzi­my u na­szych są­sia­dów — lu­do­wi do­bro­dusz­ne­mu hi­sto­rycz­nie, ustę­pli­we­mu, nie­skłon­ne­mu w ab­so­lut­ny spo­sób wy­zy­ski­wać rzad­kie swo­je ra­cje siły, lu­do­wi, któ­ry nade wszyst­ko pra­gnął spo­ko­ju, ła­god­nej ra­do­ści za­bu­do­wa­nia, za­go­spo­da­ro­wa­nia się na swo­im. Bo rów­no­cze­śnie lud twar­dy, gdy bro­nić musi swo­je­go dzie­dzic­twa, w prze­dziw­ny spo­sób dzie­lą­cy swo­ją hi­sto­rię i swój cha­rak­ter zbio­ro­wy po­mię­dzy czę­ste chwi­le wal­ki i po­ry­wu, rzad­sze chwi­le spo­ko­ju i spo­ży­wa­nia. Z nad­mier­ną skwa­pli­wo­ścią prze­cho­dzą­cy do tych chwil dru­gich. Ta pol­ska łącz­ność kul­tu dla ry­cer­skie­go ra­mie­nia i — po­czu­cia hu­mo­ru, cno­ty naj­bar­dziej nie­po­trzeb­nej w hi­sto­rii, naj­mil­szej na czas co­dzien­ny. Rzecz­po­spo­li­ta Ba­biń­ska i Cho­cim. Frasz­ki szla­chec­kie i woj­ny szwedz­kie, Za­gło­ba i Skrze­tu­ski. Szedł więc ku do­świad­cze­niu spo­koj­ny, a wie­rzył w byle co, aby do ostat­nie­go mo­men­tu wy­trwać w za­ba­wach po­ko­ju. Mó­wił o go­to­wo­ści, plótł do­bro­dusz­nie, że już wy­grał woj­nę na ję­zy­ki, ale wła­ści­wie do­pie­ro dzień oczy­wi­stej już klę­ski wy­do­był z nie­go hart i bo­ha­ter­stwo.

 Spo­ko­jo­wi jego pra­gnę­ła przy­świad­czyć zie­mia. Gdy przez póź­ne lato ty­go­dnie prze­mie­nić się już mia­ły w je­sień, pięk­no tej zie­mi sta­ło się tak nie­za­leż­ne od wszyst­kie­go, co lu­dzie nio­są, od ich trosk, od tego cze­ka­nia, co tkwi­ło w każ­dej go­dzi­nie, że tak chy­ba wy­glą­dać mu­szą poza cza­sem i poza dzie­ja­mi wy­spy szczę­śli­we. Te, o ja­kich mówi w naj­pięk­niej­szym ze swych po­ema­tów Nor­wid:

 Po­go­dy rów­nej — nie trud i ciąg.

 Cze­kał zaś wła­śnie dzie­jów trud bli­ski, przy­cza­jo­ny za świ­tem każ­de­go dnia, któ­ry jesz­cze mi­jał spo­koj­ny I dla­te­go ta swo­bo­da i nie­za­leż­ność pięk­na od ludz­kich pra­gnień była okrut­na. Od­czu­wa­li­śmy ją chwi­la­mi, w dniach uciecz­ki i lęku, jak drwi­nę i naj­wyż­szą obo­jęt­ność, jak­żeż nie­słusz­nie. Już dzi­siaj, cóż bę­dzie po la­tach wie­lu, ten udział na po­zór obo­jęt­ny i okrut­ny zda­je się w ja­kiś dziw­ny, na­szym mia­rom nie­do­stęp­ny spo­sób włą­czać w wal­kę, da­wać jej ramę epic­ką, jej i ostat­nim cze­ka­niom. Była to może iro­nia tej pani naj­wyż­szej, zie­mi, no­si­ciel­ki wszel­kich bo­ha­terstw i przy­wią­zań — uka­żę ci w po­rze na­pię­cia i wal­ki pięk­ność swo­ją całą. Choć nie bę­dziesz chciał, choć bę­dziesz się zży­mać i nie­cier­pli­wić, pa­mię­taj, przy to­bie by­łam we wszyst­kich swo­ich po­wa­bach i taką masz mnie bro­nić. Dla­te­go trwa­ły dni od słoń­ca hucz­ne, dla­te­go noce pła­ka­ły od gwiazd i wy­li­cza­ły du­sze ma­ją­ce prze­nik­nąć wnet w cmen­ta­rze i gro­by byle ja­kie, żoł­nier­skie, dla­te­go znik­nął lot ob­ło­ków, jak zda­wał się znik­nąć czas.

 W dzień, kie­dy dzie­ci pol­skie zwy­kły po le­cie za­cho­dzić do szko­ły, na wiel­kim pół­okrę­gu gra­nic, o świ­cie i we mgle ode­zwa­ły się ka­ra­bi­ny i dzia­ła. Ra­mię wro­ga le­ża­ło wiel­ką ob­rę­czą. Od wszyst­kich gra­nic ku nie­mu wy­sta­wio­nych ru­szy­ły prze­ra­żo­ne łań­cu­chy pie­szych i wo­zów, dzie­ci i ko­biet. Na­jeźdź­ca na­stę­po­wał że­la­zem i mo­to­rem, dła­wio­ny wła­sną sto­pą miał być szyb­szy. Nad mia­sta­mi, nad osie­dla­mi, nad ko­le­ja­mi, nad po­la­mi, gdzie tyl­ko był ślad ży­cia ludz­kie­go, roz­po­star­ło się ro­jo­wi­sko sa­mo­lo­tów. Do­tar­ły do wszyst­kich gniazd, pta­ki tej je­dy­nej je­sie­ni. Wi­dzia­łeś, jak nad klu­czem ma­chin ludz­kich prze­cią­gał klucz żu­ra­wi. Rytm ży­cia szedł nie­skłó­co­ny i dzie­ci na świat przy­cho­dzi­ły na wo­zach wę­drow­ców. Tak przed wie­ka­mi ucie­kać mu­sia­ły ple­mio­na całe, pę­dząc przed sobą by­dło, do­by­tek za­bie­ra­jąc co naj­po­trzeb­niej­szy Na­stę­po­wa­ło ple­mię inne, gło­sząc, że zdo­by­wa na wie­ki, że krew sil­niej­sze­go prze­la­na przy zdo­by­czy pie­czę­tu­je zdo­by­tą zie­mię pra­wem wyż­szym od wszel­kich praw in­nych. Mil­czą­ce, znu­żo­ne rze­sze w tych go­dzi­nach zda­wa­ły się po­cho­dzić wprost z za­po­mnia­nych gro­bów po­wstań­czych, na taką samą klę­skę i bez­na­dziej­ność pod­nie­sio­ne noc­nym od­de­chem zie­mi. Pol­skie po­nu­re zmar­twych­wsta­nie wszyst­kich mar na krót­ką chwi­lę nie­pod­le­gło­ści po­nie­cha­nych.

 Po ty­go­dniu wal­ki na­jazd ude­rzył o próg sto­li­cy. Zie­mia pa­trzy­ła na­dal pysz­na i su­ro­wa. Ty­dzień wy­star­czył, by rząd tej zie­mi stał się wę­drow­cem, jak każ­dy jej oby­wa­tel naj­lich­szy. Gna­ny bom­ba­mi wro­ga, obu­rze­niem pod­wład­nych, prze­my­kał się za­tło­czo­ny­mi dro­ga­mi, przy­pa­dał na rzad­kie po­sto­je, aż w bła­hej mie­ści­nie po­kuc­kiej po­rzu­cił swój kraj, kie­dy od wscho­du ru­szy­ło ple­mię dru­gie. Pre­zy­dent na ob­cej zie­mi uka­zał cu­dzo­ziem­ski pasz­port, mar­sza­łek wojsk zgu­bił gdzieś bu­ła­wę. Ja nie szy­dzę. Wspo­mi­nam tyl­ko spra­wy bar­dzo nie­daw­ne, wsty­dli­we i hań­bią­ce, a cza­sem my­ślę, że może kie­dyś będą one tra­gicz­ne. Od­pę­dzo­ne od gra­nic, któ­rych usi­ło­wa­ły bro­nić, woj­ska wal­czy­ły w głę­bi kra­ju z wro­giem, któ­ry był szyb­szy, licz­niej­szy, po zwy­cię­stwo idą­cy jak po pra­wo swo­je. W szko­łach nisz­czył zbio­ry, roz­pru­wał wy­pcha­ne ptac­two, pa­lił książ­ka­mi lub za­ła­twiał w nie po­trze­by na­tu­ral­ne, lud­ność cy­wil­ną roz­strze­li­wał jako spraw­ców woj­ny, szedł wspa­nia­ło­myśl­ny i prze­strze­ga­jąc wszel­kich praw woj­ny. No­ca­mi auta wy­wo­zi­ły zdo­by­te za­so­by, fu­tra i wina, ubra­nia i zbo­ża, wszel­ki do­by­tek nie zra­bo­wa­ny przez swoj­skie hie­ny.

 Po klę­sce szyb­ko na­de­szła je­sień. Zie­mia zwi­nę­ła swo­je de­ko­ra­cje, gdy już nie mia­ły cze­mu to­wa­rzy­szyć. Do opusz­czo­nych do­mostw ście­ka­li uchodź­cy. Na dro­dze ich sta­wa­ły już nowe gra­ni­ce, co­fa­ły się i zmie­nia­ły. Ta zie­mia zra­sta się wol­no, jak wszel­kie cia­ło żywe, kra­ją ją szyb­ko i krwa­wo, rów­nież jak cia­ło żywe. Ple­mię wschod­nie po­de­bra­ło część łupu zdo­byw­cy wła­ści­we­mu. Nie ufa­ło mu i wo­la­ło się dla bez­pie­czeń­stwa po­dzie­lić, ale w po­ni­że­niu po­ko­na­nych było zgod­ne. Pierw­sza gra­ni­ca łu­pów mia­ła pójść wzdłuż Wi­sły, w po­przek sto­li­cy. Na mo­stach sto­li­cy mia­ły sta­nąć po­ste­run­ki gra­nicz­ne. Z krzyw­dą dla do­bit­no­ści tego wspól­nic­twa nie zo­sta­ła ta li­nia ide­al­na prze­pro­wa­dzo­na.

 Po­wró­ci­li­śmy. Nie wszy­scy. Jed­ni po­szli na tu­łacz­kę, któ­rąż to już pol­ską emi­gra­cję, dru­dzy od razu w zie­mię. Pa­dło pań­stwo, ode­bra­na nam jest broń i znów tyl­ko ona, zie­mia, po­zo­sta­ła nad nami. Tej je­sie­ni na­praw­dę li­sto­pa­do­we wi­chry pła­czą nad Pol­ską. Tej je­sie­ni na­praw­dę ule­wy i wcze­sne śnie­ży­ce przy­bi­ja­ją nie­zna­ne mo­gi­ły. Tej je­sie­ni na­praw­dę szep­ty dziw­ne cho­dzą po oku­ta­nych na zimę ogro­dach. Po­wsta­ją wszyst­kie daw­ne du­chy pol­skie, ła­ska­wie na urlop pusz­czo­ne przez tych lat dwa­dzie­ścia, waż­niej­sze dzi­siaj od nich. Ci, co na­ród spo­wia­da­li i co szu­ka­li w nim siły, ci, co py­ta­li o pra­wo, dla któ­re­go na­ród ma żyć, wszyst­kie tyl­ko odło­żo­ne, lecz nie do­ko­na­ne, nie roz­plą­ta­ne spra­wy pol­skie sta­ją przed nami. Cze­ka­ją na nowy warsz­tat i na pra­cow­ni­ków no­wych. I kie­dy po po­wro­cie na two­je wy­spy za­py­ta­ją cię, przy­by­szu co czy­ni­my w te noce po klę­sce, od­po­wiedz: wią­żą po­tar­ga­ne ogni­wa, wie­rzą, że po­mył­ka jed­ne­go po­ko­le­nia nie zdo­ła zgu­bić na­ro­du. Przy nich jest zie­mia, to­wa­rzysz­ka mil­czą­ca i wiel­ka. Była w klę­sce i nie opu­ści­ła w do­cie­ka­niu su­mień, wier­na go­spo­dy­ni psze­nicz­nych fa­lo­wań, ścier­nisk i je­sien­nych prac czy­nio­nych du­chem.

*

Wszyst­kim bro­niom dzię­ko­wał Hi­tler za udział w zwy­cię­stwie nad Pol­ską, lecz prze­mil­czał broń nie mniej waż­ną od pan­cer­nej. Dzie­ło ku­la­we­go ko­bol­da, pro­pa­gan­dę. Spraw­ca­mi na­szej klę­ski była niż­szość bro­ni, trud­ność po­ło­że­nia stra­te­gicz­ne­go, nie­do­sta­tek li­czeb­ny żoł­nie­rza. Lecz wo­bec nas uży­ta zo­sta­ła po­dob­nie jak wo­bec Cze­cho­sło­wa­cji broń nie zna­na do­tąd hi­sto­rii — pro­pa­gan­da, i na na­szym przy­kła­dzie le­piej się sta­je wi­docz­ne jej dzia­ła­nie, al­bo­wiem tu­taj do­pie­ro było to dzia­ła­nie po­łą­czo­ne ze skut­ka­mi bro­ni rze­czy­wi­stych, nio­są­cych śmierć.

 Pro­pa­gan­da nie­miec­ka opo­wia­da­ła o nie­sły­cha­nej wyż­szo­ści uzbro­je­nia nie­miec­kie­go, o po­tę­dze ma­szyn wo­jen­nych, o lot­nic­twie, przed któ­rym tak się ugię­ły Fran­cja i An­glia, że bez wy­strza­łu od­da­ły Cze­cho­sło­wa­cję. Opo­wia­da­ła o woj­nie to­tal­nej, ga­zo­wej, che­micz­nej, bak­te­ryj­nej, o de­san­tach, nie ba­cząc, na ile trud­no­ści tech­nicz­nych na­po­ty­ka uży­cie po­dob­nych środ­ków bo­jo­wych, pod­sy­ca­ła nie­na­wiść nie­miec­ką prze­ciw­ko nam, a tej nie­wie­le dre­wek po­trze­ba, by wy­bu­cha­ła pod chmu­ry, przy­go­to­wy­wa­ła przez szep­ta­ne wie­ści, przez szpie­go­stwo broń prze­ciw­ko ser­com i od­wa­dze. I uku­ła swo­ją dłu­gą pra­cą, łu­dzi­li­śmy się zra­zu, iż bez­sku­tecz­ną, broń naj­zja­dliw­szą, nie­uchwyt­ną a ude­rza­ją­cą w mo­ral­ne ośrod­ki opo­ru każ­de­go czło­wie­ka.

 Nie­dzie­la trze­cie­go wrze­śnia ran­kiem była jesz­cze spo­koj­na. Ku fron­to­wi cią­gnę­ła cięż­ka ar­ty­le­ria. Świe­ci­ły świe­że rze­mie­nie i uprząż, dzia­ła stę­ka­ły po wy­bo­jach i jasz­cze. Przed chwi­lą Wiel­ka Bry­ta­nia wy­po­wie­dzia­ła woj­nę Niem­com i z sa­mych zna­jo­mych za­im­pro­wi­zo­wa­ny tłu­mek pro­win­cjo­nal­ny kla­skał przy gło­śni­kach. Ist­nia­ły jesz­cze po­ję­cia: front, tyły, żoł­nierz wal­czą­cy, lud­ność cy­wil­na. W kil­ka go­dzin po­zo­sta­ły z nich strzę­py. Wcze­snym po­po­łu­dniem na pu­stej szo­sie ślą­skiej po­ja­wi­li się pierw­si uchodź­cy. Pie­cho­tą, na ro­we­rach, na wo­zach, z po­spiesz­nie spię­tym ba­ga­żem, z kro­wą i kozą. Ci, któ­rzy mie­li sa­mo­cho­dy, prze­cią­gnę­li już daw­no, w dzień mo­bi­li­za­cji i wcze­śniej. Po­nad falą uchodź­ców nio­sła się wieść po­twor­na, po­wta­rza­na przez każ­de usta — woj­sko nie­miec­kie mor­du­je, roz­strze­li­wu­je, przed czoł­ga­mi ja­dą­cy­mi do ata­ku pę­dzi gro­ma­dy męż­czyzn pol­skich, po­ry­wa do obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Unie­sie­ni po­pło­chem „na wła­sne oczy” wi­dzie­li tych pę­dzo­nych przed czoł­ga­mi. Gro­ma­dy cią­gnę­ły wciąż inne, wieść po­zo­sta­wa­ła po nich wciąż ta sama — było to przej­ście opę­ta­nej ja­kąś nie­po­ję­tą za­ra­zą i psy­cho­zą sza­rań­czy, po­zo­sta­wia­ją­cej za sobą znisz­czo­ne i po­gry­zio­ne du­sze ludz­kie.

 Póź­nym po­po­łu­dniem od­pro­wa­dza­łem bocz­ną dro­gą zna­jo­me­go ze Ślą­ska. Ba­wił tu­taj na wa­ka­cjach. — Co mam po­cząć ze sobą — py­tał. Miał na su­mie­niu kil­ka ar­ty­ku­łów po­pu­lar­nych o sto­sun­kach lud­no­ścio­wych na Ślą­sku Opol­skim. Uchwa­li­li­śmy, że bez­względ­nie musi ucie­kać. Za­cho­wy­wa­li­śmy się oby­dwaj tak, jak gdy­by do­wód­ca każ­de­go puł­ku nie­miec­kie­go wiózł ze sobą spis wszyst­kich, ja­kich wi­nien schwy­tać i uniesz­ko­dli­wić, tak jak gdy­by każ­dy pod­ofi­cer nie­miec­ki był wpra­wio­ny w na­sze rze­ko­me prze­wi­ny wo­bec zwy­cięz­ców. Dzi­siaj już taka pod­skór­na ar­gu­men­ta­cja, skry­wa­ją­ca po pro­stu za­szcze­pio­ny bez na­szej świa­do­mo­ści i woli za­ra­zek pro­pa­gan­dy nie­miec­kiej, wy­da­je się nie­po­ję­ta i dla­te­go na świe­żo, póki czło­wiek jesz­cze pa­mię­ta, na­le­ży roz­pa­trzeć dzia­ła­nie tego za­raz­ka. Ar­gu­men­ta­cja istot­na dzia­ła się zaś wo­kół nas w te za­po­mnia­ne od Boga, od­da­ne ludz­kiej sa­mo­wo­li zła i ziem­skiej sa­mo­wo­li pięk­na go­dzi­ny przed­wie­czor­ne, ta ar­gu­men­ta­cja dzia­ła się w dwóch kształ­tach — do­łem szu­miał po­tok gło­sów i po­sta­ci, na za­cho­dzie, za nie­ska­la­ną czy­sto­ścią ho­ry­zon­tu i ła­god­nych, wdzięcz­nych wzgórz ro­dzin­nych mru­czał po­tok inny, roz­wie­dzio­ny pod bla­ska­mi chy­lą­ce­go się słoń­ca — da­le­ko, jak szmer nie­po­ję­tej i nie­wia­do­mej bu­rzy, gra­ła ar­ty­le­ria. W tej ci­szy i spo­ko­ju wy­da­wa­ło się, że to sama zie­mia ję­czy i do­by­wa z sie­bie skar­gę po­nu­rą i stłu­mio­ną. Lu­dzie mó­wi­li — kro­czy za nami za­gła­da i zgro­za, lu­dzie byli spo­ce­ni, prze­mę­cze­ni, po­chwy­ce­ni w rytm prze­ra­żo­ne­go po­śpie­chu. Zie­mia wtó­ro­wa­ła dud­nią­cą, nie­ustan­ną pie­śnią — praw­dą jest, co gło­szą lu­dzie. Za­padł wie­czór, to­czy­ła się ludz­ka rze­ka, co­raz śmie­lej za­wo­dzi­ły dzia­ła.

 Tym­cza­sem całe to groź­ne wi­do­wi­sko było dzie­łem świa­do­mym, ce­lo­wym i za­in­sce­ni­zo­wa­nym przez lu­dzi. Ude­rze­nie od Ślą­ska, gdzie ja­dzi­ły się ty­sią­ce po­ra­chun­ków i za­draż­nień, gdzie grunt po­czu­cia na­ro­do­we­go chwiał się, grzą­ski i nie­pew­ny, było przy za­sto­so­wa­niu bro­ni prze­ra­że­nia po­my­słem mi­strzow­skim. Wy­star­czył ten je­den dzień, kie­dy przed wkro­cze­niem wojsk re­gu­lar­nych hu­la­ły bo­jów­ki, kie­dy bez li­to­ści mor­do­wa­no lu­dzi nie­wy­god­nych, a pod po­zo­rem oczysz­cze­nia Ślą­ska z po­wstań­ców i lud­no­ści na­pły­wo­wej roz­przę­gły się wszyst­kie wię­zy, by ru­nę­ła wieść, że szep­ta­na pro­pa­gan­da nie­miec­ka mó­wi­ła praw­dę. Woj­na nie­sie znisz­cze­nie na­tych­mia­sto­we każ­de­mu, kto Niem­com wro­gi. Ru­nę­ła fala uchodź­ców. Gdzie prze­szła, za­ra­ża­ła pa­ni­ką. Mia­ła ta fala po­zór spon­ta­nicz­no­ści, a jed­nak była upra­gnio­na przez wro­ga i pod­nie­co­na przez nie­go. Za­ra­zę roz­dmu­chi­wa­li spryt­nie „ucie­ki­nie­rzy” po­rząd­nie ubra­ni, opo­wia­da­ją­cy, że od ty­go­dnia są w dro­dze i ura­to­wa­li się w jed­nej ko­szu­li. A na­wet koł­nie­rzy­ki mie­li nie prze­po­co­ne — dzi­siaj do­pie­ro to wi­dzisz!

 Mi­strzo­stwo tej