Życie Henryka Brulard - Stendhal - ebook

Życie Henryka Brulard ebook

Stendhal

0,0

Opis

Życie Henryka Brulard” to powieść Stendhala, słynnego francuskiego pisarza epoki romantyzmu oraz prekursora realizmu w literaturze.


Życie Henryka Brulard to powieść opublikowana w 1890 roku autorstwa Stendhala o charakterze autobiograficznym. Henryk Brulard to jeden z licznych pseudonimów pisarza. Akcja rozpoczyna się refleksją głównego bohatera nad życiem w obliczu zbliżających się pięćdziesiątych urodzin (w rzeczywistości Stendhal miał wtedy już 52 lata). Zastanawia się nad wzorcem życia mężczyzny, nad publiczną karierą (której również sam doświadczył), a także uwikłaniem w związki z kobietami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-125-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Od tłumacza

Pierwszy raz po polsku wydaję tę niezwykłą książkę wielkiego pisarza, w nadziei że znajdzie oddźwięk wśród moich czytelników. Zastanawiam się, czemu, o ile dla balzakizmu trzeba było w Polsce torować drogę nieraz dość mozolnie, o tyle stendhalizm plenił się u nas zdawna w sposób zupełnie naturalny. Jest widać coś w tym pisarzu, co bardziej odpowiada polskiemu temperamentowi, a może warunkom naszego socjalnego rozwoju. Możnaby zresztą wiele znaleźć przyczyn na wytłumaczenie tej predylekcji. Czyta się i asymiluje głównie za młodu; otóż, nie ulega wątpliwości, że Balzac jest niezrównaną lekturą raczej dla ludzi, którzy mieli czas i sposobność zebrać doświadczenia życia i zastanawiać się nad jego mechanizmem; Stendhal natomiast, zajmujący dla wszystkich, dla młodych jest wręcz porywający. Mówi im o nich: najstarszy jego bohater nie ma dwudziestu pięciu lat, tak jak owa włoska armja Napoleona, w której dwudziestosześcioletni wódz był najstarszym żołnierzem. Kiedy Juljan Sorel oddaje głowę na szafocie, nie ma dwudziestu lat...

 Prowadźmy dalej porównanie, a raczej antytezę. Genjalność Komedji Ludzkiej tkwi w obrazie struktury społecznej, której przeobrażenia szły u nas innemi niż we Francji drogami. W miejsce tworzącego się społeczeństwa mieszczańskiego, z jego zmaganiami się i walkami, z jego ruchem wstępującym, z pieniądzem jako orężem nowoczesności, u nas, tragizm naszej doli narodowej przedłużył kult heroizmu i cnót rycerskich. Pieniędzy było zawsze u nas dość mało, i zawsze były (w literaturze) otoczone pewną wzgardą. I stosunek do kobiet był inny. U Balzaka kobieta jest przeważnie środkiem, drogą do karjery, gdy u nas była ideałem, albo pretekstem do skręcenia karku. Dość egzotyczne były dla nas karjery Rastignaków, natomiast Czerwone i czarne, ten poemat korepetytora, jakże łatwo mógł być zrozumiany w Polsce, tej ojczyźnie korepetytorów! Wszystko było nam w Stendhalu bliskie i zrozumiałe: ten romantyzm zmięszany z XVIII-wiecznym racjonalizmem — czyż nie ma u nas swego odpowiednika w epoce pozytywizmu, bodaj w owej Lalce Prusa, w której młody Wokulski ileż ma rysów stendhalizmu! A ten powiew entuzjastycznego napoleonizmu, który w Polsce bardziej wydaje się niemal rodzimy niż we Francji, czyż nie musiał zdobywać serc dla autora Pustelni Parmeńskiej?  Niema — zdaje mi się — śladów jakiegoś kontaktu Stendhala z Polską, ale są dwa jakby symboliczne znaki tego przymierza. Kobieta, którą najbardziej kochał i przez którą najwięcej cierpiał, kochała znowuż — i cierpiała przezeń — Polaka, Napoleończyka. Mówię o Matyldzie Viscontini-Dembowskiej, owej uroczej, choć zaledwie przez karty książki „ O miłości“ odgadywanej postaci kobiecej.  Drugi symbol, to fakt, że, jak sami Francuzi mówią, odkrył dla Francji nowego Stendhala Polak, Kazimierz Stryjeński, wydawca wielu rękopisów, spoczywających wprzód w zupełnem zapomnieniu w bibljotece w Grenobli. Między temi rękopisami było i Życie Henryka Brulard, które Stryjeński wydał po raz pierwszy w roku 1890. Inna rzecz, że od tego czasu pojęcia o metodach wydawniczych bardzo się zmieniły; w miarę tego jak zapoznawano się cierpliwiej i dokładniej z niezmiernie trudnemi rękopisami Stendhala, prace Stryjeńskiego okazały się niewystarczające; toteż nowe wydanie Henryka Brulard (z roku 1913) dało tekst i pełniejszy i wierniejszy. Z tego ostatniego wydania sporządzono ten przekład.  Dla wszystkich tych, którzy z wypiekami na twarzy zaczytywali się na Czerwonem i czarnem, książka którą przynoszę będzie nielada lekturą. Bo Życie Henryka Brulard — jak je nazwał Stendhal ze swoją pasją do kryptonimów — jest nie czem innem, jak tylko autentycznem życiem Henryka Beyle, czyli jego samego; pamiętnikiem zawierającym dzieje jego dzieciństwa i młodości. Można powiedzieć, że to jest klucz do duszy i twórczości Stendhala, a to dla wielu przyczyn. Po pierwsze, twórczość jego jest, jak u mało którego pisarza, egotyczna, autobiograficzna, w znaczeniu autobiografji duchowej. Powtóre młodość Stendhala miała decydujący wpływ na jego kształtowanie się wewnętrzne; lata późniejsze nie wiele go już zmieniły. Do młodości tej powraca wciąż, wciąż ją komentuje poetycko; każda jego powieść jest marzeniem haftowanem na tle własnej młodości. Toteż raz po raz odnajdziemy w tem Życiu Henryka Brulard jakiś rys znany nam dosłownie z jakiejś powieści (np. owo „ cella“ przez dwa l), albo inny, którego można śledzić interesujące przeobrażenie. Młody Henryk jako Juljan Sorel, czy jako Fabrycy del Dongo, czy wreszcie jako panna Lamiel, cóż za śliczna maskarada...  To wszystko byłyby raczej smakołyki dla badacza literatury. Ale zwykły czytelnik znajdzie w Henryku Brulard książkę oddychającą tem, co najbardziej porywa: szczerością. Nie przeznaczona do druku, pisana jest pod adresem owego hipotetycznego „przyszłego czytelnika z r. 1880“ (hipoteza która się najzupełniej sprawdziła, gdyż właśnie owe lata przyniosły we Francji falę fanatycznego „stendhalizmu“), czasem wręcz pod adresem czytelnika z r. 1935, czyli pod naszym. W istocie pisana jest dla samego siebie, przez człowieka czującego się na schyłku życia, doznającego tej potrzeby aby ogarnąć jego bieg, aby się rozeznać w sobie, aby, niby w zwolnionym filmie, przypatrzyć się owym dniom, których, pochłonięty teraźniejszością, nie miał czasu rozważać.  Próba kreślenia wspomnień powtarza się u Stendhala kilka rasy. W roku 1832 donosi księgarzowi: „Piszę teraz książkę, która jest może wielkiem głupstwem: to moje Wyznania, coś w rodzaju Russa, może gorszym stylem, ale szczersze“. Poczem podaje plan:  Zacząłem od kampanji rosyjskiej w 1812. Obok kampanji rosyjskiej i dworu Cesarza, są tam miłości autora: to będzie piękny kontrast“.  Rok 1812, a więc nie to, gdyż Życie Henryka Brulard urywa się na roku 1800. Zaczął je pisać w Civita Vecchia, gdzie, jak wiadomo, był konsulem francuskim i gdzie bardzo się nudził. Początek rękopisu nosi wprawdzie datę 1832, ale na dobre zaczął pisać w r. 1835. Pisze w szybkiem tempie, jednym tchem, od listopada 1835 do marca 1836. Osamotniony w tej małej mieścinie, bez żadnego towarzystwa które byłoby zdolne dzielić jego myśli, znajduje wielki urok w tej pracy. Przerywa ją urlop (w roku 1836), który Stendhal spędza w Paryżu i który — przy pomocy stosunków — zdołał przeciągać przez lat trzy! O Henryku Brulard niema przez ten czas mowy. Kiedy wrócił w 1839 do Civita Vecchia, niema o nim mowy również. Pochłania go co innego: pisze Lamiel.  Kiedy się widzifacsimile tego rękopisu, nie dziw, że z trudem przyszło go odcyfrować. Pisane są te karty w pośpiechu, bez troski o czytelność; nie przepisuje ich nigdy, raczej uzupełnia, szpikuje nowemi zdaniami. W tekście pełno rysunków topograficznych, które objaśniają sytuacje i które potwierdzają to, co niejednokrotnie Stendhal mówi o sobie, że ma pamięć wzrokową i uczuciową, zawodzi go natomiast często pamięć faktów. Zarazem pełno tu skrótów, kryptonimów, znaków, dla niego tylko zrozumiałych. Stendhal żył w ciągłej obawie policji, szpiegów (w owej epoce może dość uzasadnionej); stąd ciągłe szyfry, do których się ucieka, niektóre dość naiwne np. gdy, zamiast Bóg, król, pisze po angielsku God i King, opatrując tegoKing często bardzo soczystemi epitetami, albo gdy pisze tejesui zamiastjesuite i t. p. Zmienia też imiona i nazwiska kobiet; np. kobieta, którą oznacza mianem Aleksandry Petit albohrabiny Palffy, to żona krewnego i zwierzchnika, hrabiego Daru. Zapisując rękopis księgarzom (a wymienia ich cały szereg, snać podejrzewa że niełatwo który zechce przyjąć ten uciążliwy podarek), zastrzega się wyraźnie, aby wydawca zmienił wszystkie imiona kobiet.  Prawdopodobnie tekst ten był materjałem, z którego Stendhal miał napisać ostateczną wersję Pamiętnika. Sam powtarza raz po raz, że wiele trzebaby usunąć, uporządkować. Nie dokonał tej pracy. Czy mamy tego żałować? I tak i nie. Tak jak jest, ten pamiętnik jest czemś wyjątkowem, ma jedyny w swoim rodzaju urok bezpośredniości, szczerości. Sam Stendhal notuje gdzieś na marginesie: „Może nie poprawiając tego pierwszego rzutu, osiągnę to, aby nie kłamać z próżności?“  Ale nietylko z próżności się kłamie... Pochwycenie na gorącym uczynku prawdy wrażeń, przeżyć, wyłuskanie tej prawdy z wielorakich osłonek w które spowijają ją kolejno oszukaństwa pamięci, skrupuły najrozmaitszej przyrody, jest rzeczą trudną i skomplikowaną. W zaciekłości, z jaką Stendhal tropi i kontroluje swoją świadomość, jakże jest nowoczesny, jak zdumiewającem zjawiskiem jest ta introspekcja, w epoce gdy pisał swój życiorys! Jak bardzo karty te pogłębiają nasze zrozumienie tej tak złożonej indywidualności, w której kojarzy się ostrość widzenia z romantycznym żarem, chłód analizy z entuzjazmem, czułość z twardością! W jak nieoczekiwanem świetle przedstawia się nam ten „oschły“ czciciel matematyki, który nie może się uspokoić ze wzruszenia gdy, sam dla siebie, bez wiary aby ktoś kiedy czytał te karty, zaczyna mówić o tem co dlań pozostało najpiękniejszym okresem życia! I ta ciągła zmiana planów, to ciągłe przebieganie obrazów egzystencji, od chwili którą opisuje do chwili w której opisuje, jakże bogata jest w perspektywy psychologiczne.  Nie będę tu powtarzał o samym pisarzu tego, co miałem sposobność pisać o nim parokrotnie. Czy kontrolowany tem, co wiemy skądinąd o Stendhalu, czy bez tej kontroli, pamiętnik jego równie jest zajmujący. Daje nam psychoanalityczny niemal wgląd w formowanie się owych kompleksów, które na całe życie rozstrzygną o jego charakterze. Czy ten charakter wyda się sympatyczny, to inna sprawa. Prawdopodobnie obudzi w czytelnikach rozbieżne uczucia, tak jak bywało zawsze ze Stendhalem: jedni uwielbiali go bez miary, gdy drudzy czuli doń żywiołową antypatję; ale nikt nie mógł pozostać obojętny.  Co do samego tekstu, to albo nie wymaga objaśnień, albo też wymagałby ich mnóstwo, gdyby chcieć objaśniać każdy fakt, każdą osobę o której jest mowa, każdą aluzję. Ale sądzę, że byłaby to jałowa praca. Nie obchodzą nas znajomi Stendhala, obchodzą nas poglądy jakie mówiąc o nich wypowiada; obchodzi nas on sam, widziany poprzesz czas, ludzi i zdarzenia. Dlatego daję czytelnikom ten pamiętnik tak jak jest, bez komentarzy. To on właśnie jest najciekawszym komentarzem do utworów Stendhala, do zagadnienia twórczości wogóle, wraz z jej tajemnicą przeczarowania życia na sztukę, rzeczywistości na marzenie.

Warszawa, w styczniu 1931.

Rozdział I

Znalazłem się dziś rano, 16 października 1832, w San Pietro in Montorio, na wzgórzu Janikulum w Rzymie. Słońce świeciło wspaniale; lekkie zaledwie wyczuwalne sirocco gnało parę błękitnych chmurek nad górą Albano; rozkoszne ciepło w powietrzu, czułem się szczęśliwy że żyję. Rozróżniałem doskonale Frascati i Castel-Gandolfo, leżące o cztery mile, willę Aldobrandini, w której znajduje się cudowny fresk Judyta Dominikina. Widzę doskonale biały mur, znaczący naprawki dokonane świeżo przez księcia F. Borghese, tego którego widziałem pod Wagram jako pułkownika kirasjerów, w dniu w którym panu de M..., memu przyjacielowi, kula urwała nogę. O wiele dalej widzę skałę Palestrina, i biały domek Castel San Pietro, który niegdyś był fortecą. Poniżej muru o który się wspieram, są wielkie pomarańcze w sadzie kapucynów, potem Tyber i opactwo maltańskie; nieco dalej, po prawej, grobowiec Cecylji Metelli, św. Paweł i piramida Cestjusza. Nawprost widzę Santa Maria Maggiore i długie linje pałacu Monte-Cavallo. Cały dawny i nowy Rzym, od starożytnej via Appia z ruinami jej grobowców i wodociągów, aż do wspaniałego ogrodu Pincio, zbudowanego przez Francuzów, roztacza się przed oczyma.  Oto miejsce jedyne w świecie, powiadałem sobie rozmarzony; starożytny Rzym, mimo mej woli, przesłaniał nowy, wszystkie wspomnienia Tytusa Liwjusza tłoczyły się hurmem. Na górze Albano, po lewej od klasztoru, widziałem pola Hanibala.  Cóż za wspaniały widok! Więc to tutaj podziwiano przez półtrzecia wieku Przemienienie Rafaela. Cóż za różnica ze smutną galerją z szarego marmuru, gdzie je dziś zagrzebano w Watykanie! Zatem, przez dwieście pięćdziesiąt lat, to arcydzieło było tutaj, dwieście pięćdziesiąt lat!... Och! za trzy miesiące będę miał pięćdziesiąt lat, czy to możliwe! 1783, 93, 1803, znam cały rachunek na palcach... i 1833, — pięćdziesiąt. Czy to możliwe! Pięćdziesiąt! Będę miał pięćdziesiątkę... I zanuciłem piosnkę Gretryego:

Gdy pięćdziesiątka zbliża się...

 To niespodziane odkrycie nie zmartwiło mnie; myślałem dopiero co o Hanibalu i o Rzymianach. Więksi odemnie pomarli!... Ostatecznie, powiadałem sobie, nieźle zapełniłem swoje życie, zapełniłem je! Ba! to znaczy, że przypadek nie zwalił na mnie zbyt dużo nieszczęść, bo w istocie czyż ja w jakiejkolwiek mierze kierowałem swojem życiem?  Zakochać się w takiej pannie von Grisheim! Czego mogłem się spodziewać od panny dobrze urodzonej, córki generała będącego w łaskach dwa miesiące wprzód, przed bitwą pod Jeną? Brichaud miał djabelską słuszność, kiedy mi mówił ze swoją zwykłą złośliwością: „Kiedy się kocha w kobiecie, trzeba sobie powiedzieć: Czego ja chcę od niej?“  Usiadłem na stopniach San Pietro i dumałem tam z godzinę lub dwie nad tą myślą: jestem w przededniu pięćdziesiątki, byłby czas znać samego siebie. Czem byłem, czem jestem? — doprawdy byłbym w kłopocie co odpowiedzieć.  Uchodzę za człowieka bardzo inteligentnego, bardzo oschłego, zepsutego nawet, a widzę że stale pochłaniała mnie jakaś nieszczęśliwa miłość. Kochałem szalenie pannę Kably, pannę von Grisheim, panią Diphortz, Metyldę, — i nie miałem żadnej z nich, i niejedna z tych miłości trwała po kilka lat. Metylda wypełniła szczelnie moje życie od 1818 do 1824. — I nie jestem jeszcze wyleczony, dodałem poświęciwszy marzeniu o niej dobry kwadrans. Czy ona mnie kochała?  Byłem roztkliwiony, rozmodlony, w ekstazie. A Menti, w jakiejż rozpaczy pogrążyła mnie, kiedy mnie rzuciła? Tu uczułem dreszcz na wspomnienie 15 września r. 1826 w San Remo, po moim powrocie z Anglji. Co za rok spędziłem od 15 września 1826 do 15 września 1827! W dniu tej straszliwej rocznicy byłem na wyspie Ischia. I uczułem wybitne polepszenie: zamiast myśleć o mojem nieszczęściu wprost, jak kilka miesięcy wprzódy, zachowałem jedynie wspomnienie nieszczęśliwego stanu, w jakim byłem pogrążony naprzykład w październiku r. 1826. To spostrzeżenie pocieszyło mnie znacznie.  Czemże ja byłem? Nie dowiem się tego. Jakiegoż przyjaciela, choćby najinteligentniejszego, mogę o to spytać? Sam pan di Fiore nie mógłby mi na to odpowiedzieć. Któremuż z przyjaciół wspomniałem kiedy słowo o moich zgryzotach miłosnych?  A co jest osobliwe i bardzo nieszczęśliwe, powiadałem sobie dziś rano, to że moje zwycięstwa (jak je nazywałem wówczas, z głową nabitą sprawami wojskowemi) niedały mi ani połowy przyjemności równej cierpieniu jakie mi sprawiały moje niepowodzenia.  Zdumiewające zwycięstwo nad tą Menti nie dało mi przyjemności dającej się bodaj w setnej części porównać z bólem, jaki mi zadała, rzucając mnie dla pana de Bospier.  Czyżbym ja miał tak opłakany charakter?  ...I oto, nie wiedząc co odpowiedzieć, znów zacząłem bezwiednie podziwiać cudowny widok ruin Rzymu i jego nowoczesnej wspaniałości; Coloseum nawprost mnie, a pod mojemi stopami pałac Farnese, wraz z łukami jego pięknej galerji rzeczy nowoczesnych, i pałac Corsini pod memi stopami.  Czy ja byłem człowiekiem inteligentnym? Czy miałem talent do czego? Pan Daru powiadał, że byłem ciemny jak tabaka w rogu; tak, ale to Besançon powtórzył mi to, a wesołość mego usposobienia przyprawiała o zazdrość tego markotnego generalnego sekretarza. Ale czy ja miałem usposobienie wesołe?  Zeszedłem wreszcie z Janiculum aż wówczas kiedy lekka mgła wieczorna ostrzegła mnie że niebawem przejmie mnie nagły, bardzo przykry i niezdrowy chłód, który w tych stronach następuje natychmiast po zachodzie słońca. Czemprędzej wróciłem do Palazzo Conti (Piazza Minerva), byłem zmęczony. Byłem w spodniach z białej angielskiej flaneli; napisałem na pasku, wewnątrz: 16 października 1832 będę miał pięćdziesiątkę, tak skrócone aby nikt nie zrozumiał: B. miał 5.  Wieczorem wracając dosyć wynudzony z wieczoru u ambasadora, powiadałem sobie: Powinienbym spisać moje życie, dowiem się może kiedy to skończę, za dwa albo trzy lata, czem byłem, wesoły czy smutny, rozumny czy głupiec, dzielny czy tchórz, i wreszcie, w sumie, szczęśliwy czy nieszczęśliwy: będę mógł przeczytać ten rękopis panu di Fiore.  Ta myśl spodobała mi się. — Tak, ale ta straszliwa obfitość Ja i Mnie! Jest czem zepsuć humor najżyczliwszemu czytelnikowi. Ja i Mnie, to byłoby — poza różnicą talentu — coś jak pan de Chateaubriand, ten król egotystów.

Ja i Mnie ciągle, to istna choroba...

 Powtarzam sobie ten wiersz za każdym razem ilekroć czytam którą z jego stronic. Możnaby pisać, to prawda, posługując się trzecią osobą: on zrobił, on powiedział; tak, ale jak oddać wewnętrzne drgnienia duszy? O to zwłaszcza chciałbym się poradzić pana di Fiore.  Wracam do tego aż 23 listopada r. 1835. Ta sama myśl napisania my life naszła mnie świeżo w czasie mojej podróży do Rawenny; poprawdzie miałem ją wiele razy od 1832, ale zawsze mnie zniechęcała straszliwa trudność owych Ja i Mnie, które muszą obrzydzić autora; nie czuję w sobie dość talentu aby jej uniknąć. Prawdę mówiąc, nie jestem zgoła pewny czy mam talent potemu aby być czytanym. Znajduję niekiedy przyjemność w tem aby pisać, oto wszystko.  Jeżeli istnieje tamten świat, nie omieszkam odwiedzieć Monteskiusza; jeśli mi powie: „Mój dobry przyjacielu, nie masz ani odrobiny talentu“, będę zmartwiony, ale bynajmniej nie zdziwiony. Czuję to często, któreż oko może widzieć samo siebie? Niema jeszcze trzech lat jak odkryłem rację tego.  Widzę jasno, że różni pisarze, którzy cieszą się wielką sławą, są okropni. To, co byłoby bluźnierstwem powiedzieć dziś o panu de Chateaubriand (rodzaj Balzaka) będzie truizmem w r. 1880. Nigdy nie zmieniłem zdania co do tego Balzaka: kiedy, w r. 1803, ukazał się Duch (Chrześcijaństwa), wydał mi się śmieszny. Ale czuć czyjeś wady, czy to znaczy mieć talent? Widzę, jak najgorsi malarze spostrzegają doskonale wzajem swoje wady: pan Ingres ma zupełną słuszność w sądach o panu Gros, pan Gros o panu Ingres (wybieram tych, o których będzie się może jeszcze mówiło w roku 1935).  Oto rozumowanie, które mnie uspokoiło co do tych Pamiętników. Przypuśćmy, że będę ciągnął dalej ten rękopis i że, raz napisawszy, nie spalę go: zapiszę go nie przyjacielowi, który mógłby zostać bigotem lub sprzedać się partji, jak ten młody dudek Tomasz Moore, zapiszę go księgarzowi, naprzykład panu Levasseur (plac Vendôme, Paryż).  Zatem księgarz otrzyma, po mojej śmierci, oprawny gruby tom tego okropnego pisma. Każe przepisać kawałek i odczyta go: jeśli rzecz wyda mu się nudna, jeżeli nikt nie będzie już mówił o panu de Stendhal, rzuci w kąt ten rupieć który odnajdą może w dwieście lat później, jak pamiętniki Benvenuta Cellini.  Jeśli go wyda, a rzecz wyda się nudna, będą o niej mówili po trzydziestu latach tak jak dziś się mówi o poemacie o Żegludze tego szpiega d’Esmenard, o którym tak często było mowa na śniadaniach pana Daru w r. 1802. I jeszcze ten szpieg był, jak sądzę, cenzorem czy redaktorem wszystkich dzienników które puffowały (od to puff) wściekle co tydzień. To był Salvandy owych czasów, jeszcze bezwstydniejszy, jeśli możliwe, ale bogatszy w pomysły. Wyznania moje nie będą tedy istniały w trzydzieści lat po ich wydrukowaniu, jeżeli wszystkie Ja i Mnie zanadto zmęczą czytelników; bądź co bądź będę miał przyjemność spisywania ich i zrobienia gruntownego rachunku sumienia. Co więcej, jeżeli przyjdzie powodzenie, będę miał szansę, że w roku 1900 będą mnie czytały pokrewne dusze, nowe panie Roland, Melanje Guibert, nowe...  Naprzykład dziś, 24 listopada r. 1835, wracam z kaplicy Sykstyńskiej, gdzie nie doznałem żadnej przyjemności, mimo że opatrzony dobrą lunetą aby oglądać sklepienie i Sąd Ostateczny Michała Anioła; ale nadużycie kawy przedwczoraj u Caetanich z winy maszynki, którą Michał Anioł (Caetani) przywiózł z Londynu, przyprawiło mnie o newralgję. Maszynka zbyt doskonała. Ta zbyt dobra kawa, weksel wystawiony na rachunek przyszłego szczęścia a na rzecz obecnej chwili, wróciła mi dawną newralgję; byłem w kaplicy Sykstyńskiej jak baran, id est bez przyjemności, wyobraźnia nie mogła działać ani na chwilę. Podziwiałem brokatową draperję wymalowaną al fresco obok tronu, to znaczy wielkiego orzechowego fotela papieskiego. Draperji tej, która nosi imię Sykstusa IV, papieża ( Sixtus IIII, papa), można dotknąć ręką, jest o dwie stopy od oka które mami po trzystu pięćdziesięciu czterech latach.  Niezdolny do niczego, nawet do pisania urzędowych listów, kazałem zapalić na kominku i piszę to, mam nadzieję bez kłamstwa, bez złudzeń, z przyjemnością, jak list do przyjaciela. Jakie będą pojęcia tego przyjaciela w roku 1880? Jak różne od naszych! Dziś, te dwie myśli: największy drab ze wszystkich Kings i obłudnyTatar, w odniesieniu do dwóch imion których nie śmiem napisać, to, dla trzech czwartych z moich znajomych, straszliwa nieostrożność, potworność; w r. 1880 sądy te będą truizmem, którego nawet ówcześni panowie Kératry nie będą śmieli powtarzać. To jest dla mnie nowość: mówić do ludzi, których sposobu myślenia, rodzaju wychowania, przesądów, religji absolutnie nie znam! Co za zachęta do tego aby być szczerym, poprostu szczerym, to jedno jest coś warte. Benwenuto był szczery, i czyta się go z przyjemnością, jakby był pisany wczoraj, podczas gdy przewraca się kartki tego jezuity Marmontela, który wszakże dokłada wszystkich starań aby niczem nie urazić, jak prawdziwy Akademik. Nie chciałem w Liworno kupić jego pamiętników po franku za tom, ja który ubóstwiam tego rodzaju lekturę.  Ale ile trzeba ostrożności aby nie kłamać!  Naprzykład, na początku pierwszego rozdziału, jest coś, co może zdawać się przechwałką: nie, czytelniku, nie byłem żołnierzem pod Wagram w 1809.  Trzeba ci wiedzieć, że, czterdzieści pięć lat przed tobą, było w modzie być eks-żołnierzem Napoleona. Jest to więc dziś, w roku 1835, kłamstwo zupełnie godne zapisania, dać do zrozumienia pośrednio i bez absolutnego kłamstwa ( jesuitico more), że się było żołnierzem pod Wagram.  Fakt jest, że byłem kwatermistrzem i podporucznikiem w szóstym pułku dragonów, za przybyciem tego pułku do Włoch, w maju 1800, jak sądzę, i że wziąłem dymisję w czasie krótkiego pokoju w 1803. Dali mi się we znaki moi koledzy; nic nie zdawało mi się milsze niż żyć w Paryżu, jak filozof (to było słowo, którem posługiwałem się wówczas z samym sobą), ze stupięćdziesięciu franków miesięcznie, jakie dostawałem od ojca. Przypuszczałem, że po jego śmierci będę miał dwa albo cztery razy tyle; przy żądzy wiedzy, jaka mnie pożerała wówczas, to było aż nadto.  Nie zostałem pułkownikiem, jak byłbym został przy potężnej protekcji hrabiego Daru, mego krewniaka, ale byłem, jak sądzę, o wiele szczęśliwszy. Niebawem przestałem myśleć o tem aby studjować Turenjusza i naśladować go, która-to myśl była moim stałym celem przez trzy lata służby w dragonach. Czasami myśl tę spędzała druga: pisać komedje jak Molier i żyć z aktorką. Miałem już wówczas śmiertelny wstręt do „uczciwych“ kobiet i do ich nieodzownej obłudy. Moje straszliwe lenistwo przeważyło; znalazłszy się w Paryżu, spędziłem pół roku nie składając wizyt mojej rodzinie (państwo Daru, pani Le Brun, państwo de Baure), wciąż powiadałem sobie jutro; tak spędziłem dwa lata, na piątem piętrze przy ulicy d’Angiviller, z pięknym widokiem na kolumnadę Luwru, czytając La Bruyere’a, Montaigne’a i Jana Jakóba Rousseau, którego napuszoność zraziła mnie niebawem. Tam urobił się mój charakter. Czytałem też dużo tragedji Alfieriego, siląc się znaleźć w nich przyjemność, czciłem Cabanisa, Tracy’ego i J. B. Say’a, czytałem często Cabanisa, którego mętny styl przywodził mnie do rozpaczy. Żyłem samotny i nieprzytomny jak Hiszpan, o tysiąc mil od rzeczywistego życia. Zacny ojciec Jeki, Irlandczyk, dawał mi lekcje angielskiego, ale nie robiłem żadnych postępów, byłem zwariowany na punkcie Hamleta.  Ale schodzę na manowce, gubię się; stanę się niezrozumiały o ile się nie będę trzymał chronologji; zresztą nie przypomnę sobie tak dobrze wszystkich okoliczności.  Zatem, pod Wagram, w 1809, nie byłem żołnierzem, ale przeciwnie adjunktem przy komisarjacie wojny, stanowisko które wyrobił mi mój kuzyn Daru, aby mnie wyrwać z błota, mówiąc stylem mojej rodziny. Bo moja samotność przy ulicy d’Angiviller skończyła się na tem, że przeżyłem rok w Marsylji z uroczą aktorką, istotą najszlachetniejszą w świecie, której nigdy nie dałem ani grosza.  Przedewszystkiem, z arcyważnego powodu że ojciec dawał mi wciąż tylko sto pięćdziesiąt franków, z których trzeba było żyć; w dodatku pensję tę otrzymywałem w Marsylji w r. 1805 bardzo nieregularnie.  Ale znowu się gubię. W październiku r. 1806, po Jenie, byłem adjunktem przy komisarjacie wojny, posada nienawistna żołnierzom; w 1810, 3 sierpnia, audytorem w Radzie Stanu, w kilka dni potem generalnym inspektorem ruchomości Korony. Byłem w łaskach, nie samego pana (Napoleon nie gadał do warjatów w moim rodzaju) ale bardzo dobrze widziany u najlepszego z ludzi, księcia de Frioul (Duroc). Ale znów się gubię.

Rozdział II

Upadłem z Napoleonem w kwietniu r. 1814. Udałem się do Włoch, aby tam żyć tak jak przy ulicy d’Angiviller. W 1821, opuściłem Medjolan z rozpaczą w duszy z przyczyny Metyldy, silnie myśląc o strzeleniu sobie w łeb. Zrazu wszystko mnie nudziło w Paryżu; potem zacząłem pisać, aby się rozerwać; Metylda umarła, nie było celu wracać do Medjolanu. Stałem się zupełnie szczęśliwy; to może za wiele powiedziane, ale ostatecznie znośnie szczęśliwy w 1830, kiedy pisałem Czerwone i Czarne.  Byłem uszczęśliwiony z dni lipcowych, słyszałem kule dzwoniące o kolumny Komedji Francuskiej, z małem niebezpieczeństwem dla mnie. Nie zapomnę nigdy tego pięknego słońca, i widoku pierwszego trójbarwnego sztandaru, 29 i 30-go, koło ósmej, po spędzeniu nocy u senatora Pinto, którego siostrzenica się bała. 25-go września mianowano mnie konsulem w Trieście, dzięki panu de Mole, którego nigdy nie widziałem na oczy. Z Triestu przybyłem w 1831 do Civita Vecchia i do Rzymu, gdzie jestem jeszcze i gdzie się nudzę, z braku wymiany myśli. Potrzeba mi, od czasu do czasu, wieczorem, rozmowy z inteligentnymi ludźmi, inaczej czuję się jak zaczadzony.  Oto więc główne rozdziały mego opowiadania: urodzony w 1783, dragon w 1800, student od 1803 do 1806. W 1806 adjunkt przy komisarjacie wojny, intendent w Brunszwiku. W 1809 zbieram rannych pod Essling i pod Wagram, pełnię misję nad Dunajem, na brzegach pokrytych śniegiem, pod Lincem i Passawą, zakochany w hrabinie Petit; aby ją zobaczyć, proszę o wysłanie do Hiszpanji. 3 sierpnia mianowany przez nią (prawie) audytorem w Radzie Stanu. To życie wysokich faworów i wielkich wydatków prowadzi mnie pod Moskwę, czyni mnie intendentem w Saganie na Śląsku, wkońcu — upadek w 1814, w kwietniu. Ktoby uwierzył! co się mnie tyczy osobiście, upadek ten sprawił mi przyjemność.  Po upadku, student, pisarz, oszalały miłością, drukujący Historję malarstwa we Włoszech w 1817; ojciec mój, który zrobił się klerykałem, zrujnowany, umiera w 1819, o ile mi się zdaje; wracam do Paryża w czerwcu 1821. Jestem w rozpaczy z przyczyny Metyldy; — umiera — wolałem żeby umarła niż żeby mi była niewierna; — piszę, pocieszam się, jestem szczęśliwy. W 1830, we wrześniu, powracam do służby państwowej, w której jestem jeszcze, żałując życia pisarza na trzecim piętrze w hoteliku de Valois, przy ulicy Richelieu, 71.  Był ze mnie świetny causeur od zimy 1826, przedtem milczałem przez lenistwo. Uchodzę, jak mniemam, za człowieka najweselszego i najzimniejszego pod słońcem; prawda, że nigdy nie mówiłem ani słowa o kobietach które kochałem. Mam pod tym względem wszystkie cechy natury melancholicznej, opisanej przez Cabanisa. Miałem bardzo mało sukcesów.  Ale któregoś dnia, dumając nad życiem na ustronnej drodze nad jeziorem Albano, spostrzegłem, że życie moje możnaby streścić temi oto imionami, których inicjały pisałem w kurzu — jak Zadig — laską, siedząc na ławeczce za stacjami kalwaryjskiemi Minori Menzati, zbudowanego przez brata Urbana VIII Barberiniego, obok tych dwóch pięknych drzew okolonych murem.  Wirginja (Kably), Angela (Pietragrua), Adela (Rebuffel), Melanja (Guilbert), Mina (von Grisheim), Aleksandryna (Petit), Angelina, której nigdy nie kochałem (Bereyter), Angela (Pietragrua), Metylda (Dembowska), Klementyna, Giulja. I wreszcie, najwyżej przez miesiąc, pani Azur, której imienia chrzestnego zapomniałem, i — niebacznie — wczoraj, Amalja (B).  Większość tych uroczych istot nie zaszczyciła mnie swemi łaskami, ale dosłownie wypełniły całe moje życie. Po nich nastąpiły moje książki. W rzeczywistości nigdy nie byłem ambitny, ale w r. 1811 uważałem się za ambitnego.  Zwykłym stanem mego życia było: nieszczęśliwy kochanek, kochający muzykę i malarstwo, czyli rozkoszować się tworami tych sztuk, nie zaś uprawiać je licho. Szukałem, z cudowną wrażliwością, pięknych krajobrazów; dlatego jedynie podróżowałem. Krajobrazy były niby smyczek, który grał na mej duszy, a widoki, których nikt nie opisywał, — grupa skał w pobliżu Arbois, zdaje mi się, kiedy się jedzie gościńcem z Dole, — są dla mnie żywym i oczywistym obrazem duszy Metyldy. Widzę że zawsze przekładałem marzenie nad wszystko, nawet nad reputację inteligencji i dowcipu. Nie zadawałem sobie tego trudu, nie siliłem się improwizować djalogów na intencję towarzystwa w którem się znalazłem; wszedłem na tę drogę aż w roku 1826, z przyczyny rozpaczy, w jakiej spędziłem pierwsze miesiące tego nieszczęsnego roku.  Niedawno dowiedziałem się, wyczytawszy to w książce (listy Wiktora Jacquemont, z Indji), że mogłem w czyichś oczach być „świetny“. Kilka lat temu czytałem mniejwięcej to samo w modnej wówczas książce lady Morgan. Zapomniałem tego przymiotu, który mi zyskał tylu wrogów.  (Był to może tylko pozór tego przymiotu, a wrogowie moi są to istoty zbyt pospolite, aby sądzić o tem co „świetne“: w jaki sposób np. taki hr. d’Argout mógłby sądzić o tem co świetne? Człowiek którego pasją jest czytać parę tomów dziennie romansów godnych pokojówki! W jaki sposób pan de Lamartine mógłby sądzić o dowcipie? Po pierwsze sam go nie ma, a powtóre on też pożera dwa tomy dziennie płaskich bredni. Widziałem to we Florencji w 1824 czy 1826).  Wielka drawback (niedogodność) inteligencji jest to, że trzeba mieć oko zwrócone na przygłupków którzy cię otaczają i nasiąkać ich płaskiemi wrażeniami. Mam tę wadę, że przywiązuję się do najmniej jałowego człowieka i staję się niezrozumiały dla innych, którzy może są z tego radzi.  Od czasu jak jestem w Rzymie, nie silę się na inteligencję ani raz na tydzień, i to ledwie przez pięć minut; wolę marzyć. Ci ludzie nie znają natyle francuskiego, aby odczuć subtelności moich spostrzeżeń: trzeba im grubego dowcipu komiwojażera, jak melodramatu, który ich zachwyca (przykład: Michał Anioł Caetani) i jest ich prawdziwym chlebem powszednim. Widok podobnego sukcesu mrozi mnie, nie raczę odzywać się do ludzi którzy klaszczą na melodramie. Widzę całą nicość próżności.  Zatem, dwa miesiące temu, we wrześniu r. 1835, myśląc o pisaniu tych pamiętników, nad brzegiem jeziora Albano (o dwieście stóp od powierzchni jeziora) kreśliłem ma piasku, jak Zadig, te inicjały:  V. Aa. Ad. M. Mi. Al. Aine. Apg. Mde. K. G. Ar   1 2 3 4 5 6  (Pani Azur, której imienia zapomniałem).  Dumałem głęboko nad temi imionami i nad zdumiewającemi głupstwami i idjotyzmami, o jakie mnie przyprawiły (t. j. zdumiewającemi dla mnie, ale nie dla czytelnika, zresztą nie żałuję ich).  W rzeczywistości posiadałem tylko sześć kobiet z tych które kochałem.  Największa namiętność waży się między Melanją (2) Aleksandrą, Metyldą i Klementyną (4).  Klementyna jest tą, która sprawiła mi największy ból rzucając mnie. Ale czy ten ból da się porównać z bólem, jaki zadała mi Metylda, nie chcąc powiedzieć mi że mnie kocha?  Ze wezystkiemi niemi i z wieloma innemi byłem zawsze dzieckiem; toteż miałem bardzo mało sukcesów. Ale, w zamian, zajmowały mnie one wiele i namiętnie, i zostawiły mi wspomnienia, które mnie czarują, niektóre po dwudziestu czterech latach, jak wspomnienie Madone del Monte, w Varese, w 1811. Nie byłem kobieciarzem, nie dosyć, zajmowałem się tylko tą kobietą którą kochałem, a kiedy nie kochałem nikogo, dumałem w teatrze o sprawach ludzkich, albo czytałem z rozkoszą Monteskjusza lub Waltera Scotta. Zato, jak mówią dzieci, jestem tak daleki od zblazowania ich chytrościami i ich minkami, że w moim wieku — pięćdziesiąt dwa lat — jestem jeszcze pod urokiem długiej chiacchierata, jaką Amnalja miała wczoraj ze mną w teatrze Valle.  Aby je rozważać możliwie najfilozoficzniej i starać się je rozebrać z aureoli, która mi mąci wzrok, która mnie olśniewa, i odbiera mi zdolność wyraźnego widzenia, uszereguję te panie (termin matematyczny) wedle ich rozmaitych przymiotów. Powiem tedy — aby zacząć od ich pospolitej namiętności: próżności — że dwie wśród nich były hrabiny a jedna baronowa.  Najbogatsza była Aleksandra Petit; jej mąż, a zwłaszcza ona, wydawali jakich 80.000 franków rocznie. Najbiedniejsza była Mina von Grisheim, młodsza córka generała bez majątku i faworyta upadłego władcy, którego gaża opędzała koszt całej rodziny, lub też panna Bereyter, aktorka w Opera Buffa.  Staram się rozwiać urok, dazzling wydarzeń, roztrząsając je w ten sposób, po żołniersku. To mój jedyny sposób, aby dojść prawdy w przedmiocie, o którym nie mogę mówić z nikim. Przez wstydliwość melancholicznego temperamentu (Cabanis), rozwijałem pod tym względem zawsze dyskrecję niewiarygodną, szaloną. Co się tyczy dowcipu, Klementyna biła je wszystkie. Metylda przerastała je hiszpańską szlachetnością uczuć; Giulja, o ile mi się zdaje, siłą charakteru, mimo iż w pierwszej chwili zdawała się najsłabsza; Angela P. była wspaniałą włoską dziwką, w stylu Lukrecji Borgia, a pani Azur dziwką mniej wzniosłą, w stylu takiej Du Barry.  Z pieniędzmi byłem w zatargu jedynie dwa razy: z końcem r. 1805 i w r. 1806 aż do sierpnia, kiedy ojciec przestał mi posyłać pieniądze, nie uprzedziwszy mnie: to było najgorsze; raz przez całych pięć miesięcy nie wypłacił mi moich stupięćdziesięciu franków. To były dni naszej wielkiej nędzy z wicehrabią (de Barrel); on otrzymywał regularnie pensję, ale przegrywał ją regularnie całą tego samego dnia.  W r. 1829 i 30 byłem w kłopotach raczej przez brak rządności i przez niedbalstwo niż przez istotny brak środków, skoro od 1821 do 1830 odbyłem trzy czy cztery podróże do Włoch, do Anglji, do Barcelony, z końcem zaś tego okresu miałem jedynie 400 franków długów.  Mój największy brak pieniędzy przywiódł mnie do niemiłej potrzeby pożyczenia stu lub czasem i dwustu franków od pana Beau. Oddawałem mu po miesiącu lub dwóch; wreszcie, w sierpniu 1830, winien byłem czterysta franków memu krawcowi, panu Michel. Ci, którzy znają życie młodych ludzi mojej epoki, uznają to za bardzo umiarkowane. Od 1800 do 1830 nie byłem nigdy winien ani grosza memu krawcowi panu Leger, ani też jego następcy Michelowi (22, ulica Vivienne).  Moi ówcześni przyjaciele (1830) pp. de Mareste, Colomb, to byli przyjaciele osobliwego pokroju; uczyniliby z pewnością wiele aby mnie ocalić z wielkiego niebezpieczeństwa, ale, kiedy wychodziłem z domu w nowem ubraniu, daliby — pierwszy zwłaszcza — dwadzieścia franków aby ktoś wylał na mnie szklankę brudnej wody. (Wyjąwszy wicehrabiego de Barral i Bigillona (z Saint-Ismier), zawsze prawie miałem tylko tego typu przyjaciół.  Byli to dzielni ludzie, bardzo przezorni, którzy zgromadzili po 12 lub 15.000 franków pensji lub renty pracą lub wytrwałą zręcznością, i którzy nie mogli znieść, że mnie widzą wesołym, beztroskim, szczęśliwym, z zeszytem czystego papieru i z piórem, i żyjącym z lada czterech czy pięciu tysięcy franków. Woleliby sto razy widzieć mnie smutnym i nieszczęśliwym że mam ledwo połowę lub trzecią część ich dochodów, mnie który niegdyś drażniłem ich może nieco, kiedy miałem stangreta, parę koni, kolaskę i kabrjolet, bo aż tych wyżyn sięgał mój zbytek za Cesarza. Wówczas byłem lub myślałem że jestem ambitny; krępowało mnie w tem mniemaniu jedynie to, że nie wiedziałem czego pragnąć. Wstyd mi było, że się kocham w hrabinie Al. Petit; miałem na utrzymaniu pannę A. Bereyter, aktorkę z Opera-Buffa, jadałem u Hardy’ego, byłem niewiarygodnie ruchliwy. Wracałem z Saint-Cloud do Paryża umyślnie aby być na jednym akcie Matrimonio segreto w Odeonie (pani Barilli, Barilli, Tachinardi, pani Festa, panna Bereyter). Kabrjolet czekał na mnie pod Hardym: oto, czego mój szwagier nigdy mi nie przebaczył.  Wszystko to mogło uchodzić za furfanterję, a nie było nią. Starałem się używać i żyć, ale nie starałem się bynajmniej udawać więcej rozkoszy i życia niż było w istocie. Pan Prunelle, lekarz, inteligentny człowiek, którego rozsądek bardzo mi się podobał, straszliwie brzydki i sławny później jako przedajny poseł i mer Lyonu około 1833, którego znałem w owym czasie, powiadał o mnie: Cóż za pyszałek! Ten sąd utarł się wśród znajomych. Może zresztą mieli słuszność.  Mój przezacny szwagier i prawdziwy mieszczuch, pan Perier-Lagrange (były kupiec, który się rujnował bezwiednie, bawiąc się w gospodarstwo kolo La Tour-du-Pin), będąc ze mną na śniadaniu u Hardy’ego i widząc że mustruję tęgo służbę (bo przy moich obowiązkach często mi się spieszyło), był uszczęśliwiony z jakiejś uwagi garsonów, która znaczyła że jestem pyszałek, co mnie wcale nie zmartwiło. Zawsze, i jakby instynktownie (jakże potwierdziła ten instynkt nasza Izba!) miałem głęboką pogardę dla mieszczuchów.  Bądź co bądź, widziałem także, że jedynie wśród mieszczuchów znajdują się ludzie energiczni, tacy jak mój kuzyn Rebuffel (kupiec z ulicy Saint-Denis), stary Ducros, bibljotekarz z Grenobli, nieporównany Gros, wspaniały geometra i mój nauczyciel, bez wiedzy mojej rodziny, bo to był jakobin, a cała moja rodzina szalenie bigocka. Ci trzej ludzie posiadali cały mój szacunek i całe moje serce, o tyle o ile szacunek i różnica wieku dopuszczała do owego zbliżenia z którego rodzi się miłość. A nawet byłem z nimi taki, jak później byłem z istotami które zanadto kochałem, niemy, nieruchomy, tępy, niesympatyczny, a niekiedy wręcz obrażający wskutek siły mego oddania i zaparcia się swego ja. Moja miłość własna, mój interes, moje ja znikały w obliczu ukochanej osoby, zmieniałem się w nią. Co było, jeżeli ta osoba była łajdaczką, jak pani Pietragrua? Ale wciąż uprzedzam. Czy będę miał odwagę napisać te Wyznania w sposób zrozumiały? Trzeba opowiadać, a ja piszę rozważania nad wypadkami bardzo drobnemi, ale które, właśnie z przyczyny swego mikroskopijnego wzrostu, wymagają aby je opowiadać bardzo wyraźnie. Co za cierpliwości trzeba ci będzie, o mój czytelniku!  Zatem, wedle mnie, energja istniała, nawet w moich oczach (1811), jedynie w klasie, która walczy z prawdziwemi potrzebami.  Moi dobrze urodzeni przyjaciele, Raymond de Bérenger (zabity pod Lutzen), de Saint-Ferreol, de Sinard (dewot młodo zmarły), Gabrjel du B... (filut, naciągacz, dziś par Francji i zapamiętały klerykał), pp. de Monval, zdawali mi się ludźmi bardzo osobliwymi, mieli straszliwy szacunek dla konwenansów (np. Sinard). Silili się zawsze być w dobrym tonie, albo comme il faut, jak mówiło się w Grenobli w r. 1793. Ale wówczas nie uświadamiałem sobie tego. Niema roku, jak moje pojęcia o szlachcie dojrzały wreszcie. Instynktownie moje życie duchowe zeszło na pilnem rozważaniu kilku zasadniczych pojęć i staraniu się dojścia prawdy o nich.  Raymond de Bérenger był wybornym przykładem zasady noblesse oblige; zato Monval (zmarły jako pułkownik i otoczony powszechną pogardą około r. 1829 w Grenobli) był ideałem posła z centrum. Wszystko to zapowiadało się już bardzo wyraźnie, kiedy ci panowie mieli po piętnaście lat, około 1798.  Co do większości tych rzeczy, widzę jasno prawdę dopiero w chwili gdy je piszę, w 1835, tak do dziś były spowite aureolą młodości, zrodzoną z nadmiernej żywości wrażeń.  Stosując metody filozoficzne, naprzykład starając się sklasyfikować przyjaciół mojej młodości gatunkami, jak Adrjan de Jussieu zrobił z roślinami w botanice, staram się pochwycić prawdę która mi się wymyka. Spostrzegam, że to, co brałem za wysokie góry w r. 1800, to były po największej części jedynie kretowiska, ale odkrycie to zrobiłem aż bardzo późno.  Widzę, że byłem jak płochliwy koń, a świadomość tę zawdzięczam słowom które mi rzekł pan de Tracy (znakomity hrabia Destutt de Tracy, par Francji, członek Akademji Francuskiej i — co jest o wiele więcej — autor ustawy z 3-go prairial o Szkołach centralnych).  Trzeba mi dać przykład. Z powodu lada błahostki, naprzykład uchylonych drzwi w nocy, wyobrażałem sobie, że dwóch uzbrojonych ludzi czatuje aby mi nie dać dojść do okna, wychodzącego na sień, w której spotykałem się z moją kochanką. Było to złudzenie, któremu rozsądny człowiek, jak Abraham Constantin, mój przyjaciel, nie byłby uległ. Ale, po paru sekundach (cztery lub pięć najwyżej), ofiara mojego życia była faktem dokonanym; rzucałem się jak bohater naprzeciw dwóch wrogów, którzy zmieniali się w niedomknięte drzwi.  Niema dwóch miesięcy, jak rzecz w tym rodzaju (tym razem w sferze moralnej), zdarzyła mi się znowu. Ofiara była spełniona, cała potrzebna odwaga zmobilizowana, kiedy, po dwudziestu godzinach, odczytując źle przeczytany list (od pana Herrard) spostrzegłem, że to było złudzenie. Czytam zawsze bardzo prędko to co mi jest przykre.  Zatem, klasyfikując moje życie niby zbiór roślin, spostrzegłem:  Dzieciństwo, pierwsze wychowanie, od 1786 do 1800... 15 lat.  Służba wojskowa, od 1800 do 1803... 3 lata.  Drugie wychowanie, pocieszne amory z panną Adelą Closel i z jej matką, która przywłaszczyła sobie amanta córki. Życie przy ulicy d’Angiviller. Wreszcie, uroczy pobyt w Marsylji z Melanją, od 1803 do 1805... 2 lata.  Powrót do Paryża, koniec wychowania... 1 rok.  Służba pod Napoleonem, od 1806 do końca 1814 (od października 1806, do abdykacji w 1814)... 7½ lat.  Moja deklaracja w tym samym numerze Monitora, w którym znalazła się abdykacja Napoleona. Podróże, wielkie i straszliwe miłości, pociecha w pisaniu książek, od 1814 do 1830... 15½ lat.  Druga służba, od 15 września do obecnego kwadransa... 5 lat.  Zacząłem edukację światową w salonie pani de Vaulserre, dewotki o szczególnej twarzy, bez podbródka, córki barona des Adrests, przyjaciółki mojej matki. Było to prawdopodobnie około 1794. Z płomiennym temperamentem łączyłem nieśmiałość opisaną przez Cabanisa. Byłem szczególnie wzruszony pięknością ramion panny Bonne de Saint-Vallier, o ile pamiętam: widzę twarz i piękne ramiona, ale nazwisko jest mi niepewne, może to była panna de Lavalette? Pan de Saint-Ferreol, o którym od tego czasu nie słyszałem, był moim wrogiem i moim rywalem; pan de Sinard, wspólny przyjaciel, godził nas. Wszystko to działo się we wspaniałym apartamencie, wychodzącym na ogród pałacu des Adrets, obecnie zburzonego i zmienionego na zwykły dom, przy ulicy Nowej w Grenobli. W tej samej epoce zaczęło się moje uwielbienie dla ojca Ducros (kordeliera, który zrzucił habit, człowieka bardzo niepospolitego, przynajmniej tak mi się zdaje). Jako serdecznego przyjaciela miałem mego dziadka, Henryka Gagnon, doktora medycyny.  Po tylu ogólnych rozważaniach, rodzę się.

Rozdział III

Pierwszem mojem wspomnieniem jest, że ugryzłem w twarz czy w czoło panią Pison-Dugalland, moją kuzynkę, żonę zdolnego człowieka, posła do konstytuanty. Widzę ją jeszcze, kobietę dwudziestopięcioletnią, tłuściutką, silnie urużowaną. To zapewne ten ruż mnie podrażnił. Siedziała na łączce, koło bramy Bonne, a policzek jej znalazł się na wysokości mojej twarzy.  „Uściskaj mnie, Henrysiu“, rzekła. Nie chciałem, ona się pogniewała, ugryzłem ją porządnie. Widzę tę scenę, ale zapewne dlatego, że natychmiast skarcono mnie i bez ustanku mówiono mi o tem.  Łączka ta była porosła margerytkami. Rwałem te ładne kwiatki i robiłem z nich bukiety. Ta łąka z r. 1786 znajduje się dziś z pewnością w środku miasta, na południe od kościoła naszego kolegjum.  Ciotka Serafia orzekła, że jestem potwór i że mam okropny charakter. Ta ciotka Serafia była kwaśna jak dewotka, której nie udało się wyjść za mąż. Co jej się zdarzyło? Nigdy nie dowiedziałem się tego, nie znamy nigdy skandalicznej kroniki naszych krewnych, opuściłem zaś na zawsze miasto w szesnastym roku, po trzech latach namiętnej miłości, która mnie wtrąciła w najzupełniejszą samotność.  Drugi rys charakteru jest o wiele czarniejszy.  Zrobiłem sobie kolekcję trzcin, wciąż na łączce bramy Bonne. (Zapytać o botaniczną nazwę trzciny, ziele formy cylindrycznej jak pióro kogucie, mające stopę długości).  Odprowadzono mnie do domu, którego okno na pierwszem piętrze wychodziło na Grande-rue na rogu placu Grenette. Robiłem sobie ogródek, tnąc te trzciny na kawałki dwa cale długie, które umieszczałem na przestrzeni między balkonem a rynną. Nóż kuchenny, którym się posługiwałem, wysunął mi się i spadł na ulicę, to znaczy z wysokości dwunastu stóp, u nóg pani Chenavaz. Była to najgorsza osoba w całem mieście (matka Kandy da Chenavaz, który za młodu uwielbiał Klaryssę Harlowe Richardsona, potem był jednym z trzystu pana de Villèle, za co go wynagrodzono posadą prezydenta Sądu apelacyjnego w Grenobli; umarł w Lyonie).  Ciotka moja Serafia orzekła, że ja chciałem zabić panią Chenavaz; uznano, że mam okropny charakter; połajał mnie kochany dziadek Gagnon, który się bał swojej córki Serafji, dewotki trzęsącej miastem; połajała mnie nawet moja przezacna babka, — wspaniały, iście hiszpański charakter — Elżbieta Gagnon.  Oburzyłem się, miałem może cztery lata. Od tej epoki datuję mój wstręt do religji, wstręt który rozum mój zaledwie zdołał sprowadzić do właściwych rozmiarów, i to niedawno, sześć lat tema. Prawie w tym samym czasie narodziła się moja instynktowna miłość synowska, szalona wręcz w owym czasie, do matki.  Miałem nie więcej niż pięć lat.  Ta ciotka Serafja była moim złym duchem przez całe moje dzieciństwo; była znienawidzona, ale miała duży wpływ w rodzinie. Zdaje mi się, że później ojciec mój zakochał się w niej, były przynajmniej długie spacery do Granges, po bajorach pod murami miasta, gdzie byłem jedynym niewygodnym świadkiem, przyczem nudziłem się potężnie. Kryłem się w momencie gdy zbliżał się czas tych przechadzek. Tam rozbiła się ta odrobina sympatji, jaką miałem dla mego ojca.  W rzeczywistości wychowywał mnie wyłącznie mój kochamy dziadek, Henryk Gagnon. Ten rzadki człowiek odbył niegdyś pielgrzymkę do Ferney, aby zobaczyć Woltera, który przyjął go bardzo grzecznie. Miał mały biust Woltera, wielkości pięści, na drewnianym postumencie hebanowym wysokim ma sześć cali. (Gust w istocie osobliwy, ale sztuki piękne nie były silną stroną Woltera ani mego przezacnego dziadka).  Biust ten umieszczony był przed biurkiem na którem dziadek pisał; gabinet jego znajdował się w głębi obszernego apartamentu, wychodzącego na wykwintną terasę strojną kwiatami. Był to dla mnie rzadki fawor, kiedy mnie tam wpuszczono, a jeszcze rzadszy oglądać biust Woltera i dotykać go.  Mimo to, jak tylko sięgnę pamięcią, pisma Woltera bardzo mi się nie podobały, wydały mi się dzieciństwem. Mogę powiedzieć, że nic z tego wielkiego człowieka nigdy mi się nie podobało. Nie mogłem rozumieć wówczas, że on był prawodawcą i apostołem Francji, jej Marcinem Lutrem.  Henryk Gagnon nosił okrągłą pudrowaną perukę z trzema rzędami pukli, ponieważ był doktorem medycyny, i to doktorem modnym u pań, posądzanym nawet o to, że był kochankiem niejednej z nich, między innemi pani Teissiere, jednej z najładniejszych w mieście. Nie pamiętam, abym ją widział kiedy, bo wówczas byli poróżnieni; ale dano mi to później do zrozumienia w najosobliwszy sposób. Przez tę perukę mój przezacny dziadek zawsze wyglądał w moich oczach na ośmdziesiąt lat. Miewał wapory (jak ja nieszczęsny), reumatyzmy, chodził z trudnością, ale z zasady nie jeździł nigdy powozem i nigdy nie kładł kapelusza: mały trójkątny kapelusik do trzymania pod pachą. Rozkoszą moją było dopaść go aby go włożyć na głowę, co było uważane przez całą rodzinę za brak uszanowania; wreszcie, przez uszanowanie, przestałem się zajmować trójgraniastym kapeluszem i laseczką z bukszpanową gałką, inkrustowaną szyldkretem. Dziadek ubóstwiał fałszowaną korespondencję Hipokrata, którą czytał po łacinie (mimo że umiał trochę po grecku), oraz Horacego (wydanie Johannesa Bond), drukowanego straszliwie drobno. Przekazał mi te dwie namiętności i wogóle prawie wszystkie swoje gusty, ale nie tak, jak byłby chciał. Wytłómaczę to później.  Jeżeli kiedy wrócę do Grenobli, muszę poszukać metryki urodzin i zgonu tego kochanego człowieka, który mnie ubóstwiał a nie lubił swojego syna, Romana Gagnon, ojca Oroncjusza Gagnon, kapitana dragonów, który zabił człowieka w pojedynku przed trzema laty, za co go szanuję; widocznie nie jest ciemięgą. Będzie trzydzieści trzy lat jak go nie widziałem, ma może trzydzieści pięć.  Straciłem dziadka w czasie gdy byłem w Niemczech; czy to było w 1807 czy w 1813, nie pamiętam dokładnie. Pomnę, że odbyłem podróż do Grenobli aby go ujrzeć jeszcze; zastałem go bardzo przygnębionym. Ten człowiek tak uroczy, który był duszą wieczorynek, wszędzie gdzie się pokazał, nie mówił już prawie. Powiedział mi: „ To pożegnalna wizyta“, poczem zaczął mówić o czem innem; brzydził się głupiemi rodzinnemi rozczuleniami.  Przypomniało mi się coś. Około r. 1807, dałem się portretować, chcąc nakłonić panią Al. Petit aby się też sportretowała; że zaś wymawiała się niechęcią do długiego pozowania, zaprowadziłem ją do malarza naprzeciw Dioramy, który malował olejno od jednego razu, za sto dwadzieścia franków. Mój zacny dziadek zobaczył ten portret, który posłałem siostrze (zdaje mi się) aby się go pozbyć; już był bardzo podupadły umysłowo, powiedział widząc ten portret: „ To jest prawdziwy“, i znów zapadł w przygnębienie. Umarł rychło potem, o ile mi się zdaje, w wieku, jak sądzę, 82 lat.  Jeżeli data ta jest ścisła, musiał mieć 61 lat w 1789 i urodzić się około 1728. Opowiadał czasami bitwę pod Assiette, potyczkę w Alpach podjętą daremnie przez kawalera de Belle-Isle w 1742, o ile mi się zdaje. Ojciec jego, człowiek z charakterem, pełen energji i honoru, wysłał go tam jako chirurga wojskowego, aby sobie wyrobił charakter. Dziadek zaczynał wówczas studja lekarskie i mógł mieć ośmnaście albo dwadzieścia lat, co wskazuje również, że urodził się koło r. 1724.  Miał stary dom położony w najpiękniejszym punkcie na placu Grenette, na rogu Grande-rue, od południa, z frontem na najpiękniejszy plac w mieście, na dwie współzawodniczące kawiarnie oraz centrum dobrego towarzystwa. Tam, na pierwszem piętrze, bardzo niskiem ale nadzwyczaj wesołem i słonecznem, mieszkał dziadek aż do roku 1789.  Musiał być wówczas bogaty, bo kupił wspaniały dom położony za jego domem, będący własnością pań de Marnais. Zajmował drugie piętro w swoim domu na placu Grenette i całe odpowiadające piętro domu de Marnais, i urządził sobie najpiękniejsze mieszkanie w mieście. Były tam schody wspaniałe jak na owe czasy, i salon mający może trzydzieści pięć stóp na dwadzieścia ośm.  Poczyniono reparacje w dwóch pokojach wychodzących na plac Grenette, między innemi przepierzenie, aby oddzielić pokój straszliwej ciotki Serafji, córki dziadka Gagnon, od pokoju mojej ciotecznej babki, jego siostry. Były żelazne klamry na tem przepierzeniu, na otynkowaniu każdej z nich napisałem: Henryk Beyle, 1789. Widzę jeszcze te piękne napisy, któremi dziadek był zachwycony.  „Skoro tak dobrze piszesz, rzekł, godzien jesteś zacząć łacinę“.  To słowo obudziło we mnie strach. Niebawem, pedant o straszliwej postaci, pan Joubert, wysoki, blady, chudy, zaczął mnie uczyć deklinacji słowa mura, morwa. Poszliśmy kupić elementarz u pana Giroud, księgarza, w dziedzińcu wychodzącym na plac Targowy. Nie podejrzewałem wówczas, co za złowrogi instrument mi kupiono.  Tu zaczynają się moje nieszczęścia.  Ale odwlekam od dawna konieczny epizod, jeden z paru, które sprawią może że rzucę te pamiętniki w ogień.  Matka moja, Henryka Gagnon, była to urocza kobieta; byłem zakochany w mojej matce.  Pospieszam dodać, że straciłem ją mając siedem lat.  Kochając ją może w szóstym roku, byłem zupełnie ten sam, co kiedy w 1828 kochałem do szaleństwa Albertę de Rubempré. Mój sposób polowania na szczęście nie zmienił się w gruncie wcale, z tym jedynie wyjątkiem: byłem, co się tyczy fizycznej strony miłości, taki jakim byłby Cezar, gdyby wrócił na świat, w stosunku do armat i broni palnej. Byłbym się tego szybko wyuczył, i nie zmieniłoby to w gruncie nic mojej taktyki.  Lubiłem okrywać matkę pocałunkami, lubiłem ją bez ubrania. Ona kochała mnie namiętnie i całowała mnie często; ja oddawałem jej pocałunki z takim ogniem, że często była zmuszona się oddalić. Nienawidziłem ojca, kiedy przerywał nasze pieszczoty. Wciąż chciałem całować ją w piersi. Niech czytelnik raczy pamiętać, że straciłem ją wskutek połogu, kiedy miałem ledwie siedem lat.