Zwykła dziewczyna. Moja historia wykorzystania seksualnego i uleczenia traumy - Mia Döring - ebook

Zwykła dziewczyna. Moja historia wykorzystania seksualnego i uleczenia traumy ebook

Mia Döring

4,0

Opis

Patrząc z zewnątrz życie Mii Döring nie wydawało się niczym niezwykłym, studiowała na renomowanej dublińskiej uczelni artystycznej zanurzonej w tętniącej życiem scenie społecznej.

Jednak otaczający ją ludzie nie wiedzieli, że życie Mii nie było zwyczajne. W wieku szesnastu lat dziewczyna została wykorzystana seksualnie przez starszego mężczyznę. To doświadczenie otworzyło jej bezpośrednią drogę do świata prostytucji. Pozostawała w nim przez kilka lat, spotykając się z nadużyciami, przemocą i poniżeniem, ostatecznie porzucając go w wieku dwudziestu czterech lat.

W literackich wspomnieniach Mia z pasją i determinacją dzieli się swoją niezwykłą historią, by rzucić wyzwanie dominującemu dziś postrzeganiu prostytucji, które afirmuje i pochwala uprzemysłowione molestowanie seksualne kobiet i dziewcząt.

Zwykła dziewczyna to radykalnie szczera, odważna i pełna nadziei relacja z pierwszej ręki na temat tego, jak przetrwać wykorzystywanie w irlandzkim handlu usługami seksualnymi.

Mia Döring jest pisarką i psychoterapeutką specjalizującą się w problemie traumy seksualnej. Mieszka i pracuje w Dublinie. Publikowała eseje, prozę i materiały dziennikarskie w „Litro Magazine”, „The Bohemyth”, „Ropes Journal” i „Huffington Post”. Zwykła dziewczyna to jej pierwsza książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Otwierając oczy pod wodą

Pierw­szy raz otwo­rzy­łam oczy pod wodą, kiedy mia­łam sie­dem lat. Moja nauczy­cielka pły­wa­nia była wysoka, umię­śniona, nosiła ubra­nia firmy Aer­tex i chło­pięcą fry­zurę, na imię miała Linda. Była twarda, poważna i prze­ra­ża­jąca. Nie wzru­szały ją łzy w oczach, jęki, drżące kąciki ust – nic, czego pró­bo­wa­li­śmy, żeby unik­nąć tych okrop­nych rze­czy, które kazała nam cza­sem robić, na przy­kład otwie­ra­nia oczu pod wodą. Nie wiem, czego się bałam. Zapewne kry­ją­cego się pod powierzch­nią wody nie­zna­nego.

Lin­dzie naj­wy­raź­niej spra­wiało to przy­jem­ność. Kazała nam zanu­rzać głowę, wkła­dała dłoń pod wodę przed naszymi oczami, a po wynu­rze­niu musie­li­śmy powie­dzieć, ile pal­ców wysta­wiła. To było po to, żeby­śmy nie oszu­ki­wali. Wisia­łam z boku basenu, trzy­ma­jąc się mocno barierki. Uda­wa­łam, że jestem chora, i dla­tego nie mogę wyko­ny­wać tego ćwi­cze­nia, zara­zem zazdro­śnie spo­glą­da­jąc, jak pozo­stali zanu­rzali i wynu­rzali głowy. Gdy sama pró­bo­wa­łam to zro­bić, nie potra­fi­łam otwo­rzyć zaci­śnię­tych mocno oczu. Czu­łam, jak chlo­ro­wana woda pró­buje prze­do­stać się przez mocno zamknięte powieki. Wyska­ki­wa­łam z powro­tem i, poko­nana, spo­glą­da­łam na Lindę, krę­cąc głową na znak, że znów się nie udało.

Aż w końcu pew­nego dnia chyba zmę­czyło mnie to wisze­nie z boku basenu, a może nie mogłam już wię­cej znieść moty­wa­cji w stylu Lindy, czyli krzyku – i otwo­rzy­łam oczy. Woda była pie­kąca, tak jak się spo­dzie­wa­łam, ale to była moja nagroda: zama­zana pięść z wysta­ją­cym z niej zama­za­nym kciu­kiem. Udało mi się.

Wynu­rzy­łam się. „Jeden!” – krzyk­nę­łam. Linda mru­gnęła do mnie i zajęła się kolej­nym dziec­kiem. Pod­ry­fo­wa­łam z powro­tem z poczu­ciem nie­waż­ko­ści. Odwa­ży­łam się. Otwo­rzy­łam oczy pod wodą, więc teraz wszystko jest moż­liwe. Moje moż­li­wo­ści wzro­sły. Czu­łam się odu­rzona samą sobą.

Przez ostat­nich osiem lat pisa­łam ano­ni­mowo o ukry­tej czę­ści mojego życia. To były świa­dec­twa, prze­my­śle­nia, opo­wia­da­nia i arty­kuły, wystą­pie­nia; na kan­wie moich histo­rii powstała też sztuka teatralna. Współ­pra­co­wa­łam z nie­zwy­kłymi ludźmi i orga­ni­za­cjami, by zakoń­czyć cią­gle nara­sta­jącą epi­de­mię prze­mocy męż­czyzn wobec kobiet. Mia­łam zaszczyt nie­jed­no­krot­nie dawać świa­dec­two i prze­ka­zy­wać wie­dzę orga­ni­za­cjom poza­rzą­do­wym oraz cha­ry­ta­tyw­nym, poli­ty­kom, dzien­ni­ka­rzom i stu­den­tom. Pra­co­wa­łam przy tele­fo­nie zaufa­nia dla ofiar prze­mocy domo­wej. Opo­wia­da­łam o gwał­cie na TEDe­xie. Nawią­za­łam kon­takt z oso­bami, które doświad­czyły prze­mocy sek­su­al­nej, i z akty­wi­stami z całego świata. Pre­zy­dent Irlan­dii Michael D. Hig­gins napi­sał do mnie w nawią­za­niu do jed­nego z moich wystą­pień, pro­sząc o zaan­ga­żo­wa­nie męż­czyzn w walkę z prze­mocą sek­su­alną. Ten list wisi w ramce pod naszym wspól­nym zdję­ciem zro­bio­nym w Áras an Uachtaráin2. Są dni, kiedy wiele razy wciąż od nowa czy­tam ten list, bo zwłasz­cza frag­ment: „Twoje słowa są rady­kalną prawdą” przy­po­mina mi, że to, co mówię, naprawdę ma zna­cze­nie.

Oglą­da­łam rów­nież, sie­dząc na widowni, debaty w Dáil Éireann i prze­słu­cha­nia w Seanad Éireann3, wysłu­chu­jąc, jak o mojej trau­mie roz­ma­wia się w spo­sób celowo znie­kształ­cony. Cza­sami musia­łam po pro­stu stam­tąd wyjść i łapać powie­trze, ponie­waż nie mogłam już tego słu­chać.

Zosta­łam psy­cho­te­ra­peutką, co dało mi poczu­cie rado­ści i naprawdę wiel­kiego przy­wi­leju nawią­zy­wa­nia z innymi rela­cji, które nie zda­rzają się tak czę­sto w codzien­nym życiu. Współ­pra­co­wa­łam z oby­wa­te­lami innych kra­jów na rzecz zakazu pro­sty­tu­cji i pozna­łam ofiary han­dlu ludźmi w celach sek­su­al­nych z całego świata. To wszystko nie­stety nie wystar­czyło mi, bym mogła zako­pać głę­boko wła­sną, prze­szy­wa­jącą mnie od środka prawdę.

W swoim akty­wi­zmie zacho­wy­wa­łam się naj­czę­ściej podob­nie jak wtedy, gdy wisia­łam na barierce u brzegu basenu. Ano­ni­mowa praca fru­stro­wała mnie i ogra­ni­czała – prak­tycz­nie i psy­cho­lo­gicz­nie. Fru­stro­wało mnie to, że nie czuję się gotowa, uwa­ża­łam się za tchó­rza. Hamo­wały mnie nie­zli­czone lęki. Myśla­łam, że jeśli żar zaan­ga­żo­wa­nia w zwal­cze­nie męskiej prze­mocy wobec kobiet będę prze­le­wać w walkę z gwał­tem i wyko­rzy­sty­wa­niem sek­su­al­nym, w pomoc w wycho­dze­niu z tej tramy, to może zagłu­szy to potrzebę opo­wie­dze­nia mojej wła­snej histo­rii.

Jed­nak pra­cu­jąc w ten spo­sób, czu­łam zawsze, jakby była mnie w tym tylko połowa, wciąż wyco­fana, jak­bym nie mogła się­gnąć wła­snych gra­nic z obawy, że ktoś zoba­czy mnie całą.

Ludzie chwa­lili mnie za odwagę, kiedy opo­wia­da­łam coś, o czym gotowa byłam mówić, a ja tak naprawdę wzdry­ga­łam się na ich słowa, czu­jąc się jak kłamca i tchórz. Nie byłam wtedy gotowa, dalej nie jestem gotowa. Ale oto jestem: cza­sem trzeba prze­stać pró­bo­wać i po pro­stu zanu­rzyć głowę i otwo­rzyć oczy.

Zawsze wiemy, kiedy jest na to dobry moment.

Tylko że on ni­gdy nie nad­cho­dzi.

Ni­gdy nie będzie tak źle, jak myślimy.

Lato 2018

Wycho­dzę z psem na plażę. Zaj­muje mi to około pię­ciu minut. Kiedy jeste­śmy już przy scho­dach z wia­duktu, spusz­czam suczkę ze smy­czy, a ona, z uszami przy gło­wie, z jej małym bia­łym ciał­kiem przy­bie­ra­ją­cym kształt strzały, bie­gnie do pia­sku. Toruje sobie drogę mię­dzy falami, łapki ma po kostki zanu­rzone w wodzie. Zatrzy­muje się i odwraca, żeby spraw­dzić, czy na pewno za nią idę.

Gdy nastę­puje odpływ, idziemy daleko, tam, gdzie jest ciszej, śli­zgamy się po wodo­ro­stach. Wpa­truję się w morze. Lubię te nie­bie­sko­szare dni, gdy morze i niebo mie­szają się w jedną całość. Latem, przy sło­necz­nej pogo­dzie, na plaży jest pełno ludzi. Zmie­nia się jej ener­gia i staje się nowym miej­scem, nie naszym. Razem z moją suczką ostroż­nie lawi­ru­jemy wokół rodzi­ców, dzie­cia­ków i śmieci. Czuję się wtedy nie na miej­scu, odre­al­niona.

W cie­płe dni jak ten sia­dam na pro­me­na­dzie, wygrze­wa­jąc się na kamie­niu, a pies węszy dookoła. Ni­gdy nie byłam w miej­scu, które bar­dziej przy­po­mi­na­łoby azyl. Woda jest nie­da­leko, marsz­czy się, przy­pły­wa­jąc i odpły­wa­jąc, na kamie­niach i gła­zach. Dziś jest sza­ro­zie­lona, to mój ulu­biony kolor morza. Przy­ciąga do sie­bie. W tym miej­scu każdy dzień jest inny. Woda to bal­sam, który nadaje rze­czom kształt, potem go zmie­nia. Prze­chod­nie uśmie­chają się do nas. Lubię, gdy ludzie coś mówią mi o moim psie. Lubię, kiedy ludzie do mnie mówią, kropka. Wycią­gam tele­fon i piszę do naj­lep­szej przy­ja­ciółki w spra­wie opieki nad moją chrze­śnicą w naj­bliż­szy week­end.

Jestem osobą, która patrzy, jak pies kopie dołki w pia­sku. Jestem osobą, która patrzy na ptaszki kamusz­niki prze­la­tu­jące w gru­pach nad wodo­ro­stami. Jestem osobą, która spo­gląda w dal za wieżę Mar­tello, na kominy Pool­begu, dalej na Howth, łodzie, dzie­ciaki tre­nu­jące żeglar­stwo, tyły zachod­niej przy­stani. Przy­łą­czam się do suczki i razem sobie kopiemy w pia­sku. Gdy widzę ładny kamień, cho­wam go do kie­szeni. Mogła­bym tu zostać cały dzień, ale pies zacze­pia trójkę małych dzieci, któ­rych rodzice wymow­nie na mnie patrzą.

W domu dostrze­gam w kory­ta­rzu ogromny stos gazet. Zna­joma star­tuje w wybo­rach samo­rzą­do­wych i popro­siła mnie, żebym roz­nio­sła maga­zyn socjal­de­mo­kra­tów w sąsiedz­twie. Zgo­dzi­łam się nie­chęt­nie. „Posłu­chaj pod­ca­stów” – powie­działa, kła­dąc sześć­set egzem­pla­rzy na pod­ło­dze.

Wycho­dzę z setką. Roz­no­sząc, nie słu­cham pod­ca­stów.

Myślę, myślę, myślę.

Cho­dzę od domu do domu i myślę.

Mam to napi­sać czy nie? Czy jest jakiś inny spo­sób? Czy muszę łamać rodzi­com serce? Czy muszę zra­nić ludzi, któ­rych kocham? Czy muszę aż tyle poświę­cić? Czy muszę nara­zić swoją prak­tykę tera­peu­tyczną? Co się ze mną sta­nie? Czy cokol­wiek, co napi­szę w przy­szło­ści, zosta­nie poważ­nie potrak­to­wane? Czy ktoś mnie jesz­cze poko­cha? Czy będę znana tylko z tego, co napi­sa­łam?

Gdy jakaś poiry­to­wana, żół­to­włosa kobieta krzy­czy na mnie za to, że przy­no­szę jej do domu „śmieci”, nagle zupeł­nie nie­do­rzecz­nie oczy napeł­niają mi się łzami. Rów­nie nie­do­rzecz­nie przy­po­mi­nam sobie, że jestem kimś dobrym.

W domu patrzę na leżą­cego na kuchen­nym stole lap­topa. Robię sobie kawę i sia­dam przy nim.

Żyję z dnia na dzień, z chwili na chwilę, z odde­chu na oddech. Kiedy zbliża się coś wiel­kiego, życie staje się doprawdy czymś mikro­sko­pij­nym. Dopóki nie skoń­czę tej książki, moje życie, moja przy­szłość będą trwać w zawie­sze­niu, a ja w nie­pew­no­ści. Myślę, że chyba pró­buję się w ten spo­sób wyzwo­lić.

Trauma trzyma się nas i spra­wia, że kur­czowo ści­skamy tę poręcz z boku basenu tak długo, aż będziemy gotowi ją puścić. Na wszystko spo­glą­dam jakby przez soczewkę, która tkwi w prze­szło­ści.

Muszę żyć.

Nie znam innego spo­sobu, jak tylko spi­sać to wszystko.

Posta­no­wi­łam się odsło­nić.

To wszystko zmieni.

I wszystko będzie dobrze.

Na tym polega tajem­nica pisa­nia: jego źró­dłem jest cier­pie­nie, te ciemne chwile, kiedy krwawi serce.

Edna O’Brien, Coun­try Girl

Ostatni

Ostatni klient na oko ma trzy­dzie­ści pięć lat. Ty masz dwa­dzie­ścia cztery, poja­wiasz się pod blo­kiem w South County Dublin, wci­śnię­tym za ulicą, przy któ­rej stoją wyso­kie budynki i w sze­regu rosną duże, pełne liści drzewa. Poje­cha­łaś tam, by wyko­nać pracę i wró­cić do domu. Jest około dzie­wią­tej wie­czo­rem. Wci­skasz dzwo­nek. Cze­ka­jąc, aż cię wpu­ści, nie czu­jesz nic szcze­gól­nego. Popro­sił o trzy­dzie­ści minut.

Gdy zbli­żasz się do jego drzwi, są już lekko uchy­lone, więc wcho­dzisz i w ciem­ność rzu­casz: „Jest tu kto?”. Jest wysoki, stoi ple­cami do cie­bie, z rękami na bio­drach, pośrodku ogrom­nego salonu. Na wiel­kim pła­skim tele­wi­zo­rze ogląda fut­bol ame­ry­kań­ski, bez głosu. Na pod­ło­dze walają się opa­ko­wa­nia po chip­sach, puste pudełka po jedze­niu na wynos i ubra­nia.

Odwraca głowę, tak jakby zapo­mniał, że cię w ogóle wpu­ścił. Nie mówi cześć, nie zaga­duje, jesteś tym zasko­czona. Więk­szość męż­czyzn coś mówi, żeby zagłu­szyć wła­sne poczu­cie nie­zręcz­no­ści tej sytu­acji. Zazwy­czaj twoim zada­niem jest spra­wić, by facet poczuł się swo­bod­nie, jesteś w tym bar­dzo dobra.

Ten czło­wiek już czuje się zupeł­nie swo­bod­nie. Pod­cho­dzi do cie­bie, nie odwra­ca­jąc się, oczy wciąż ma wle­pione w ekran tele­wi­zora. W ręce trzyma gotówkę, którą ci podaje.

– Masz wydać? – pyta.

– Nie mam nie­stety – odpo­wia­dasz, a on robi ziry­to­waną minę.

– Gdzie mogę się prze­brać? – pytasz, a on wska­zuje drzwi do łazienki. Wanna służy tam do prze­cho­wy­wa­nia maga­zy­nów i ksią­żek. Brudną umy­walkę pokrywa osad z mydła i zaschnięta pasta do zębów, a chod­nik na pod­ło­dze jest szary z brudu. Zatrzy­mu­jesz się tuż za drzwiami, byle tylko nie wcho­dzić za daleko, i ostroż­nie zdej­mu­jesz więk­szość ubrań.

Zanim wró­cisz do pokoju, robisz jesz­cze jedną rzecz. Zakła­dasz jakby maskę, jak­byś miała wyjść na scenę, odgry­wać kogoś innego. Będziesz tym, kogo opi­suje sce­na­riusz, a praw­dziwa ty zosta­niesz gdzieś pod spodem, nie­wi­doczna. Bie­rzesz wdech.

Klient stoi w tym samym miej­scu, dalej dziw­nie trzyma te ręce na bio­drach. Żeby wymu­sić jaką­kol­wiek ludzką reak­cję, obda­rzasz go swoim naj­szer­szym uśmie­chem. Trzeba koniecz­nie wywo­łać uśmiech.

On się nie uśmie­cha. Led­wie zauwa­żył, że wró­ci­łaś. Roz­pina pasek, szy­ku­jąc się na robie­nie laski. Dzie­sięć lat póź­niej wciąż będziesz nie­na­wi­dzić odgłosu i widoku roz­pi­na­nego paska, ale w tam­tej chwili jesz­cze nie wiesz, co sobie robisz.

Jego penis sma­kuje jak kwa­śne mleko i pach­nie tak, jakby od wielu dni był nie­myty. Pro­sisz, żeby zało­żył pre­zer­wa­tywę, a on robi to, nie­mal jakby się tego spo­dzie­wał. Gumowy smak nie hamuje zapa­chu, ale robisz, co możesz, żeby mieć to z głowy, pra­cu­jąc szybko i uda­jąc entu­zjazm.

Jedną ręką trzyma cię za włosy, agre­syw­nie tam i z powro­tem przy­ciąga i odpy­cha ci głowę. Jesteś do tego przy­zwy­cza­jona (do wszyst­kiego można przy­wyk­nąć). Rzu­casz okiem w górę, a on dalej ogląda tele­wi­zję, drugą ręką dra­piąc się po brzu­chu. Masz poczu­cie cał­ko­wi­tego uprzed­mio­to­wie­nia, twoje czło­wie­czeń­stwo zostało wyma­zane. Dla niego nie jesteś czło­wie­kiem, nie ist­nie­jesz. Zamy­kasz oczy i sku­piasz się na oddy­cha­niu. Czu­jesz, jak łzy napły­wają ci do oczu.

– Jesteś taka piękna – mam­ro­cze. – O Boże, jesteś taka piękna, ssąc mojego fiuta. Jesteś taka piękna, krztu­sząc się moim kuta­sem. – Powta­rza to w kółko, wciąż wpa­trzony w ekran, cią­gle dra­piąc się po brzu­chu. Bra­kuje ci tchu. On wcale nie uważa, że jesteś piękna. Nawet na cie­bie nie patrzy. On nie wie, czym jest piękno.

Każde pchnię­cie jego fiuta w twoim gar­dle jest dowo­dem na to, że nic nie jesteś warta, jesteś tylko dziwką, nie zasłu­gu­jesz na czu­łość, tyle tylko jesteś warta. Jeśli nie jesteś dziwką, to co robisz przed tym męż­czy­zną, uda­jąc entu­zjazm, że rucha cię w twarz? W tym przy­padku bra­kuje fasady, jak to jest z więk­szo­ścią z nich, któ­rzy uśmie­chają się, żeby pod­trzy­mać pozór, że to wszystko jest w jakiś spo­sób akcep­to­walne.

Zaczyna lekko ude­rzać cię w poli­czek i jesteś bli­ska zała­ma­nia. Jesteś świa­doma nie­mej prawdy – że kiedy męż­czy­zna nie widzi w tobie istoty ludz­kiej, jest zdolny do wszyst­kiego. Ude­rza tro­chę moc­niej, zmu­sza­jąc cię do uklęk­nię­cia, bo ina­czej stra­ci­ła­byś rów­no­wagę. Odciąga ci głowę i ude­rza w twarz tak mocno, że upa­dasz na bok. Ści­ska cię w gar­dle tak bar­dzo, że nie możesz wziąć odde­chu, a całe ciało zalewa fala gorąca. Jesteś w szoku.

Lewa strona twa­rzy jest gorąca i pul­suje bólem, chcesz jej dotknąć, ale on już tu jest, pcha cię na brzuch, chwyta za włosy i pró­buje odbyć sto­su­nek analny. Pró­bu­jesz się uwol­nić, a on pyta po pro­stu, zdzi­wiony:

– Anala nie robisz?

Trzyma cię za włosy i kark, czu­jesz, jak napi­nają ci się mię­śnie. Trudno odmó­wić, kiedy ktoś już zapła­cił. Żeby coś powie­dzieć, musia­ła­byś wie­rzyć, że jest taka moż­li­wość.

Dla klien­tów wła­śnie do tego służą kobiety pra­cu­jące sek­su­al­nie: mają robić to, czego oni chcą, za opłatą. Mieć wła­dzę nad kobietą. Upra­wiać seks wtedy, gdzie i jak chcą. O to cho­dzi. To cała atrak­cja. Opie­ra­jąc się, łamiesz tę umowę. Oczy­wi­ście ten czło­wiek nie powi­nien pró­bo­wać wymu­szać na tobie seksu anal­nego, ale nie powiesz mu tego, bo nie wiesz, co się sta­nie, jeśli na to nie przysta­niesz. Może być jesz­cze gorzej. Jesteś sama w miesz­ka­niu z dużo sil­niej­szą, dużo więk­szą od cie­bie osobą. Psy­cho­lo­gicz­nie łatwiej jest spo­koj­nie mieć to już za sobą i prze­ko­nać samą sie­bie, że to, co się dzieje, jest w porządku, niż nara­żać się na jesz­cze więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo.

Jesz­cze ponad dzie­sięć lat póź­niej będziesz pamię­tać dotyk jego twar­dych pal­ców na swo­jej twa­rzy. Będziesz sobie to przy­po­mi­nać bar­dzo żywo i będziesz modlić się do Boga, choć nie jesteś pewna, że w niego wie­rzysz, żeby w końcu to wspo­mnie­nie zbla­dło. Potem znów łapie twoje włosy pię­ścią i cią­gnie w tył tak bar­dzo, że nie możesz oddy­chać. Wydaje ci się, że wyrwie te włosy. Myślisz, że umrzesz. Ale wtedy on pusz­cza, a ty padasz twa­rzą na pod­łogę.

Bez ostrze­że­nia wpy­cha ci się w waginę. Jest bru­talny, to boli, ale ty czu­jesz tylko ulgę. W zasa­dzie to jesteś mu wdzięczna. Wyda­jesz jęk zachwytu, chcesz spra­wić mu przy­jem­ność. Żeby skoń­czyć, potrze­buje tylko kilku minut. Patrzysz na dywan, roz­my­wasz się w jego gra­na­to­wo­ści, a potem spo­glą­dasz na plamkę na swoim pra­wym nad­garstku. Jest tam, odkąd pamię­tasz.

Wycho­dzisz przez bramę z kutego żelaza. Ciemny asfalt pod sto­pami wydaje się płynny. Niebo jest czarne, w twarz ude­rza cię zimne powie­trze. Wsia­dasz do samo­chodu, oddy­cha­nie spra­wia ból. Boli cię ciało, kości. Boli cię kark, a w innych miej­scach jesteś zdrę­twiała. Wyjeż­dżasz z miej­sca par­kin­go­wego, zupeł­nie tak jak każ­dego innego dnia.

Jak to się stało, że się tu zna­la­złaś? Dla­czego to robisz? Wydaje ci się, że wsku­tek kata­strofy natu­ral­nej, a nie jakich­kol­wiek two­ich dzia­łań, które jesteś w sta­nie sobie przy­po­mnieć. Lecz choć kata­strofy natu­ralne wyglą­dają z zewnątrz na samo­rzutny chaos, nawet one dzia­łają według okre­ślo­nego sche­matu.

Wra­casz do cen­trum mia­sta, do swo­jego nor­mal­nego, codzien­nego życia. Do współ­lo­ka­to­rów, przy­ja­ciół, swo­jej sztuki.

Tutaj to się koń­czy. Zostaje na tych przed­mie­ściach. W końcu cho­dziło tylko o przy­ję­cie jed­nego cięż­szego ude­rze­nia w twarz.

Na tyle, na ile wciąż od nowa będziemy wysta­wiać się na uni­ce­stwie­nie, na tyle można w nas odna­leźć to, czego nie da się znisz­czyć.

Pema Chödrön, When Things Fall Apart

Miejsca, które wzbudzają strach

Nie pamię­tam, jak do tego doszło.

Pewna psy­cho­te­ra­peutka, która pra­co­wała z męż­czy­znami pła­cą­cymi za seks, powie­działa mi, że oni jakby „nie wie­dzą, jak do tego doszło”. To tak samo jak ja. Nie rozu­miem, jak można podej­mo­wać podobne decy­zje i nie być tego świa­do­mym, ale to wła­śnie mi się przy­da­rzyło.

Gdy pra­cuję z dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nimi kobie­tami, patrzę na ich twa­rze, na ich wyuczone maniery, na to, jak są zagu­bione, jak sztuczną pew­no­ścią sie­bie przy­kry­wają wła­sną kru­chość. Wciąż im się wydaje, że nie są wystar­cza­jąco dobre. Nie mają poczu­cia wła­snej war­to­ści, nie cenią tego, co wno­szą do życia innych ludzi. Wąt­pią w sie­bie, w swoje przy­jaź­nie. Są dla sie­bie surowe. Pró­bują dowie­dzieć się, kim są i jak żyć w świe­cie. Naj­bar­dziej ze wszyst­kiego boją się bycia oce­nia­nymi.

Znam wielu męż­czyzn po czter­dzie­stce. Zasta­na­wiam się, czy są w sta­nie zgo­dzić się na to, by klęk­nęła przed nimi za pięć­dzie­siąt fun­tów dwu­dzie­sto­jed­no­let­nia stu­dentka, będąc świa­do­mymi, co to zna­czy być w takim wieku. Czy okła­mują się sami i wma­wiają sobie, że to jest akcep­to­walne? Czy ci męż­czyźni, któ­rzy twier­dzą, że nie zgo­dzi­liby się na coś podob­nego, nie są przy­pad­kiem po pro­stu dobrymi akto­rami?

Gdy osią­gnę­łam wiek dwu­dzie­stu jeden lat, moje ciało było już narzę­dziem – wyko­rzy­sty­wa­nie go dla pie­nię­dzy nie było dla mnie pro­ble­mem, a otrzy­my­wa­nie zapłaty za seks wyda­wało się cał­kiem w porządku. Dawało mi poczu­cie kon­troli i wła­dzy, a tego potrze­bo­wa­łam, by móc odzy­ski­wać moje skra­dzione ciało. Nie mia­łam nic do stra­ce­nia. Zara­bia­łam pie­nią­dze na rachunki, mogłam sobie kupo­wać lep­sze jedze­nie. Zasłu­gi­wa­łam na to! Moje ciało nale­żało do mnie, do nikogo innego. Mia­łam prawo robić z nim, co tylko chcia­łam.

Tego wła­śnie nie pamię­tam. To było jesz­cze przed cza­sami powszech­nej dostęp­no­ści do inter­netu w domach, przed mediami spo­łecz­no­ścio­wymi i smart­fo­nami, wtedy nawet jesz­cze nie miało się wła­snego lap­topa. Nie mam więc poję­cia, co na ten temat prze­czy­ta­łam, co o tym myśla­łam albo co w związku z tym czu­łam. Pomysł, by zostać pro­sty­tutką, zaczął przy­bie­rać kon­kretne kształty, choć ja jak­bym w ogóle się głę­biej nad tym nie zasta­na­wiała.

Nie pamię­tam tego, ale wiem, że sko­rzy­sta­łam z opcji zamiesz­cze­nia ogło­sze­nia w sieci i zro­bi­łam to. Tak się po pro­stu stało. Nie wiem, jak do tego doszło – dokład­nie, jak mówiła tamta tera­peutka.

Kiedy byłam mała, chcia­łam w przy­szło­ści zostać bio­lożką mor­ską. Mogła­bym wtedy być cały czas bli­sko wie­lo­ry­bów, del­fi­nów i reki­nów, prze­by­wać w mor­skich głę­bi­nach lub w ich pobliżu. Cho­dząc z psem po plaży pod­czas odpływu, spo­glą­dam pod nogi i przy­po­mi­nam sobie, że stą­pam po mor­skim dnie. Ta myśl ude­rza mnie na tyle mocno, że się zatrzy­muję. Wcho­dzę na czarne skały, które zazwy­czaj są pod wodą i nie widać ich. Nie znaj­duję słów zachwytu nad tym, jak to moż­liwe, że coś jest czymś, a kilka godzin póź­niej staje się czymś zupeł­nie innym, już wcale nie głę­bo­kim i nie­bez­piecz­nym. Nie wiem, dla­czego aż tak mnie to zachwyca. Morze fascy­nuje mnie od zawsze. Pły­wam w nim, rozu­miem jego siłę, odpy­cha­nie i przy­cią­ga­nie, głę­bię. Pły­wa­jąc w dzie­ciń­stwie, zawsze uwa­ża­łam, że szare wody Morza Irlandz­kiego są o wiele bar­dziej inte­re­su­jące niż kry­sta­licz­nie czy­ste wody mórz zagra­nicz­nych, w któ­rych można było zoba­czyć wszystko, a wszystko mogło zoba­czyć cie­bie.

Gdy byłam pro­sty­tutką, cie­szyło mnie to, że jakaś część mojego życia jest ukryta przed innymi. Nie czu­łam wstydu, być może dla­tego, że nikt nie wie­dział, co robi­łam. Sama decy­do­wa­łam o tym, z kim się spo­tkam i ile ten ktoś za to zapłaci. Ci męż­czyźni chcieli pła­cić za dostęp do mojego ciała. Taka byłam war­to­ściowa. Uwa­żali, że jestem piękna, i pra­gnęli mnie. Mia­łam potrzebę czuć się piękną i pożą­daną. Czymże była­bym, gdyby nie to sek­su­alne dowar­to­ściowanie? Byle nasto­latką, która zna­la­zła się w dziw­nej sytu­acji ze star­szym męż­czy­zną.

„Po co dziew­czyna taka jak ty to robi?”

Nie lubi­łam tego pyta­nia, reago­wa­łam na nie śmie­chem. Za bar­dzo zbli­żało mnie do prawdy. Nie było takiej dziew­czyny jak ja. Była taka, jaką chcia­łam być dla któ­re­go­kol­wiek z tych męż­czyzn.

Aby unik­nąć nie­przy­jem­nych uczuć takich jak roz­cza­ro­wa­nie, pustka i smu­tek, odda­wa­łam się cał­ko­wi­cie tej dru­giej oso­bie, wyma­zu­jąc w danej chwili samą sie­bie i to, co czu­łam. Gdy udało mi się zro­zu­mieć, kim są i czego potrze­bują, mogłam się sku­pić na nich i wręcz nie zauwa­żać, jak ja sama się czu­łam. Gdy bie­rze się odpo­wie­dzial­ność za stan emo­cjo­nalny innej osoby, możemy unik­nąć odpo­wie­dzial­no­ści za wła­sny.

Zawsze uda­wało mi się jakoś do tych męż­czyzn zbli­żyć. Dzia­łam intu­icyj­nie, instynk­tow­nie potra­fię stać się czy­imś lustrza­nym odbi­ciem, dosto­so­wać się do róż­nych oso­bo­wo­ści. Im sil­niej­sza oso­bo­wość, tym bar­dziej się kur­czy­łam, by zosta­wić mu wię­cej miej­sca. Moje natu­ralne cie­pło i umie­jęt­no­ści komu­ni­ka­cyjne spra­wiały, że ci męż­czyźni czuli się ze mną swo­bod­nie, dobrze. Roz­bra­jało ich cza­sem już samo to, jak byłam przy­ja­zna. Spo­tka­łam się z peł­nym spek­trum ludz­kich cha­rak­te­rów, cech i zacho­wa­nia: rosz­cze­nio­wość, poczu­cie humoru, nęka­nie, zawsty­dza­nie, hoj­ność, prze­moc – dosłow­nie ze wszyst­kim. To wszystko mnie spo­tkało.

Pierw­szego nie pamię­tam. Z jakie­goś powodu nie pamię­tam niczego i cza­sem dener­wuje mnie, że nie mam wspo­mnień o tak waż­nej spra­wie. Pró­bo­wa­łam sobie przy­po­mnieć, ale nic, pustka. Jed­no­cze­śnie mnie to dener­wuje i nie. Cza­sem odczu­wam wręcz wdzięcz­ność za to, że nie umiem wró­cić do tego wspo­mnie­nia.

Mam poszat­ko­wane wspo­mnie­nia wind, scho­dów, hote­lo­wych recep­cji, twa­rzy, sze­ro­kich dróg na przed­mie­ściach, pię­ter auto­bu­sów, par­kin­gów – wszyst­kie w ode­rwa­niu od kon­tek­stu, sur­re­ali­styczne. Naj­gor­sze wspo­mnie­nia wra­cały do mnie nagle ni z tego, ni z owego, cza­sem wciąż tak się dzieje. Gdy przy­cho­dzą, czuję wewnętrzne prze­pływy, jakby uda­wało mi się uciec od ich trzewi, jak­bym je z sie­bie wycią­gnęła. Nie ruszam się i nie odzy­wam, a pod skórą odbywa się roz­ry­wa­nie na kawałki.

Kilka lat temu po wizy­cie na jar­marku świą­tecz­nym w Smi­th­field poże­gna­łam się z przy­ja­ciółmi nie­da­leko miej­sca, w któ­rym zapar­ko­wa­łam samo­chód. Spie­sząc się na spo­tka­nie z nimi, nie uświa­do­mi­łam sobie, że zosta­wi­łam auto dokład­nie naprze­ciwko szkla­nych drzwi do bloku, w któ­rym byłam wiele lat wcze­śniej, gdzie dosta­łam dwie­ście euro, gdzie wkła­dano we mnie ogromne przed­mioty. Mały męż­czy­zna, który mnie wtedy wyna­jął, ubrał to nad­uży­cie w rodzaj gry, jakiejś eks­plo­ra­cji sek­su­al­nej. Przed dotar­ciem tam nie wie­dzia­łam, że wła­ści­cie­lami miesz­ka­nia byli ludzie, któ­rzy wynaj­mo­wali wolny pokój klien­tom pro­sty­tu­tek.

Kiedy wycho­dzi­łam, sie­dzieli w kuchni, roz­ma­wia­jąc ści­szo­nym gło­sem z małym męż­czy­zną. Pró­bo­wał wyne­go­cjo­wać z nimi umowę, umowę na moje ciało. Mieli pomysł, żebym dla nich pra­co­wała w tym pokoju na seks. Odmó­wi­łam pomimo usil­nych sta­rań tego małego, który – zdaje się – pró­bo­wał wystą­pić w roli mojego alfonsa.

Zoba­czy­łam te szklane drzwi, gdy na poże­gna­nie przy­tu­la­łam się do moich przy­ja­ciół. Poja­wiły się te obrazy i nagle oddzie­li­łam się od przy­ja­ciół. To byli nor­malni, dobrzy ludzie, ich życie i ciała były nie­spla­mione. Ja byłam obrzy­dli­wie brudna, nie powin­nam była w ogóle zaj­mo­wać miej­sca w ich życiu ze swoim wstręt­nym cia­łem. To żało­sne, że pró­bo­wa­łam być nor­malna. Że na chwilę zapo­mnia­łam, czym jestem.

Jakiś facet dzwoni, odbiera cię skądś w mie­ście czy na uni­wer­sy­te­cie i dokądś wie­zie – do domu, do hotelu – i chce tylko poczuć twoje cycki i żebyś mu zro­biła loda. Zawsze po kilku minu­tach jest po wszyst­kim. To naj­ła­twiej­sza robota, bo jest miły i nie chce upra­wiać z tobą seksu. Ogo­lony pod­bró­dek, piwny brzuch. Błysz­czące czarne włosy. Opo­wiada ci, że sły­szał o nalo­tach na bur­dele, czu­jesz się zazdro­sna, że mógłby pójść do kogoś innego niż ty. Masz około dwu­dzie­stu jeden lat, on około czter­dzie­stu pię­ciu, chcesz się czuć wyjąt­kowa. Jest sto­la­rzem, wyko­nuje zle­ce­nia w róż­nych miej­scach w cen­trum mia­sta, dzwoni więc dość czę­sto.

Jedziesz aż do Swords na spo­tka­nie z bez­tro­skim face­tem po trzy­dzie­stce, który roz­ga­duje się na temat swo­jej dziew­czyny, że wyje­chała na week­end, że wie o jego „uza­leż­nie­niu od pro­sty­tu­tek”, ale sądzi, że to już minęło. Przy­jęła go z powro­tem, znów zaufała. Wysoki, szczu­pły, z kil­ku­dnio­wym zaro­stem i błysz­czą­cymi, zło­śli­wymi oczkami. Sie­dzisz na skraju łóżka, a oto on, opo­wiada ci to wszystko z fiu­tem w ręku. Traj­ko­cze, jakby oma­wiał pro­gnozę pogody albo plany na week­end. Mówi, że teraz jest ostroż­niej­szy. Spo­tyka się z pro­sty­tut­kami tylko pod­czas przerw na lunch albo kiedy jego dziew­czyna wyjeż­dża, tak jak teraz. Jest naprawdę zabawny i polu­bi­łaś go, mimo że naj­wy­raź­niej nie ma sumie­nia.

Zdol­no­ści męż­czyzn do okła­my­wa­nia part­ne­rek są doprawdy nie­sa­mo­wite. Mówią, że kiedy w grę nie wcho­dzą uczu­cia, to nie jest prze­cież romans. Wie­dzą, że to, co mają, jest cenne. Po pro­stu tego nie sza­nują. To, co robią, tak bar­dzo zle­pione jest z ich życiem, że kłam­stwo przy­cho­dzi im już natu­ral­nie. Powie­dzieć żonie, że będą w domu nie o siód­mej, ale o ósmej. Tak łatwo wciąż to powta­rzać. Tak naprawdę nie inte­re­suje cię to, to nie twoja sprawa. Pie­przy cię ostro w wol­nym pomiesz­cze­niu, tak szybko, że tra­cisz oddech, a potem zgar­niasz dwie­ście pięć­dzie­siąt euro i idziesz do domu.

Regu­lar­nie odwie­dza cię ten młody, dwu­dzie­sto­pa­ro­letni facet, który bez prze­rwy narzeka na swoją dziew­czynę. Jest niski i zaro­śnięty, nosi bluzy z kap­tu­rem i spor­towe buty. Mówi bez prze­rwy, co jest wybit­nie męczące, bo moim zada­niem jest też bycie uważną na klienta. Zadaje za dużo pytań.

– Dla­czego to robisz? Więk­szość dziew­czyn pocho­dzi prze­cież z zagra­nicy. Co cię do tego popchnęło?

Roz­gląda się wokoło, bie­rze do rąk rze­czy, które gdzieś poło­ży­łaś, odkłada je z powro­tem. Czu­jesz się obna­żona, wku­rza cię. Jakie to może mieć zna­cze­nie, że obraca w dłoni jedną z two­ich tanich bran­so­le­tek? Dla­czego mia­łoby to mieć na cie­bie jaki­kol­wiek wpływ?

Idziesz do pustego miesz­ka­nia, do któ­rego wzywa cię elek­tryk pod­czas prze­rwy lun­cho­wej. Rżnie cię obok szafy z lustrem, dla­tego przez cały czas patrzysz na samą sie­bie. Niczego o nim nie pamię­tasz.

Męż­czy­zna po pięć­dzie­siątce wynaj­muje cię na godzinę. Wysoki, chudy, duży, długi nos, zaczer­wie­niona twarz, maleń­kie oczy. Ma na sobie koszulę i kra­wat. Sie­dzi na skraju łóżka, z rąk na pod­łogę wyśli­zgują mu się trzy bank­noty po pięć­dzie­siąt euro. Nie wiesz, czy to był przy­pa­dek. Oboje patrzy­cie na te bank­noty. Uśmie­cha się z wycze­ku­ją­cym wyra­zem twa­rzy – chce, żebyś pod­nio­sła te pie­nią­dze, i robisz to. Następ­nie kła­dzie się i roz­pina pasek, szy­ku­jąc się na robie­nie laski, a ty w tym momen­cie jesteś w pełni upo­ko­rzona.

Widu­jesz się z męż­czy­znami w poko­jach hote­lo­wych w całym Dubli­nie. Jesteś zawsze wesoła i opie­kuń­cza.

– Powiew świe­żo­ści – mówi pewien pięć­dzie­się­cio­jed­no­la­tek.

– Taka posłuszna – komen­tuje inny, a w środku coś cię ści­ska.

Więk­szość z nich jest w śred­nim wieku, klasa śred­nia, żonaci, bogaci. Miesz­kają w ład­nych domach, mają duże samo­chody i grube port­fele ze zdję­ciami swo­ich rodzin. Spo­tka­nia z tobą to hobby, na które – jak im się wydaje – mają prawo sobie pozwo­lić. Nie wyra­żają żad­nych emo­cji. Lubią sobie spraw­dzać nowe dziew­czyny. Mówią, że chcą cię „wypró­bo­wać”, a ty czu­jesz wdzięcz­ność za to, że wybrali wła­śnie cie­bie. Wręcz czu­jesz się przez to wyjąt­kowa. Czu­jesz się wyjąt­kowa rów­nież dla­tego, że potra­fisz sprze­da­wać seks, że masz odwagę i pew­ność sie­bie, któ­rych to wymaga.

Wobec tych męż­czyzn jesteś obez­wład­nia­jąco otwarta i przy­ja­ciel­ska, sama nie oka­zu­jesz ni­gdy uczuć, niczego nie czu­jesz. Akcep­tu­jesz ich dokład­nie takimi, jacy są. To ty rzą­dzisz, cie­bie to wzmac­nia.

– To wła­śnie nam kazano robić, prawda? Skoro seks się sprze­daje, dla­czego nie mia­ła­bym na tym zara­biać? To męż­czyźni są idio­tami, pła­cąc za seks, czyli coś, co tak łatwo można dać.

Wyjeż­dżasz na przed­mie­ścia, do miesz­ka­nia poło­żo­nego nad punk­tem sprze­daży pizzy. Otwiera ci młody, wysoki, szczu­pły i lekko inte­lek­tu­al­nie nie­peł­no­sprawny męż­czy­zna. Nie wie­dzia­łaś o tym, dopóki go nie pozna­łaś, teraz jesteś tu i nie możesz wyjść, i chcesz go uszczę­śli­wić nawet bar­dziej niż innych. Musisz się nim zaopie­ko­wać. Czu­jesz, że to złe. Mówisz sobie: „Za dwa­dzie­ścia minut będzie po wszyst­kim”.

Wspo­mnie­nia są frag­men­ta­ryczne. Jego twarz, bli­skość jego ciała. Wysta­jące czę­ści jego ciała, które dźgają twoje mięk­kie czę­ści. To, jak cię pcha. Całuje cię z otwar­tymi, załza­wio­nymi oczami, wci­ska w cie­bie swoją twarz. Uspo­ka­jasz go, zawsze uspo­ka­jasz. Musisz być uważna, upew­nić się, że nic mu nie grozi. Napię­cie, które poczu­łaś, kiedy otwo­rzyły się drzwi, teraz ufor­mo­wało twardą kulę w brzu­chu. Trwa tam nie­po­ru­szona, dopóki nie zamkniesz drzwi, wycho­dząc. Tu nie ma uda­wa­nia, suro­wość tego doświad­cze­nia łamie ci serce. W samo­cho­dzie pła­czesz.

Gdy męż­czy­zna dzwoni do cie­bie, musisz osza­co­wać, jaki może być, czy nie ma w nim nic podej­rza­nego. Ton głosu, akcent, wiek, co mówi i jak to mówi, to wszystko two­rzy roz­ma­zany por­tret kogoś, kto może być w porządku albo nie. Ponie­waż nie bar­dzo obcho­dzi cię wła­sne dobro, zwy­kle dajesz im kre­dyt zaufa­nia, chyba że wprost przez tele­fon są agre­sywni. Zazwy­czaj igno­ru­jesz poja­wia­jący się cień wąt­pli­wo­ści albo trak­tu­jesz to jako test. Posta­wi­łaś sobie za cel potra­fić uszczę­śli­wić każ­dego męż­czy­znę, więc jeśli ci się to nie uda, to będzie twoja porażka.

Męż­czyźni dzwo­nią i prze­cią­gają roz­mowę, jak długo się da. Szcze­gó­łowo opo­wia­dają, co chcą ci zro­bić, trze­piąc konia. Nie­któ­rzy wydzwa­niają cią­gle, aż w końcu musisz zablo­ko­wać ich numer. Wysy­łają wia­do­mo­ści tek­stowe o tre­ści: „Pra­cu­jesz teraz?” albo czę­ściej: „Gdzie jesteś?”.

Jesteś miła, zabawna i hojna, tak bar­dzo hojna (odda­jesz wszystko), wiesz, jak spra­wić, by poczuli się dobrze, a dzięki temu sama dobrze się czu­jesz. Lubisz czuć się jak rzecz. Lubisz odgry­wać role, sta­wać się pustym naczy­niem, w które klient wlewa swoje ocze­ki­wa­nia co do tego, jaka powin­naś być, a ty je speł­niasz. Brak koniecz­no­ści pozna­nia samej sie­bie przy­nosi ulgę. Część cie­bie chce tego, bo wiesz, jak to działa. Część cie­bie chce tego, bo uwa­żasz, że nie zasłu­gu­jesz na to, by trak­to­wano cię z deli­kat­no­ścią.

Spo­ty­kasz się z męż­czy­zną po sześć­dzie­siątce w jego miesz­ka­niu w cen­trum mia­sta. Wyna­jął cię jako uro­dzi­nowy pre­zent dla sie­bie samego. Nie uświa­da­miasz sobie, że to dziwne, że czło­wiek czter­dzie­ści lat star­szy od cie­bie chce z tobą upra­wiać seks. Jest postaw­nym, wyso­kim, szcze­rym męż­czy­zną z dużą liczbą siwych wło­sów. Ma na sobie kami­zelkę. Za dwie godziny płaci ci pięć­set euro i bar­dzo ci się podoba. Jest pełen sza­cunku i deli­katny. Spo­dzie­wa­łaś się trud­no­ści, bo wcze­śniej wysłał wia­do­mość tek­stową, w któ­rej dokład­nie opi­sał, jak powin­naś mieć zwią­zane włosy, ale oka­zuje się, że jest miły i nawet ci nie wsa­dza. Nawet nie widzisz jego penisa, czu­jesz wdzięcz­ność, choć nie rozu­miesz jesz­cze dla­czego.

W mło­do­ści nie wiesz, gdzie czyha nie­bez­pie­czeń­stwo albo w jakiej sytu­acji ktoś może cię skrzyw­dzić. Uczysz się tego w prak­tyce. Z wie­kiem szyb­ciej sobie to uświa­da­miasz. Że nie wszy­scy starsi ludzie są mądrzy albo godni zaufa­nia.

Otwie­rasz drzwi i widzisz męż­czy­znę, który czeka na cie­bie w łóżku. Niski, lekko po pięć­dzie­siątce. Bar­dzo ciemne włosy, czarne oczy. Patrzy na cie­bie wiel­kimi, mar­twymi oczami i czu­jesz, że coś jest nie tak. Nic nie mówi, nie uśmie­cha się, nie wyko­nuje żad­nego gestu, tylko ten bez­li­to­sny kon­takt wzro­kowy. Jego spoj­rze­nie jest lodo­wate, jakby był gotów zabić cię z zimną krwią. Jest jak ściana. Zagro­że­nie wisi w powie­trzu. Szybko pod­nosi się w kie­runku two­jej klatki pier­sio­wej i wbija szpony w twoje gar­dło. Robisz to dopiero od dwóch mie­sięcy i nie wiesz, jak zare­ago­wać. Wciąż mil­czy, roz­pina pasek na loda i poka­zuje ci penisa, jakiego w swoim krót­kim życiu jesz­cze nie widzia­łaś. Wygląda, jakby coś było z nim nie tak. Wiesz, że to nie jest nor­malne. Jest obrzy­dliwy. Nie wiesz, co robić. Ale może jest nor­malny i zwró­ce­nie uwagi oka­za­łoby się nie­grzeczne. Jest doro­sły, musi się na tym znać.

Zmu­szasz się, by zro­bić mu laskę, bo ci płaci, powie­dzia­łaś, że to zro­bisz, masz tylko dwa­dzie­ścia jeden lat, a on ponad dwa razy tyle. Czu­jesz go na ustach i w ustach. Czu­jesz jego zapach. Jesteś jed­nak uprzejma i prze­stra­szona, a on płaci ci za to, żebyś to zro­biła.

Czter­na­ście lat póź­niej wciąż będziesz żywo przy­po­mi­nać sobie to, jak patrzył na cie­bie i jakie fizyczne odczu­cia to wywo­ły­wało. Ciało nie pozwoli ci tego zapo­mnieć.

Idziesz na stu­dia, na któ­rych roz­wi­jasz się w swo­jej dzie­dzi­nie sztuki, spo­ty­kasz się z przy­ja­ciółmi, wszystko jest nor­mal­nie. Pro­sty­tutka funk­cjo­nuje w innej bańce. Robisz to, kiedy tylko potrze­bu­jesz dodat­ko­wych pie­nię­dzy. Lubisz usta­lać ter­miny spo­tka­nia ze swo­imi „klien­tami”. Robiąc takie pota­jemne plany, czu­jesz się doro­sła. Lubisz dosta­wać gotówkę. Gdy ktoś wrę­cza ci sto pięć­dzie­siąt euro, czu­jesz się silna i ważna. To istotne, żeby patrzeć na zega­rek, żeby na pewno nie prze­kro­czyć trzy­dzie­stu minut, za które należy się to sto pięć­dzie­siąt euro. Czu­jesz się doro­sła, wrzu­ca­jąc gotówkę do szu­flady, czę­sto o niej potem zapo­mi­nasz. Mówisz sobie, że „potrze­bu­jesz tych pie­nię­dzy”, ale patrząc na nie, czu­jesz się nie­swojo, wyda­jesz je szybko, cza­sem na rachunki, czę­ściej na jakieś rze­czy nie­ważne, powierz­chowne, takie jak kosme­tyki do maki­jażu, żeby tylko się ich pozbyć. To oczysz­cza tę kasę, lega­li­zuje ją, a przy tym jest lekko eks­cy­tu­jące.

Pew­nego razu wyda­jesz te pie­nią­dze na bożo­na­ro­dze­niowy pre­zent dla kogoś, a przy­ja­ciel z col­lege’u pyta, skąd mia­łaś tyle kasy. Odpo­wia­dasz, że oszczę­dza­łaś. Wydaje się, że słowa zakle­jają ci buzię, jak­byś w ustach miała smołę.

Muszę być złą, straszną osobą – myślisz – żeby potra­fić tak łatwo kła­mać. Kła­mać, skąd wzię­łaś pie­nią­dze, dokąd idziesz i gdzie byłaś. Musi we mnie tkwić jakieś nie­zwy­kłe zło.

Cza­sem, zwłasz­cza w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, o pracy sek­su­al­nej mówi się, że to „życie” przez to, jak bar­dzo jest to pochła­nia­jące. Potrafi opleść mac­kami gar­dło, blo­kuje cię, spra­wia, że czu­jesz, jakby to było naj­ła­twiej­sze, naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce ze wszyst­kich moż­li­wych.

Jedziesz auto­bu­sem na pół­nocne przed­mie­ścia, na spo­tka­nie z klien­tem, gubisz się pośród sze­ro­kich, cichych ulic, wzdłuż któ­rych stoją olbrzy­mie domy. Znaj­du­jesz adres, facet wpusz­cza cię do środka. Teraz, gdy to piszesz, przy­po­mi­nasz sobie, że mia­łaś bar­dzo jasne włosy. Nie mówi wiele. Kory­ta­rze wypeł­nione są pozo­wa­nymi zdję­ciami rodzin­nymi – wszy­scy sze­roko się uśmie­chają, ubrani są na czarno, trzy­mają sobie nawza­jem dło­nie na ramio­nach.

Lśniąca czy­sto­ścią kuch­nia jest ogromna. On – ma ciemne włosy, jest w śred­nim wieku, ma łagodne rysy – opiera się o blat, pijąc kawę. Ty sto­isz tro­chę dalej, nie­pewna, co zro­bić z torbą, trzy­masz ją przed sobą. Bie­rze łyk i mie­rzy cię wzro­kiem. Jego obo­jęt­ność spra­wia, że zaczy­nasz coś beł­ko­tać. Mógłby się uśmiech­nąć. Mógłby coś powie­dzieć, żeby cię uspo­koić. Mógłby zażar­to­wać. Nie­któ­rzy to robią. Ten tutaj ma w nosie to, jak go widzisz.

Pyta:

– Co robisz?

Odpo­wia­dasz, że jesteś w aka­de­mii sztuk pięk­nych i chcesz być rzeź­biarką. Motasz się, opo­wia­da­jąc o tym, a on ci prze­rywa.

– Nie, powiedz, co robisz. – Powie­trze brzę­czy, tężeje, a ty sto­isz tam z tą torbą przed sobą. Wyco­fu­jesz w myślach to wszystko, co powie­dzia­łaś, i poda­jesz mu listę tego, co robisz, ale już za późno. Przy­pusz­cze­nie, że pyta cię o twoje życie, było idio­tyczne, a teraz jesteś bez­bronna. Taka naiwna, młoda i głu­pia.

Zabiera cię na górę do wol­nej sypialni, nie odzy­wa­jąc się po dro­dze sło­wem. Każe ci zdjąć ubra­nia, robisz to. Siada na łóżku i patrzy. Mówisz sobie: To tylko godzina, łatwa godzina za dwie­ście pięć­dzie­siąt. Mogła­byś wyjść, ale nie dopusz­czasz do sie­bie takiej myśli, ponie­waż już się zgo­dzi­łaś, a tacy oschli klienci po pro­stu zda­rzają się w tym fachu. Zosta­jesz więc, mimo że się boisz i czu­jesz się prze­zro­czy­sta. Każe ci poło­żyć się na łóżku i odwró­cić. Robisz, co mówi. Nie możesz na niego patrzeć. Uprzed­mio­to­wie­nie to utrata auto­no­mii cie­le­snej, może się wyda­rzyć w ciągu sekundy. Może wystar­czyć jedno spoj­rze­nie, słowo albo roz­kaz. Czu­jesz się naj­bar­dziej uprzed­mio­to­wiona w życiu.

Twój umysł kur­czy się, robi się taki bar­dzo, bar­dzo malutki. Opusz­czasz ciało i myślisz o szkole, o tym, co będzie się działo w ciągu reszty dnia, gdy wró­cisz do domu. Jesteś tylko posta­cią odgry­wa­jącą swoją rolę. Tak naprawdę nie jesteś teraz sobą. Nic się nie dzieje. Jedna z wielu two­ich oso­bo­wo­ści znaj­duje się poza tym miej­scem, nie weszła na górę, jest w dro­dze do domu. Inna opu­ściła swoją cie­le­sną powłokę, sie­dzi na para­pe­cie, patrzy i śmieje się z głu­poty tej dwu­dzie­sto­jed­no­let­niej dziew­czyny, któ­rej wydaje się, że ma jaką­kol­wiek wła­dzę w któ­rejkolwiek dzie­dzi­nie swo­jego życia.

Myślę, że męż­czyzn mają­cych w domu pozo­wane por­trety swo­ich rodzin, na któ­rych wszy­scy ubrani są w ten sam kolor, szcze­gól­nie odrzu­ca­łaby myśl, że ich córki mogłyby się zająć pracą sek­su­alną. Ci, któ­rzy mają dla pro­sty­tu­tek naj­mniej sza­cunku, to wła­śnie ci, któ­rych nie podej­rze­wa­łoby się o to, że płacą za seks, ci, któ­rzy noszą w port­fe­lach zdję­cia żon i małych dzieci. Czę­sto się mówi, że klienci się oszu­kują, wyobra­żają sobie, że kobiety, któ­rym płacą, w chwili spo­tka­nia pra­gną ich naprawdę. Nie zga­dzam się z tym. Myślę, że dosko­nale wie­dzą, co robią, i mają to gdzieś.

Nie chcesz z nim upra­wiać seksu.

On zaś, robiąc to, ude­rza cię mocno i wie­dzia­łaś, że tak będzie, bo napi­sał w ese­me­sie, że chce bru­tal­nego seksu, nie możesz więc tak naprawdę narze­kać.

Już po nie mówi dzię­kuję ani do widze­nia. Kiedy wycho­dzisz, wykrzy­wia twarz, pró­bu­jąc wymu­sić uśmiech.

Wsia­dasz do auto­busu. Masz wra­że­nie, że jakoś bar­dzo go nie uszczę­śli­wi­łaś. Nie spra­wi­łaś się. Jesteś odpo­wie­dzialna za przy­jem­ność, jaką odczuwa, spę­dza­jąc z tobą czas. Jeśli męż­czy­zna nie jest zado­wo­lony, to twoja wina. Musisz zro­bić tak, żeby był zado­wo­lony. Płacą za taki rodzaj seksu, jakiego chcą, a nie za to, co jest dla cie­bie bez­pro­ble­mowe. To nie o cie­bie cho­dzi. Nawet w związku cza­sem trudno jest okre­ślić swoje potrzeby i gra­nice. Ale tutaj płacą ci, żebyś spra­wiała przy­jem­ność, wytrzy­mała to, dała radę, a nie za to, żeby tobie było dobrze. „Nie­ważne, czy im [pro­sty­tut­kom] to się podoba, czy nie. Ważne jest tylko to, że się na to godzą”, jak napi­sał jeden z klien­tów na inter­ne­to­wym forum.

Dosko­nale wiesz, że tak naprawdę upra­wia­łaś seks z męż­czy­zną, z któ­rym nie chcia­łaś tego robić. Zdra­dzi­łaś sie­bie samą. Potrze­bu­jesz, żeby klienci dowar­to­ścio­wali cię, nie­na­wi­dzisz ich, kiedy spra­wiają, że czu­jesz się wyko­rzy­stana, porzu­cona i skrzyw­dzona. Potem potrze­bu­jesz ich bar­dziej.

Ten czło­wiek w śred­nim wieku miał trak­to­wać cię jak istotę ludzką. Powi­nien był dostrzec, że masz dwa­dzie­ścia jeden lat i co to zna­czy. Być może gdyby to zro­bił, to nie przy­po­mi­na­ła­byś go sobie wciąż, dużo, dużo póź­niej.

W auto­bu­sie, trzy­ma­jąc pie­nią­dze w ręku, czu­jesz się tro­chę lepiej.

Cza­sem czu­jesz, że może dojść do prze­mocy, ale nie docho­dzi. Już pra­wie jest – ostre pocią­gnię­cie za włosy albo dłoń obej­mu­jąca brodę. Ale nie­wy­star­cza­jąco mocne, żeby to prze­rwać. Nie możesz wie­dzieć, jakie ma zamiary, naj­ła­twiej i naj­bez­piecz­niej więc jest pozwo­lić spra­wom biec swoim torem i zapo­biec eska­la­cji. Tak samo jak robią to kobiety, które mają do czy­nie­nia z dra­pież­cami sek­su­al­nymi poza biz­ne­sem. Myślisz: to będzie trudny przy­pa­dek, akcep­tu­jesz i pod­da­jesz się tym trud­no­ściom. Robisz tak ze wszyst­kimi męż­czy­znami, cały czas.

Pod­czas seksu jesteś zdana na łaskę klienta, który zapła­cił za to, by upra­wiać seks tak, jak chce. Gdy mówi „odwróć się”, odwra­casz się. Gdy spy­cha cię w dół na obcią­ga­nie, obcią­gasz mu. Zaci­skają ci ręce na gar­dle. Cią­gną cię za włosy. To wszystko dzieje się tak szybko, że nie ma czasu na roz­wa­ża­nie, jak się czu­jesz. Jak można nego­cjo­wać zgodę na coś, skoro zapła­cono ci, żeby robić wła­śnie to, z czym chcia­ła­byś dys­ku­to­wać?

Jeśli cho­dzi o pene­tra­cję, nie­wiele można zro­bić, żeby zacho­wać kon­trolę. Jak głę­boko, jak szybko – to wszystko zależy od męż­czy­zny. Dla­cze­góż by jed­nak ci męż­czyźni mieli zasta­na­wiać się nad tym, co będzie w porządku dla cie­bie? To jakby zasta­na­wiać się, czy poda­jąca ci kawę kel­nerka rze­czy­wi­ście czer­pie przy­jem­ność z tego, co robi.

Jeden z męż­czyzn tak mocno opiera się o twoją klatkę pier­siową, że nie możesz oddy­chać. Zgniata cię, jed­no­cze­śnie mówiąc ci coś do ucha. Naj­spo­koj­niej­szym, na jaki cię stać, gło­sem pro­sisz go, by się prze­su­nął. To wła­śnie są realia opła­ca­nego seksu. Nie cho­dzi o eska­pady, pod­czas któ­rych obie strony rado­śnie eks­plo­rują swoją sek­su­al­ność. Cho­dzi o to, by dać się wyru­chać za pie­nią­dze i uda­wać, że wszystko jest w porządku.

Są też „mili” klienci. Więk­szość z nich, pomi­ja­jąc prze­moc pole­ga­jącą na tym, że pene­trują cię za pie­nią­dze, nie była bru­talna. Z wie­loma można było się pośmiać i spę­dzić czas też póź­niej. To nie zna­czy, że to, co zro­bili, było w porządku. Z dystansu wydają się nawet gorsi, a ich zdrada cięż­sza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Judith Lewis Her­man, Trauma. Od prze­mocy domo­wej do ter­roru poli­tycz­nego, przeł. Maria Reimann, Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2020, s. 11. (Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Ofi­cjalna rezy­den­cja pre­zy­denta Irlan­dii. [wróć]

Niż­sza oraz wyż­sza izba irlandz­kiego par­la­mentu. [wróć]