Zwodne światło. The Light That Failed - Rudyard Kipling - ebook

Zwodne światło. The Light That Failed ebook

Rudyard Kipling

0,0

Opis

Powieść angielskiego autora Rudyarda Kiplinga. Akcja powieści obejmuje Londyn, Sudan i Port Said. Opowiada ona o życiu Dicka Heldara, ślepego artysty, oraz jego nieodwzajemnioną miłość do swojej towarzyszki zabaw z dzieciństwa, Maisie. Jest to pierwsza powieść Kiplinga, napisana w wieku 26 lat, na wpół autobiograficzna; oparty na własnej nieodwzajemnionej miłości do Florence Garrard. Powieść, choć źle przyjęta przez krytyków, przez ponad sto lat była drukowana. Został również zaadaptowany na sztukę, dwa filmy nieme i dramat. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 655

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Rudyard Kipling

 

Zwodne światło

The Light That Failed

 

przełożył Anatol Krzyżanowski

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

polskiej z roku 1893

angielskiej z roku 1891

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-076-5 

 

 

 

ZWODNE ŚWIATŁO

DEDYKACJA.

Gdybym na stryczku zawisł szubienic,

Matko ty moja – o, moja Matko!

Wiem, czyja miłość, łzy czyich źrenic

Śmierć mi osłodzą – o, moja Matko!

Gdybym się w morskiej pogrążył głębi,

Matko ty moja – o, moja Matko!

Wiem, czyje łkanie, czyj płacz gołębi

Zabrzmi nade mną – o, moja Matko!

Gdybym przeklęty był jak gad podły,

Matko ty moja – o, moja Matko!

Z piekieł czeluści wiem czyje modły

Wyrwą mą duszę – o, moja Matko!

Poświadczam, iż niniejsze wydanie powieści „Zwodne światło“ zgodne jest z pierwotnym, oryginalnym mym pomysłem.

Rudyard Kipling.

ROZDZIAŁ I.

 – Jak myślisz? coby też zrobiła, schwyciwszy nas na gorącym uczynku? – pytała Maisie. – No, bo wiesz dobrze, że nam przecie jakich rzeczy mieć nie wolno.

 – Coby zrobiła? Mnie obiłaby z pewnością; ciebie zaś gotowa zamknąć za karę w sypialnym pokoju – odparł Ryszard bez wahania. – Czy wzięłaś przynajmniej naboje?

 – Wzięłam, schowałam je do kieszeni; podskakują tam nawet i brzęczą strasznie za każdem poruszeniem. Słuchaj, a może one mogą same wystrzelić?

 – Nie wiem. Jeżeli się lękasz, to bierz i trzymaj rewolwer; ładunki zaś ja mieć będę.

 – Właśnie, że się wcale nie boję.

 I z odpowiedzią tą Maisie popędziła na przód. Ręka zanurzona w kieszeni podtrzymywała naboje, główka podniesiona do góry miała być wyrazem odwagi.

 Dick pośpieszał za nią z niedużym rewolwerem w ręku.

 Od dawna już bowiem doszli do przekonania, że strzelanie jest im niezbędnie do życia potrzebne. Po długich więc namysłach Dick, mocą drobnych oszczędności, praktykowanych z istnem zaparciem się siebie, odłożył siedm szylingów i sześć pensów, za które nabył źle zbudowany belgijski rewolwer. Maisie zdołała przynieść do spółki pół korony tylko; za sumę tę więc zakupiono sto ładunków.

 – Tobie łatwiej oszczędzić cośkolwiek – tłómaczyła. – Nie dbasz wcale o łakocie, mnie zaś tak ciężko obyć się bez nich. Zresztą... zresztą rewolwer to rzecz chłopca.

 Dick sarkał trochę, lecz niemniej zdobył broń wymarzoną; teraz zaś szli ją wypróbować po raz pierwszy. Strzelanie z rewolweru nie leżało bynajmniej w planie codziennych ich zajęć, w szeregu zatrudnień, dozwolonych przez tę, która najniewłaściwiej obojgu sierotom matkę zastępowała.

 Chłopiec od lat sześciu już był pod jej opieką. Przez czas ten stosunek ich wzajemny jej tylko przynosił korzyści. Przyswajając sobie bowiem fundusz, przysyłany na drobne wydatki jego i na ubranie, dawała mu zamiast pobłażania i miłości, której dziecko oczekiwało, najpierw niechęć, a później wstręt i niewytłómaczoną niczem nienawiść. Być może, iż czyniła to więcej bezmyślnie, niż z chęci dokuczenia mu; była to bowiem wdowa w pewnym już wieku, zajęta głównie powtórnem wydaniem się za mąż; niemniej jednak postępowanie takie przynosiło Ryszardowi szkodę rzeczywistą. Tam bowiem, gdzie chłopiec, wzrastając, szukał współczucia, gdzie trzeba było słowa życzliwego, spotykał szyderstwo tylko.

 Ponieważ nieduże gospodarstwo mało zabierało jej czasu, godziny więc wolne od zajęć poświęcała tak zwanemu domowemu wychowaniu Ryszarda. Główną w tem pomocą miała jej być religia, uformowana po większej części według własnych pojęć, a poparta badaniem Pisma Świętego. Jeżeli w chwilach podobnych nie była sama z Dicka niezadowolona, natenczas starała się przekonać chłopca, że ma on ciężkie rachunki do załatwienia ze swoim Stworzycielem. Dzięki taktyce tej, stale względem dziecka przybieranej, Dick nauczył się mieć taki sam wstręt do Boga, jakiego doznawał na widok pani Jennett.

 Warunki podobne nie mogły wpływać dodatnio na rozwój młodego umysłu. Odkąd zaczęła go uważać za niepoprawnego kłamcę, odtąd chłopiec, w obawie przed bólem kary cielesnej, na seryo kłamać zaczął. Rozwinęło się to nawet w pewien system, na zasadach oszczędności oparty. Nie powiedział nigdy prawdy, jeżeli zdołał się bez niej obejść; w razie jednak potrzeby nie cofał się przed najczarniejszem zmyśleniem, gdy tylko mogło mu ono życie lżejszem uczynić. Taktyka powyższa nauczyła go zamykać się w sobie; zdolność tę zaś powiększył jeszcze pobyt w szkole publicznej, gdzie koledzy szydzili z niedostatecznych i mocno podartych jego sukien. Święta i wakacye zajęte były przez prywatne nauczanie mrs. Jennett. Aby zaś zasada dyscypliny nie osłabła przy zetknięciu ze światem, Dick, w kilka godzin po przybyciu pod dach jej gościnny, bywał zazwyczaj uczciwie zbity pod jakimkolwiek pozorem.

 Jednego roku wreszcie jesień przyniosła mu towarzyszkę niewoli. Był to atom drobny, o długich włosach i siwych źrenicach, cichy, i, jak on, wcześnie w sobie zamknięty. Poruszała się tak spokojnie, że nie było jej słychać w domu, a przez kilka pierwszych tygodni mówiła tylko do kozy, pasącej się w końcu ogrodu, stanowiącej zaś jedyną jej przyjaciółkę na ziemi.

 Mrs. Jennett jednak postanowiła położyć koniec tej zażyłości. Nie może przecież pozwolić, aby koza, zwierzę niechrześcijańskie (w tem miała racyę), ziemię jej wydeptywała. W atomie objawiła się oporność, nieznana dotąd.

 – W takim razie – mówiła, dobierając słów z namysłem, – napiszę natychmiast do opiekunów, donosząc, że pani jesteś bardzo złą kobietą. Amomma jest moją, moją, moją!

 Mrs. Jennett uczyniła ruch wymowny w stronę przedpokoju, gdzie stały pewne laski i parabole, znane dobrze sierotom. Atom pojął w lot jej zamysły.

 – Uprzedzam – mówiło dziecko tym samym beznamiętnym, spokojnym głosem, – że byłam już nieraz bitą, że bito mnie więcej i silniej, niż pani to kiedykolwiek uczynić zdołasz. Jeżeli więc uderzysz mię choćby raz jeden, zawiadomię mych opiekunów, że nie dostaję jeść, że jestem głodem morzona... O, ja się pani wcale nie boję!

 Mrs. Jennett nie poszła do przedpokoju; atom zaś, poczekawszy chwilkę jeszcze, dla upewnienia się, iż wszelkie niebezpieczeństwo wojny minęło, pobiegł do ogrodu, by tam na szyi ukochanej Amommy cały swój żal gorzki wypłakać.

 Maleństwo to, które nazywano Maisie, budziło z początku w Ryszardzie uczucie głębokiej nieufności. Lękał się, aby dziewczynka nie krępowała małej i tak swobody działania, jaką mu pozostawiano dotąd. Próżna to jednak była obawa. Maisie trzymała się z daleka, tak, iż pierwsze życzliwsze kroki od chłopca wyjść musiały.

 Zanim jednak minęły wakacye, ciężar kar, wspólnie dźwigany, zbliżył dzieci ku sobie, zbliżył choćby dlatego, aby wspierając się wzajem, łatwiej mogli fabrykować kłamstwa, ku zmyleniu czujności pani Jennett. Gdy Dick odjeżdżał do szkół, Maisie szepnęła tylko:

 – Teraz będę musiała sama opiekować się sobą. Ale to nic – dodała, wstrząsając główką poważnie, – dam sobie radę. Pamiętaj tylko, żeś mi obiecał obrożę dla Amommy. Przyślij-że ją prędko.

 W tydzień później pisała z żądaniem, aby dostarczył ową obrożę odwrotną pocztą. Zwłoka niecierpliwiła ją; pomimo tego, gdy Dick nadesłał nareszcie tak gorąco upragniony podarek, Maisie zapomniała podziękować mu za niego.

 Od chwili tej niejedne już minęły wakacye. Ryszard wyrósł na wysmukłego młodzieniaszka, który silniej jeszcze niż dawniej odczuwał niedostateczny stan swej zaniedbanej garderoby. Niestrudzona mrs. Jennett tą samą zawsze, tkliwą, otaczała go pieczą. Plagi wszakże, jakie Dick odbierał w szkole (zdarzało się to przecięciowo trzy razy na miesiąc) nie tylko zahartowały skórę chłopca, lecz przejmowały go pewną pogardą dla siły jej uderzeń.

 – To nie boli nawet – tłómaczył Maisie, która go do buntu podniecała. – A przytem ile razy mnie wybije, ile razy złość swą wywrze, tyle razy, uważałem, staje się łagodniejszą dla ciebie.

 Wzrastał więc Dick w zaniepokojeniu fizycznem i moralnem, co w duszy jego dzikie nieraz budziło instynkta. Przekonywali się o tem, własnym kosztem, młodsi koledzy, których, gdy go zły humor napadł, uderzał boleśnie a umiejętnie. Ten sam duch przekory, czy złośliwości, kazał mu nieraz drażnić Maisie; dziewczę jednak nie brało tego do serca.

 – Po co mamy sobie wzajemnie dokuczać? – mówiła. – Wszak i bez tego dosyć jesteśmy nieszczęśliwi. Lepiej wynajdźmy jaką rozrywkę, która nam pozwoli zapomnieć o doznawanych przykrościach.

 I wynaleźli – pistolet. Niestety, mogli go używać tylko na najbardziej błotnistej części wybrzeża, kawał drogi za łazienkami, a poniżej murawą pokrytych stoków fortu Keeling. Przypływ morza sięgał w tem miejscu o dwie mile prawie, – cofnąwszy się zaś, pozostawiał różnokolorowe pokłady błota i mułu, które pod działaniem słońca wydawały następnie wstrętną woń gnijących roślin.

 Późno już było owego popołudnia, gdy Dick i Maisie udali się na zwykłe pole swych popisów, z Amommą, drepczącą cierpliwie za nimi.

 – Uf! – zawołała Maisie, wciągając powietrze. – A to morze czuć dzisiaj! Nie lubię go za ten zapach.

 – Bo ty nigdy nie lubisz rzeczy, niedostępnych dla ciebie – odparł chłopak szorstko. – Dawaj naboje; ja strzelę pierwszy. Nie wiesz czasem, jak daleko taki mały rewolwer niesie?

 – O, z pół mili – odrzekła Maisie bez wahania. – A przynajmniej dużo robi hałasu. Ostrożnie tylko z nabojami. Dlaczego tak odszarpujesz brzegi? Dick, uważaj przecież!

 – No, no, już ja umiem nabijać. Patrz, strzelę do tego pala w wodzie.

 Pociągnął za cyngiel, wraz z hukiem zaś rozległo się beczenie uciekającej Arnommy. Kula podrzuciła kawał biota, po prawej stronie drzewa, pokrytego morskiemi roślinami.

 – Niesie w górę i szarpie na prawo. Teraz ty, Maisie. Pamiętaj, że nabity dokoła.

 Dziewczę, ująwszy rewolwer, posunęło się delikatnie na sam skraj błota. Dłoń jej trzymała silnie rękojeść; usta i lewe oko zacisnęły się mimowoli.

 Ryszard przysiadł na kępie trawy i śmiał się szczerze. Amomma nawet powróciła, skradając się ostrożnie; a że przywykła od dawna do różnych ciekawych doświadczeń w czasie poobiednich tych przechadzek, więc zobaczywszy pudełko z nabojami, wsadziła w nie nos, badając, czy są jadalne. Maisie strzeliła wreszcie, lecz nie mogła dojrzeć, w jakim kierunku kula poszła.

 – Zdaje mi się, że trafiłam do celu – mówiła, przysłaniając rączką oczy i patrząc na bezmiar żadnym żaglem niezakłóconego morza.

 – Aha, a ja wiem, że kula poleciała w kierunku Marazion-Bell – zaśmiał się Ryszard. – Celuj nizko i na lewo, to może trafisz. Och, spojrzyj tylko na Amommę! Patrz, ależ ona zjada naboje!

 Maisie odwróciła się z rewolwerem w ręku, po to już tylko, aby ujrzeć zwierzę, uciekające od gródki ziemi, jaką Dick za nią rzucił. Niema jednak nic świętego dla łakomstwa kozy, szczególniej kozy, rozpieszczonej przez panią, a przysmaczkami żywionej. Amomma więc pozwoliła sobie połknąć dwa naboje. Posłyszawszy to, Maisie pobiegła przeliczyć pozostałe, w nadziei, że Dick pomylił się może.

 – Tak, zjadła dwa ładunki.

 – Szkaradne zwierzę! Teraz będą podskakiwały w niej dopóty, aż same wybuchną i wystrzelą. Dobrze jej tak...

 – Och, Dicku! Czy ja cię zabiłam?

 Rewolwery nie są bezpieczną zabawką dla małych rączek. Maisie nie wiedziała, jak się to stało; naraz jednak obłok dymu oddzielił ją od Ryszarda i wtedy to była pewną, że lufa wystrzeliła wprost w jego oczy. Równocześnie posłyszała plucie gwałtowne i przerażona osunęła się przy nim na kolana.

 – Dicku! – wołała z płaczem – czy ja cię zraniłam? – Dicku, ja nie chciałam, to nieumyślnie!

 – Wiem przecież, że nieumyślnie! – ofuknął, wynurzając się z dymu i ocierając uczernione policzki. – Oślepiłaś mnie prawie z tem wszystkiem. Tfu! jak ten proch czuć obrzydliwie!...

 Błyszczący kawałek szarego ołowiu, spłaszczony o kamień poblizki, wskazywał, gdzie poszła kula, która o mały włos chłopca nie zabiła.

 Maisie zaczęła popłakiwać.

 – Dajże pokój – mówił Ryszard powstając i otrząsając się z wrażenia. – Widzisz przecie, że mi nic nie jest.

 – Ale mogłam cię zabić – tłómaczyła ustami, złożonemi w żałosną podkówkę. – I cóżby się wtenczas stało? cobym zrobiła?

 – Poszłabyś do domu i opowiedziała wszystko mrs. Jennett – rzucił, zgrzytnąwszy zębami na myśl tę samą; łagodniejąc zaś, dodał: – No, nie martw się już. Zresztą, widzisz, tracimy czas na próżno, a niedługo trzeba wracać na herbatę. Daj rewolwer, teraz ja spróbuję.

 Maisie byłaby się rozpłakała rzewnie przy najlżejszem słowie zachęty lub współczucia. Zimna jednak krew Dicka powstrzymywała łzy jej. Chłopiec ręką, która drżała jeszcze, chwycił zabójcze narzędzie i podczas gdy Maisie, ciężko oddychając, leżała na wybrzeżu, on bombardował strzałami pal, wystający z morza.

 – Trafiłem! – zawołał z tryumfem, gdy kawał drzazgi odleciał w tej chwili od obranego celu.

 – Daj mi rewolwer, teraz na mnie kolej – rozkazała Maisie; – widzisz, że już zupełnie przyszłam do siebie.

 I strzelali tak długo, aż ów mały, tandetny rewolwer na kawałki rozleciał się prawie. Amomma, trzymana z dala, w obawie, aby pochłonięte przez nią ładunki nie wybuchnęły, pasła się tymczasem, skubiąc morskie rośliny i dziwiąc się, dlaczego rzucają na nią kamykami i odpędzają ją ciągle.

 Później nieco znaleźli belkę, pływająca wśród małej sadzawki, i uradowani usiedli oboje nawprost nowego tego celu. Zrujnowany rewolwer szarpał teraz gwałtownie rękę Dicka.

 – Na przyszłe wakacye – mówił chłopiec – zdobędziemy sobie prawdziwy pistolet, taki, który poniesie kulę o wiele dalej.

 – Dla mnie nie będzie już wakacyi – przypomniała Maisie. – Wyjeżdżam przecież.

 – Dokąd?

 – Nie wiem. Opiekun mój pisał do mrs. Jennett, że mam nadal wychowywać się gdzieindziej. Chcą mię posłać na dokończenie edukacyi do Francyi podobno, czy do... Nie pamiętam, co prawda, gdzie; wszystko mi to jedno zresztą. Cieszę się tylko, że tu nie będę.

 – Ja tam wcale się z tego nie cieszę. Tem więcej, że mnie pozostawią pewno nadal. Słuchaj, Maisie, czy ty naprawdę wyjeżdżasz? Ostatnie więc wakacye spędzamy razem? A tu na przyszły tydzień trzeba już wracać do szkoły. Chciałbym...

 Krew młoda uderzyła mu nagle do głowy, a lica purpurą się pokryły. Maisie zbierała tymczasem kępki trawy, rzucając je zawzięcie w stronę żółtej lilii wodnej, która wychylała się ponad bezmierną płaszczyzną błota i mlecznosrebrnym ogromem oblewającego ją morza.

 – Chciałabym – podjęła niedokończone przez niego zdanie – widywać cię później niekiedy. Czy i ty miałeś zamiar powiedzieć to samo?

 – Tak. Tylko... tylko... skoro masz wyjechać, trzeba było lepiej... tam... przedtem... kulę prosto w łeb mi wpakować.

 Maisie patrzyła na niego szeroko otworzonemi oczyma. Był-że to ten sam wyrostek, który przed dziesięciu dniami jeszcze przystroił rogi Amommy strzępami papieru, z szynki zdjętymi, i skarykaturowawszy w ten sposób biedne zwierzę brodate, wypędził je na trakt publiczny, ku uciesze gawiedzi? Źrenice jej opadły po chwili. Nie – to nie jest już Dick dawny.

 – Ogłupiałeś! – oburzyła się i, instynktem wiedziona, uderzyła w słabą jego stronę. – Jaki z ciebie samolub! Pomyśl tylko, coby się ze mną było działo, gdyby ten obrzydliwy gruchot zabił cię na miejscu. Sądzę, że i tak już jestem dosyć nieszczęśliwa.

 – Nieszczęśliwa? Dlaczego? Czy dlatego, że odjeżdżasz od mrs. Jennett?

 – Nie.

 – Więc, że rozstajesz się ze mną?

 Dłuższe milczenie jedyną było odpowiedzią. Dick nie miał odwagi spojrzeć na dziewczynę. Czuł w tej chwili, czem te ubiegłe cztery lata były dla niego; czuł tem silniej, że nie umiał myśli, tłoczących mu się tłumnie, w szatę słów przybrać.

 – Nie wiem... – zabrzmiało wreszcie cicho. – Być może, że zgadłeś.

 – Maisie, musisz przecież wiedzieć? Ja uczuć mych nie przypuszczam, ani nie zgaduję, lecz pewny ich jestem.

 – Chodźmy do domu – zaproponowała wymijająco.

 – Nie umiem wyrazić tego, co myślę – prosił. – Żałuję jednak, żem ci zrobił przykrość, drażniąc się wtedy z Amommą. Teraz wszystko się zmienia. Czemuż jednak nie uprzedziłaś mię, Maisie, że wyjeżdżasz wkrótce? Czemu ukrywałaś to przede mną?

 – Przecież powiedziałam ci sama. Zresztą, co tu pomoże marudzenie?

 – Wiem, że nic nie pomoże. Ale, widzisz, byliśmy z sobą lata, lata całe; obecnie więc dopiero pojmuję, co tracę, i żal mi...

 – E, nie wierzę, aby cię to obchodziło. Nie lubiłeś mię nawet.

 – Prawda, nie lubiłem, lecz teraz zato, teraz kocham, strasznie kocham! – wyrzucił tchem jednym. – Maisie, moja najdroższa, proszę cię, powiedz, że i ty mnie lubisz.

 – Sam wiesz o tem – wyznała. – Ale cóż, to się na nic nie zda.

 – Dlaczego?

 – No, bo ja już wyjeżdżam niedługo.

 – To nic, byleś tylko przyrzekła, zanim się rozstaniemy. Powiedz, że zgadzasz się, najdroższa!

 Druga pieszczota łatwiej już na usta mu przyszła. Dick tak niewiele w życiu swem słyszał słów tkliwych, że nie znał ich prawie. W chwili więc wzruszenia musiał je odszukiwać i stwarzać nieledwie. Dłonie jego ujęły równocześnie drobne rączki dziewczęcia, poczernione jeszcze od dymu, wydostającego się z rewolweru.

 – Dobrze, przyrzekam – odparła uroczyście. – Wobec jednak uczuć mych wszelkie obietnice są tu zbyteczne.

 – Więc ci nie jestem obojętny?

 I po raz pierwszy od zaczęcia rozmowy oczy ich spotkały się w spojrzeniu długiem, głębokiem, a mówiącem to wszystko, czego usta niewprawne wypowiedzieć jeszcze nie umiały.

 – Och, Dick’u, proszę cię, daj pokój, daj pokój!... Mogłeś to robić rano, mówiąc mi dzień dobry... ale teraz... teraz to już zupełnie co innego.

 Amomma mierzyła ich z daleka okiem zdziwionem. Nieraz już widziała swych władców, kłócących się zawzięcie, pocałunki jednak zdarzyło się jej spostrzedz po raz pierwszy dopiero. Żółty kwiat, mędrszy znacznie, kiwał pochwalnie główką. Pocałunek to był dorywczy, może i nieudany, lecz niemniej, jako pierwszy dobrowolny, złożony bez obowiązkowego przymusu, otworzył on nowe światy przed nimi. Horyzont sfer tych, dotąd nieznanych, był tak podniosły, o tyle wyższy od drobnych względów ziemi, iż zapomnieli o herbacie i, zapatrzeni w niego, siedzieli ręka w rękę, jednego nawet nie mówiąc słowa.

 – Teraz wierzę już, że mnie nie zapomnisz – wyrzekł Dick wreszcie pod wrażeniem pieszczoty, która stokroć silniej od prochu strzelniczego wpiła się w jego policzek.

 – I takbym nie zapomniała – zapewniło dziewczę.

 Spojrzeli powtórnie na siebie. Rzecz dziwna, zdawało im się w tej chwili, iż każde z nich było istotą inną, niż przed godziną, że zamieniło się w jakiś cud tajemniczy, do zrozumienia niełatwy. Słońce chyliło się tymczasem ku zachodowi, ostry zaś powiew wieczorny podnosił się od morza.

 – Wracajmy już, bo się bardzo spóźnimy na wieczerzę – zwróciła uwagę Maisie.

 – Trzeba wpierw wystrzelić resztę ładunków – podsunął chłopiec.

 Podnieśli się, przyczem chciał jej pomódz, pierwszy raz w życiu, w wejściu na odarniowany stok fortu, jakkolwiek zwykła ona przestrzeń tę w pełnym przebywać biegu. Maisie przyjęła z powagą jego zabłoconą rękę. Chłopak jednak pochylił się niezgrabnie, dziewczę więc cofnęło dłoń swą, co lica jego falą krwi pokryło.

 – Bardzo ładny czas dzisiaj – przemówił wreszcie.

 – Phi! – zaśmiała się Maisie z wyrazem zadowolonej miłości własnej.

 Stała tuż przy nim, gdy nabiwszy ostatnim ładunkiem rewolwer, posyłał kulę w bezmierny obszar morza. Chłopiec, strzelając nawet, doznawał nieokreślonego wrażenia dumy. Na dnie bowiem głowy jego powstawała myśl, iż broni on i ochrania Maisie od wszystkich niebezpieczeństw świata. Ostatnie promienie słońca odbiły się w tej chwili w wielkiej, leżącej wśród błota kałuży i zamieniły ją w olbrzymią, krwawą tarczę. Światło to przykuło uwagę chłopca; zatrzymał się więc, zapatrzony w nie z podniesionym rewolwerem w ręku i po raz wtóry doznał wrażenia czegoś cudownego, a tem potężniejszego, że przecież stała obok Maisie – Maisie, która przyrzekła sprzyjać mu przez czas nieograniczony, aż do chwili, gdy...

 Silniejszy powiew wiatru uniósł w tej chwili długie, czarne włosy dziewczęcia i, oplątawszy nimi szyję Dick’a, przysłonił mu twarz i oczy tą masą splotów jedwabistych, pogrążył go w jakiejś dziwnej ciemności, która mu ból sprawiała. Ręka jego drgnęła, a kula biegła bez celu na pusty obszar morza.

 – Chybiłem! – zawołał, otrząsając się z w rażenia. Ostatni to był nabój, chodźmy więc do domu.

 Ale nie poszli. Przechadzali się dalej, z wolna, ramię w ramię. Obojętne mu nawet było, czy zaniedbana a idąca za nimi Amomma rozerwaną zostanie przez wybuch pękniętych ładunków; sami bowiem posiedli skarb złoty, skarb, którym pilno im było rozporządzić, stosownie do wiedzy i doświadczenia lat własnych.

 – Zobaczysz – mówił Dick z wiarą młodości, – gdy tylko zostanę... – Wtem zatrzymał się... – Co prawda, nie wiem, czem zostanę. Dotąd nie byłem w stanie zdać żadnego egzaminu, ale zato umiem robić paradne karykatury z moich profesorów. Ho, ho!

 – Kształć się więc na artystę – podsunęła Maisie. – Sądzę, że ci to łatwo przyjdzie; wszak śmiejesz się zawsze z moich prób rysunkowych.

 – Nie będę już nigdy żartował z żadnej twojej roboty – zapewnił gorąco. – Wiesz – dodał, – może ty masz racyę; zostanę artystą.

 – Tak, ale artystom zawsze podobno brak pieniędzy.

 – Mam własnego funduszu sto dwadzieścia funtów rocznie. Procent ten, jak mi mówił opiekun, pobierać mogę z dniem dojścia do pełnoletności. Będzie więc czem zacząć na razie.

 – O, ja jestem bogatsza – chwaliła się Maisie. – Posiadam trzysta funtów rocznie. Dostanę je do rozporządzenia, gdy tylko ukończę lat dwadzieścia jeden. To główny powód, dzięki któremu mrs. Jennett łagodniejszą jest dla mnie, niż dla ciebie. Gdybym też miała kogokolwiek z blizkich, matkę lub ojca, wszystkie pragnienia moje byłyby spełnione.

 – Masz mnie – wyszeptał Dick, – na zawsze, na życie całe!

 – Tak, będziemy należeć do siebie... na zawsze! Jak to dobrze!

 Pogłaskała go pieszczotliwie po ramieniu. Ruch ten i ciemność, panująca już dokoła, ośmieliły Dick’a. Teraz, gdy widział tylko profil Maisie i długie rzęsy, przysłaniające siwe jej oczy, czuł się odważniejszym. Przy drzwiach domu więc wykrztusił nareszcie słowa, które go od dwóch godzin w gardle dławiły.

 – Maisie, ja... ja kocham cię – wyrzekł szeptem, który zdawał mu się dźwiękiem swym przejmować świat cały, ów świat, czekający tylko, by on, Dick Heldar, jutro lub pojutrze, pobił go i opanował.

 Jaka po powrocie do domu nastąpiła scena, tego powtórzyć niepodobna. Mrs. Jennett gniewała się tym razem nie tylko o bezwstydną niepunktualność, lecz i o strzelanie z broni zakazanej, która go o mało nie zabiła.

 Ponieważ policzek, prochem osmalony, nie dał się ukryć, Dick więc nie próbował przeczyć nawet.

 – Bawiłem się rewolwerem, kurek spadł i wystrzeliło samo – tłómaczył. – Jeżeli pani jednak myślisz, że mnie za to obijesz, to się srodze mylisz. Nie pozwolę się dotknąć nigdy więcej. A teraz proszę siadać i dać nam herbaty. Z tego jednego przecież nie wykwitujesz nas pani.

 Mrs. Jennett zbladła śmiertelnie. Maisie nie odzywała się wprawdzie, lecz wzrokiem zachęcała Ryszarda, który przez cały wieczór najniegodziwiej się zachowywał. Mrs. Jennett, doprowadzona do ostateczności, przepowiadała mu natychmiastową karę niebios, w przyszłości zaś zaprzepaszczenie duszy w otchłaniach piekielnych. Chłopak, rozradowany rajem, jaki w sercu nosił, drwił z tych życzeń pobożnych. Gdy się rozstawiali na dobranoc, cna wdowa odzyskała dopiero panowanie nad sobą, a widząc, iż Dick kłania się Maisie z daleka i to ze spuszczonemi oczami, zawołała złośliwie:

 – Jeżeli nie jesteś dżentelmanem, mógłbyś się przynajmniej zachowywać jak człowiek dobrze wychowany. Tymczasem widzę, że znów kłóciłeś się z Maisie.

 Znaczyło to, iż powinien, jak zwykle, pocałować ją na dobranoc. Dziewczę zbladło gwałtownie, lecz niemniej z minką wspaniale obojętną nadstawiło policzek. Dick dziobnął go wyciągniętemi ustami i, czerwony po białka, jak kula wypadł z pokoju.

 Nocy tej dzikie sny go trapiły. Zdobył świat cały i, złożywszy go w pudełku od ładunków, przyniósł Maisie w ofierze. Ona jednak, zamiast podziękować, odtrąciła skarb ów nóżką, wołając:

 – Gdzie jest obroża, którą mi obiecałeś dla Amommy? Och, jakiż z ciebie samolub!

ROZDZIAŁ II.

 – Nie jestem w rozterce z publicznością angielską, a jednak z całą przyjemnością rozsypałbym kilka tysięcy godnych jej przedstawicieli wśród tych skał nagich. Może wtedy nie byłoby im tak pilno do porannych dzienników. I cóż ty na to? Wyobraź sobie tylko, jakby tu rozmaite głowy domu: „Miłośnik sprawiedliwości,” „Stały czytelnik,” „Paterfamilias” i inni, kurczyli się na tym żwirze rozpalonym.

 – Z niebieską zasłoną nad czołem, a ubraniem całem w strzępach. Ładny widok! Nie ma tam który z was igły? Udało mi się dostać kawał starego worka.

 – Dobrze, pożyczę ci grubą iglicę od pakowania, ale dasz mi w zamian sześć cali kwadratowych płótna z owego worka. Kolana mi już na wierzch wylazły.

 – Patrzcie go! Sześć cali! Czemu nie sześć akrów, kiedyś taki hojny?... No, daj wreszcie igłę, a zobaczę, może ci zostawię kawałek krajki. Chociaż, co prawda, nie wiem, czy wystarczy jej nawet, aby okryć królewskie me ciało przed tym wichrem zimnym. Dick, co tam znów bazgrzesz w nieśmiertelnym twoim albumie?

 – Nic. Szkicuję tylko „Specjalnego korespondenta” przy naprawianiu podartej garderoby – brzmiała poważna odpowiedź.

 Tamten, nie słysząc złośliwej tej uwagi, zdjął tymczasem parę srodze poszarpanych spodni i zaczął przykładać kwadratowy kawałek grubego płótna do największej dziury, która czarną swą paszczę otwierała przed nim. Pojąwszy wreszcie całą rozległość zniszczenia i przyjrzawszy się strzępami obramowanej próżni tam, gdzie sukno niegdyś było, zafrasował się, mrucząc gniewnie:

 – Stary worek! Aha! Phi, słuchaj-no, panie sterniku, nie mógłbyś mi czasem pożyczyć wszystkich żagli z tego statku?

 Na głośny ten okrzyk w tyle okrętu ukazała się głowa, czerwonym fezem ozdobiona, i pokiwawszy na prawo i na lewo z dziwnem jakiemś skrzywieniem, zniknęła zaraz napowrót.

 Człowiek, trzymający w garści podarte spodnie, nie zważał na to, a ubrany tylko w kaftan i szarą flanelową koszulę, pochylał się dalej nad niezdarnem swem szyciem. Dick rysował go ciągle, zanosząc się od śmiechu.

 Ze dwadzieścia łodzi, używanych zazwyczaj do połowu wielorybów, rozłożyło się w pobliżu dokoła piaszczystego wybrzeża, najeżonego żołnierstwem angielskiem. Pozbierani z kilku korpusów, używali wywczasu, kąpiąc się, lub piorąc swe szmaty. Kupy całe sznurów, żelaztwa, beczek od cukru, skrzynek od mąki, broni ręcznej i amunicji, wskazywały miejsce, gdzie uszkodzenie nagłe zmusiło do niespodzianego wyładowania statku. Cieśla pułkowy klął właśnie głośno nad niedostateczną ilością cyny, jaką kazano mu zalewać szeroką szparę w boku przechylonej łodzi.

 – Tak – mruczał, odwołując się do świata wogóle, – najwpierw pryska sobie ster, otwiera się, niby kwiatek; potem idzie maszt, a w końcu, gdy jej już nic innego nie zostało, rozpęka się sama, jak lotus na chińskich wodach.

 – Prędzej, jak moje spodnie; pozwól, kochanku, że cię poprawię, choć nie wiem, kto jesteś – odezwał się zaimprowizowany krawiec, nie podnosząc głowy od roboty. – Dick – dodał nagle, – powiedz, mój chłopcze, kiedy ja znów spotkam się z jakim przyzwoitym sklepem, czy magazynem?

 Nie było odpowiedzi. Stanowił ją tylko gniewny szum Nilu, który pędząc wśród ścian bazaltowych, rozbijał się dalej nieco o grzbiet skał nadbrzeżnych i z wściekłości pianą je pokrywał. Zdawało się, iż brunatny prąd wody chce porwać tych ludzi białych, by unieść ich do oddalonej ojczyzny. Właściwa mieliznom nilowym, a niedająca się opisać, ostra woń błota wskazywała wyraźnie, że wody, opadłszy w tem miejscu, uczynią przejazd dla statków ciężkim bardzo na przestrzeni mil kilku. Pustynia dochodziła tutaj do samego prawie koryta rzeki; stąd też stado wielbłądów umieszczone zostało tuż u jej brzegów, wśród drobnych wzgórzy, mieniących się barwą szarą, czerwoną i czarną.

 Jakkolwiek od wielu tygodni żadna nie zaszła utarczka, Nil we wściekłym swym biegu tak bardzo nie oszczędzał ludzi, iż dzisiaj żaden już nie ośmielał się oddalić na dzień jeden od flotylli, złożonej z tych olbrzymich łodzi rybackich. Wir następował za wirem, skała za skałą, grupa wysp za rafą podwodną, tak, że wśród przeszkód tych ciągłych stracono już i porządek wyprawy, i kierunek i rachubę czasu nawet. Płynęli, nie wiedząc gdzie; posuwali się na przód, nie zdając sobie sprawy, dlaczego. Przed nimi Nil toczył groźne swe fale, a tam na drugim ich końcu jakiś Gordon walczył przecież o życie w mieście Khartum zwanem. Kolumny wojsk brytańskich uwijały się po pustyni, a raczej po wielu pustyniach; kolumny ich roiły się na wodzie, kolumny stały u wybrzeża, by wsiąść na statki, idące w dół rzeki: nowe wreszcie posiłki czekały w Assuanie. Ponieważ zaś równocześnie opowiadano niestworzone rzeczy o beznadziejnej, dzikiej powierzchni ziemi między Suakimem a szóstą kataraktą, ludzie ci więc byli pewni, iż na czele wyprawy musi stać władza jakaś, która kieruje planem głównym i rozlicznymi ruchami.

 Obowiązki owej kolumny Nilowej bardzo były proste: miała ona utrzymywać flotyllę na rzece, – przeciągając zaś statki rybackie przez mielizny, winna była nie niszczyć i nie deptać zboża miejscowych wieśniaków. Poza tem mogli żołnierze spać i jeść, ile się podobało, byle tylko szli coraz dalej, w samą paszczę huczącego Nilu.

 Wraz z wojskiem pracowali w krwawym pocie korespondenci gazet. Przyszłość i los wyprawy były dla nich również zakryte. Narażali jednak życie, kierował bowiem nimi cel wyższej wagi. Oto Anglia musiała być zabawiana; musiała przy każdem śniadaniu drżeć z ciekawości, czy Gordon żyje lub umarł, czy połowa armii brytańskiej nie wyginęła wśród gorących piasków pustyni.

 Kampania sudańska, jako bardzo malownicza, nadawała się doskonale do żywych opisów, do obrazów, słowami odtwarzanych. Od czasu do czasu zraniono jakiegoś specyalnego korespondenta, co nie przynosi bynajmniej straty pismu, które go wysłało. Częściej walka w blizkich starciach, ciało o ciało, pozwalała na cudowne ocalenie, zasługujące na to, aby je obwieścić światu w telegramie umyślnym, płaconym po ośmnaście pensów za wyraz. Korespondentów tych wreszcie moc była niezliczona. Każdy korpus, każda kolumna, posiadały oddzielnych. Starsi, weterani, postępowali za kawaleryą, która zająwszy w r. 82-im Kair, pozwoliła Arabi’emu-Paszy królem się ogłosić. Inni otaczali Suakim, patrząc na ciągłe niepowodzenia i conocne wycinanie straży. Najmłodsi wreszcie szli na końcu, czepiali się telegrafu, w oczekiwaniu, aż śmierć lub rana ciężka bliźniego pozwoli im miejsce jego zająć.

 Wśród najstarszych tych jedynym, który znał wszystkie wybiegi i zdumiewające zmiany urządzeń pocztowych, – jedynym, świadomym rzeczywistej wartości rzeczy, wystawionych na sprzedaż w Kairze lub Aleksandryi, – jedynym wreszcie, który umiał zmusić do uprzejmości urzędnika telegrafu, lub ugłaskać miłość własną świeżo naznaczonego oficera sztabu generalnego tam, gdzie wymagania prasy stawały się nieco uciążliwe, – jedynym człowiekiem takim był ów Torpenhow, przybrany we flanelową koszulę tylko.

 Podczas kampanii tej, jak podczas wojny egipskiej i innych, stanowił on głównego przedstawiciela Centralnego Południowego Syndykatu prasy.

 Syndykat ów nie troszczył się bynajmniej ani o krytykowanie wyprawy, ani o jej powodzenie. Chodziło mu głównie o dostarczanie masom zajmujących szczegółów wojennych, o malowniczość ich i obfitość. Znając bowiem publiczność swą, wiedzieli, że Anglia cała więcej dozna pociechy i radości nad nieposłuszeństwem żołnierza, występującego z szeregu, by podać dłoń pomocną towarzyszowi, niż nad niewolniczą służbą dwudziestu generałów, którzy wśród troski o szczegóły dostaw i transportów potężnej doczekali się łysiny.

 On to spotkał w Suakimie młodego człowieka, siedzącego na skraju świeżo opuszczonej reduty, tak wielkiej, jak dobre pudełko od kapelusza. Nieznajomy ów szkicował właśnie grupę ciał, porwanych na strzępy, a zastygłych na żwirze twardym.

 – Po co tu przyszedłeś? – zapytał Torpenhow. Powitanie bowiem korespondenta równa się zazdrosnej indagacyi kupca, gdy spotka kogoś na drodze swego handlu. – Co cię tu sprowadza?

 – Własna fantazya – brzmiała odpowiedź.

 I nie podnosząc głowy, młody człowiek dodał:

 – Nie masz tam tytuniu?

 Torpenhow poczekał, aż szkic będzie skończonym, poczem przyjrzawszy mu się dobrze, zapytał raz jeszcze:

 – Co tu robisz?

 – Nic. Posłyszałem strzały, więc przybiegłem przyjrzeć się utarczce. Chcesz wiedzieć, kim jestem? A to mam zajęcie przy malowaniu statków; należę do załogi jednego z nich, nie wiem nawet którego.

 – Czy często tak rysujesz? – podjął Torpenhow, zbliżając się do nowej znajomości.

 Młody człowiek przewrócił karty albumu, pokazując inne szkice.

 – Wyprawa na chińskim okręcie – objaśniał, podając mu jeden rysunek po drugim. – Zasztyletowanie dowodzącego. Przewodnik mułów pod batami. Napad na obóz w Berberyi. Żołnierze, zamordowani u bram Suakimu, leżący w świetle księżyca. Podrzynanie gardeł...

 – Hm – przerwał Torpenhow, – nie mogę powiedzieć, abym przepadał za sztuką w rodzaju Wereszczagina. Za gusta jednak nikt nie odpowiada. Czy wykończasz co większego teraz?

 – Nie. Bawię się tutaj.

 Torpenhow spojrzał dokoła, na pustkę, rozpaczne czyniącą wrażenie.

 – No, nie wiele ci, widać, do zabawy potrzeba. Czy masz przynajmniej pieniądze?

 – Dosyć, jak na moje wydatki. Słuchaj, chcesz, abym się zaciągnął do pracy wojennej?

 – Ja? Ani myślę! Mój syndykat jednak to co innego. Rysujesz nieźle, co prawda, a przytem sądzę, iż nie będziesz dbał o wysoką zapłatę.

 – Tym razem... być może. Chodzi mi bowiem o sposobność wybicia się.

 Torpenhow przejrzał ponownie szkice, a kiwając nad nimi głową, zauważył:

 – Masz racyę, iż chcesz się dać poznać, i dobrze czynisz, chwytając za pierwszą ku temu okazyę.

 Odjechał szybko, kierując się przez bramę Dwóch wojennych okrętów; minąwszy zaś szosę, wpadł do miasta, gdzie w chwilę później telegrafował do swego syndykatu:

 „Odkryłem rysownika. Dobry i tani. Czy zawrzeć układ? Szkice z opisami, wielkie wrażenie.”

 Ów człowiek siedział tymczasem dalej na swej reducie, a bujając nogami, mówił w zamyśleniu:

 – Wiedziałem, że wcześniej czy później sposobność znaleźć się musi. Na szatana! jeżeli ze sprawy tej żyw wyjdę, będziecie wy mnie prosić w pocie czoła o świstek każdy!

 Tegoż jeszcze wieczora Torpenhow mógł zawiadomić nowego swego przyjaciela, iż Centralna Agencya Południowa zgadza się przyjąć go na próbę trzymiesięczną, płacąc przez czas ten wszelkie poniesione przez niego wydatki.

 – Skoro zaś tak rzeczy stanęły, powiedz mi, jak się nazywasz – dorzucił Torpenhow.

 – Heldar. Czy zostawiają mi pełną swobodę?

 – Wzięli cię na próbę. Twoja rzecz wybór usprawiedliwić. Radzę, zamiast swobody, trzymaj się lepiej mojej osoby. Idę właśnie w głąb kraju z przeznaczoną tam kolumną, uczynię więc dla ciebie, co będzie w mej mocy. Daj mi kilka szkiców, tu już wykonanych, a poślę im od razu.

 W myśli zaś dodał:

 – Najlepszy to interes, jaki Centralnej Agencyi udało się zawrzeć kiedykolwiek, nie licząc, że i mnie przecież mają za psie pieniądze.

 W ten więc sposób Dick, po odkupieniu się za pomocą końskiego mięsa i rozmaitych finansowo-politycznych układów, zaliczony został do Nowego a Czcigodnego Bractwa korespondentów wojennych. Członkowie jego posiadali niezaprzeczone prawo pracowania, ile tylko siły ludzkie wydołać mogą, oraz otrzymywania w zamian takiej zapłaty, jaką się Opatrzności i właścicielom Syndykatu wydzielić im spodoba.

 Do przywilejów tych przybywają jeszcze z czasem, o ile druh okaże się tego godnym, inne skarby. A więc wolno mu posiąść wymowę, której żadna ludzka istota oprzeć się nie zdoła, szczególniej jeżeli chodzi o trochę pożywienia lub miejsce do wyciągnięcia kości strudzonych. Dalej winien on wyrobić sobie: oczy koniokrada, zdolności kucharza, siły wołu, strawność strusia i nieskończoną podatność w stosowaniu się do wszelakich okoliczności. Wielu z nich jednak umiera, nie dosięgnąwszy, niestety, tego stopnia doskonałości. Wytrwalsi zaś, powróciwszy do Anglii, chodzą w zwyczajnych tużurkach, tak, że sława ich i wspaniałość nie zostaje należycie ocenioną przez tłumy.

 Dick pozwolił, aby Torpenhow wiódł go z sobą wszędzie, gdzie mu się tylko podobało. Wspólnemi siłami zdołali oni dokonać rzeczy, które ich prawie zadawalniały. Życie, jakie tu pędzili, nie było łatwem bynajmniej; trudności zaś przezwyciężane musiały ich zbliżyć ku sobie.

 Nie mogło być zresztą inaczej. Jedli z jednej miski, pili wodę z tej samej butelki, dzielili wszystko, dolę i niedolę, a co najważniejsza, we wspólnej kopercie odsyłali swe prace. Dick to, jako więcej przedsiębiorczy, upoił telegrafistę w palmowej chatce, daleko poza drugą kataraktą, i podczas gdy urzędnik spał na podłodze snem błogosławionych, on dobrał się do informacyi, z trudem zdobytych, przesyłanych zaś przez innego korespondenta wrogiemu a współzawodniczącemu z nimi syndykatowi. Dick również, skopiowawszy papiery te starannie, przyniósł je Torpenhowowi. A że na wojnie i w miłości podstęp uchodzi, publiczność więc angielska czytała wkrótce doskonały artykuł, oparty na faktach, zdobytych przez rywala.

 Torpenhow znów, – ale nie, trudno opowiadać; dzieje bowiem wspólnych ich wypraw, od Philac do dzikich pustek Heravi i Muella, tomyby całe zapełniły. Uwięzieni i zamknięci razem, drżeli, aby wzburzone żołdactwo nie rozstrzelało ich na miejscu. Innym razem walczyli wspólnie, w szarem świetle poranku, z jucznymi wielbłądami; przebiegali wielkie przestrzenie, na niestrudzonych egipskich kucach, wśród ciszy gnębiącej, a pod promieniami słońca, które zdawały się mózg wypalać; pluskali się wreszcie razem w falach Nilu, gdy statkowi rybackiemu, na którym obrali sobie schronienie, podobało się rozerwać boki o skałę ukrytą.

 Wskutek przygody tej właśnie siedzieli teraz obaj na wybrzeżu piaszczystem, podczas gdy łodzie przewoziły resztę kolumny wojskowej.

 – No – zawołał Torpenhow, dodawszy ostatni ścieg do zbyt długo zaniedbanego ubrania, – trzeba przyznać, że się udała.

 – Co? Łata, czy kampania? Bo co do mnie, nie zachwycam się ani jedną, ani drugą.

 – Jesteś wymagający. Chciałbyś może przenieść Euryalus’a przez trzecią kataraktę, lub mieć już w Jakdul z ośmdziesiąt jeden tonn broni? Ja tam umiem być zupełnie ze spodni mych zadowolony.

 I obracał się z powagą clowna, pokazując je na wsze strony.

 – Śliczna łata! Szczególniej podobają mi się litery, w pośrodku niej wyryte: G. B. T. Jeżeli się nie mylę, oznaczają one po angielsku: Rządowe stada cieląt. Worek musiał z Indyi pochodzić.

 – Bardzo proszę, to moje inicyały, moje cyfry; G. B. T. znaczy: Gilbert-Belling-Torpenhow. Dla miłości ich nawet płótno to ukradłem. Patrz-no, co te wielbłądy wyrabiają!

 Torpenhow przysłonił ręką oczy, spoglądając w stronę wybrzeża, na którem zostawiono zwierzęta.

 Równocześnie rozległ się gwałtowny odgłos trąbki, a kto żyw, rzucił się do sukien i broni.

 – Żołnierze pizańscy, zaskoczeni w kąpieli – zauważył Dick spokojnie. – Wszak pamiętasz ten obraz Michała-Anioła? Wszyscy początkujący malarze kopiują go przecież. Spojrzyj tylko, te wywłoki otoczone są bodaj przez nieprzyjaciela.

 Oddział wielbłądzi nawoływał piechurów, aby mu śpieszyli na pomoc; krzyki zaś, dochodzące z dołu rzeki, wskazywały jasno, że i reszta kolumny spostrzegła niebezpieczeństwo i bieży zagrożonym na pomoc. Piaszczyste wydmy, skały nadbrzeżne i poblizkie pagórki, wszystko to tak szybko zaroiło się uzbrojonymi ludźmi, jak szybko powierzchnia wody marszczy się pod wiatru podmuchem.

 Na szczęście, zamiast strzelać, wróg zatrzymał się na pewnej odległości, nawołując i gestykulując radośnie. Jednemu z ludzi tych przyszło nawet na myśl zacząć opowiadanie jakiejś długiej historyi. Oddział na wielbłądach nie dawał również ognia. Zadowolony z darowanej mu chwili, usiłował doprowadzić do porządku swe szeregi. Żołnierze z wydmy piaszczystej pośpieszyli tymczasem zagrożonym na pomoc, a statki, przyholowane do najbliższego brzegu, opróżniono z całej załogi, tak, że straż tylko i kilku chorych pozostało na ich pokładzie.

 Mówca arabski skończył tymczasem okrzyki, a przyjaciele jego zawyli radośnie.

 – Wyglądają na wojsko Mahdi’ego – mówił Torpenhow, torując sobie łokciami drogę na czoło szeregów. – Robią przytem wrażenie kilku tysięcy ludzi! Dziwna rzecz, wiem przecież, że pokolenia okoliczne nie są przeciw nam zbuntowane.

 – W takim razie Mahdi zdobył znów jakieś miasto i uwolnił wszystkich tych wrzeszczących dyabłów, aby nas żywcem pożarli – odparł Dick. – Pożycz lunety; zobaczę i ja, co to za jedni.

 – Straże powinny były ostrzedz wojsko. Wpadliśmy widocznie w zasadzkę – wtrącił jeden z podwładnych. – Cóż, czy nasi nie myślą zacząć strzelać? Zmiłujcie się, ludzie, prędzej!

 Nie potrzeba tu było żadnych rozkazów. Żołnierze rzucali się sami w szeregi czworoboku, z doświadczenia bowiem wiedzieli, że kto poza nim zostanie, tego niezawodna a bardzo niemiła śmierć czeka. Małe, stopięćdziesięciofuntowe armatki, ustawione na czele, rozpoczęły muzykę, podczas gdy cały korpus posunął się na przód, w celu zajęcia najbliższego wzgórza. Wszyscy oni walczyli już dziesiątki razy w ten sposób, atak więc nic nie przedstawiał dla nich nowego. Zawsze to samo pośpieszne formowanie się, ta sama dusząca atmosfera kurzu i zapach skóry, zawsze niespodziany a jak strzała szybki napad nieprzyjaciela. Dalej nacisk na najsłabszą stronę czworoboku, złamanie go i walka na noże, ręka w rękę, ciało o ciało, walka rozpaczna, po której następuje znów cisza pustyni... Przerywa ją tylko dzikie wycie tych, których garstka kawaleryi gonić usiłuje. Ta jednostajność utarczek, znieczuliła ludzi. Stali się obojętni, niedbali. Armaty huczały w rzadkich przerwach, czworobok zaś posuwał się na przód wśród mruczącego protestu wielbłądów. Potem nastąpił atak trzech tysięcy ludzi, którzy nie nauczyli się z książek, iż niepodobieństwem jest iść w ścieśnionych szeregach na ogień broni odtylcowej.

 Zbliżali się więc, wysławszy, jako zapowiedź, kilka strzałów. Prowadziła ich do boju garść ludzi na koniach, za nimi jednak reszta przedstawiała jedną brutalną a zbitą masę ciał nagich, pijanych wściekłością, zbrojnych zaś w lance i miecze tylko.

 Instynkt pustyni, gdzie wiecznie toczy się walki, powiedział im od razu, iż prawa strona czworoboku najsłabszą będzie. W jednej też chwili opuścili front, zwracając atak w tamtym kierunku. Kule armatnie dziesiątkowały ich tymczasem, przecinając wśród tego zbitego w masę mięsa ulice i szpalery, podobne do owych ścieżynek wygracowanych, jakie się spostrzega nieraz z okna wagonu, w ogrodach, otaczających zalotne wille przydrożne. Równocześnie zaś karabinowy ogień piechoty, powstrzymywany dotąd, setkami kładł nagie te ciała na miejscu.

 Żadne cywilizowane wojsko tego świata nie zniosłoby piekła, przez jakie oni przechodzili.

 Żywi skakali do góry, aby uniknąć umarłych i konających, którzy chwytali za nogi ich, stóp się czepiając; ranni potykali się, padali i znów podnosili, dążąc wśród klątw na przód, aż konali wreszcie, tworząc całą powodzią ciał czarnych, na prawym boku szczególniej, istną tamę, przez którą dalsze zastępy przebić się już nie mogły.

 Znużone więc, pyłem pokryte wojska skłębiły się razem, a błękit nieba zniknął pod chmurą gryzącego dymu. Kupy łachmanów, jak hubka suchych, drobne kamyki na rozpalonym piasku, stały się naraz przedmiotami cennymi, drogowskazami dla tych ludzi nieszczęsnych, którzy, pasując się ze śmiercią, sądzili, że znajdą ocalenie, gdy doczołgają się do upatrzonej gałęzi lub krzemienia.

 Nikt tu nie dbał o pozory nawet walki regularnej. Nie wiedziano, czy nieprzyjaciel atakuje wszystkie skrzydła, czy jeden tylko bok czworokątu. Nie obchodziło ich to zresztą wcale. Zadaniem każdego było niszczyć i zabijać to, co się tuż przed nim znajdowało; mordować bagnetem tego, który stał najbliżej; dobijać rannych, ściągać na dół napastnika, dopóki kolba czaszki jego nie roztrzaskała.

 Dick stał spokojnie, z boku, z Torpenhow’em i młodym doktorem. Bezczynne to wszakże oczekiwanie zdawało mu się męczarnią. O niesieniu pomocy rannym nie mogło być mowy nawet, dopóki atak odpartym nie zostanie. Wszyscy trzej więc posunęli się ostrożnie ku prawemu, najsłabszemu skrzydłu.

 Wtem zrobił się ruch na zewnątrz i z charakterystycznym zgrzytem siekających lanc wypadł z szeregu człowiek jakiś na koniu, za nim zaś, wyjąc i tłukąc, pędziło ze trzydziestu innych. Szeregi ścieśniły się i zamknęły za nimi natychmiast, z innych zaś stron pośpieszono osaczonemu z pomocą.

 Ranieni, wiedząc, że nic im już nie zostaje, że i tak życie ucieka, chwytali w głuchej wściekłości zastępy uciekających, a czepiając się szat ich, szarpiąc za ciało, ściągali i obalali na ziemię. Odważniejsi lub silniejsi czołgali się do porzuconych karabinów i, podjąwszy je, strzelali w grupę skłębioną.

 Wśród zamieszania tego Dick poczuł nagle, iż ktoś wymierzył mu silne cięcie przez Środek hełmu. Wiedział, że on w zamian skierował lufę swego rewolweru w twarz czarną, pianą wściekłości pokrytą, w twarz, która przestała już przypominać ludzkie oblicze. Pamiętał jeszcze, że Torpenhow wił się równocześnie w walce z zaciekłym Arabem, któremu na próżno usiłował wymierzyć cios w same oczy, – że doktor uderzał bagnetem, na chybi trafi, gdzie się uda, a jakiś żołnierz z odkrytą głową strzelał, celując karabinem przez ramię Dick’a, któremu nawet proch policzek osmalił. Co się jednak dalej działo, o tem nie miał już pojęcia. Instynktem tylko kierowany zwrócił się w stronę Torpenhow’a.

 Przedstawiciel Południowego Syndykatu, uporawszy się tymczasem z zaciekłym Arabem, palce w krwi zbroczone o spodnie ocierał. Arab zawył głośno, a chwyciwszy się obu dłońmi za głowę, skoczył wprost na przeciwnika. Torpenhow jednak, dyszący ze znużenia, stał już pod obroną rewolweru Dick’a. Dwa strzały, rzucone szybko, powaliły na miejscu Araba. Twarz jego, do góry zwrócona, błyszczała bielmem jednego oka, podczas gdy krwawa jama wskazywała miejsce, gdzie drugie się znajdowało.

 Zdwojony ogień wystrzałów mieszał się w tej chwili z okrzykami tryumfu. Napad został zwycięzko odparty. Nieprzyjaciel cofał się, pierzchał, tyły podając. Jeżeli środek czworoboku przypominał jatki, pustynia poza nim przybrała cechy sklepu rzeźniczego.

 Dick zwrócił się raz jeszcze w środek rozszalałej hordy. Była to drobna resztka nieprzyjaciela, która również szybko rzuciła się do ucieczki. Garść kawaleryi angielskiej, bardzo szczupła zresztą, puściła się w pogoń za maruderami.

 Poza linią poległych leżał Arab rosły, krwią oblany. Słońce, zachodzące na skraju pustyni, odbiło się w ostrzu jego lancy, zamieniając krew, żelazo i wszystko w jedną ognistą plamę.

 – Usuń się, ty bydlę dzikie! – zawołał ktoś równocześnie.

 Dick podniósł rewolwer, mierząc w Araba. Ten widok jednak zachodu, ta plama krwawa, wstrzymały jego rękę. Zdawało mu się, iż dochodzi go jakiś szmer, jakiś szum, niby odgłos poblizkiego morza... Przytem rewolwer i to światło czerwone... a dalej... dalej głos niewyraźny... Gdzie on to wszystko słyszał? Czyby w przeszłem życiu?

 Dick czekał, wspomnieniem uniesiony. W tejże jednak chwili coś zdawało się łamać w jego głowie i ogarnęła go nagle ciemność, ciemność straszna, która ból mu sprawiała. Strzelił bezwiednie, a podczas gdy kula leciała gdzieś, hen, w piaski pustyni, usta jego wyszeptały:

 – Nie trafiłem do celu; szkoda, niema już ładunków. Biegnijmy teraz na herbatę.

 Podniósł rękę do głowy. Gdy ją odjął, była cała krwią zbroczona.

 – Cóż to, stary, skrobnęli cię szpetnie? – posłyszał nad sobą głos Torpenhow’a. – Oberwałeś, broniąc mnie poniekąd; dziękuję ci i nie zapomnę o tem. Ale wstań; nie możesz przecież leżeć tutaj.

 Dick opadł ciężko na podnoszące go ramię, usta zaś jego szeptały równocześnie niezrozumiałe słowa, zalecały komuś celować nizko i na lewo. Z ostatnim wreszcie wyrazem runął na ziemię.

 Torpenhow zawlókł go do doktora, poczem sam usiadł pisać co prędzej sprawozdanie o starciu, które podobało mu się nazywać „krwawą walką, uwieńczoną zupełnem powodzeniem wojsk naszych i t. p.”

 Nocy tej, podczas gdy wojska rozłożyły się tuż przy łodziach, na piaszczystem wybrzeżu, oblana silnem światłem księżyca skakała jakaś postać czarna, wołając: że przeklęte Khartum zostało obalone – obalone – obalone; że dwa statki rozbito na Nilu, tuż u bram miasta; z załogi nie ocalała ani żywa dusza, a Khartum obalone – obalone – obalone!

 Torpenhow nie zwracał na to uwagi. Czuwał nad Dick’iem, który ze źrenicami szeroko otwartemi, a wlepionemi w Nil bezdenny, wzywał Maisie – Maisie – i znów Maisie!

 – Patrzcie, co za fenomen – mruknął Torpenhow, poprawiając kołdrę na chorym. – Oto mężczyzna, żywy przecież i na podobieństwo innych stworzony, a który wspomina imię jednej tylko kobiety. Nie pierwszą już widzę gorączkę, takiego jednakże bredzenia w malignie nie zdarzyło mi się słyszeć. Dick, napij się trochę...

 – Dziękuję, Maisie – brzmiała odpowiedź.

ROZDZIAŁ III.

 Wojna sudańska należała już do przeszłości, rana zaś na głowie Dick’a od kilku miesięcy zagojoną została. Przyszedłszy do siebie, otrzymał on pewną sumkę od Centralnego Południowego Syndykatu w zamian za prace swe, które – jak mu to nie omieszkano nadmienić – nie zupełnie jednak dorosły do poziomu, wymaganego przez wydawnictwa syndykatu. Dick list odebrany w Kairze rzucił w nurty nilowe; spieniężywszy zaś w temże mieście nadesłany mu przekaz, pożegnał najserdeczniej Torpenhow’a, wracającego do Anglii.

 – Muszę poleżeć czas jakiś i wypocząć – mówił główny korespondent. – Nie wiem, gdzie zamieszkam w Londynie, lecz sądzę, że, jeżeli Bóg pozwoli, spotkamy się jeszcze. Ale po co ty zostajesz tutaj? Jeżeli liczysz na możliwość nowej wojny, to się mylisz. Nastąpi ona wtedy dopiero, gdy wojska nasze zajmą napowrót Sudan południowy. Zapamiętaj moje słowa i do widzenia! A przyślij mi swój adres.

 Dick włóczył się po Kairze, Aleksandryi i Port-Saidzie, – głównie po Port-Saidzie. Niegodziwość spotyka się w wielu zakątkach świata, występek – we wszystkich. Takiej jednak skoncentrowanej esencyi nieprawości, niegodziwości i występku, z jakich słynie Port-Said, nie znajdziesz na żadnym ze stałych lądów kuli ziemskiej. Zbiór to szumowin ze wszystkich miejsc podobnego rodzaju. W środku też jaskini tej, otoczonej zewsząd piaskami, nad którymi złudne unoszą się miraże, zobaczysz wielu mężczyzn i kobiet, znanych ci dawniej w innych krajach.

 Dick umieścił się w otoczeniu więcej burzliwem, niż przyzwoitem. Wieczory spędzał na wybrzeżu, przyglądając się okrętom, gawędząc ze znajomymi. Spotykał więc piękne Angielki, widziane już na werendzie hotelu Shepheard’a, – korespondentów wojennych, w wiecznym żyjących pośpiechu, – marynarzy, przysłanych wraz z flotą na czas wojny, a dziś wracających radośnie do domu, – mnóstwo wreszcie oficerów i całe gromady ludzi mniej szanowanego fachu.

 Zyskiwał on tu rzadką sposobność studyowania ludzi wszelkich ras i narodowości, a co więcej – studyowania ich w świetle potężnych wzruszeń i namiętności. Widywał hordy te przy stołach gry, w knajpach, w tanecznych piekłach, wszędzie wreszcie. Jeżeli silne wrażenia zbrzydły mu, miał na odpoczynek piękny krajobraz kanału i piasków błyszczących, istne szeregi okrętów, a wreszcie białe szpitale, gdzie leżeli biedni angielscy żołnierze.

 Korzystając z bogactwa materyału, próbował odtworzyć go bądź na sucho, kredą czarną i białą, bądź farbami, naśladującemi gorące barwy rzeczywistości. Gdy okazy przez Opatrzność zesłane spowszedniały mu, szukał nowego materyału. Było to zajęcie miłe, pełne niespodzianek i rozmaitości, lecz, niestety, wyczerpywało fundusze, a i tak już wziął naprzód owe sto dwadzieścia funtów, jakie stanowiły roczną rentę jego, z ojcowizny wyciągniętą.

 – Teraz trzeba będzie pracować i... może z głodu umrzeć – myślał, zwracając się do nieznanej swej przyszłości, gdy najniespodziewaniej nadszedł z Anglii telegram od Torpenhow‘a, zawierający lakoniczne te słowa:

 „Wracaj szybko. Udało ci się. Przyjeżdżaj.”

 Uśmiech zadowolenia rozpromienił jego lica.

 – Tak prędko! – zawołał. – To mi dobra nowina! Pozwalam sobie na orgię dzisiejszego wieczora; trzeba wypróbować szczęście, trzeba mu pokłon złożyć. Co prawda, w porę przychodzi.

 Złożył połowę swych kapitałów w ręce dobrych znajomych, Monsieur et Madame Binat, i obstalował najszaleńszy taniec zanzibarski. Monsieur Binat był tak uraczony, iż zataczał się potężnie, Madame jednak przyjęła propozycyę z uprzejmym uśmiechem.

 – Monsieur zażąda, rzecz prosta, krzesła – mówiła łamaną, międzynarodową gwarą – i Monsieur będzie pewno szkicować. Już-to Monsieur dziwne ma, co prawda, pojęcie o zabawie.

 Sina twarz Binat’a wychyliła się w tej chwili z drugiego pokoju.

 – Rozumiem – bełkotał. – Rozumiem. Wszyscy tu znamy pana. Monsieur jest takim artystą, jakim ja niegdyś byłem.

 Dick skinął twierdząco głową.

 – Piękny to fach – ciągnął Binat poważnie, – piękny. Ale w końcu i Monsieur, tak jak ja, zstąpi żywcem do piekła.

 Zaśmiał się szyderczo.

 – Musisz i pan wziąć udział w tańcach – mówił Ryszard tymczasem. – Potrzebny mi będziesz.

 – Dla typu? Nie prawdaż? Wiedziałem, że do tego przyjdzie. Dla typu? Boże, mój Boże! dla typu, dla strasznego upadku, w jakim się pogrążyłem! Nie, nie chcę, nie przyjdę... Zabierzcie go stąd precz! Zabierzcie go... to wcielenie szatana! Albo nie; niech zostanie; tylko słuchaj, Céleste, zażądaj od niego dużo więcej.

 I zacny papa Binat zaczął podrygiwać wyjąc z radości.

 – Mój mąż ma racyę – przyznała Madame. – W Port-Said wszystko jest na sprzedanie. Jeżeli więc obecność jego może być potrzebną panu, zapłacisz w zamian więcej; nie wiele zresztą: pół... pół... eh, jakżeż tam pieniądz ten nazywacie? Pół suwerena.

 Cena z góry uiszczoną została, a taniec ów szalony, taniec furyi, urządzono o północy, na podwórzu, dotykającem domu państwa Binat, a murem wysokim opasanem. Sama Madame, w jedwabiu słomkowej barwy, spadającym ustawicznie z żółtych jej ramion, wtórowała na fortepianie dźwiękom blach wielkich, w jakie bili krajowcy. Przy odgłosie piekielnego tego hałasu, przy świetle lamp naftowych, nagie zanzibarskie dziewczyny zawodziły tan dziki.

 Binat siedział z dala na krześle, przyglądając się mętnemi źrenicami, które zdawały się nie rozróżniać przedmiotów nawet. Stopniowo jednak wir tańca i dźwięki rozbitego fortepianu zaczęły rozpalać spirytus, który w żyłach jego krew zastępował; oczy ożywiły się, lica błyszczały. Wtedy to Ryszard pochwycił go brutalnie za podbródek i twarz tę ku światłu odwrócił. Madame Binat, spojrzawszy równocześnie przez ramię, uśmiechnęła się do nich, odsłaniając wszystkie zęby.

 Dick, oparty plecami o mur, szkicował godzinę przeszło. Lampy jednak naftowe zaczęły w końcu czadzić i przygasać, a dziewczęta, z sił wyczerpane, rzuciły się, dysząc, na ziemię. Zamknąwszy też z trzaskiem album, chciał się usunąć, gdy Binat pochwycił go błagalnie za łokieć.

 – Pokaż mi – wybełkotał. – I ja przecież byłem kiedyś artystą... ja nawet.

 Dick odsłonił zarys szkicu.

 – Co? to ma być moje oblicze? – wykrzyknął przerażony. – Chcesz może zabrać to z sobą, by pokazywać całemu światu, że tak wygląda Binat?

 Jęknął i załkał głucho.

 – Monsieur zapłacił za wszystko – wtrąciła pani. – Monsieur ma prawo do tych rysunków. Do widzenia, do miłego widzenia, Monsieur.

 Skrzypnęły wrota podwórza i zatrzasnęły się za Ryszardem, który podążył piaszczystą ulicą wprost do jaskini gry, znanej mu od dawna.

 – Jeżeli szczęście mi posłuży, wezmę to za przepowiednię na przyszłość – mówił do siebie. – W razie bowiem przegranej będę musiał pozostać w tej dziurze.

 Rozłożył pieniądze malowniczo na brzegu stołu i nie śmiał prawie patrzeć na nie. Szczęście jednak wiernem mu było. Trzy pierwsze obroty koła wzbogaciły go o dwadzieścia funtów. Uznając to za dostateczne, przestał grać, by, poszedłszy prosto do portu, zapoznać się tam z kapitanem starej okrętowej rudery. Zamówione na niej miejsce nie przewyższało ceną jego funduszów, statek zaś wysadził go na bruk Londynu z tak skromnym zapasem pieniędzy, iż wolał o czarnym tym punkcie nie myśleć nawet.

 Delikatna, szara mgła zawisła nad stolicą, na ulicach zaś przejmujące panowało zimno. Nic dziwnego, w Anglii cieszono się latem właśnie.

 – I tu dziczyzna swego rodzaju; milsza wprawdzie, ale niemająca ochoty zmienić się na lepsze – myślał Dick, idąc od portu w stronę zachodnią miasta. – No, a teraz ciekawa rzecz, co ja dalej zrobię?

 Domy ciasne, przepełnione, żadnej na pytanie to nie dały odpowiedzi. Dick patrzył ciekawie na długą, pozbawioną światła ulicę i żywy jej ruch handlowy.

 – Poczekajcie – mówił, zwracając się do kilku wspanialszych kamienic, stojących nieco na uboczu. – Poczekajcie, przyjdzie i na was kolej. Będziecie musiały jeszcze dostarczać mi całego szeregu lokajów i służebnych, starać się o królewskie skarby dla mnie.

 Cmoknął wymownie ustami.

 – Nie lękajcie się – ciągnął. – Postaram się tymczasem o ubranie i buty dość mocne, abym was nimi mógł kopnąć z całej siły.

 Illustrując słowa, machnął nogą i spostrzegł... potężną dziurę w kamaszu. Cały bok pękł wzdłuż podeszwy. Dick zatrzymał się, aby obejrzeć szkodę; w tejże jednak chwili przechodzień jakiś zepchnął go w sam rynsztok.

 – Bardzo dobrze – powiedział sobie. – Jedna to jeszcze kreska w rachunku. Przyjdzie i na mnie kolej; będę i ja was spychał do rynsztoka.

 Mocne obuwie i porządne suknie nie są rzeczą tanią. Dick, wychodząc z ostatniego magazynu, spostrzegł, iż, obok przyzwoitego ubrania na czas jakiś, posiada tylko pięćdziesiąt szylingów w kieszeni. Powrócił do miasta i umieścił się w pokoju, w którym pościel na łóżku, w przewidywaniu złodziejstwa, szczególnymi opatrzona była znakami. Gdy nadesłano mu nowy garnitur, przywdział go natychmiast i poszedł do biura Centralnego Południowego Syndykatu, prosząc o adres Torpenhow’a. Udzielono mu go najchętniej, nadmieniając, że z rachunku za rysunki, nadsyłane z Afryki, pozostała tu jeszcze dla niego, Ryszarda Heldar, pewna kwota pieniędzy.

 – Ile? – zapytał Dick z taką miną, jak gdyby zazwyczaj z milionami miał tylko do czynienia.

 – Trzydzieści kilka, do czterdziestu funtów. Gdyby panu na tem zależało, możemy, rzecz prosta, wypłacić je zaraz. Zazwyczaj jednak regulujemy rachunki miesięcznie tylko.

 – No, jeżeli okażę pośpiech, jeżeli przeczują, że jestem w potrzebie, będę zgubiony – myślał artysta; głośno więc dodał: – Och, nie mogę drobnostką taką zabierać czasu ani panu, ani sobie; tem więcej, że mi pilno, wyjeżdżam bowiem bezzwłocznie na wieś na miesiąc cały. Raczy pan więc wstrzymać się z rachunkiem aż do mego powrotu.

 – W każdym jednak razie, mamy nadzieję, panie Heldar, iż nie zechcesz zrywać stosunku z nami?

 Głównem zadaniem w życiu Dick’a było studyowanie ludzkich fizyognomii; i teraz więc nie spuszczał oka z mówiącego, śledząc bacznie wyraz jego rysów.

 – Ten człowiek ukrywa myśl jakąś; chce mnie naciągnąć – rozumował w duchu. – Nie dam mu żadnej odpowiedzi, nie zwiążę się niczem, dopóki nie zobaczę Torpenhowa. Tu musi o duże rzeczy chodzić.

 Pożegnał się więc i powrócił do swego ubogiego pokoiku, położonego w portowej dzielnicy miasta. Był to dopiero siódmy dzień miesiąca, który, jak to Dick pamiętał doskonale, trzydzieści jeden dni takich liczył! Trzeba było jednak czekać do pierwszego.

 Przeżyć dwadzieścia cztery doby za pięćdziesiąt szylingów – zadanie to niełatwe dla człowieka o guście wyrobionym i zdrowym apetycie młodości. Rzeczą zaś mniej jeszcze przyjemną jest czynienie doświadczeń takich, gdy się kto znajdzie rzuconym samotnie wśród wielkiego mrowiska Londynu.

 Mieszkanie, zajmowane przez Dick’a, zgodzone było siedm szylingów tygodniowo; pozostawał mu więc szyling jeden niespełna na całodzienne utrzymanie, na jedzenie, picie i t. p. Pierwszym zaś, pomimo tego, wydatkiem było zakupienie materyałów malarskich i rysunkowych. Wszak i tak musiał zbyt długo już obywać się bez nich. Wyżywić się za pozostałe fundusze istną stanowiło sztukę.

 Po całodziennych obliczeniach i porównaniach przyszedł wreszcie do przekonania, że kawałek kiełbasy i talerz tartych kartofli, wszystko razem w cenie dwóch pensów, to wcale przyzwoite i smaczne pożywienie. Otóż kiełbaski, raz lub dwa razy tygodniowo, na śniadanie są dosyć znośną potrawą; na drugie śniadanie, z kartoflami, przejadają się szybko. Na obiad zaś, jako główna jego podstawa, stają się prostą impertynencyą.

 Po upływie trzech dni Dick nie mógł już patrzeć na kartofle z kiełbasą i, zastawiwszy zegarek, uraczył się, dla odmiany, główką baranią. Zawiódł się wszakże; potrawa ta, dzięki kościom oraz obfitości sosu, nie jest tak tanią, jakby się to zdawać mogło. Powrócił więc do kartofli z kiełbasą. Następnego dnia ograniczył się na tartych ziemniakach tylko; był jednak bardzo nieszczęśliwy, wskutek osłabienia i boleści, jakie mu dyeta podobna przyniosła. Wtedy to, rozmyślając ze smutkiem o szczęśliwych czasach, w których rozrzucał pieniądze, poszedł zastawić kamizelkę i krawat. Niewiele to jednak pomogło. Kosztem też własnym przekonał się wkrótce, iż nic tak nie zaostrza bystrości w sądzeniu ludzkich twarzy, jak odzywające się, wbrew naszej woli, kurcze głodowe.

 Wśród rzadkich swych wycieczek – Ryszard nie lubił teraz wychodzić, spacery bowiem były istną pokusą, narażającą go na ciągłe pożądania, – otóż wśród wycieczek tych przyuczył on się dzielić ludzi na dwie kategorye. Do pierwszej należeli tacy, którzy, sądząc po pozorach, mogliby mu dać zjeść cokolwiek; do drugiej ci, których powierzchowność nie budziła złudzeń pod tym względem.

 – Nie przypuszczałem nawet – myślał, – iż w zakresie fizyognomiki istnieje tyle szczegółów, nieznanych mi dotąd.

 W zamian za pokorę tę Opatrzność wynagrodziła go natychmiast. Tegoż samego dnia bowiem dorożkarz jakiś, stołujący się w tejże co on garkuchni, pozostawił z obiadu kawał niedojedzonego chleba. Dick pochwycił go; był nawet w stanie walczyć z całym światem o tę nadłamaną kromkę. Parę jej kęsów posiliło go i ożywiło.

 Miesiąc, wlokący się wolno, niedołężnie, minął nareszcie. Ryszard, pełen radości, pobiegł po pieniądze swe do Syndykatu. Odzyskawszy je, pojechał natychmiast odszukać Torpenhow’a. Na korytarzu już nozdrza jego wciągały z rozkoszą zapach świeżo smażonego mięsa. Afrykański korespondent mieszkał u szczytu domu, pod dachem nieledwie. Gdy Dick wpadł jak bomba, przyjęły go szeroko rozwarte ramiona i uścisk gorący, a tak silny, że gość z trudnością żeber się własnych doliczył.

 Torpenhow, rzuciwszy jednym tchem cały szereg pytań, pociągnął go szybko ku światłu.

 – Co tobie? Wychudłeś strasznie!

 – Litości! Czy nie masz nic do zjedzenia? – pytał Dick, badając pokój wzrokiem zgłodniałego wilka.

 – Za chwilę przyniosą mi śniadanie. Może chcesz kiełbasek?

 – Wszystko, byle nie kiełbaski! Czy wiesz, Torp, że ja trzydzieści dni i trzydzieści nocy umieram z głodu na tem przeklętem końskiem mięsie?

 – A cóż za obłęd znów cię opanował?

 Dick opowiedział dzieje ostatnich tygodni, nie owijając nic w bawełnę. Skończywszy smagać się własnemi słowami, rozpiął tużurek. Pod spodem widniał brak kamizelki.

 – Cienko było ze mną, bardzo cienko – kończył; – ale jakoś przetrzymałem.

 – Niema w tem dużo sensu, jest wszakże dużo silnej woli; zyskałeś podstawę – zadecydował Torpenhow. – A teraz jedz – dodał, podsunąwszy mu potrawy.

 Ryszard rzucił się na jaja i słoninę, używając, dopóki tylko używać był w stanie. Gospodarz podał mu na zakończenie fajkę napełnioną. Młody człowiek palił z rozkoszą taką, jakiej może tylko doznać zwolennik dobrego tytuniu, który przez trzy tygodnie pozbawiony go był zupełnie.

 – Uf! – wykrzyknął w końcu. – Cóż za boskie uczucie!

 – Wytłumacz mi, dlaczego nie przyszedłeś do mnie?

 – Nie mogłem. Już i tak, stary druhu, za wiele ci zawdzięczam. Przytem... cóż chcesz, może to przesąd... miałem jednak przeczucie, że ten głód chwilowy, bo to był głód ze wszystkiemi jego męczarniami, przyniesie mi szczęście później. Jak widzisz, minęło wszystko pomyślnie; potrafiłem brak srogi przeżyć, w syndykacie zaś nikt nie wie, nikt nie przeczuwa nawet, o ile ciężkiemi były chwile te dla mnie. A teraz wystrzel! Mów, na czem właściwie stanęły moje sprawy?

 – Wszak dostałeś telegram? Otóż idziesz niezmiernie w górę. Prace twoje podobają się i ogólne budzą zajęcie. Czemu, dlaczego?... Nie wiem. Stwierdzam tylko fakt: idziesz w górę. Mówią, że masz odrębny koloryt i siłę pędzla, że rysunek twój tchnie oryginalnością. Anglicy, wychowani wśród czterech ścian własnych, dowodzą, że posiadasz intuicyę i przenikliwość w odtwarzaniu scen obcych. Zresztą, wszystko jedno, co mówią, dość, że pół tuzina pism pragnie pozyskać twe współpracownictwo, że chcą cię namówić do illustrowania książek.

 Dick mruknął tylko wzgardliwie.

 – Handlarze obrazów, uderzeni powodzeniem, pragną, abyś wykończał szkice drobniejsze dla nich, na sprzedaż. Wyobrażają oni sobie widocznie, że pieniądze, wpakowane w ciebie, będą na dobry procent umieszczone. Boże święty! Któż może w tym razie odpowiadać za bezmierną głupotę publiczności.

 – Daj jej pokój... Wcale rozsądni ludzie.

 – Którzy podlegają różnym napadom; to zapewne chciałeś powiedzieć? Otóż cały odłam owej publiczności, zajmujący się sztuką, obrał sobie, na szczęście, za przedmiot ostatniej swej fantazyi twoją osobę. Jesteś w tej chwili w modzie; stałeś się fenomenem, zjawiskiem, czem ci się podoba... Na próżno się jednak dopytują, na próżno cię szukają... Ja jeden bodaj w całym Londynie wiedziałem coś bliższego o tobie. Skorzystawszy z tego, posuwałem sprawę, pokazując tym z pośród interesowanych, którzy ci najwięcej mogli być użyteczni, kilka szkiców, jakie mi darowałeś w Afryce. Połączone z rysunkami, ogłaszanemi przez Syndykat, podniosły one wyżej jeszcze twą sławę. Masz szczęście, chłopcze.

 – Phi! Piękne mi szczęście, na które trzeba pracować, wałęsając się, jak pies, po świecie. Szczęście! Naczekałem ja się za niem!... Ale potrafię to ludziom odpłacić! Niech tylko zdobędę wpierw warsztat, niech znajdę zbyt na pracę...

 – Chodź tutaj! – wołał Torpenhow, prowadząc go na drugą stronę schodów. – Pokój to podobny, co prawda, do dużego pudełka, ale dla ciebie wystarczy chyba. Masz okno u góry, masz światło północne, czy jak je tam nazywasz; jednem słowem: dosyć przestrzeni i warunki wygodne na pracownię. A że jest obok osobna sypialnia, więc cóż ci lepszego potrzeba?

 – Wystarczy mi to najzupełniej – przyznał Ryszard, rozglądając się po mieszkanku, które zajmowało trzecie skrzydło starego, zrujnowanego domu o oknach wychodzących na Tamizę. Blade, żółte słońce oświecało je właśnie, wykazując całe opuszczenie, cały brud tej rudery. Trzy schody tylko prowadziły stąd do sieni, trzy drugie do mieszkania Torpenhow’a.

 Klatka schodowa tonęła w ciemnościach, rozpraszanych przez blade płomyki gazu. Poniżej, w przepaści, zstępującej o siedm piętr na dół, słychać było głosy męskie, hałas i łoskot drzwi, z trzaskiem zamykanych.

 – Czy można tu zapewnić sobie zupełną swobodę działania? – zapytał Heldar, dla którego wolność była pierwszym warunkiem życia.

 – Najzupełniejszą. Dostajesz klucz od zatrzasku i robisz, co ci się podoba. Jesteśmy tu wszyscy prawie stałymi mieszkańcami. Być może zresztą, że nie zalecałbym tych chambres garnies na lokal dla „Chrześcijańskiego stowarzyszenia młodzieży,” nam jednak wystarczą one zupełnie. Telegrafując do Port-Said, z góry już pokoje te dla ciebie zatrzymałem.

 – Zbyt dobrym jesteś, stary druhu.

 – Sądziłeś więc może, że ci pozwolę stąd odjechać, że się z tobą rozdzielę?

 Torpenhow oparł rękę na ramieniu Heldara, i tak złączeni, nie tylko uściskiem, lecz jednością myśli, gawędzili, chodząc po obszernym pokoju, który miał odtąd miano pracowni nosić. Wtem posłyszeli pukanie do drzwi Torpenhow’a.

 – Oho, któryś z tych durni przychodzi do mnie na kieliszek – zawołał korespondent, i podnosząc głos, zawiadomił, że można go zastać po drugiej stronie.

 Domniemany dureń okazał się dżentelmanem lat średnich, w tużurku czarnym o atlasowych wyłogach. Blade jego usta rozchylone były lekko, pod oczami zwieszała się skóra, jak dwa woreczki.

 – Słaba wola i słabe serce – myślał Dick, ujmując wyciągniętą ku sobie rękę. – O, nawet bardzo słabe i tchórzliwe usposobienie. Bicie pulsu przyprawia palce jego o drżenie.