Zwierz Alpuhary - Jan Hartman - ebook + książka

Zwierz Alpuhary ebook

Jan Hartman

4,0

Opis

Oddajemy w Państwa ręce wybór najlepszych felietonów i tekstów blogowych kontrowersyjnego filozofa z Krakowa. Teksty ukazywały się w tygodniku POLITYKA i na blogu Loose Blues. Jana Hartmana zapiski nieodpowiedzialne w latach 2012-2017.
„Kiedy przed kilkoma laty profesor Hartman zaczynał pisać regularnie felietony do POLITYKI, uprzedził, że będzie w swoje teksty wplątywał akademicką wiedzę filozofa i etyka, co brzmiało jak ostrzeżenie, ale też zapowiedź dość niezwykłego w polskiej prasie eksperymentu. Felieton to z definicji forma niezbyt poważna, żartobliwa, trochę powierzchowna, ot, taka osobista pogawędka autora z czytelnikiem. Po co tu filozof? Ale okazało się, że Jan Hartman to prawdziwy literacki „Zwierz Alpuhary”, wyborny pisarz, złośliwy, ale elegancki prześmiewca, erudyta potrafiący utrzymać swoją wiedzę w ryzach. W czasach, kiedy felietonami nazywa się niemal wszystkie prasowe porachunki, połajanki i agresywne komentarze, dziennikarski fast food, otrzymaliśmy nagle z hartmanowej kuchni dania wykwintne, z najlepszych składników, rozmaicie – czasem bardzo na ostro – przyprawiane, ale jedno pewne: zdrowe, niezatruwające organizmu, chroniące przed umysłową i moralną otyłością. (…). Ta książka to mądry, zabawny i przejmujący obraz naszego współczesnego świata, uparte przywoływanie nas do rozumu.
(Jerzy Baczyński, Przedmowa)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BIBLIOTEKA POLITYKI
Tytuł: Zwierz Alpuhary. Felietony i blogi
Autor: Jan Hartman
© Copyright by Jan Hartman, 2017
Copyright © by POLITYKA Spółka z o.o. SKA, 2017
Zdjęcie na okładce © Jan Hartman
Redakcja: Jacek Kowalczyk
Redaktor prowadzący: Anita Brzostowska
Projekt okładki i layoutu, opracowanie graficzne: Janusz Fajto
Korekta: Krystyna Jaworska, Zofia Kozik
Warszawa 2017
ISBN 978-83-64076-53-4
Wydawca: POLITYKA Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością SKA
ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa
polityka.pl, sklep.polityka.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Wyborny wybór

Wyjątkowa książka i takiż autor. Jan Hartman jest w naszym życiu publicznym bytem osobnym, samowymyślonym; szczególną hybrydą. Bo to najprawdziwszy zawodowy filozof, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego, specjalista od etyki, bioetyki, metafilozofii, autor uczonych rozpraw, a jednocześnie felietonista, bloger, laureat nagród dziennikarskich, polityczny doradca i aktywista, ba, czasem nawet aktor. Choć jest pełnotytułowym, belwederskim profesorem zwyczajnym, pełni rolę Profesora Nadzwyczajnego, który z naukowej wieży dobrowolnie schodzi na nasze codzienne, krzykliwe targowisko, na medialną agorę, trochę jak wędrowny filozof-nauczyciel, opowiadacz historii, intelektualny prowokator i sztukmistrz.

Kiedy przed kilkoma laty profesor Hartman zaczynał pisać regularnie felietony do POLITYKI, uprzedził, że będzie w swoje teksty wplątywał akademicką wiedzę filozofa i etyka, co brzmiało jak ostrzeżenie, ale też zapowiedź dość niezwykłego w polskiej prasie eksperymentu. Felieton to z definicji forma niezbyt poważna, żartobliwa, trochę powierzchowna, ot, taka osobista pogawędka autora z czytelnikiem. Po co tu filozof? Ale (jak podejrzewaliśmy) okazało się, że Jan Hartman to prawdziwy literacki „zwierz Alpuhary”, wyborny pisarz, złośliwy, ale elegancki prześmiewca, erudyta potrafiący utrzymać swoją wiedzę w ryzach. W czasach, kiedy felietonami nazywa się niemal wszystkie prasowe porachunki, połajanki i agresywne komentarze, dziennikarski fast food, otrzymaliśmy nagle z Hartmanowej kuchni dania wykwintne, z najlepszych składników, rozmaicie – czasem bardzo na ostro – przyprawiane, ale jedno pewne: zdrowe, niezatruwające organizmu, chroniące przed umysłową i moralną otyłością.

Niezwykłą cechą felietonistyki Hartmana jest (chyba nietypowa dla profesury) autoironia, traktowanie siebie z zabawnym dystansem („piszę w zastępstwie nieobecnego rabina”; „nigdy nie byłem poważnym człowiekiem. I nie będę”), ale też ironiczno-gorzki stosunek do współczesnego świata. Ta zmiana tonu, balansowanie między śmiechem a nagłą powagą sprawiają, że otrzymujemy teksty, które często można by żywcem czytać w kabarecie, a które są jednocześnie miniesejami, specyficznym (zapewne tak zaplanowanym) hartmanowsko-platońskim dialogiem z czytelnikiem. Także tematy, jakie znajdziemy w tym zbiorze-wyborze, bywają skrajnie nietypowe jak na formułę felietonową. Mamy rozprawkę o skomplikowanych relacjach między demokracją i religią, o etycznych nadużyciach klauzuli sumienia, o ateizmie, sile hipokryzji, o starzeniu się i przemijaniu, o polskiej religijności i ludowym antysemityzmie, o wymienności lewicy i prawicy, absurdzie nauczania etyki w szkołach itd. Każdy z kilkudziesięciu pomieszczonych tu tekstów jest jakąś lekcją, zachętą do samodzielności i odwagi myślenia.

Hartman jest także politycznym „zwierzem Alpuhary” (rozwiązanie tego okładkowego kalamburu zostawiamy czytelnikom dla uciechy). Własne doświadczenie polityczne dało Autorowi wolny od cynizmu („Pogarda dla polityki nie czyni świata lepszym”), ale też naiwności („Lud pożera demokrację, jak wcześniej pożarł swoich bogów”) wgląd w polityczne mechanizmy i emocje. Jest Jan Hartman, powiedzmy to od razu, wyraźnie antypisowski, choć zauważa zgryźliwie, że „w każdym z nas siedzi mały Kaczyński, naburmuszony i rozgoryczony”. Ale powody Hartmanowych wyborów politycznych są przedstawione tak oryginalnie, kompetentnie i elegancko, że trzeba przed tą książką ostrzec dzisiejszych zwolenników władzy, bo mogliby niechcący zachwiać się w swej wierze i pewności. Polityczny temperament Jana Hartmana objawia się wyraźniej w drugiej części książki, gdzie pomieściliśmy niektóre wpisy blogowe Profesora. Tam już są dosadności i personalia: polecam zwłaszcza felieton o Pani Ogórek, ale także złośliwości pod adresem o. Rydzyka, wicepremiera Morawieckiego, Pani Premier czy Pana Prezydenta. Urocze!

Ta książka to mądry, zabawny i przejmujący obraz naszego współczesnego świata, uparte przywoływanie nas do rozumu. Choć nie potrafię nawet powiedzieć, czy Hartman jest optymistą czy katastrofistą. Ale zazdroszczę, że jesteście Państwo jeszcze przed lekturą.

Jerzy Baczyński

FELIETONYZ „POLITYKI”2012–2017

Ośle pióro

▶ Felieton to raczej sztuka przekory niż uwodzenia. Kręte są ścieżki pisarczyka, a stopa jego lekka. To tu się zapuści, to znów tam. Napotka mrowisko – zaraz kij wsadzi i w nogi! Zobaczy błoto – nuże w to błoto! Trafi się słoneczna polanka, to i legnie z kwiatkiem w zębach. Grafoman boży. Jak widzicie, co złego, to nie ja.

Pisanie jest szałem, a raczej szalikiem. Samo się dzieje. Zaburzenie mózgowe, psychomotoryczne, niekontrolowane. Próżność mu matką, a talent ojcem. Gdy rodzice wielcy, wielkie jest to pisanie. Jeśli skromni – rodzi się felieton. Radość pisania stąd wypływa, że pisząc, jesteśmy lepsi i bystrzejsi niż na co dzień. I z tego, że wśród czytelników są ci mądrzejsi od nas.

Więc będę okazjonalnym felietonistą. Ale jest też i profesor Jan Hartman, pisujący traktaty i rozprawy. Głębokie ma studnie filozof. Zimna i zdrowa w nich woda, choć to tylko woda. Będę ją czerpał i podlewał nią polne kwiatki swych felietonów, by przetrwały tydzień albo dwa. U tych studni, na straży, moje miejsce. Stamtąd wyruszam na swe felietonowe spacerki i tamże powracam. Zgiełk codziennych awantur tam nie dochodzi. Czarne ptaki złorzeczeń i zatrute strzały szyderców padają u wrót czarodziejskiego ogrodu. Cicho tam jest i pięknie, ale trochę nudno. Dlatego też długo tam wytrzymać nie sposób. Trzeba czasem, i to wcale nierzadko, przejść się na agorę. Pogadać, poplotkować, powymądrzać się o polityce. Byle bez zbędnych ambicji.

Filozofia nie jest dla błyskotliwych. Śród wielkich idei i pojęć umysł się zacina, a język plącze i zwalnia. Znajdziecie i w mych bagatelkach tę filozoficzną nieporadność.

Właściwie nie wiem, jak to się stało, że zamiast pisać tylko swoje książki, zacząłem nawiedzać gazety. Na pewno trochę z ambicji, może trochę po ojcu, literacie niespełnionym. Przypadek też swoje zrobił. Przez przypadek nieomalże zostałem dziennikarzem. W czasach studenckich sekretarzowałem w pewnej redakcji, bo tak akurat wyszło. A jak się już jest w gazecie, to się napisze to i owo. Bardzo wolno się to u mnie rozkręcało. Dopiero gdy widzisz, że ludzie czytają, komentują, piszą polemiki, to zaczyna cię wciągać naprawdę. Wreszcie dostajesz swoje gazetowe drugie ja. A potem może trzecie i czwarte. Gubisz się w tym i już cię prawie nie ma. Same awatary. Z roku na rok coraz więcej cię w mediach, a coraz mniej we własnym ciele. Psujesz się. Postępuje destrukcja, której koniecznie trzeba nadać jakiś sens.

Więc po co mi to? Właśnie, że po nic. Po prostu postanowiłem mówić to, czego się nie mówi, bo albo zbyt banalne, albo zbyt drażliwe, albo zbyt stronnicze. Mówić coś, co inni myślą, lecz nie wydaje im się warte powiedzenia. A może nie na miejscu, nie dość poprawne, nie dość inteligentne. Nie, nie chodzi o odwagę, raczej już o prostoduszność. Filozof, który nie martwi się, co inni o nim powiedzą, lecz zachowując dobrą wolę i szczerość, usiłuje zbliżyć się do istoty rzeczy – oto mój nieskromny program. Te małe cnoty filozofa nabierają na publicznym placu pewnej siły. Przychodzi taki i mówi, co myśli. Wprawdzie się nie zna, lecz się stara na swój prosty filozoficzny rozum wziąć tę całą politykę. Z zaciętym uporem. Taki osioł.

19.12.2012 r.

Przebudzenie do świeckości

▶ W pięknych czasach ateńskiej demokracji świętych i pradawnych obyczajów strzegła bogini Dike. Życie domowe i towarzyskie, a także obrządek religijny podlegał jej czujnemu nadzorowi. Jednakże na agorze, w sądach i urzędach – a więc tam, gdzie toczyło się życie państwowe i polityczne – inne panowało prawo, prawo rządu, czyli nomos. I tak to w Atenach i kilku innych greckich demokracjach zaświtała na krótko idea zupełnie niesłychana: świecka i swobodna polityczność. Odczarowana, ludzka i suwerenna. Niedługo Grecy znosili tę aberrację i szybko poszła w zapomnienie. Demokracja powróciła dopiero po 22 wiekach. Lecz geniusz greckiej polis nie dał się zapomnieć. Idea republikańska, raz zstąpiwszy na ziemię, pozostała w historii, a wraz z nią pęknięcie w łonie władzy każdego europejskiego imperium. Po prawej władza duchowa, po lewej doczesna. Tu najwyższy kapłan, a tu cesarz – każdy na swoim tronie. Duch augustiańskiego dualizmu zawisł nad światem. Tu państwo Boże, niebiańskie, a tu ziemskie i szatańskie. Pastorał i berło. W Canossie Opatrzność dała znak, kto jest tu górą. Chrześcijańskie uniwersum obywało się bez świeckości, zrównując ją z pogaństwem.

Aż przyszła nowoczesność i wielkie odczarowanie świata. Prawo naturalne zastąpiły prawa fizyki, a politykę owionęła nowa i nieznana wcześniej świętość: świętość konstytucji. Naprzeciw siebie stanęły dwa dostojeństwa: religii i suwerennego państwa, które jako państwo istnieje dlatego, że nie podlega władzy papieskiej ani cesarskiej. Kawał ducha zrabowały ludy Kościołowi i zbudowały sobie na nim nowy świat. Czy mamy się dziwić, że woła okaleczony Kościół od stuleci: nasz ci ten świat jest, oddajcie go! Bez chrześcijaństwa nie byłoby tej waszej nowoczesności, więc zhołdujcie nam ją! Uznajcie nasze prawa szczególne!

Tak wołano aż do połowy XX w. Dłużej się już nie dało. Gdy, obok narodowej suwerenności i demokracji dla wybranych, w Europie i Ameryce zakwitła prawdziwa izonomia, czyli równość praw, było już za późno, by żądać uprzywilejowanej pozycji. Któż by śmiał powiedzieć otwarcie: chcemy, by rządy słuchały się nas, kapłanów, w imię Boże! Tego już powiedzieć nie wolno. Ale nie wolno też inaczej myśleć. Bo cóż to za kapłan, co nie wierzy w prawo Boże, którego powinno się słuchać prawo ludzkie? Cóż to za kapłan, który nie wierzy w to, że to jego i tylko jego wiara posiada w depozycie Prawo i jego właściwą wykładnię? Została więc władza kapłańska skazana na upokorzenie, którym jest przymusowa hipokryzja. Musi udawać, że szanuje równość wyznań, niereligijność prawa i państwa, zupełną niezależność narodów i państw od władzy papieskiej, a jednocześnie wciąż musi zachowywać się tak, jakby oczekiwała, że świeckie państwo będzie słuchać jej pouczeń. Każda republika tradycji katolickiej przechodziła przez ten etap rozwojowy. Polska przechodzi go teraz.

Rezultat gry w udawanie szacunku dla równości i świeckości jest z góry wiadomy, bo cóż innego miałoby stać się w relacjach Państwo–Kościół (jeśli jedno dużą literą, to i drugie) niż to, co stało się na Zachodzie? Zanim rezultat ów osiągniemy, a Polska stanie się ani chrześcijańska, ani islamska, ani ateistyczna, czyli jako państwo świecka, obie strony długo jeszcze będą przeciągać linę. I dobrze, że tak jest, bo w każdym kraju trzeba dopracować się własnego modelu relacji między państwem i instytucjami religijnymi. Dotyczy to również ekonomii symboli i retoryki publicznej, a więc tego, jak i gdzie należy eksponować insygnia władzy państwowej i kościelnej oraz jakiego języka używać w różnych obszarach życia oficjalnego i politycznego. To wszystko przed nami.

W walce o modus vivendi Kościołowi przyświeca wielkie marzenie. Marzenie z gatunku sennych, bo zupełnie nieziszczalne i nie do pogodzenia z wymogiem światopoglądowej bezstronności państwa. Otóż Kościół chciałby, żeby Państwo nie było „niewierzące”, lecz świeckie w tym sensie, że z wielką życzliwością wycofuje się w swoje techniczno-zarządcze kompetencje, zostawiając miejsce w kwestiach duchowej i etycznej natury uprawnionej do tego władzy kościelnej. W zamian za to Kościół nie będzie wtrącał się do spraw aż nazbyt doczesnych, oczywiście pod warunkiem, że jego materialne interesy zostaną w pełni zabezpieczone. Bezstronność Państwa polegać by miała na tym, że z uśmiechem patrzy, jak chrześcijański naród i jego kapłani sakralizują przestrzeń publiczną, nie wyłączając urzędów państwowych. Taka „lajtowa” wersja augustiańskiego rozdziału władzy kościelnej i cesarskiej. W sam raz na nowe czasy. Taki to sen śnią biskupi. Czas wstawać, ekscelencje, bo rzeczywistość czeka!

9.01.2013 r.

Nowa diabelska etyka

▶ Gdy podczas pewnej konferencji w Amsterdamie nobliwa pani profesor przedstawiła mi drugą panią, mówiąc „my wife”, zachwiałem się w posadach i omalże nie runąłem. Niby wiedziałem, że coś takiego jest, lecz dopiero stojąc twarzą w twarz z tą liberalną ofensywą, uświadomiłem sobie, że moje głębokie i archaiczne „ja”, nic sobie nie robiąc z intelektu, tkwi jeszcze w pradawnej etyczności odziedziczonej po puszczańskich i pustynnych przodkach. Ktoś tu z niej sobie kpi, rzuca jej wyzwanie, a ja, troglodyta, ostaję się bezbronny, bez żadnego argumentu.

Dawna etyczność kona na naszych oczach, niezdolna wydać żadnego artykułowanego dźwięku. Ta nowa, diabelska, jest bowiem tak przewrotna, że zawłaszczyła i rozum cały, i język. Oszołomionym nie pozostaje nic innego, jak zawyć: kto to widział, takie rzeczy! Zmiana etyczna i związana z nimi zmiana obyczajów to potężne ruchy tektoniczne historii, których objawami są mniejsze i większe trzęsienia ziemi na powierzchni, czyli ciąg wydarzeń politycznych różnej rangi: od rewolucji francuskiej po akceptację małżeństw homoseksualnych w zachodniej Europie. Na arenie demokratycznej polityki walczą nieświadomi swych ról reprezentanci starego i nowego świata, tej archaicznej i tej nowej etyczności, gladiatorzy dziejowego pojedynku, toczącego się wszędzie wokół nas i w nas samych. Walczą „konserwatyści” z „demoliberałami”, „tradycjonaliści” z „kosmopolitami” i jak ich tam jeszcze zwał. Na nich skierowane są oczy kamer, bo ważny i przystępny dla ludu odgrywają spektakl.

A za kulisami tego publicznego rytuału swoje prawdziwe pojedynki staczają zwykli ludzie: rodzice z dziećmi, brat z siostrą, kapłan z wiernymi. Przedmiotem tej globalnej wojny jest nieodmiennie to, co najbardziej rdzenne i pierwotne w ładzie etycznym, czyli organizacja dostępu do kobiet i prokreacji. Czyje mają być kobiety, komu i kiedy wolno je posiadać? Ład seksualny i ujarzmienie męskiego libido to ognisko pierwotnego porządku obyczajowego, ale też prymitywne, starożytne źródło wszelkiej społecznej etyczności. Do dziś jeszcze prosty człowiek, słysząc „moralność” albo „cnota”, myśli o seksie.

Jednakże archaiczne społeczności plemienne, uporawszy się już z własnością kobiet, dodały do swej pramoralności kolejne elementy: ideę czci, honoru rodowego, zmazy, hańby i pomsty. Surowy obyczaj uregulował przemoc, wiążąc ją z rytuałami walki o władzę, kobiety, sławę i honor. Powołano bogów dla uwierzytelnienia owego obyczaju i rytuału, utwierdzenia splendoru władzy i pokory maluczkich. Gdzieś tam, na Bliskim Wschodzie, 10 tys. lat temu narodził się nasz świat. Ten sam, który teraz tracimy na rzecz czegoś jeszcze nieznanego.

Ostatnie warianty etosu czci, honoru i pomsty znamy już w kształtach historycznych, w rozbudowanych wersjach religijnych i w kontekstach politycznych, wychodzących poza ramy organizacji plemiennej ku wyższym formom państwowości, opartej na prawie pisanym. Był to jednak wciąż ten sam etos i ten sam świat bogobojnych plemion, ich szamanów, kapłanów i królów.

Aż nastał wielki czas nowego objawienia, jakieś trzysta lat temu. Objawienia trwającego do dziś. Oto w umysłach naszych zjawił się człowiek-jednostka – istota wolna i równa innym. Nikt wcześniej o nim nie słyszał. Niesłychane i nieznane wcześniej idee moralne wypłynęły z tej samej krynicy, u której poczęły się suwerenne politycznie i religijnie państwa. Że nie wolno zabijać niewiernych! Że nisko urodzeni mają te same prawa, co panowie! Że człowiek nie może być własnością człowieka! Że lud ma prawo rządzić się sam! A potem już było tylko straszniej.

Aż doszliśmy do tego punktu (jakieś sto lat temu), w którym zakwestionowano już nie tylko przywileje możnych, prerogatywę prawdziwej wiary i patriarchalną władzę, lecz samą istotę etycznego ładu. Oto w imię równości i powszechnych swobód osobistych i obywatelskich przyszedł czas na odebranie mężczyznom praw własności do swoich kobiet. Narodził się nowy ład seksualny, w którym kobiety i mężczyźni posiadają się wzajemnie i dobrowolnie, bez rodzicielskiego i kapłańskiego nadzoru. A w centrum życia etycznego stanęła w miejsce prokreacji i władzy sprawa zupełnie inna: aby jedni drugim nie czynili krzywdy i aby jedni drugim nie odbierali ich praw do samych siebie i swojego życia. Cóż ci czynię złego, ja, kobieta, że żyję z drugą jako z żoną moją? A skoro nic, to odstąp ode mnie! Oto głos nowej moralności, wcześniej nieznanej. Odpowiedzią tylko ryk rannego lwa, bo zaklęcia straciły swą moc.

20.02.2013 r.

Alma mater hucpiarzorum

▶ Ze wszystkich stron zbiegają się do mnie pytajnicy i pytają: „powiedzże nam, Mistrzu Etyku, wolno-ć wszechnic naszych bramy hucpiarzom różnej maści otwierać, skoro tylko wnijść im wola albo figlarz jaki ich sobie poprosi?”. W zastępstwie nieobecnego rabina zechcę wam udzielić odpowiedzi, ale niechaj to będzie odpowiedź jedna na wszystkie okazje i proszę mnie więcej nie męczyć.

Hm, hm. Otóż uczelnie publiczne przy całej swej autonomii pełnią funkcję państwotwórczą, działając na rzecz demokracji i wartości konstytucyjnych, takich jak wolność, praworządność. Dlatego nie muszą i nie powinny stronić od polityki, choć jako należące do całego społeczeństwa nie mogą być politycznie i światopoglądowo stronnicze.

Publiczny i demokratyczny charakter uniwersytetu przesądza o tym, że na polu polityki musi być pluralistyczny, czyli otwarty na różne poglądy. Wolność słowa i pluralizm na tym zaś między innymi polegają, że pracownicy i studenci nie mogą być szykanowani z powodu głoszonych poglądów, co wszak nie znaczy, iż przełożeni nie mają prawa zwrócić im uwagi, gdy głoszą je w niewłaściwy sposób i w niewłaściwym momencie – na przykład nadmiernie zużywając czas zebrań niemających za swój przedmiot polityki bądź używając obraźliwych wyrażeń. Demokratyzm i pluralizm uczelni wymagają, aby spotkania o charakterze politycznym gromadziły (jednocześnie lub kolejno) zwolenników różnych poglądów. Nie praktykuje się jednakże udzielania pomieszczeń uniwersyteckich dla zwoływania zebrań partyjnych, zwłaszcza zebrań służących agitacji.

Generalnie o polityce mówi się na uniwersytecie w kontekście naukowym, na przykład na seminariach albo konferencjach politologicznych. Jednakże w różnych okolicznościach, na przykład z okazji wyborów, można wyjść poza formułę spotkania naukowego, jakoż zawsze z zachowaniem zasady pluralizmu i z dbałością o wysoką kulturę i kompetencje zapraszanych gości.

Na uniwersytecie panuje daleko posunięta wolność słowa. Wielu prawicowych i lewicowych wykładowców na co dzień daje poznać swoje poglądy przy różnych akademickich sposobnościach, nieraz popadając w przesadę. Obok wolności słowa uniwersytet praktykuje jednak również inne formy wolności. Jedną z nich jest autonomia w decydowaniu przez rektorów i dziekanów o tym, kogo życzą sobie widzieć na uczelni i komu zechcą wynająć sale. Podobnie jak inni szefowie publicznych instytucji, nie mają oni obowiązku wpuszczać każdego, kto ma ochotę przyjść i wygłaszać swoje opinie.

Każdy pracownik i student może prosić władze o zgodę na zorganizowanie imprezy naukowej lub nawet politycznej, a upoważnieni profesorowie podejmują takie decyzje, kierując się kwalifikacjami naukowymi proponowanych uczestników (gdy chodzi o konferencje naukowe) oraz demokratycznym charakterem i spodziewanym poziomem proponowanego zebrania politycznego (jeśli uznają, że w ogóle jest na nie właściwy czas). Zasady te dotyczą wszystkich. Gdybym ja na przykład chciał zorganizować panel polityczny w murach UJ, musiałbym poprosić o zgodę dziekana i przekonać, że impreza ma sens. A że nie lubię się tłumaczyć, toteż niczego takiego nie organizuję. Inni profesorowie też nie. Po prostu nie ma takiego zwyczaju. Takie inicjatywy zwykle wychodzą od studentów lub spoza uniwersytetu.

Nikt nie może sobie, ot tak, wejść na uniwersytet, by wygłaszać swoje opinie w wynajętej w tym celu sali. Tak jak wszędzie indziej, również tu trzeba zostać uznanym za godnego, aby dostąpić honoru, jakim jest przemawianie w dostojnych murach. Przywilej samodzielnego ogłaszania dowolnych wystąpień i wykładów mają tylko profesorowie, choć raczej z niego nie korzystają.

Zdarza się za to, i to nierzadko, że do wygłoszenia specjalnych wykładów zapraszają profesorów albo władze uczelni (z okazji jakichś uroczystości), albo studenci. Zwyczajowo na spotkaniach organizacji młodzieżowych profesorowie pozwalają sobie na większą swobodę bycia, objawiając swoje przekonania. Bywa, że idą w tym za daleko. Nie może to jednak wpływać na ich sytuację zawodową, gdyż pracodawca, jakim jest rektor, nie ma prawa ograniczać wolności słowa swoich pracowników. Może tylko wyrażać ubolewanie z powodu wypowiedzi szczególnie głupich bądź nieetycznych. Współubolewając z rektorami z powodu różnych wypowiedzi współprofesorów, kończę już te nauki. Shalom dla miłośników goryli.

20.03.2013 r.

Liberalny koniec świata

▶ Maj 2040 r. Dziś do mojej dorastającej wnuczki, jak co środę, przyszła szkoła. Teleedukacja jest w poniedziałki i środy, a szkolne spotkania integracyjne w czwartki. Pozostałe dni to elastyczna praca własna ucznia i aktywny wypoczynek. Raz w miesiącu jest „społeczność”, czyli wielka telekonferencja nauczycieli, uczniów i rodziców.

Ósma rano. Wszystkie dzieci zalogowane, ekrany okularowe na noskach, w uszkach słuchaweczki. Moduł pierwszy: Człowiek i środowisko. Dziś o technikach masturbacyjnych, hormonach przysadki mózgowej i psychoanalitycznych interpretacjach fobii masturbacyjnej w kulturach śródziemnomorskich. Zadanie: ustal, kto wynalazł wibrator elektryczny, i sporządź portret psychologiczny wynalazcy. Moduł drugi: Ja w otoczeniu społecznym. Pani puściła prezentację o podatkach. Co zrobić, żeby płacić jak najmniejsze podatki europejskie? Zadanie: wybierz z oferty rynkowej doradcę podatkowego. Wybór uzasadnij. Moduł trzeci: Od wielkiego wybuchu do dziś. Uczniowska prezentacja na temat białych i czerwonych karłów. Zadanie: wybierz sobie ulubioną planetę ziemiopodobną z bazy planet i zaplanuj wyprawę eksploracyjną. Moduł czwarty: Świat liczb. Panel międzyszkolny na temat „Czy liczby urojone są mniej ważne od rzeczywistych?”. Zadanie: narysuj swoją wizję pierwiastka z minus jeden. Moduł piąty: Nasze geny. Transmisja w czasie realnym z laboratorium UJ. Pan doktor programuje komórkę macierzystą pobraną z mięśnia, kodując w niej cechy empatii i inteligencji. Zadanie: napisz, które geny z twojego genotypu sprawiają ci najwięcej satysfakcji? Moduł szósty: Przeszłość i przyszłość. Dziś film z rekonstrukcji historycznej powstania Zulusów i dyskusja panelowa uczniów na temat różnic i podobieństw w rozwoju świadomości narodowej Polaków i Zulusów. Zadanie: zorganizuj na portalu społecznościowym dyskusję na temat różnych nacjonalizmów i ich pozytywnych oraz negatywnych cech. Moduł siódmy: Dziedzictwo i twórczość: Dlaczego on tak myślał? Komentujemy wykłady paryskie Mickiewicza. Zadanie: przygotuj własną wersję wybranego fragmentu prozy Mickiewicza. Godzina 15.00. Koniec zajęć!

Może tak, a może trochę inaczej, w każdym razie zmierzamy z grubsza w tym kierunku. Ideologia podbudowująca współczesną kulturę oficjalną, razem z jej instytucjonalno-propagandową manifestacją, czyli systemem edukacji, objawiła już wszystkie swoje rysy: hedonizm (radość życia ponad wszystko), sentymentalizm (cudownie być razem), quasi-indywidualizm (każdy jest tak samo niepowtarzalny), egotyzm (centrum świata jest w każdym z nas), kult samorealizacji (twórz siebie!), egalitaryzm (nikt nie ma prawa się wywyższać), komunizm (braterstwo ludzi jest celem ostatecznym). Życzliwość i ciekawość świata zamiast bojaźni i drżenia. Współpraca zamiast odpowiedzialności. Pewność siebie zamiast posłuszeństwa. Wzajemność zamiast dobroci. Pokój ważniejszy od prawdy. Totalna demitologizacja z uśmiechem na ustach.

Zero kompleksów. Każdy mądry, każdy twórczy. Wszyscy równi. Wszyscy się szanujemy. Staramy się rozumieć wzajemnie, ale nie zmieniać na siłę. Bo każdy ma prawo być inny i mieć swoje zdanie i swoją wrażliwość. Trzeba być otwartym na różnorodność, czerpać z tego bogactwa. Mamy tylko jedno życie i musimy się starać przeżyć je ciekawie i inteligentnie, realizując swoje zainteresowania, lecz oczywiście dając też coś od siebie innym. Uff!

Szpilki w to nie wetkniesz, do niczego się nie przyczepisz. Liberalny horror w wersji pop ziszcza się na naszych oczach. Nie, z tej matni nie ma wyjścia. Każdy konserwatywny odruch sprzeciwu zostanie wchłonięty i zagłaskany. Ależ bardzo proszę, droga wolna: któż ci przeszkadza być konserwatywnym? Bylebyś tylko szanował prawa innych do własnych poglądów i stylu życia. Bo nietolerancji i agresji tolerować nie będziemy. Krytyka tego systemu jest niemożliwa, bo podważa samą siebie. Nie ma żadnego zewnętrznego punktu podparcia. Zakneblowana samowiedza. Jest nawet na to termin naukowy: sprzeczność performatywna.

I skąd to się wszystko wzięło? Ano zaczęło się w XVI w. razem z reformacją, powstaniem państw narodowych, rewolucją naukową i „odkryciem człowieka”, a więc skonstruowaniem krytycznej jednostki uprawnionej do samodzielnego kształtowania swojego życia i osobistych przekonań. A dalej już z górki: tolerancja religijna, emancypacja narodów, klas i płci, konstytucja, prawa człowieka, demokracja. Poprawność polityczna. Żydzi i masoni. Klops.

17.04.2013 r.

W liberalnym narożniku

▶ Podpytuję „elektorat studencki” o znaczenie słów „lewica” i „prawica”. Otóż większość indagowanych młodych ludzi nie ma żadnych skojarzeń „w temacie”. Jeśli ogół społeczeństwa nie jest lepiej zorientowany niż studenci (a można przyjąć taką hipotezę), to płynie stąd morał dla polityków i dziennikarzy – nie warto posługiwać się tymi słowami. I nie dość, że większość ich nie zna, to pozostali są, by tak rzec, semantycznie niejednomyślni. Studenci dostarczają bowiem różnych, czasem dość zaskakujących odpowiedzi. Mnie tam się zawsze lewica kojarzyła z wysokimi podatkami i osłonami socjalnymi dla gorzej sytuowanych. Za to prawica z nacjonalizmem i konserwatyzmem obyczajowym. Otóż moi interlokutorzy podzielają wprawdzie wymienione konotacje „prawicy”, jednak przez lewicowość rozumieją na ogół „agendę liberalną”. Lewicowiec to ktoś antykonserwatywny, popierający aborcję na życzenie, in vitro, marihuanę i eutanazję. Taki ktoś nie może być katolikiem, więc jest z natury antykościelny. Ponadto nierzadko spotykam się ze skojarzeniem słowa „lewica” z „lewizną” i w ogóle „nieprawością”. W gruncie rzeczy całkiem słuszna intuicja językowa, czyż nie?

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że do tego liberalnego obrazka z archaicznym podtekstem semantyki „lewości i prawości” bardziej pasuje Palikot niż Miller. Lecz i ten ostatni ma szansę w oczach studentów, bo niektórzy słowo „lewica” łączą z „postkomunizmem”, czyli jakimś bliżej niesprecyzowanym dziedzictwem „poprzedniego ustroju”, w którym (wedle ich wyobrażeń) ruskie czołgi terroryzowały naród, aby pachołki Moskwy mogły bezkarnie mordować księży.

Podejrzewam, że kłopot z odróżnianiem lewicy od prawicy polega na tym, że z wyjątkiem nielicznych zwolenników państwa minimalnego i niczym nieograniczonego wolnego rynku wszyscy są w zasadzie socjaldemokratyczni, czyli lewicowi, w znaczeniu, jakie przysługuje słowu „lewica” w politologii. Po prostu lewica zwyciężyła i w umysłach, i w praktyce politycznej. Mamy lewicowe prawa pracownicze, lewicową opiekę socjalną i w ogóle lewicowo zakrojone zobowiązania państwa wobec społeczeństwa: emerytury, renty, publiczną służbę zdrowia, publiczne i powszechne szkolnictwo.

Trudno dziś znaleźć partię, która oponowałaby przeciwko naczelnym pryncypiom socjaldemokracji, proponując radykalne i trwałe ograniczenie socjalnych zobowiązań państwa, a tym bardziej partię popierającą wyzysk i upodlenie ludzi pracy. Deklaracje jawnie antysocjalne nie zjednują wyborców i choćby z tego powodu nawet nacjonaliści i wrogowie demokracji są w gruncie rzeczy socjalistami. Cały spór o „gospodarstwo narodowe” zawęził się do kilku tematów tyleż fachowej natury, co służących plemiennej identyfikacji w walce stronnictw: podatek liniowy versus progresywny, prywatyzacja tzw. strategicznych dziedzin gospodarki czy dyscyplina budżetowa.

Dla opinii publicznej są to zagadnienia interesujące o tyle, o ile należą do arsenału wojny symbolicznej owych stronnictw, odzwierciedlającej pod pozorami wirtualnego sporu „lewicy” z „prawicą” zwykłe antagonizmy klasowe i grupowe: wieś – miasto, klasy niższe – klasy wyższe, młodzi – starzy. Prawdziwe zaś dyskusje „keynesistów” ze zwolennikami Friedmana są zastrzeżone wyłącznie dla specjalistów.

Wszyscy bez mała są dziś lewicowi, a w tej lewicowości, zwłaszcza w jej populistycznych odmianach, żadna partia socjaldemokratyczna nie przebije prawicowych demagogów. I właśnie dlatego pozostało owym „lewicowym” partiom – partiom bez dobrej i zrozumiałej dla ogółu nazwy – głównie symboliczne pole działania. Na tym polu straszą duchy przodków, wznoszą się pomniki, powiewają chorągwie. Bój toczy się tutaj o wzniosłe emocje dumy, chwały i chwalebnego bólu pokonanych, lecz niezwyciężonych. Wynik jest przesądzony z góry – całą pulę biorą reżyserzy nacjonalistycznego spektaklu.

W czasach demokracji i dobrobytu nie da się wzniecić namiętności tłumu wokół postulatów chleba i wolności. I właśnie dlatego lewica znalazła się w wielu krajach, w tym również w Polsce, w paradoksalnej pozycji modernistycznego, burżuazyjnego ruchu „społeczeństwa obywatelskiego” na rzecz „agendy liberalnej”, czyli praw człowieka, równości, niedyskryminowania, świeckości. W nowej rzeczywistości politycznej, w której socjaldemokracja uległa uniwersalizacji, a demokracji i swobodom obywatelskim wciąż zagrażają XIX-wieczne demony nacjonalizmu, dawna lewica staje się matecznikiem polityki liberalnej. A Marks się w grobie przewraca.

15.05.2013 r.

Miłość i polityka

▶ Bardzo ciekawe typy ci politycy. Jest w tym zawodzie coś niepokojąco ulotnego i niepoważnego. Coś, co łączy polityka z dziennikarzem i filozofem. Jakaś płochość, rozkojarzenie i pozorność. Filozof też coś naobiecuje, wielki Wstęp do Dzieła napisze, a potem jakoś nic z tego nie wychodzi i umiera. Dziennikarz bierze temat – tu zadzwoni, tam pogada, ale w gruncie rzeczy nie wie, o co tak naprawdę chodzi, i pisze po nocy, jak tam podleci. Polityk to samo. Nie zna się na niczym konkretnie, różne mogą mu się zdarzyć stanowiska, ale jak już kręci tym swoim młynkiem, to i nie przestanie. Wszyscy oni niepoważni i w tej niepowadze marzą o wielkim Filozofie, Mistrzu Dziennikarstwa oraz Mężu Stanu. A Godot nie nadchodzi.

Gdy zastanawiam się nad etosem polityka, stylem życia i działania, do którego zmuszają go współczesne warunki gry o władzę, ogarnia mnie uczucie sympatii, czyli współczucia. Jakże ta polityka psuje charaktery! I jaka szkoda fajnych ludzi na to zepsucie! A przecież ktoś to musi robić, ktoś się musi poświęcić. Oczywiście nie za darmo, ale jednak poświęcić.

Polityk to równy gość (albo facetka). Nie da się w tym zawodzie niczego osiągnąć, jeśli nie jest się człowiekiem otwartym, towarzyskim, dającym się lubić. Nawet Kaczyński jest taki. Bo polityka to gra zespołowa, jakkolwiek wyposażona w zdrową regułę nadrzędną: jak przyjdzie co do czego, to ja zabiję ciebie albo ty zabijesz mnie i nikt nie będzie miał do nikogo pretensji. Jasne zasady sprawiają, że mimo różnych żalów niemal każdy z każdym w polityce gada, a nawet pije. Rytualne potyczki przed kamerami nie są w stanie zepsuć nadrzędnej cnoty współczesnej polityki, którą jest eutrapelia, czyli towarzyskość. Dzięki niej wszyscy są dobrze poinformowani, syci plotek i odstresowani. Do południa leje się kawa, od południa koniak. Grzeją się komórki, asystenci czuwają, TV czeka na show. Giełda newsów czynna od rana do nocy. W co się dziś gra? Z kim? Na serio czy dla picu?

Jest fajnie, ale strasznie niestabilnie. Krótkie posady, słabe pieniądze. Równi goście i facetki muszą ciągle coś wymyślać, żeby utrzymać się na powierzchni. Jak by tu coś zrobić, żeby się nie narobić? Ano trzeba umieć łączyć przyjemne z pożytecznym. Przyjemne jest siedzenie w restauracji, pogwarki, esemesy, wydawanie poleceń. A pożyteczne? Pożyteczne jest formułowanie sensownych propozycji, a więc pisanie takich czy innych „kwitów”. Skąd te kwity? I w tym właśnie jest sedno. Dobry polityk wie, jaki by warto wytworzyć kwit, i ma ludzi, którym może to zlecić. Potem już pozostaje tylko wcielić dokument w życie (jeśli się akurat rządzi) lub pokazać go mediom (jeśli jest się w opozycji). Mieć swoich ludzi – oto siła polityka! Ludzi poręcznych, spolegliwych i kompetentnych. Kto ma takich, ten idzie do góry. A kto ma zaledwie paru koleżków i niewypierzonych sekretarzy, ten niewiele wskóra, choćby i nie wypuszczał z ręki telefonu.

Zawód polityka jest tak dziwny i nieuchwytny, że właściwie nie wiadomo, na czym polega. Każdy jest tu jakby przypadkiem i tymczasowo, nawet jeśli trwa to przez wiele lat. I nie bardzo widać tu miejsce na tak ceniony dziś profesjonalizm. Bo co to znaczy zawodowiec? Że już trzecią kadencję posłuje? I co z tego, skoro może niewiele znaczyć? A może zawodowiec to ten, co się liczy? Dziś się liczy, jutro nie. Zawodowcem to można być w jakimś resorcie i nadawać się na wiceministra. Ale gra polityczna sama w sobie jest raczej grą towarzyską niż rozgrywką pokerzystów o marsowych obliczach. Prawdę mówiąc, jedyna rzecz, na której rozumieją się politycy, to ordynacje wyborcze i zasady kampanii. Mało jak na zawód.

I co mamy z tym wszystkim zrobić? Przecież państwo jest w rękach polityków i urzędników. Te dwie kasty, zdane na siebie i silnie ze sobą powiązane, to Polska. Tylko oni mają władzę. Socjologicznie rzecz ujmując, to po prostu kilkadziesiąt środowisk zawodowych i grup interesu zorganizowanych wokół urzędów i partii politycznych. Nie da się inaczej. Można w to wejść albo nie. Nie ma jednak niczego zamiast. Zamiast urzędników. Zamiast polityków.

Nie ma innej ojczyzny. Nie bocian i wierzba, nie krzyż i mazurek Szopena, lecz Kaczyński, Tusk i Miller to Polska. A my razem z nimi, telewizorem zespoleni. Ludzie i ich państwo. Nieskończenie bardziej realni od łzawych symboli. A skoro tak, skoro to jest Polska właśnie, to trzeba ją kochać z Kaczyńskim włącznie. Bo bez miłości nie da się razem żyć.

10.07.2013 r.

O szkodliwości pracy

▶ Idzie wrzesień. Miesiąc powakacyjnego oszołomienia. Znów uwięzimy dzieci w klasach i pójdziemy w kierat naszej idiotycznej pracy, by tam cierpieć na widok bardziej niż my opalonych i odmłodzonych kolegów. Ach, te mordy pracowe! Ta wredna robota! Przeklęty, kto wymyślił pracę!

Zgodnie z uśrednioną lewicowo-prawicową doktryną burżuazyjną praca uczłowieczyła małpę, a jej deprawacja, zwana alienacją, na powrót człowieka odczłowiecza, czyli umałpia. Trzeba więc pracę wyzwolić i wtedy wszystko będzie w porządku, to znaczy produkcja będzie szła, a człek będzie wypoczęty i zadowolony. Jak wszystkie postfeudalne, burżuazyjne doktryny, również ta jest fałszywa.

Ale żeby nie było, to w skrócie zreferuję. Tak więc małpa zobaczyła, że więcej się zyskuje, gdy jedni specjalizują się w jednym, a inni w czymś innym, by potem wymieniać się owocami swej pracy. Powstał z tego cały system podziału pracy i nowy rodzaj władzy, która zawiadywała pracownikami i wytworzonymi dobrami. Tak to ludzie zaczęli zmieniać przyrodę własnymi rękami, jednocześnie tworząc złożone społeczeństwo. Najpierw było to społeczeństwo niewolnicze. Potem jednak okazało się, że bardziej można się wzbogacić na pracy najemnej, wykonywanej przez wolnych ludzi. A jak produktów zaczęło przybywać, to pojawiła się przestrzeń na konkurencję i wymuszone konkurencją innowacje, czyli postęp techniczny. Powstał rynek – pracy i towarów. Wraz z rynkiem zrodziła się ogromna presja na maksymalizację zysku i minimalizację kosztów, prowadząca do kapitalistycznego wyzysku. Dehumanizacja ogłupiającej pracy przy maszynie uczyniła z wyzyskiwanego robotnika nieomalże zwierzę. I tak oto nasze czasy muszą odzyskać człowieczeństwo człowieka, czyli wyzwolić pracę i wyemancypować klasę robotniczą. Warunki pracy i płacy muszą pozwalać na godne życie, a sama praca nie może degradować ani fizycznie, ani psychicznie. Co więcej, należy dążyć do tego, by jak najwięcej ludzi mogło pracować w sposób twórczy i czerpać z tego życiową satysfakcję. Amen.

A teraz ja. Była sobie małpa, której nic się nie chciało. A że była silna i brutalna, postanowiła użyć tych przymiotów do wymuszenia na swoich pobratymcach, by przynosili jej wszystko, czego potrzebowała. Zniewolone osobniki musiały coś wymyślić, żeby mając na głowie tego okrutnego lenia, nastarczyć również dla siebie i swoich dzieci. Potrzeba matką wynalazku. Wymyśliły więc różne udogodnienia zwiększające efektywność pozyskiwania pokarmu i innych potrzebnych rzeczy. A że ich pan chciał wciąż więcej i więcej, to i słudzy więcej i więcej musieli kombinować, żeby naprodukować, ile trzeba, no i się jeszcze przy tym wszystkim za bardzo nie urobić. Praca wynika więc z połączenia lenistwa i przymusu! Nikt i nigdy nie wykonywał jej dobrowolnie i nie miał innego celu niż ten, aby jak najszybciej móc odpocząć. O żadnym opanowywaniu przyrody ani samouczłowieczaniu nikt ani myślał, moje burżujskie pięknoduchy!

Co zrobić, żeby się nie narobić? Oto arcypytanie – źródło „systemu pracy” i wszelkich innych dopustów cywilizacji, na czele z państwem. Bo jednym ze sposobów na niepracowanie jest łupiestwo. W bardziej zorganizowanej postaci nie wymaga ono gwałtu, lecz samej tylko groźby. W połączeniu z naturalną dla łupieżców tendencją do wypierania konkurencji na swoim terenie, zachwalanego zastraszanej ludności jako „ochrona”, banda rabusiów powoli zmieniła się w instytucję, z własnymi symbolami i godnościami, której ogólnym przeznaczeniem było zapewnianie bezpieczeństwa na określonym terytorium. I państwo gotowe! A że państwem trzeba rządzić, rzemiosło łupieżcze przekształciło się w rzemiosło polityczne. Jednakże i ono podporządkowane jest tej samej zasadzie: jak by tu się utrzymać bez pracy? Niestety, okazuje się, że na swoje nieróbstwo polityk musi ciężko zapracować.

W ogóle unikanie pracy jest paradoksalnie pracochłonne. Ułatwianie sobie życia nigdy nie ma końca i pożera mnóstwo energii. Nazywamy to postępem. Praktykowanie lenistwa wymaga znacznych środków, przez co trzeba tę wspaniałą lwią kondycję zrównoważyć przez chciwość, schlebiającą sobie mianem pracowitości.

Również pisanie jest formą unikania pracy, o czym wie każdy felietonista. A jeśli ktoś to czyta, to również w błogosławionym „czasie wolnym od pracy”. Jak wspaniale się czasem autor z czytelnikiem rozumieją! No, ale dość już tych, jak mawiał tow. Gierek, „nieuzasadnionych przerw w pracy”. Pogadali sobie, a teraz do roboty!

21.08.2013 r.

Tango Congreso

▶ Sezon należy uznać za otwarty. Sezon konferencyjny. Nasz sezon. Czas ubogich wakacji dla tabunów miernot, drobnomieszczańskiej drobnicy, akademickiego zooplanktonu. Po tygodniach papierowej mitręgi, służącej zdobyciu środków uczelnianych na samolot, hotel i tzw. fi (fee), uzbrojeni w pendrajwy z żałosnymi i nikomu niepotrzebnymi prezentacjami po niby-angielsku, pełni turystyczno-erotycznych zapałów, biegniemy na lotnisko. Jak to dobrze, że mamy doktoraty, pracę na uczelni i chodziliśmy na kurs angielskiego! Takie profity! I jeszcze będzie z tego „zagraniczna publikacja”! Żyć, nie umierać. Ja na przykład to robię w tym roku Neapol. Pompeje, te rzeczy.

W recepcji tłok. Odbieram „materiały konferencyjne”, kilo makulatury. Ale torba fajna – pochodzę z nią sobie po Warszawie. Napis World Congress of coś tam 2013. Się było, się ma torbę. Otwierająca sesja plenarna. Kilku ważnych mówi, że jest super. Potem wielki profesor ma wykład. Zaraz po wykładzie wyjedzie. Niektórzy podchodzą bliżej i robią zdjęcia. Wieśniaki! Gorsze niż nasi! Udaję, że słucham, udaję, że rozumiem. Rozglądam się, czy są jacyś fajni koledzy, a najlepiej koleżanki. Wieczorem „recepcja”, czyli wyżerka.

Cześć, jestem Baśka, Wojtek jestem. Kiedy masz referat? Jutro. A to szczęściarz, bo ja to się muszę denerwować do czwartku. Gadki szmatki. Potem jeszcze w miasto. W swoim gronie. Do drugiej nad ranem polewamy i do hotelu. Następnego dnia mordęga – ale przecież za to nam płacą. Z programem konferencji w garści włóczymy się to tu, to tam, żeby „posłuchać czegoś ciekawego”. Ale i tak nic do łba nie wchodzi, a zresztą nie ma co, bo wszyscy tu tacy sami jak my, albo i to nie. Sumienie ciężko dyszy: ile trzeba tu wysiedzieć, żeby móc się już spokojnie urwać? Starsi wiedzą – wystarczy zostać do lunchu pierwszego dnia, potem przyjść na swoją sesję i jeszcze ewentualnie pojawić się na zamknięciu. Młodzi się szczypią. Trochę zatrzymuje ich próżność („uczestniczę w życiu naukowym”), trochę interes („a nuż kogoś poznam i mnie zaprosi”).

No, wreszcie moja sesja. Na „obradach sekcyjnych” trzeciego dnia konferencji na 300 osób mam na sali jedenaście dziwnych postaci, z czego połowa nie zna angielskiego. Czytam swoje. Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi. Ludzie bawią się tabletami. Pytania? I have a question. Wstaje Chińczyk i pyta coś kompletnie od czapy. Napisze w sprawozdaniu, że był aktywny i zadawał pytania. OK. Mam to za sobą. Teraz naprawdę już tylko wakacje. Jadę na „wycieczkę opcjonalną”. W końcu coś mi się jako inteligentowi należy. Bez inteligencji nie byłoby rozwoju. Naród musi mieć te elity.

Pięknie jest. Widoki. Dobre espresso. Kulturalne rozmowy. Zawsze o tym samym: gdzie na świecie dobrze zjeść, co warto zobaczyć. A jak tam z hotelami i jakością usług? Że kiedyś zgubili mi bagaż w São Paulo. I że Żydzi strzelają do palestyńskich dzieci, co jest okropne. A czy w Polsce dalej taki straszny antysemityzm? Ćwierć wieku jeżdżę. Znam to na pamięć. Mam ich wszystkich dokładnie tam, gdzie oni mnie. I szafa gra.

Pokręcę się jeszcze po terenie. Spotykam znajome gęby. Udają, że się cieszą na mój widok. Starzy Niemcy z drugimi żonami. Hiszpanki, Rumunki. Jest moda na exotico. Niektórzy się przystawiają, bo też by chcieli do Polski. Dawno już wybierali się do Auschwitz, ale za swoje jechać to przesada. Serdecznie zapraszamy, Panie Profesorze! Oferuję oprowadzenie po mieście i ściągnięcie grupy studentów na pański odczyt. Tyle mogę. Wunderbar! Czasem faktycznie któryś przyjedzie. Trzeba mu skołować z siedem, osiem osób na salę. I zrobić plakat. Oni te plakaty biorą sobie do domu. Co kraj to obyczaj, jak to się mówi.

Skolonizowaliśmy uniwersytet. W końcu jak demokracja to demokracja! Wszystko jest dla ludzi. Żeśmy durni, to nie szkodzi. Jak mieliśmy 30 lat, to byliśmy mądrzejsi. Teraz się młodzi kręcą koło nas i mądrują. A my ich po plecach klep, klep. Dobrze, kolego, dobrze. Jak tam habilitacja? A, za rok. Gut, gut. Jak trochę obrośniesz w piórka, to będziesz taki sam dureń jak my. Dziś nas podziwiasz, jutro będziesz nami pogardzał, a pojutrze będziesz jednym z nas. Takie tu rządzi prawo.

Ostatni dzień konferencji. Na porannych sesjach pustki. Byle do południa. Końcowa „plenarka”. Ostała się setka ludzi. Rozkojarzeni, spakowani. Nasz gospodarz z udręką na twarzy ogłasza koniec imprezy. Było wspaniale. Oklaski. Nasza dyscyplina kwitnie. Zooplankton odpływa na lotniska. See you next year!

4.09.2013 r.

Ziemia jałowa