Zwierciadło morza - Joseph Conrad - ebook + audiobook

Zwierciadło morza ebook i audiobook

Conrad Joseph

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

"Zwierciadło morza" to pierwsza powieść oparta na wspomnieniach Josepha Conrada.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 6 min

Lektor: Wiktor Zborowski

Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rejmeriw

Nie oderwiesz się od lektury

majstersztyk jezykowy, w połaczenu z nezwykłą qyobrqźną auutentycwną młoścą do morqa okeętpw1
00

Popularność




PRZEDMOWA AUTORA

I - ZAOCZENIE LĄDU I ODERWANIE SIĘ OD BRZEGU

II

III

IV - GODŁA NADZIEI

V

VI

VII - SZTUKA PIĘKNA

VIII

IX

X - PAJĘCZYNY I BABIE LATO

XI

XII

XIII - CIĘŻAR BRZEMIENIA

XIV

XV

XVI - STATKI ZAPÓŹNIONE I STATKI PRZEPADŁE

XVII

XVIII

XIX

XX - UCHWYT LĄDU

XXI

XXII - CHARAKTER WROGA

XXIII

XXIV

XXV - WŁADCY WSCHODU I ZACHODU

XXVI

XXVII

XXVIII

XXIX

XXX - WIERNA RZEKA

XXXI

XXXII

XXXIII - W NIEWOLI

XXXIV

XXXV - WTAJEMNICZENIE

XXXVI

XXXVII - KOLEBKA RZEMIOSŁA

XXXVIII

XXXIX

XL - TREMOLINO

XLI

XLII

XLIII

XLIV

XLV

XLVI - WIEK BOHATERSKI

XLVII

XLVIII

XLIX

Joseph Conrad

Józef Konrad Korzeniowski

ZWIERCIADŁO MORZA

Tłumaczenie: Aniela Zagórska

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano fotografię Josepha Conrada.

Autor: George Charles Beresford (1904).

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-44-1

PRZEDMOWA AUTORA

 Książka ta mniej potrzebuje przedmowy niż inne, bądź moje, bądź czyjekolwiek. Lecz ponieważ zaopatruję w przedmowę wszystkie swoje książki, nie wyłączając nawet „Ze wspomnień“, które są poprostu fragmentem życiorysu, niepodobna mi wyłączyć tej jednej aby nie stworzyć fałszywych pozorów obojętności lub znużenia. Widzę aż nadto dobrze, iż napisanie niniejszej przedmowy nie będzie łatwem zadaniem. W danym wypadku potrzeba — matka wynalazków — jest wykluczona, to też żaden temat do pogawędki nie przychodzi mi na myśl; a że najskuteczniejszym bodźcem do pracy jest również potrzeba, więc poprostu nie wiem jak się zabrać do tej przedmowy. Wchodzi tu również w grę moje usposobienie; unikałem wysiłków przez całe życie. Mimo tych odstręczających warunków poczucie obowiązku zmusza mię jednak do pracy. Obiecałem napisać przedmowę. W przeciągu niespełna minuty kilku nieostrożnemi słowami wziąłem na siebie zobowiązanie, które odtąd ciężyło mi bardzo na sercu. Bo ta książka jest spowiedzią sięgającą bardzo głęboko; z czego więc jeszcze mógłbym się zwierzyć na paru kartkach, które dodaję do mniej więcej trzystu, zawierających najszczersze wyznania? Usiłowałem tu odsłonić z bezpośredniością ostatniej spowiedzi jaki był mój związek z morzem, który zaczął się tajemniczo, jak każda wielka namiętność zesłana na śmiertelnych przez niezbadanych bogów, rozwijał się nieodparcie wbrew zasadom zdrowego rozsądku, wytrzymując próbę straconych złudzeń i przezwyciężając rozczarowanie, co się czai w każdym dniu czynnego życia; trwał dalej wśród miłosnych rozkoszy i miłosnych mąk, pełen uniesienia lecz próżen złudzeń, bez goryczy i bez skarg, od pierwszej chwili aż do ostatniej. Ujarzmiony ale nigdy nie upadły na duchu, całą istotą poddałem się tej namiętności różnorodnej i wielkiej jak samo życie, zawierającej jak życie okresy cudownej pogody, któremi nawet i płocha kochanka w chwili ukojenia darzy nas niekiedy na swej piersi, pełnej podstępów, pełnej szaleństwa, a jednak zdolnej upoić zachwycającą słodyczą. Jeśli mi ktokolwiek powie, że to jest liryczne złudzenie starego, romantycznego serca, odrzeknę iż przez dwadzieścia lat żyłem jak pustelnik ze swą namiętnością! Poza linją morskiego widnokręgu świat dla mnie nie istniał, tak jak nie istnieje dla mistyków, którzy chronią się na szczyty wysokich gór. Mówię tu o życiu najwewnętrzniejszem, o burzliwych głębiach naszej istoty, gdzie spotyka nas to co najlepsze i to co najgorsze, gdzie człowiek musi żyć sam, lecz nie potrzebuje się wyrzec wszelkiej nadziei porozumienia z bliźnimi. Może już dość powiedziałem przy tej sposobności o tych swoich pożegnalnych słowach, o tej ostatniej fazie mego wielkiego umiłowania morza. Nazywam je wielkiem, ponieważ takiem dla mnie było. Inni mogą je nazwać głupiem zadurzeniem się. Tak określają ludzie każde miłosne przeżycie. Ale jakkolwiekby nazwać tę moją miłość, jedno pozostaje niezbite: była czemś zbyt wielkiem aby można wyrazić ją w słowach. Oto co zawsze czułem niejasno; i dlatego te moje karty pozostaną niby szczera spowiedź z faktów, które komuś przyjaznemu i współczującemu mogą dać wyobrażenie o wewnętrznej prawdzie niemal całego żywota. Okresu między szesnastym a trzydziestym szóstym rokiem życia nie można nazwać wiekiem, ale jest to wcale długi szereg tego właśnie rodzaju doświadczeń, które uczą powoli człowieka patrzeć i czuć. Był to dla mnie okres odrębny; a gdy przeszedłem z niego do innej atmosfery, że się tak wyrażę, gdy rzekłem sobie: „Teraz muszę mówić o wszystkich tych rzeczach lub też pozostać nieznany do końca swych dni“, żywiłem niezłomną nadzieję — która towarzyszy człowiekowi zarówno w samotności jak w tłumie — iż w końcu nadejdzie taki dzień, taka chwila, że mnie zrozumieją. I to się ziściło! Zrozumiano mię tak zupełnie, jak tylko to jest możliwe na naszym świecie, gdzie rzekłbyś wszystko się składa z zagadek. Mówiono o tej książce rzeczy głęboko mię wzruszające, tem głębiej, że pochodziły od ludzi, których zajęciem jest bezsprzecznie zrozumienie i analiza i objaśnianie — jednem słowem od krytyków literackich. Wypowiadali się stosownie do swego sumienia, a niejeden wyrażał się w taki sposób, że poczułem i radość, i smutek z powodu napisania tej spowiedzi. Jasno lub mętnie, krytycy pojęli co miałem na myśli i orzekli w końcu, że sprostałem swemu zamierzeniu. Zrozumieli iż książka ta należy do kategorji zwierzeń, lecz w niektórych wypadkach uznali zwierzenia moje za niezupełne. Jeden z recenzentów napisał: „Czytając te karty, człowiek spodziewa się wciąż rewelacji; lecz osobistość autora nigdy nie ujawnia się w całej pełni. Możemy tylko stwierdzić, że taka oto rzecz wydarzyła się p. Conradowi, że znał takiego a takiego człowieka, i że właśnie tak mijało jego życie, pozostawiając mu owe wspomnienia. Są one zapiskami wydarzeń przez niego przeżytych, niezawsze wybitnych lub uderzających, raczej przypadkowych, wydarzeń co z jakiejś nieuchwytnej przyczyny ryją się w umyśle i wyłaniają z pamięci po upływie długiego czasu, niby symbole niepojętego, świętego obrządku, który się odbywa za zasłoną“. Mogę na to tylko powiedzieć że moja książka, pisana nawskróś szczerze, nie ukrywa niczego poza fizyczną w niej obecnością autora. Na tych kartach spowiadam się najpełniej nie ze swych grzechów, lecz ze swych wzruszeń. Jest to najwłaściwszy hołd, jaki mój pietyzm mógł złożyć ostatecznym twórcom mego charakteru, mych przekonań i w pewnem znaczeniu mego losu — niezniszczalnemu morzu, okrętom, których już niema, i prostym ludziom co swoje przeżyli. 1919.

J. C.

I - ZAOCZENIE LĄDU I ODERWANIE SIĘ OD BRZEGU

„A statki niech do brzegu podchodzą i giną,I niech tak wszystko trwa krótkich dni parę.“

The Frankeleyn’s Tale.

Zaoczenie lądu i oderwanie się od brzegu nadają rytm życiu marynarza i dziejom statku. Od lądu do lądu — oto najzwięźlejsze określenie dla ziemskich losów okrętu. Oderwanie się od lądu nie jest tem, za co je mógłby uważać ród szczurów lądowych. Termin „zaoczenie lądu“ łatwiej zrozumieć: marynarz dostrzega ląd — to kwestja bystrego oka i jasnej pogody. Oderwanie się od brzegu nie jest wyjściem statku z przystani, tak jak zaoczenie lądu nie może być uważane za jednoznaczne z zawinięciem do portu. Ale w oderwaniu się od brzegu jest pewna cecha odrębna: ten termin oznacza nietyle etap morskiej podróży, co określoną czynność pociągającą za sobą szereg innych, a mianowicie dokładną obserwację niektórych lądowych znaków orjentacyjnych przy użyciu kompasu. Zaoczony ląd — czy to będzie góra osobliwego kształtu, czy skalisty przylądek, czy też obszar piaszczystych wydm — ogarnia się z początku jednem spojrzeniem. Dalsze rozpoznanie nastąpi w swoim czasie; lecz w zasadzie dobre czy złe zaoczenie lądu zawarte jest w pierwszym okrzyku: „Ląd!“ Natomiast oderwanie się od brzegu jest przedewszystkiem obrzędem nawigacyjnym. Zdarza się że statek opuścił przystań już od pewnego czasu, że od szeregu dni znajdował się na morzu — w najpełniejszem znaczeniu tego słowa; a jednak póki wybrzeże, które opuścił, pozostało widzialne, okręt minionych dni zdążający na południe nie rozpoczął był jeszcze rejsu w pojęciu żeglarza. Oderwanie się od brzegu nie następuje w chwili kiedy ląd znika z oczu, lecz w momencie ostatniego fachowego rozpoznania lądu przez marynarza. Jest to techniczne „żegnaj“, tak odrębne od uczuciowego. Odtąd marynarz skończył już z brzegiem za rufą swego statku. Sprawa ta dotyczy osobiście marynarza. To nie statek odrywa się od brzegu lecz marynarz, z chwilą gdy nakreślił ołówkiem na białej przestrzeni mapy podróżnej pierwszy drobniutki krzyżyk oznaczający pozycję statku, otrzymaną zapomocą krzyżowych pelengów; każdego dnia podróży pozycja statku w południe musi być oznaczona takim samym drobniutkim krzyżykiem na tejże mapie. A krzyżyków tych może się znaleźć sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, czy tam ile, na szlaku okrętu od lądu do lądu. Największa ich liczba w ciągu mego marynarskiego żywota doszła do stu trzydziestu — od stacji pilotów przy Sand Heads w zatoce Bengalskiej do latarni morskiej na wysepkach Scilly. Była to zła podróż... Oderwanie się od brzegu, ostatni fachowy rzut oka na ląd, bywa zawsze dobry lub przynajmniej dość dobry. Bo nawet jeśli pogoda jest zła, nie obchodzi to wiele statku, przed którym cała przestrzeń morza stoi otworem. Natomiast zaoczenie lądu może być dobre lub złe. Okrążamy ziemię z myślą o jednem jej miejscu. Wśród wszystkich krętych tropów, które kurs żaglowca zostawia na białym papierze mapy, statek ma zawsze na celu jeden drobny punkt — czy to będzie mała wysepka na oceanie, czy pojedynczy przylądek na długiem wybrzeżu kontynentu, czy latarnia morska na urwistym brzegu lub poprostu spiczasty kształt góry, niby mrowisko unoszące się na wodach. Lecz jeśli się ujrzy brzeg w kierunku oczekiwanym, wówczas zaoczenie lądu jest pomyślne. Mgły, zawieje, sztormy pędzące chmury i deszcz — oto nieprzyjaciele dobrych zaoczeń lądu.

II

 Niektórzy kapitanowie odrywają się od brzegu ze smutkiem, pełni żalu i niezadowolenia. Mają żonę, może dzieci, lub w każdym razie jakieś przywiązanie czy poprostu ulubiony nałóg, który trzeba porzucić na rok lub więcej. Pamiętam tylko jednego człowieka, co przemierzał swój pokład sprężystym krokiem i dał pierwszy kurs podróży głosem radosnym. Ale, jak się później dowiedziałem, człowiek ów nie zostawiał poza sobą nic prócz mnóstwa długów i wezwań sądowych. Skądinąd znałem wielu kapitanów, którzy natychmiast po opuszczeniu wąskich wód kanału Angielskiego znikali zupełnie z oczu załogi na jakieś trzy dni lub więcej. Dawali niby długiego nurka w swoją kabinę, aby po kilku dniach się wyłonić w usposobieniu mniej lub więcej pogodnem. Z tymi ludźmi łatwo było sobie poradzić. Pozatem takie zupełne odcięcie się od życia statku dowodziło w pewnej mierze, że kapitan ma dość dużo zaufania do swych oficerów, a zaufanie musi się spodobać każdemu marynarzowi godnemu tej nazwy. Podczas pierwszej podróży, którą odbyłem jako starszy oficer z zacnym kapitanem MacW—, pamiętam że bardzo mi to pochlebiło; wykonywałem radośnie swe obowiązki, wyobrażając sobie iż jestem sam dowódcą. Ale wielkość mych złudzeń nie zmieniała faktu, że prawdziwy dowódca znajdował się na okręcie, podtrzymując moje zaufanie do samego siebie, choć był niewidzialny dla mych oczu; kryły go drzwi o białej porcelanowej klamce, fornirowane drzewem klonowem. W czasie tego wstępnego okresu duch dowódcy, oderwawszy się od brzegu, porozumiewa się z oficerami stłumionym głosem, który wychodzi jakby z sanctum sanctorum świątyni; czy bowiem nazwiemy statek świątynią, czy też „pływającem piekłem“ — jak określano niektóre statki — kajuta kapitana jest z pewnością najwznioślejszem miejscem na każdym okręcie. Zacny MacW— nie przychodził nawet na posiłki i pożywiał się samotnie w swem świętem świętych z tacy nakrytej białą serwetą. Nasz steward spoglądał ironicznie na doszczętnie puste talerze, które stamtąd wynosił. Żal za domem, ogarniający tak wielu żonatych marynarzy, nie pozbawiał kapitana MacW— przysługującego mu apetytu. I rzeczywiście, steward podchodził do mnie prawie za każdym razem, gdy siedziałem na krześle kapitana na pierwszem miejscu i szeptał z powagą: „Pan kapitan prosi jeszcze o kawałek mięsa i dwa kartofle“. My, jego oficerowie, słyszeliśmy jak się przewracał na koi, albo chrapał zlekka, albo wzdychał głęboko, albo pluskał się i parskał w łazience; raporty zdawaliśmy mu jakby przez dziurkę od klucza. Szczytem jego miłego charakteru było to, że odpowiedzi, które nas dochodziły, wypowiadał zupełnie łagodnym i przyjaznym tonem. Niektórzy z dowódców w swoim okresie odosobnienia są stale opryskliwi, jak gdyby brali za złe sam dźwięk głosu swych oficerów, odczuwając go jako obrazę i zniewagę. Lecz burkliwy odludek nie może dokuczać swoim podwładnym, gdy tymczasem człowiek o silnem poczuciu obowiązku (a może tylko własnego znaczenia), człowiek, który tkwi na pokładzie i popisuje się uporczywie przez cały dzień, albo i pół nocy, swoją zrzędnością — staje się dotkliwym Bożym dopustem. Chodzi tam i z powrotem po rufie, rzucając ponure spojrzenia, jakby chciał zatruć morze, i każdemu, kto mu się napatoczy, zmywa głowę z wściekłością. A takie dziwactwa tem ciężej znosić cierpliwie, jak przystoi mężczyźnie i oficerowi, iż żaden marynarz nie jest właściwie w dobrym humorze przez kilka pierwszych dni podróży. Napastują go żale, wspomnienia, wrodzona tęsknota za minioną bezczynnością, wrodzona nienawiść do wszelkiej pracy. Pozatem nic się z początku nie klei na okręcie, szczególniej jeśli chodzi o irytujące drobnostki. W dodatku nie opuszcza człowieka myśl o tem, że czeka go cały rok mniej lub więcej ciężkiego życia; albowiem jeśli chodzi o morze „wczorajsze“, nie było prawie południowych podróży, któreby nie trwały dwunastu miesięcy. Tak; po oderwaniu się od brzegu załoga potrzebowała kilku dni, aby się utasować i poddać kojącemu wpływowi dobroczynnej rutyny panującej na statkach dalekich wód. Rutyna okrętowego życia jest lekiem zbawiennym na zbolałe serca i chore dusze; widziałem jak uśmierzała — przynajmniej na pewien czas — najburzliwsze umysły. Jest w niej zdrowie, i spokój, i zadowolenie z codziennego kręgu pracy; bo każdy dzień życia na okręcie zdaje się tworzyć zamknięty krąg wewnątrz rozległego pierścienia obejmującego morski horyzont. Majestatyczna jednostajność morza użycza okrętowemu życiu pewnej godności zabarwionej monotonją. Ten, który kocha morze, kocha także rutynę na statkach. Dni, tygodnie i miesiące nigdzie nie zapadają tak szybko w przeszłość jak na morzu. Rzekłbyś zostawia się je za rufą równie łatwo jak lekkie bańki wirów na szlaku okrętu; znikają w wielkiej ciszy, wśród której okręt sunie niby za sprawą czarów. I tak mijają dnie, tygodnie, miesiące. Tylko sztorm może zakłócić normalne życie na statku; a czar niewzruszonej jednostajności — który odbija się nawet na głosach załogi — bywa zakłócony jedynie przez bliskie zaoczenie lądu. Wówczas dowódca statku jest znów poruszony do głębi. Ale nie ciągnie go wcale samotność, nie zamyka się, ukryty i bezczynny, w małej kabinie, pocieszając się dobrym apetytem. Przed zaoczeniem lądu duch kapitana jest wydany na pastwę niepokoju, który nie da się przezwyciężyć. Dowódca nie może usiedzieć i paru sekund w sanktuarjum kajuty nawigacyjnej; wychodzi na pokład i wpatruje się przed siebie wytężonym wzrokiem, gdy przewidziana chwila się zbliża. Nie opuszcza go czujność napięta do ostateczności. Natomiast ciało kapitana słabnie od braku apetytu; taki jest przynajmniej wynik mego doświadczenia, choć „słabnie“ nie jest może właściwem określeniem. Trzebaby raczej powiedzieć, że ciało kapitana uduchawia się, zaniedbując pożywienie, sen i wszystkie zwykłe wygody jakie daje życie na morzu. W paru znanych mi wypadkach to oderwanie od pospolitych potrzeb życia nie dotyczyło niestety alkoholu. Ale oba te wypadki należały, właściwie mówiąc, do zakresu patologji i były jedyne z jakiemi się spotkałem na morzu. W jednym z nich stwierdziłem że to uciekanie się do środków podniecających, poprostu aby zagłuszyć niepokój, nie przyniosło najmniejszego uszczerbku marynarskim zaletom dowódcy. A przytem działo się to wśród bardzo groźnych okoliczności, ponieważ ląd odsłonił się nagle, blisko, w nieoczekiwanym kierunku, podczas złej pogody i silnego wiatru na brzeg. Wkrótce potem zszedłem na dół aby pomówić z kapitanem, i tak się fatalnie złożyło, że zastałem go właśnie w chwili gdy odkorkowywał śpiesznie butelkę. Wyznam że struchlałem na ów widok. Chorobliwa wrażliwość tego człowieka była mi dobrze znana. Na szczęście udało mi się wycofać niepostrzeżenie; zatupałem głośno morskiemi butami u stóp schodów kajutowych i wszedłem poraz drugi. Ale gdyby nie tamten widok niespodziewany, postępowanie kapitana podczas następnych dwudziestu czterech godzin nie byłoby mi nasunęło najlżejszego podejrzenia, że władza nad sobą go zawiodła.

III

 Z biednym kapitanem B. było zupełnie inaczej; trunki wcale tu w grę nie wchodziły. We wczesnej młodości cierpiał na ciężką migrenę za każdym razem gdy się zbliżał do brzegu. Kiedy go znałem, miał dobrze po pięćdziesiątce; krępy, tęgi, pełen godności, może zlekka pompatyczny, odznaczał się niezmiernie wszechstronnym umysłem; nie wyglądał ani trochę na marynarza, choć był to z pewnością jeden z najlepszych dowódców, pod jakimi miałem szczęście służyć. Pochodził zdaje się z Plymouth, był synem wiejskiego lekarza i obaj jego starsi chłopcy studjowali medycynę. Dowodził wielkim statkiem londyńskim, wcale dobrze znanym swojego czasu. O kapitanie B. trzymałem bardzo wysoko i dlatego właśnie wspominam ze szczególnem zadowoleniem ostatnie słowa, jakie wypowiedział do mnie na pokładzie swego okrętu po półtorarocznej podróży. Było to w doku w Dundee, dokąd odstawiliśmy pełen ładunek juty z portu w Kalkucie. Wypłacono nam pensje tego samego dnia rano; wróciłem na statek aby się pożegnać i zabrać swoją marynarską skrzynkę. Kapitan B. zapytał w zwykły swój sposób, trochę wyniosły lecz uprzejmy, jakie są moje plany. Odrzekłem że zamierzam udać się koleją do Londynu tegoż popołudnia, aby zdać egzamin na kapitana. Miałem za sobą właśnie tyle służby ile było potrzeba. Kapitan B. polecił mi abym czasu nie tracił i okazał przytem tak wyraźne zainteresowanie się moim losem, że to mię wręcz zaskoczyło; potem rzekł, wstając z krzesła: — Czy pan ma na widoku jakiś statek po zdaniu egzaminu? Opowiedziałem że nie mam wogóle nic na widoku. Uścisnęliśmy sobie ręce, przyczem kapitan B. wypowiedział te pamiętne słowa: — Gdyby pan szukał miejsca, proszę pamiętać że póki ja mam statek, i pan go ma także. Żaden komplement nie umywa się do takich słów, jeśli je wypowie kapitan statku do młodszego oficera u kresu podróży, gdy praca ukończona i podwładny dostał odprawę. Ale jest tragizm w tem wspomnieniu, gdyż biedny mój kapitan nigdy więcej na morze nie wypłynął. Niedomagał już, kiedy mijaliśmy św. Helenę; leżał w łóżku przez pewien czas, gdyśmy się znaleźli za wyspami Zachodniemi, ale wstał aby być obecnym przy zaoczeniu lądu. Wytrwał na pokładzie aż do Downs, gdzie zakotwiczył się na kilka godzin, wydając rozkazy wyczerpanym głosem; posłał stamtąd telegram do żony i wziął na pokład pilota z morza Północnego, aby mu pomógł żeglować w górę wzdłuż wschodniego wybrzeża. Nie czuł się na siłach sam temu podołać, gdyż zajęcie tego rodzaju trzyma na nogach kapitana dalekich wód cały dzień i całą noc mniej więcej. Kiedy zawinęliśmy do Dundee, pani B. już tam była i czekała na kapitana aby go zabrać do domu. Jechaliśmy do Londynu tym samym pociągiem; ale nim zdałem egzamin, statek nasz odpłynął w podróż bez kapitana B., i zamiast się nań zaciągnąć, skorzystałem z zaproszenia aby odwiedzić mego dawnego dowódcę. Jest to jedyny z moich kapitanów, u którego byłem w jego własnym domu. Wstał już podówczas z łóżka i był „rekonwalescentem“, jak mi oświadczył, podchodząc ku mnie chwiejnym krokiem aby mię spotkać u drzwi salonu. Widać nieśpieszno mu było określić swą ostatnią pozycję na tej ziemi przed wyruszeniem w podróż — jedyną podróż o nieznanym kierunku, w jaką się żeglarz udaje. Wszystko tam było bardzo przyjemne — duży, słoneczny pokój; głęboki fotel w wielkiem sklepionem oknie, zaopatrzony w poduszki i stołeczek pod nogi; spokojna, czujna opieka starszej, łagodnej kobiety, która urodziła kapitanowi B. pięcioro dzieci, a z którą może nie żył dłużej niż pięć całych lat z trzydziestoletniego mniej więcej okresu ich małżeństwa. Była tam także i druga kobieta, zupełnie już siwa, w skromnej czarnej sukni; siedziała bardzo prosto na krześle i szyła coś, spoglądając niekiedy z pod oka na kapitana, przyczem nie odezwała się ani słowem w ciągu całej mojej wizyty. Nawet gdy — jak wypadało — zaniosłem jej filiżankę herbaty, skłoniła tylko głowę, milcząc, a na jej zaciśniętych ustach pojawił się najniklejszy odblask uśmiechu. Przypuszczam, że musiała to być niezamężna siostra pani B. i że przybyła aby pomagać siostrze w pielęgnowaniu szwagra. Najmłodszy z synów państwa B., chłopiec mniejwięcej dwunastoletni, który im się późno urodził — podobno świetnie grający w cricketa — rozprawiał z zapałem o bohaterskich czynach W. G. Grace’a. Pamiętam że najstarszy z synów domu, świeżo upieczony doktór, zabrał mię do ogrodu na papierosa i szepnął, potrząsając głową z powagą fachowca a jednocześnie z prawdziwym niepokojem: „Tak, ale ojciec ani rusz nie odzyskuje apetytu. Nie podoba mi się to — wcale mi się to nie podoba“. Odwróciłem się aby zamknąć frontową furtkę, i zobaczyłem kapitana B. po raz ostatni; kiwał ku mnie głową z wielkiego okna. Odniosłem wówczas wyraźne i dokładne wrażenie, tylko nie wiem jak je określić; czy to było Zaoczenie lądu, czy też Oderwanie się od brzegu? Pamiętam że ten kapitan, który wyglądał nie na miejscu w głębokim fotelu, wpatrywał się niekiedy przed siebie wytężonym, czujnym wzrokiem, jak przy zaoczeniu lądu. Nie mówił ze mną wówczas o posadzie, o statkach, o tem że gotów jest objąć inne dowództwo; słabym głosem rozwodził się długo o swej młodości, gawędząc jak kapryśny rekonwalescent. Obie kobiety, najwidoczniej skłopotane, siedziały spokojnie, a ja podczas tej rozmowy dowiedziałem się więcej o swym kapitanie niż w ciągu osiemnastu miesięcy, któreśmy razem przeżeglowali. Okazało się że kapitan B. „wysłużył swój czas“ w handlu rudą miedzianą, w sławnym handlu rudą miedzianą dawnych lat, między Swansea i chilijskiem wybrzeżem, kiedy to wywożono węgiel i wwożono rudę na statkach ciężko załadowanych w obie strony, jakby rzucając swawolne wyzwanie wielkim falom u przylądka Horn; była to praca dla mocnych okrętów i dobra szkoła tężyzny dla zachodnich marynarzy. Cała flota niezrównanych statków o kadłubach obitych miedzianą blachą, o potężnem owrężeniu i odylowaniu, o trafnie rozwiązanym osprzęcie, statków obsadzonych przez mężne załogi pod dowództwem młodych kapitanów — cała flota takich statków pracowała w tym handlu, który dawno już wygasł. — Oto szkoła, w której się wykształciłem — rzekł do mnie prawie z przechwałką kapitan B. wsparty na poduszkach, z kolanami okrytemi derką. W tym handlu dostał także swe pierwsze dowództwo, kiedy był jeszcze bardzo młody. I właśnie podczas moich odwiedzin opowiedział mi, że jako młodziutki kapitan chorował zawsze przez kilka dni, zanim przybił do lądu po długiej podróży. Ale to niedomaganie mijało na widok pierwszego znanego znaku orjentacyjnego. Kapitan B. dodał jeszcze, że z latami nerwowość ta zupełnie go opuściła, a ja przyglądałem się jego zmęczonym oczom, wpatrzonym spokojnie w przestrzeń, jakby nie było nic między niemi a prostą linją morza i nieba, linją, na której musi się najpierw pojawić to, czego marynarz wygląda. Ale widziałem także jak oczy kapitana spoczywały z czułością na twarzach ludzi znajdujących się w pokoju, na obrazach, na wszystkich znanych mu dobrze przedmiotach tego domu, którego drogi i jasny wizerunek musiał często stawać mu przed oczami w dniach napięcia i niepokoju na morzu. Czy kapitan B. oczekiwał chwili, w której dostrzeże nieznany Ląd, czy też w spokoju ducha określał swą pozycję przed ostatniem Oderwaniem się od brzegu? Trudno to powiedzieć; albowiem w tej podróży, z której żaden człowiek nie wraca, Zaoczenie lądu i Oderwanie się od brzegu są błyskawiczne i zlewają się w jedną chwilę najwyższej i ostatecznej uwagi. Nie przypominam sobie abym zauważył kiedy objaw wahania na spokojnej, wycieńczonej twarzy kapitana B. — znak zdradzający nerwowy niepokój młodego dowódcy, który ma przybić do niezbadanego brzegu. Zbyt wiele już przeżył oderwań do brzegu i zaoczeń lądu! I czyż nie „wysłużył swego czasu“ w sławnym handlu rudą miedzianą poczynającym się z kanału Bristolskiego — w tem dziele najtęższych okrętów, w tej szkole dzielnych marynarzy?

IV - GODŁA NADZIEI

 Zanim się kotwicę podniesie, trzeba ją przedtem rzucić; ten truizm jasny jak słońce odrazu przywodzi mi na myśl poniżenie morskiego języka w codziennej prasie tego kraju. Dziennikarz, czy podejmuje się pisać o statku czy też o flocie, prawie niezmiennie „zarzuca“ kotwicę. Tymczasem kotwicy nigdy się nie „zarzuca“, a wykroczenie wobec technicznego języka jest zbrodnią przeciw jasności, ścisłości i pięknu udoskonalonej mowy. Kotwica, jest to kawał kutego żelaza, przystosowany cudownie do swego celu, język zaś techniczny jest narzędziem doprowadzonem do doskonałości przez wieki doświadczenia — narzędziem bez skazy. Kotwica wczorajsza (ponieważ obecnie widuje się kotwice przypominające grzyby, i kotwice podobne do szponów, bez szczególnego wyrazu lub kształtu — poprostu haki) — kotwica wczorajsza była w swoim rodzaju najbardziej celowem z narzędzi. O jej doskonałości świadczy jej rozmiar, bo żadne narzędzie nie jest tak małe w stosunku do wielkiej pracy, którą musi wykonać. Spójrzcie na kotwice wiszące u kotbelek wielkiego statku! Jakże są drobne w stosunku do wielkiej objętości kadłuba! Gdyby je robiono ze złota, wyglądałyby jak błyskotki, jak ozdobne zabawki, nie większe stosunkowo niż brylantowa kropla w uchu kobiety. A jednak od nich zależy wręcz, i to nieraz, życie okrętu. Kotwica jest wykuta i ukształtowana dla wierności; dajcie jej grunt, w który może się wgryźć, a będzie trzymała póki łańcuch nie pęknie — wówczas zaś, cokolwiek się stanie ze statkiem — kotwica jest „stracona“. Ten uczciwy, prosty kawał żelaza, taki zwykły napozór, ma więcej części niż ludzkie ciało członków: składa się z ucha, ramienia, trzonu, pięty, łap, pazurów. Wszystko to według dziennikarza bywa „zarzucane“, gdy statek wejdzie na kotwowisko i zostanie zacumowany. Uporczywość w użyciu obrzydłego słowa wypływa stąd, że jakiś szczególnie ograniczony szczur lądowy wyobraża sobie zapewne czynność zakotwiczenia jako przerzucenie czegoś przez burtę, gdy tymczasem kotwica, gotowa do użytku, znajduje się już za burtą; pozwala się jej poprostu opaść. Wisi u kadłuba na końcu ciężkiej, wystającej belki zwanej kotbelką, przymocowana krótkim, grubym łańcuchem, którego końcowe ogniwo zostaje nagle zwolnione wskutek uderzenia drewnianym młotem lub zapomocą pociągnięcia dźwigu, gdy padnie rozkaz. A rozkaz nie brzmi: „Kotwica za burtę!“ jak jakiś gryzmoła zapewne sobie wyobraża, lecz: „Rzuć kotwicę!“ Właściwie mówiąc, nic się nigdy nie zarzuca za burtę prócz ołowianki, a robi się to aby zbadać głębię pod statkiem. Przywiązaną łódź, zapasowe drewno, beczkę lub jakikolwiek inny przedmiot przytwierdzony do pokładu „wyrzuca się“ po odwiązaniu. A także i o statku mówi się że „zarzuca na wiatr albo pod wiatr“ kiedy rusza w drogę. Lecz statek nigdy nie „zarzuca“ kotwicy“. Mówiąc ściśle technicznie, statek lub flota „stają na redzie“ — przyczem dorozumiewamy się tu dodatkowych słów „na kotwicy“, niedopowiedzianych i nienapisanych. Mniej technicznie lecz niemniej poprawnie brzmi wyraz „zakotwiczyć się“; charakterystyczny wygląd i zdecydowany dźwięk tego słowa powinny wystarczyć dziennikom największego morskiego państwa na świecie. „Flota zakotwiczyła się w Spithead“ — czyż może kto żądać lepszego zdania pod względem zwięzłości i brzmienia ściśle marynarskiego? Lecz bujda o „zarzucaniu kotwicy“, pozująca na morskie określenie (równie dobrze możnaby pisać: „zapuścić kotwicę“, „cisnął kotwicę“ lub „smyrgnął kotwicą“) jest wstrętna dla marynarskiego ucha. Pamiętam z dawnych lat nadbrzeżnego pilota (czytywał zawsze pilnie gazety), który, chcąc powiedzieć że jakiś szczur lądowy jest szczytem niemrawości, mawiał: „To taki biedny niedojda z tych, co to zarzucają kotwicę.“

V

 Od początku aż do samego końca rejsu marynarz troszczy się bardzo o swoje kotwice. Obchodzą go nietyle jako godła nadziei co jako najcięższe przedmioty, z któremi ma do czynienia na pokładzie podczas codziennych swych obowiązków. Początek i koniec każdej podróży wyróżnia się pracą przy kotwicach. Statek w kanale Angielskim ma stale kotwice w pogotowiu i łańcuchy kotwiczne zaszaklowane, a ląd jest prawie zawsze widoczny. Kotwica i ląd złączone są nierozdzielnie w myślach marynarza. Ale z chwilą gdy okręt wychodzi z ciasnych mórz i dąży w świat szeroki, nie mając między sobą a biegunem Południowym żadnego porządnego kawałka lądu — z tą chwilą kotwice się wciąga a łańcuchy znikają z pokładu. Lecz kotwice nie znikają. Mówiąc technicznie, są zamocowane na pokładzie, czyli przywiązane na przedniej części dziobu do haków zapomocą lin i łańcuchów; pod napiętemi płachtami przednich żagli wyglądają bardzo leniwie, jakby spały. Godła nadziei, spętane lecz strzeżone starannie, bezwładne a potężne, dotrzymują towarzystwa człowiekowi stojącemu na oku podczas nocnej służby; i tak mijają dni, przynosząc długie wytchnienie tym kawałom żelaza o charakterystycznym kształcie, co wypoczywają na dziobie, widzialne prawie z każdej części pokładu, i oczekują na swą pracę gdzieś po drugiej stronie świata — tymczasem zaś statek niesie je nad skłębioną kipielą, a bryzgi otwartego morza pokrywają rdzą ciężkie ich członki. Pierwszą oznaką zbliżania się do lądu, jeszcze niewidzialnego dla oczu załogi, jest szybki rozkaz pierwszego oficera, wydany bosmanowi: „Przygotujemy kotwice dziś popołudniu“, albo „jutro z samego rana“, zależnie od okoliczności. Gdyż pierwszy oficer jest opiekunem kotwic na statku i stróżem łańcuchów. Bywają statki dobre i statki złe, wygodne, lub takie, na których od pierwszego dnia podróży aż do ostatniego niemasz wypoczynku dla ciała i duszy głównego oficera. A statki są tem, co z nich ludzie uczynią; jest to wyrok marynarskiej mądrości, w zasadzie napewno słuszny. Jednak trafiają się statki, na których — jak mi raz powiedział stary, osiwiały oficer — „wszystko idzie zawsze naopak!“ Staliśmy obaj na rufie (złożyłem mu w doku sąsiedzką wizytę); spojrzał wzdłuż pokładu i dodał: „On właśnie jest taki“. Popatrzył na moją twarz, która wyrażała należyte fachowe współczucie i sprostował naturalny mój domysł: „O nie; ze starym wszystko w porządku. On nigdy nie przeszkadza. Uczciwa marynarska robota zawsze go zadowoli. A jednak wszystko jakoś na tym statku idzie naopak. Wie pan co? On jest z natury niesprawny.“ „Stary“, był to oczywiście kapitan statku; zjawił się właśnie na pokładzie w cylindrze i brunatnem palcie; uprzejmie skinąwszy nam głową, zeszedł na brzeg. Z pewnością nie miał wyżej trzydziestki; jego oficer, dobrze już w latach, szepnął do mnie: „To mój stary“, poczem zaczął mi wyliczać przykłady wrodzonej niesprawności okrętu, jakby chciał uzasadnić swoje słowa i powiedzieć: „Niech pan nie myśli, że mam do statku żal o to“. Mniejsza o przykłady. Chcę zaznaczyć że są okręty, na których doprawdy wszystko idzie naopak; ale na każdym statku — dobrym czy złym, szczęśliwym czy pechowym — dziób jego, oto część, w obrębie której pierwszy oficer czuje się najbardziej zadomowiony. Podkreślam, że to jest jego część statku, choć oczywiście ma pieczę nad całością. Są tu jego kotwice, jego przedni osprzęt, jego przedni maszt, jego stanowisko manewrowe, kiedy kapitan jest na mostku. I tutaj również mieszka załoga okrętu, ludzie między których pierwszy oficer ma obowiązek rozdzielić pracę dla dobra statku, w dobrą czy złą pogodę. Gdy zabrzmi rozkaz: „Wszyscy na pokład!“ nie kto inny tylko pierwszy oficer — jedyny człowiek z rufy — biegnie na dziób, przejęty ważnością swego zadania. Jest satrapą tej prowincji w autokratycznem królestwie okrętu i co więcej, ciąży na nim specjalna odpowiedzialność za wszystko, coby się wydarzyło na dziobie. Tam również — gdy się statek zbliża do lądu — starszy oficer z pomocą bosmana i cieśli przygotowuje kotwice wespół z ludźmi swej własnej wachty, których zna lepiej od innych. Tam pilnuje aby łańcuch został wyklarowany, winda wyłączona, kompresory otwarte; i tam — na dziobie — wydawszy ostatni rozkaz: „Uwaga przy kotwicy!“ wyczekuje bacznie na milczącym statku — który sunie zwolna naprzód ku wybranej przystani — wyczekuje przenikliwego okrzyku z rufy: „Rzuć!“ Przechyla się natychmiast przez burtę i patrzy jak wierne żelazo spada z głośnym pluskiem w jego oczach, które śledzą czy kotwica jest czysta. Kotwica jest „czysta“, gdy nie zawadziła o swój łańcuch. Musi spadać z dziobu tak, aby łańcuch nie okręcił się o żaden z jej członków, gdyż inaczej okręt stanie na źle rzuconej kotwicy. Nawet na gruncie trzymającym najlepiej można ufać kotwicy tylko wówczas, gdy łańcuch ciągnie prosto za ucho. Dobrze rzucona kotwica w chwilach ciężkich dla statku będzie ustępować powoli; z narzędźmi i ludźmi trzeba się obchodzić uczciwie, aby wydali z siebie siłę, która w nich tkwi. Kotwica jest symbolem nadziei, lecz źle rzucona kotwica jest gorsza od najbardziej zwodniczej z fałszywych nadziei, jakie kiedykolwiek mamiły ludzi lub narody poczuciem bezpieczeństwa. A poczucie bezpieczeństwa, nawet najbardziej usprawiedliwione, jest złym doradcą. Podobnie jak nadmierne poczucie błogości zwiastuje nadejście szału, poczucie bezpieczeństwa wyprzedza szybki cios klęski. Marynarz, który pracuje w bezpodstawnem przeświadczeniu o bezpieczeństwie, traci odrazu więcej niż połowę swej wartości. Dlatego też ze wszystkich mych pierwszych oficerów ten, któremu najbardziej ufałem, nazywał się B. Miał rude wąsy, chudą, czerwoną twarz i niespokojne oczy. Był to marynarz pełnowartościowy. Analizując teraz, po