Zwiadowcy 6. Oblężenie Macindaw - John Flanagan - ebook

Zwiadowcy 6. Oblężenie Macindaw ebook

John Flanagan

4,7

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Po wielu latach trudnej nauki u Halta, Will jest teraz samodzielnym zwiadowcą. Jego pierwsze doświadczenia w charakterze strażnika Araluenu nie zapowiadają wielkich sukcesów. Na północnych rubieżach Królestwa sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna. Keren, rycerz renegat, pozbawiony skrupułów i sumienia wojownik, który porwał przyjaciółkę Willa - Alyss, przejmuje kontrolę nad Zamkiem Macindaw. Usytuowana w miejscu o wielkim znaczeniu strategicznym twierdza, jest wrotami na ziemie północy i to od jej załogi zależy w dużej mierze bezpieczeństwo Araluenu. Młody zwiadowca odkrywa, że zdradziecki Keren zawarł sojusz ze Skottami i chce oddać im zamek w zamian za tytuły i ziemie… Czasu jest niewiele – wróg zbliża się w szybkim tempie. Przetrzymywana w murach Macindaw Alyss niestrudzenie zbiera informacje o planach najazdu, jednak grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Will musi zebrać ludzi, by przejąć twierdzę, nim Keren odda ją w ręce Skottów. Znakomicie obwarowany zamek stanowiłby wyzwanie nawet dla regularnej armii, a młody zwiadowca ma u swego boku jedynie garstkę przyjaciół…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (852 oceny)
656
149
40
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Samkichawa

Nie oderwiesz się od lektury

Mijają lata... A Zwiadowcy nadal wciągają, jak solone orzeszki...
40
LelkaAmelka

Nie oderwiesz się od lektury

idealna, jak wszyscy Zwiadowcy❤️❤️❤️
30
Bzolyniak

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książka, moim zdaniem jest dobrą kontynuacją księgi piątej, a na tle pozostałych wypada naprawdę dobrze. Polecam
10
Margot44

Nie oderwiesz się od lektury

Robi wrażenie
10
JoannaPap

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza czesc zwiadowcow
00

Popularność




Tytuł oryginału: Rangers Apprentice. The Siege of Macindaw

First published Random House AustraliaPty Limited, Sydney,Australia

This edition published by arrangement with Random House Australia

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2010

Skład i łamanie: EKART

Redakcja: Tadeusz Lewandowski

Typografia na polskiej okładce: Andrzej Chojecki

ISBN 978-83-7686-095-4

Copyright © John Flanagan 2007

All rights reserved.

Cover design © www.blacksheep-uk.com

All rights reserved.

Copyright for the Polish edition © 2010 by Wydawnictwo Jaguar

Książka dla czytelników w wieku 11 +

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar S.J.

ul. Kazimierzowska 52 lok. 104

02-546 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2011

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla mojej siostry Joan: publicystki, felietonistki, autorki i przewodniczki nas wszystkich

Gundar Hardstriker, kapitan oraz sternik skandyjskiego okrętu „Wilcza chmura”, ze strapioną miną przeżuwał żylasty kawałek wędzonej wołowiny.

Ludzie z załogi „Wilczej chmury” kulili się w prowizorycznych szałasach ustawionych między drzewami. Też się posilali, rozmawiając cichcem między sobą. Skupieni wokół małych, kopcących ognisk, gdyż tylko takie udawało się rozpalić przy paskudnej pogodzie, starali się nie zamarznąć. Znajdowali się bardzo blisko morza. Tutejsze śnieżyce zmieniały się na ogół koło południa w lodowaty deszcz zmieszany ze śniegiem, który pod wieczór zamarzał. Gundar dobrze rozumiał, czego załoga oczekuje od kapitana. Na nim bowiem spoczywał obowiązek znalezienia jakiegoś wyjścia z opresji. Jednak zdawał sobie też sprawę z czegoś jeszcze. Otóż wkrótce trzeba będzie ludziom oznajmić, że nie przychodzi mu do głowy żadne sensowne rozwiązanie. Utknęli w Araluenie z kretesem.

Pięćdziesiąt metrów dalej, przechylona na bok, wywleczona na brzeg rzeki, leżała „Wilcza chmura”. Nawet z tej odległości wprawne żeglarskie oko potrafiło dostrzec spaczenie w jednej trzeciej długości kadłuba. Widok ten rozdzierał serce. Dla Skandianina okręt to niemalże żywa istota, przedłużenie egzystencji, uzewnętrznienie ducha.

A teraz statek, ze strzaskaną stępką, z wykrzywionym kadłubem, zmienił się we wrak. Nadawał się już wyłącznie do pocięcia na budulec lub porąbania na drewno opałowe, gdy zimowa pogoda jeszcze silniej zaciśnie wokół nich swoje szpony. Jak dotąd Gundar zdołał co prawda uniknąć rozbiórki okrętu, ale miał świadomość, że nie wolno dłużej zwlekać. Będą potrzebowali drewna, żeby zbudować solidniejsze schronienie oraz rozpalać ogień. Jednak, dopóki statek wciąż jeszcze wyglądał jak statek, nawet z tym przeklętym spaczonym kadłubem, Gundar mógł zachować resztki dumy, którą żywił, nosząc tytuł skirla – jak Skandianie określali kapitana okrętu.

Wyprawa od początku do końca okazała się katastrofą, stwierdził ponuro Gundar. Wyruszyli, by grabić nadmorskie wioski Gallii oraz Iberii, trzymając się przy tym z dala od Araluenu. Ostatnimi czasy, odkąd skandyjski oberjarl podpisał traktat z królem Araluenu, napaści na tutejsze wybrzeże zdarzały się rzadko. Ściśle rzecz biorąc, nie zakazano najazdów. Jednak oberjarl Erak zniechęcał do nich rodaków naprawdę usilnie, więc tylko jakiś bardzo głupi albo szalony skirl skłonny byłby narazić się na niezadowolenie Eraka.

Gundar oraz jego ludzie wyruszyli na Morze Wąskie jako ostatnia załoga łupieżczej flotylli. Zastawali więc albo puste osady, ograbione przez wcześniej przybyłe okręty, albo wioski ostrzeżone zawczasu, gotowe wziąć na samotnym najeźdźcy pomstę za wcześniejsze krzywdy. Doszło do zaciętych walk, Gundar stracił kilku ludzi – w zamian zaś niczego nie zyskał. Na koniec, dobił do półwyspu na odległym południowo-wschodnim wybrzeżu Araluenu, wiedziony rozpaczliwą potrzebą zdobycia zapasów, które umożliwiłyby jemu i jego ludziom przetrwanie zimy podczas długiej drogi powrotnej na północ.

Uśmiechnął się smętnie. Jeżeli w trakcie całej wyprawy przydarzyła się jakaś przyjemniejsza chwila, to właśnie wtedy. Desperacko potrzebowali żywności. Skandyjska załoga gotowa była się bić, nawet kosztem strat własnych. Tymczasem powitał ich młody zwiadowca, który przed kilkoma laty walczył u boku Eraka w bitwie przeciwko Temudżeinom.

Ku zaskoczeniu skirla, zwiadowca zaoferował im pożywienie. Zaprosił nawet Skandian na ucztę, która tamtego wieczora odbyła się w zamku, z udziałem miejscowych dygnitarzy oraz ich żon. Gundar uśmiechnął się na wspomnienie owego wieczoru. Przed oczami stanął mu obraz nieokrzesanych żeglarzy, którzy raptem zaprezentowali wyborne maniery. Zwracali się dwornie ku towarzyszom biesiady, prosząc o podanie mięsiwa lub o dolanie do kufli odrobiny piwa. A Gundar dowodził przecież osobnikami nawykłymi kląć, ile wlezie, gołymi rękami rwać udźce pieczonych dzików i od czasu do czasu pociągać piwo prosto z baryłki. Ich starania, by sprostać oczekiwaniom dobrze wychowanego towarzystwa, staną się zapewne, po powrocie do Skandii, tematem wielu soczystych opowieści.

Tak. Po powrocie do Skandii. Uśmiech kapitana „Wilczej chmury” zgasł. Gundar nie miał pojęcia, jak zdołają wrócić do Skandii. Ani nawet, czy w ogóle powrócą. Opuścili wyspę Seacliff nakarmieni, sowicie zaopatrzeni na długą podróż. Wreszcie, dzięki zwiadowcy, zyskali szansę na niewielki zysk z wyprawy, albowiem ofiarował im niewolnika.

Nazwisko tego mężczyzny brzmiało: Buttle. John Buttle. Był bandytą – złodziejem i mordercą – a jego obecność w Araluenie stanowiła dla zwiadowcy źródło potencjalnych kłopotów. Młodzian poprosił Gundara, by wyświadczył mu przysługę, zabierając zbira do Skandii jako niewolnika. Oczywiście, skirl się zgodził. Mężczyzna odznaczał się krzepą i tryskał zdrowiem, więc gwarantował niezły zysk, gdy dotrą do domu.

Gdy dotrą do domu. Czy kiedykolwiek zobaczą znowu Hallasholm? Wpłynęli prosto w potężny sztorm, tuż przy Point Sentinel, a już wcześniej znosiło ich na południowy zachód.

Kiedy zbliżali się do wybrzeża Araluenu, Gundar rozkazał uwolnić Buttle'a z łańcuchów. Zmierzali ku brzegowi kursem po zawietrznej. Przed takim manewrem drżą wszyscy żeglarze. Istniało spore ryzyko, że okręt nie przetrwa. Gundar doszedł do wniosku, że jeniec powinien zyskać szansę ocalenia.

Nadal brzmiał mu w uszach ściskający wnętrzności zgrzyt, gdy kadłub „Wilczej chmury” rozrywała ukryta pod wodą skała. Czuł wówczas, jakby to jego własny kręgosłup pękał. Przysiągłby, że słyszy, jak okręt jęczy z bólu. A później statek z trudem już reagował na obroty steru. Ze sposobu, w jaki pokonywał grzbiety i doliny fal, Gundar poznał od razu, że „Wilcza chmura” ma przetrącony kark. Rana powiększała się z każdą kolejną falą. Tylko więc kwestią czasu było, kiedy statek pęknie na dwoje i pójdzie na dno. Jednak „Wilcza chmura” to dzielna jednostka, nie zamierzała się poddawać – jeszcze nie wtedy.

Natomiast zdarzyło się coś, co chyba niebiosa zesłały udręczonemu statkowi w nagrodę za dzielność i wysiłki nękanej przez sztorm załogi. Gundar wypatrzył bowiem lukę w skalistej ścianie wybrzeża, tam gdzie rozszerzało się przed nimi ujście rzeki. Zdołał podpłynąć, choć okrętem okrutnie rzucał sztormowy wicher. Skierował „Wilczą chmurę” na osłonięte wody rzeki. Gdy wiatr ustał, a wściekłe fale zgasły, wyczerpani ludzie ciężko zalegli na ławach obok wioseł.

Wtedy właśnie Buttle wykorzystał nadarzającą się okazję. Z pochwy przy pasie jednego z żeglarzy wyrwał nóż i poderżnął Skandianinowi gardło. Inny wioślarz usiłował go co prawda zatrzymać, lecz stracił równowagę. Buttle pchnął także jego. Potem, w mgnieniu oka, wyskoczył za burtę i popłynął do odległego brzegu. Nie było sposobu, żeby go gonić. Choć to dziwne, niewielu Skandian potrafiło pływać, a statek nieomal tonął. Klnąc siarczyście, Gundar pozwolił rzezimieszkowi uciec. Nie mieli czasu na pościg, trzeba było znaleźć miejsce, w którym zdołaliby dobić do brzegu.

Za kolejnym zakolem natknęli się na wąską kamienną ławicę. Nadawała się do ich celów, więc Gundar ustawił „Wilczą chmurę” pod niewielkim kątem wobec ławicy i osadził na niej statek. Wtedy właśnie poczuł, jak stępka ostatecznie się poddaje. Zdawało się, że okręt do ostatniej chwili dbał o bezpieczeństwo załogi. Po wykonaniu zadania skonał cicho pod stopami żeglarzy.

Wytoczyli się na plażę, rozbili obozowisko wśród drzew. Gundar uznał, że najlepiej nie rzucać się w oczy. Bądź co bądź, pozbawieni statku, nie zdołaliby umknąć miejscowym. On zaś nie miał pojęcia, jak tubylcy zareagują na ich obecność. Nie wiedział również, ilu zbrojnych zdołaliby wystawić. Skandianie nigdy nie uchylali się przed walką, ale głupotą byłoby prowokować starcie, skoro mieli pozostać w tym kraju jakiś czas.

Dzięki zwiadowcy posiadali na razie dosyć żywności. Gundarowi trzeba było czasu, żeby zastanowić się, jakim sposobem wykaraskają się z fatalnej sytuacji. Może, kiedy pogoda się poprawi, zdołają ze szczątków „Wilczej chmury” zbudować małą łódź. Westchnął. Po prostu sam nie wiedział. Był sternikiem, nie cieślą okrętowym. Rozejrzał się po małym obozowisku. Na pagórku, za polaną, na której siedział, wspólnie pochowali dwóch ludzi zabitych przez Buttle'a. Skandianie nie mogli nawet ułożyć porządnego stosu pogrzebowego, jak nakazywała ich tradycja. Gundar obwiniał się o śmierć żeglarzy. Bądź co bądź, osobiście rozkazał rozkuć więźnia.

Potrząsnął głową i mruknął pod nosem:

– Niech diabli porwą Johna Buttle'a. Należało go wyrzucić za burtę. W łańcuchach czy bez.

– Wiesz co, chyba się z tobą zgadzam – odpowiedział głos za jego plecami.

Gundar poderwał się na równe nogi. Odwrócił się gwałtownie. Dłoń skirla powędrowała do pasa, ku rękojeści miecza.

– Na rogi Thuraka! – wykrzyknął. – A skądżeś ty się, u diabła, wziął?

Dziwna postać, otulona osobliwą czarno-białą cętkowaną opończą, siedziała na pniaku, w odległości kilkunastu kroków. Gundar, wypowiadając słowo „diabeł”, poczuł, że jego dłoń, zadrżała na rękojeści miecza. Skirl uważniej przypatrzył się zjawie. Znajdowali się w prastarym borze, ciemnym, nieprzyjaznym. Być może nawiedził go duch albo upiór strzegący tej okolicy. Wzór na opończy zdawał się migotać, zmieniał się w oczach. Gundar zamrugał. Coś zamajaczyło mu w pamięci. Uświadomił sobie, że już kiedyś oglądał coś podobnego.

Ludzie skirla, słysząc jego zaniepokojony głos, podeszli bliżej. Z zakapturzonej postaci promieniowało istotnie coś niepokojącego. Załoga trzymała się za kapitanem. Oczekiwali, że stanie na czele.

Nieznajomy uniósł się. Gundar mimowolnie postąpił pół kroku w tył, by natychmiast, zły sam na siebie, przesunąć się o pełny krok do przodu. Przemówił, a jego głos brzmiał stanowczo.

– Jeżeliś duchem – sapnął – nie zamierzamy ci w niczym uchybić. A jeśli nie jesteś duchem, gadaj, coś ty za jeden. Albo rychło znajdziesz się wśród duchów.

Osobnik zaśmiał się łagodnie.

– Dobrze powiedziane, Gundarze Hardstrikerze, w rzeczy samej. Słusznie prawisz.

Gundar poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Ton głosu brzmiał całkiem przyjacielsko, ale jakim cudem ten… ktoś… znał jego imię? Stawało się jasne – działają tu jakieś ponadnaturalne moce.

Przybysz uniósł rękę. Zsunął kaptur.

– Och, dajże spokój, Gundarze, nie poznajesz mnie? – spytał wesoły głos.

W pamięci zawrzało. Z całą pewnością przed skirlem nie sterczał żaden udręczony duch. Bo nie miałby młodego oblicza ze strzechą potarganych brązowych włosów nad ciemnobrązowymi oczyma ani szerokiego uśmiechu. Znajoma twarz… W mgnieniu oka Gundar przypomniał sobie, gdzie wcześniej widział ów osobliwy, migotliwy wzór na opończy.

– Will Treaty! – wykrzyknął ze zdumieniem. – To naprawdę ty?!

– We własnej osobie. – Will zaśmiał się. Postąpił krok, wyciągając dłoń w znanym na całym świecie geście pokoju i powitania. Gundar chwycił ją i mocno uścisnął – i to nie tylko dlatego, że poczuł ulgę, stwierdziwszy, że nie stoi naprzeciw jakiegoś magicznego mieszkańca lasu. Załoga głośnymi okrzykami kwitowała pomyślny obrót wydarzeń. Skirl domyślił się, że jego ludzie odczuli taką samą ulgę jak on.

Will popatrzył na nich. Uśmiechnął się.

– Dostrzegam tu kilka znajomych twarzy – stwierdził. Paru Skandian wykrzyknęło coś na powitanie. Will przyjrzał im się. Zachmurzył się nieco.

– Nie widzę Ulfa Oakbendera? – zwrócił się do Gundara. Ulf walczył w bitwie przeciwko Wschodnim Jeźdźcom. On jako pierwszy rozpoznał Willa na wyspie Seacliff. Siedzieli obok siebie podczas słynnej uczty, wspominając bitwę. Will zauważył, jak ból ścina twarz Gundara.

– Został zamordowany przez tego węża Buttle'a – warknął.

Uśmiech Willa zgasł.

– Przykro mi to słyszeć. Zacny był z niego chłop.

Zapadło ponure milczenie. Wspominali poległego towarzysza. Potem Gundar wskazał ogniska.

– Może się do nas przyłączysz? – zapytał. – Mamy żylastą soloną wołowinę oraz trochę piwa bez smaku. Wszystko dzięki uprzejmości pewnej bardzo szczodrej wyspy na południu.

Will odpowiedział na szyderczą zaczepkę szerokim uśmiechem. Ruszył za Gundarem, który poprowadził go ku skromnemu obozowisku. Kiedy mijali członków załogi „Wilczej chmury”, niektórzy wyciągali ręce i ściskali dłoń młodzieńca.

Widok znajomej twarzy oraz fakt, że twarz ta należała do zwiadowcy, wzbudzał nadzieję, że mimo wszystko znajdzie się jakiś sposób na wydostanie się z obecnych tarapatów.

Will usiadł na pniaku przy jednym z ognisk, pod daszkiem skleconym z wielkiego kwadratowego grotżagla wilczego statku. Przyjął kufel piwa, wysączył ze smakiem, przepijając do zebranych wokół mężczyzn.

– A zatem, Willu Treaty – odezwał się Gundar – co cię sprowadza?

Will rozejrzał się po brodatych, smagłych twarzach. Znów się do nich uśmiechnął.

– Szukam ludzi zdatnych do walki – oznajmił. – Planuję zdobycie zamku. Słyszałem, że jesteście w tym dobrzy.

Gruby śniegowy dywan, zaścielający ziemię, tłumił odgłos stąpających kopyt. Gniadosz człapał wąskim traktem wzdłuż strumienia. Jeździec prowadził wierzchowca ostrożnie. Trudno zgadnąć, gdzie śnieg leży grubą, puszystą warstwą, a gdzie ledwie przyprószył taflę śliskiego lodu. Konny, ześlizgnąwszy się w dół po stromym brzegu, niechybnie runąłby wprost do wody. Strumień, choć przegrywał z mrozem, płynął leniwie, niemal dławiąc się miękkim, topniejącym lodem. Jeździec zerknął na taflę, lekko się wstrząsnął. Gdyby wpadł pod lód w ciężkiej kolczudze, obciążony bronią, miałby niewielkie szanse na przeżycie. Gdyby nawet nie utonął, przeszywający mróz z pewnością by go uśmiercił.

Bojowy wierzchowiec oraz rynsztunek jeźdźca jednoznacznie świadczyły, że drogą podróżuje wojownik. Na wsporniku przy prawym strzemieniu spoczywał tylec na długiej, jesionowej kopii. Po stronie lewej zwisał długi miecz, a stożkowy hełm rycerz przytroczył do łęku siodła. Kaptur zbroi kolczej zsunął do tyłu. Jeździec przekonał się w ostatnich dniach, że w tej pokrytej śniegiem krainie nic nie doskwiera bardziej, niż kontakt z lodowatą kolczugą. Dlatego szyję owinął wełnianym szalikiem, a na głowę nacisnął futrzaną czapę. Przy końskim boku kołysał się długi łuk w skórzanych łubach. Ciekawe, bo łuk nie zaliczał się do typowych elementów rycerskiego wyposażenia.

Jednak spośród całego rynsztunku najbardziej chyba rzucała się w oczy tarcza. Zwyczajna, okrągła tarcza, zawieszona z tyłu w taki sposób, aby chronić plecy przed strzałami albo innymi pociskami. Rycerz zdołałby ją w mgnieniu oka przemieścić z pleców na lewe przedramię. Tarcza owa została pomalowana na biało, w jej zaś centrum widniał niebieski kontur zaciśniętej pięści, co w Araluenie oznaczało, że rycerz nie służy obecnie żadnemu panu i szuka zajęcia.

Gdy szlak odbiegł od strumienia, jeździec odprężył się nieco. Pochylił się do przodu, poklepał rumaka po szyi.

– Dobra robota, Kicker – rzucił cicho Horace.

Wierzchowiec wstrząsnął łbem, zgadzając się z pochwałą. Tworzyli zgrany zespół. Ufali sobie bez zastrzeżeń, przeszli wszak razem wiele ciężkich batalii. Nagle koń ostrzegawczo zastrzygł uszami. Rumaki bojowe układano w taki sposób, by każdego obcego uznawały za potencjalnego wroga.

Na szlaku pojawiło się pięciu obcych. Pomału zmierzali w ich stronę.

– Towarzystwo – mruknął Horace.

W trakcie samotnej podróży nabrał zwyczaju mówienia do wierzchowca. Koń nie odpowiedział. Oczywiście. Horace rozejrzał się dokoła. Wypatrywał jakiegoś miejsca nadającego się do obrony. Tak jak koń, tak i on został wyszkolony, by w żadnym razie nie ufać obcym. Jednak szpaler drzew po obu stronach traktu znajdował się dość daleko, zaś pomiędzy drogą a lasem rosły tylko niskie krzewy janowca. Horace wzruszył ramionami. Wolałby mieć za plecami jakieś potężne drzewo. Tyle, że niczego takiego w pobliżu nie dostrzegał. Trudno. Wiele już lat wcześniej nauczył się nie trwonić czasu na bezsensowne narzekanie.

Porozumiał się z rumakiem, lekko ścisnąwszy łydkami końskie boki. Nieznacznym ruchem przesunął okrągłą tarczę na lewe przedramię. Gest ten świadczył o tym, że pomimo młodego wieku Horace wybornie zgłębił arkana rycerskiego rzemiosła.

Wyglądał na młokosa. Twarz otwarta, szczera, gładko ogolona i urodziwa. Mocno zarysowana szczęka. Oczy jasnoniebieskie. Wysoko na prawym policzku, który arridyjski sztylet przeorał ponad rok wcześniej, widniała cienka blizna. Wciąż stosunkowo świeża, nadal rzucała się w oczy. Wraz z upływem lat zblednie, stanie się mniej wyraźna.

Skrzywiony nos bynajmniej nie ujmował młodzieńcowi urody. Przeciwnie, wzbogacał jego oblicze o pewien zawadiacki rys. Wcale liczne grono młodych dam królestwa twierdziło, że skaza ta wręcz podnosi atrakcyjność Horace'a.

Jeździec raz jeszcze trącił łydką Kickera. Koń zmienił pozycję. Ustawił się pod kątem w stosunku do zbliżających się jeźdźców. Manewr sprawił, iż tarcza wojownika znalazła się naprzeciw podróżnych. Chroniła oraz jednocześnie wskazywała, kim jest jej posiadacz. Rycerz trzymał kopię uniesioną. Opuszczając drzewce, niepotrzebnie prowokowałby tamtych.

Uważnie przyglądał się pięciu zbliżającym się mężczyznom. Czterech zbrojnych – nosili miecze i tarcze. Lecz żaden nie miał kopii, oznaki rycerskiego stanu. I wszyscy przyodziani byli w opończe, przystrojone identycznym znakiem – zdobnym złotym kluczem umieszczonym w polu podzielonym na niebieskie oraz białe ćwierci. Wszyscy zatem służyli u tego samego pana. Horace rozpoznał herb Macindaw.

Piąty mężczyzna wysforował się o kilka kroków. W dłoni trzymał tarczę, odziany był w skórzany napierśnik, nabijany żelazem, chroniące jego nogi nagolenniki oraz w wełniane ubranie i rajtuzy. Nie nosił hełmu. Tarcza nie nosiła oznak tożsamości. Miecz wisiał na kuli u łęku siodła – ciężka broń, nieco krótsza oraz szersza niż oręż konnych rycerzy, takich jak Horace. Jednak najbardziej osobliwe ze wszystkiego zdawało się to, że miast kopii dźwigał ciężką bojową włócznię, mierzącą jakieś dwa metry.

Długie czarne włosy oraz broda, a także grube, zmarszczone brwi sprawiały wrażenie, jakby brodacza toczyła nieustanna wściekłość. Temu osobnikowi nie należy ufać, pomyślał Horace.

Gdy Horace'a dzieliły od piątki konnych dwie długości konia, zakrzyknął:

– Miarkujcie dystans, bo coś mi się widzi, że bliżej na razie nie trzeba podjeżdżać.

Przywódca wykonał nieznaczny gest. Czterej zbrojni ściągnęli wodze. Jednak on sam nadal zbliżał się ku Horace'owi. Kiedy dzieliło ich ledwie pięć metrów, Horace zwolnił tylec kopii z uchwytu przy prawym strzemieniu. Opuścił grot, tak że ostrze znalazło się na wysokości gardła intruza.

Horace uznał, że skoro obcy celowo postanowił zachowywać się prowokacyjnie, nie powinien mieć mu za złe, że dba o ostrożność.

Żelazny grot kopii, starannie wyostrzony na kantach, błyskał bezlitośnie, celując w gardło jeźdźca. Obcy wstrzymał konia.

– Dajże spokój, to bez sensu – odezwał się szorstko, a nawet gniewnie.

Horace nieznacznie wzruszył ramionami.

– Równie bez sensu jak i to, byś podjeżdżał bliżej – spokojnie odparł – chyba że najpierw poznamy się lepiej.

Dwaj spośród czterech zbrojnych pchnęli wierzchowce ku prawej i lewej. Horace prześlizgnął się po nich oczami, następnie znów zawiesił wzrok na twarzy mężczyzny naprzeciwko.

– Każ swoim ludziom, żeby zostali tam, gdzie są, jeśli łaska.

Brodacz obrócił się w siodle, łypnął.

– Dosyć – rozkazał towarzyszom, a oni zastygli w bezruchu.

Horace znów zerknął na tych czterech. Już wcześniej przyszło mu do głowy, że coś z nimi nie tak. Nagle pojął, w czym rzecz. Byli niechlujni. Opończe sprawiały wrażenie poplamionych i pomiętych. Broń nie wypolerowana, zbroje też nie błyszczały. Jakby lepiej się czuli w skórze zbójów kryjących się po lasach, czyhających na Bogu ducha winnych podróżnych, niż nosząc lordowskie barwy oraz herb. Na ogół zbrojne załogi zamków pozostawały pod rozkazami i czujnym okiem doświadczonych sierżantów. Rzadko więc się zdarzało, by ktokolwiek pozwalał im tak się zaniedbać.

– Wiesz co, ty chyba uparłeś się mieć ze mną na pieńku – burknął brodaty mężczyzna. W słowach brodacza zabrzmiała otwarta groźba. Nie dbał o pozory. Jeszcze mniej na nie zważał, gdy po chwili milczenia dodał: – Możesz tego pożałować.

– A niby dlaczego? – zapytał Horace zaczepnie.

Trzymana w pozycji bojowej kopia wyraźnie przemawiała brodatemu do wyobraźni. Horace uniósł grot i na powrót osadził drzewce we wsporniku przy strzemieniu.

– No cóż, jeśli naprawdę szukasz zajęcia, nie powinieneś akurat ze mną zadzierać. Oto dlaczego… – odpowiedział ponurak.

Horace uważnie rozważył jego słowa.

– A ja szukam zajęcia? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

Ponury nie rzekł wprost, tylko wskazał znak widniejący na tarczy Horace'a. Przez długą chwilę panowała cisza. Wreszcie tamten uznał, że jednak on musi się odezwać.

– Jesteś rycerzem bez pana – rzucił.

Horace skinął głową. Nie podobały mu się maniery tego osobnika. Prezentował arogancję oraz napastliwość właściwe komuś, kto zagarnął władzę nad stan.

– W rzeczy samej – przytaknął. – Chociaż zważ, iż znak na mojej tarczy oznacza jedno tylko: u nikogo nie służę. Nie oznacza natomiast, że akurat w tej chwili szukam zajęcia. – Uśmiechnął się. – Mogę nie pozostawać w niczyjej służbie z powodów osobistych.

Starał się o życzliwy ton, poniechał choćby cienia sarkazmu. Ale brodacz ani myślał okazywać choćby odrobiny sympatii.

– Nie przegaduj się ze mną, chłopcze. Jeśli nawet posiadasz własnego bojowego konia oraz kopię, nie sądź, że wolno ci się szarogęsić. Widzę przed sobą obdartego żebraka, który nie ma roboty. Natomiast ja jestem człowiekiem, który mógłby dać ci zajęcie, gdybyś okazał mi odrobinę szacunku.

Uśmiech zniknął z twarzy Horace'a. Rycerz westchnął w duchu. Nie z powodu sugestii, jakoby był żebrakiem w łachmanach, lecz wyłowiwszy zniewagę, kryjącą się w zwrocie „chłopcze”. Już jako szesnastolatek przywykł, iż potencjalni przeciwnicy lekceważą jego talenty z powodu jego młodego wieku. Większość dopiero poniewczasie miała okazję pojąć, jak bardzo się myliła.

– Dokąd to zmierzasz? – natarczywie dopytywał się brodaty mężczyzna.

Horace nie widział powodu, by nie odpowiadać.

– Pomyślałem, że zajadę do Zamku Macindaw – odparł.

– Potrzebuję miejsca, gdzie mógłbym spędzić resztę zimy.

Mężczyzna zareagował na wyjaśnienie Horace'a szyderczym prychnięciem.

– W takim razie źle się zabrałeś do rzeczy – wycedził.

– Gdyż to ja jestem osobą, która najmuje ludzi dla lorda Kerena.

Horace nieznacznie zmarszczył brwi. Lord Keren? Imię to nic mu nie mówiło.

– Lord Keren? – powtórzył głośno. – Sądziłem, że na Macindaw panuje Syron?

Pytanie zostało zbyte lekceważącym machnięciem dłoni.

– Z Syronem koniec – odpowiedział brodacz. – Ostatnio obiło mi się o uszy, że długo nie pociągnie. Zresztą, jak dla mnie, niech zdycha. Jego syn, Orman, zbiegł, chowa się gdzieś po lasach. Teraz rządzi lord Keren. A ja zostałem dowódcą garnizonu.

– Więc zwą cię…? – Horace starał się zachować całkowicie neutralny ton.

– Jestem sir John Buttle – rzucił brodacz.

Horace zachmurzył się lekko. Nazwisko wydało mu się jakby znajome. No, i przysiągłby, iż nieokrzesany, niedbale odziany zbir w żadnym razie nie ma prawa do tytułu rycerskiego. Jednak nie odezwał się. Wyrażając wątpliwości, niewiele by zyskał, jeszcze bardziej zrażając do siebie osobnika, który sprawiał wrażenie kogoś, kto zraża się bardzo łatwo.

– Jak ty się zwiesz, chłopcze? – naciskał Buttle.

Horace raz jeszcze westchnął w duchu. Odpowiadając, ciągle starał się zachowywać pogodny, przyjazny ton.

– Hawken – rzekł. – Hawken Watt, urodzony w Caraway. Ale teraz wolny obywatel całego naszego wielkiego królestwa.

Lekki ton ponownie nie znalazł uznania w uszach Buttle'a. Poirytowana odpowiedź brzmiała opryskliwie.

– Nie tej części królestwa – warknął. – Nie masz czego szukać w Macindaw. Nic po tobie w lennie Norgate.

Ruszaj stąd. Znikaj z okolicy przed zachodem słońca, jeżeli dbasz o własną skórę.

– Z pewnością rozważę twoją radę – odpowiedział Horace.

Chmurna mina Buttle'a sposępniała jeszcze bardziej. Nachylił się w stronę młodego wojownika.

– Bacz, chłopcze, byś się nie oszukał. Skorzystaj z mojej podpowiedzi. Nie trafiłeś na człowieka, z którym warto zadzierać. A teraz w drogę.

Wskazał kciukiem na południowy wschód, gdzie znajdowała się granica lenna. Horace wszelako uznał, że już dość zdołał wyciągnąć od sir Johna Buttle'a. Uśmiechnął się tedy, pozostając w miejscu, na pozór absolutnie nieporuszony. Kicker wyczuł jednak lekkie podniecenie. Jego pan gotował się do starcia. Bojowy rumak zastrzygł uszami. Czuł, że zanosi się na bój, a pochodził z rasy, która istniała po to, by walczyć.

Buttle, niepewny, co dalej trzeba robić, wahał się. Pogroził przecież młokosowi. Przywykł, że sam jego groźny wygląd na ogół wystarczał, by przyprawić bliźnich o lęk. Widok zbrojnych, czekających w gotowości, miał dodatkowo wesprzeć grozę ostrzeżeń. Lecz ów dobrze uzbrojony młodzik po prostu nadal siedział spokojnie w siodle i gapił się bezczelnie. Biła od niego pewność siebie. Jakby wcale nie zważał, że staje sam przeciw pięciu. Buttle pojął, że albo musi spełnić groźbę, siłą wyprawiając wojownika w dalszą drogę, albo ustąpić. Gdy on się zastanawiał, Horace wciąż czekał. Uśmiechał się przy tym od niechcenia. I nagle ustąpienie wydało się Buttle'owi wcale dobrym wyjściem.

Ze złością zawrócił konia. Gestem nakazał ludziom, by poszli w jego ślady.

– Pamiętaj, co ci mówiłem! – rzucił przez ramię, ruszając z kopyta. – Masz czas do zachodu słońca.

Gdy mała kawalkada odjechała, zadumany Horace podrapał Kickera za uchem. Odnosił wrażenie, że gdyby pozwolił Buttle'owi dać się zastraszyć, z miejsca zaoferowano by mu zajęcie. Jednak wykazany hart ducha oraz nieustępliwość wyraźnie przemówiły przeciw niemu. Dziwny mają tu sposób werbowania wojowników – pomyślał. W lennie Norgate wiele rzeczy wydawało się dziwnych.

Uzdrowiciel Malcolm, znany bardziej jako czarnoksiężnik Malkallam, na moment oderwał wzrok od pracy, albowiem na niewielką polanę w Lesie Grimsdell wjechał Will.

Każdego przedpołudnia, począwszy od jedenastej, Malcolm zajmował się leczeniem swoich ludzi. Ci, którzy odnieśli jakieś obrażenia albo w ogóle na coś chorowali, ustawiali się przed domem uzdrowiciela w kolejce. Czekali, aż ich przebada. Uskarżali się na rozmaite dolegliwości: zwichnięte stawy, skaleczenia, rany albo gorączkę. Wielu spośród mieszkańców małej leśnej osady zostało wypędzonych kiedyś z domów jako ludzie ułomni, kalecy, zdeformowani. Problemy ze zdrowiem okazywały się chroniczne, więc nieszczęśnicy nadal wymagali stałej opieki. Kolejka pacjentów zazwyczaj bywała długa.

Ostatni w tym dniu pacjent Malcolma zgłosił się ze stosunkowo drobną sprawą. Jedenastoletni chłopiec postanowił mianowicie wykorzystać wycieraczkę sprzed matczynego domu w charakterze latającego dywanu, na którym spróbował sfrunąć z czterometrowego drzewa. Malcolm dokończył bandażowanie skręconej kostki, nałożył trochę maści na podrapane łokcie oraz nadgarstki i na koniec potarmosił włosy pechowego poszukiwacza przygód.

– Zmykaj – rozkazał – i od teraz magię zostaw mnie.

– Jasne, Malcolmie – mruknął jedenastolatek, zwieszając zawstydzoną głowę.

Gdy tylko chłopczyk czmychnął, uzdrowiciel zwrócił się w stronę Willa, który właśnie rozkulbaczał konika. Zwiadowca łagodnie przemawiał do zwierzaka, wycierając go z potu. Konik zdawał się rozumieć słowa swego pana; reagował przyjaznymi parsknięciami i wstrząsał krótką grzywą. Niemłody gospodarz lasu przypatrywał się temu z przyjemnością, gdyż cieszyła go więź między tymi dwoma, widoczna już od pierwszego spojrzenia.

– Słyszałem, że odnalazłeś Skandian? – odezwał się wreszcie.

Will skinął głową.

– Dwudziestu pięciu krzepkich wojowników – odparł.

– Obozują dokładnie w tym miejscu, które wskazał twój posłaniec. Na brzegu rzeki Oosel.

Ludzie Malcolma zapuszczali się daleko w wiekowy bór. Niewiele spraw, jakie tam się działy, uchodziło ich uwadze. Jeśli zaś spostrzegli coś niezwykłego, od razu powiadamiali uzdrowiciela. Na wieść o grupie skandyjskich rozbitków, Will od razu wyruszył, by ich odszukać.

– A oni z radością zaoferowali ci pomoc? – podpytywał Malcolm.

Will wzruszył ramionami, siadając na słonecznej werandzie obok starego uzdrowiciela.

– Z radością to oni przyjmą pieniądze, jakie im zaproponowałem. Poza tym ich kapitan uznał, że jest mi coś winien, ponieważ pozwolił Buttle'owi uciec.

Xander, sekretarz oraz pomocnik Ormana z Macindaw, wyszedł przed dom.

– Jak tam Orman? – zapytał Malcolm.

Keren, pragnący przejąć panowanie w Macindaw, usiłował otruć pana na zamku. Will z Xanderem zdołali ocalić lordowi życie, choć na ukrytą polanę uzdrowiciela dotarli w ostatniej chwili.

– Wszystko zmierza ku lepszemu. Jednak wciąż jest bardzo słaby. Znowu śpi – wyjaśnił Xander.

Malcolm pokiwał głową z namysłem.

– Sen to najlepsze lekarstwo. Trucizna opuściła już organizm. Ciało będzie się leczyć teraz samo. Pozwólmy Ormanowi odpoczywać.

Xander chyba ciągle pozostawał wobec Malcolma nieufny. Starzec uratował jego panu życie, on wszakże nadal traktował uzdrowiciela nieco podejrzliwie. Był zdania, że Malcolm powinien zapewnić lordowi jakąś bardziej konkretną kurację. Tymczasem ograniczał się do zwyczajnego zalecenia, by lord odpoczywał. Jednak sekretarz kłopotał się aktualnie inną sprawą.

– Czy ja dobrze usłyszałem? Obiecałeś tym Skandianom, że im zapłacisz? – zwrócił się do Willa.

Will uśmiechnął się do niego promiennie. Zaprzeczył.

– Nie. Obiecałem, że ty im zapłacisz – odparł. – Za usługi należy się siedemdziesiąt złotych rojali.

Oburzony Xander naskoczył na zwiadowcę.

– Niesłychane! – żachnął się. – Nie masz prawa robić czegoś takiego! Orman jest włodarzem Macindaw. Prowadzenie wszelkich tego rodzaju negocjacji należy do niego. Albo do mnie, pod jego nieobecność!

Sekretarz udowodnił już wcześniej, iż jest człowiekiem odważnym, ogromnie oddanym swemu panu. Jednak odwaga oraz oddanie sprawiały, że czasem Xandera rozdymała nadmierna pycha. Will obrzucił go wiele mówiącym spojrzeniem. Usłyszał wzgardliwe prychnięcie Malcolma.

– W tej chwili – wycedził Will z ostrzegawczą nutą w głosie – Orman nie jest włodarzem zupełnie niczego. Nie włada nawet pożyczonym łóżkiem, w którym spoczywa. Zresztą, w istocie rzeczy ja przewyższam lorda rangą. Chyba zapominasz, że działam z upoważnienia króla.

Xander uświadomił sobie, że młodzieniec ma rację. Bądź co bądź, Will był zwiadowcą, chociaż przybył do Macindaw w przebraniu rybałta. Xanderowi z trudem przychodziła akceptacja faktu, że tak wielkie uprawnienia przekazano komuś tak młodemu. Ustąpił, ale postanowił jeszcze trochę pogrymasić.

– Mimo wszystko – westchnął – aż siedemdziesiąt rojali? Doprawdy, należało się porządniej targować!

Will wstrząsnął czupryną.

– Możesz renegocjować umowę, jeżeli tylko masz na to ochotę. Jestem pewien, że Skandianie z radością ruszą do targu z kimś, kto zamierza się przyglądać z boku, jak oni nadstawiają karku.

Xander spostrzegł, że wkroczył na grząski grunt. Lecz okazał się zbyt uparty, by po prostu poniechać tematu.

– Cóż, zapewne. Jednak, zważ, tym właśnie się trudnią, czyż nie? Walczą dla pieniędzy, nieprawdaż?

– W rzeczy samej – Will przytaknął, i pomyślał, że Xander potrafi być bardzo irytujący. – I dzięki temu dobrze się orientują, ile jest warte ich życie. Zresztą, spójrz na sprawę z jaśniejszej strony. Więcej optymizmu. Może przegramy, a wtedy nie będziesz im winien ani grosza.

W głosie zwiadowcy zadźwięczały ostrzejsze nutki. Ten ton nareszcie przedarł się przez napuszoną dumę Xandera. Sekretarz pojął, że dalsze drążenie kwestii może się okazać nie najlepszym pomysłem. Prychnął, po czym odszedł. Ale nim odszedł, zadbał uprzednio, by do Willa oraz Malcolma dotarła uwaga, jaką im rzucił na odchodnym: „Siedemdziesiąt rojali, też mi coś! Nigdy nie słyszałem o podobnej rozrzutności!”.

Malcolm, łypnąwszy na Willa, wzruszył ramionami, okazując mu pełne zrozumienie.

– Mam nadzieję, że wkrótce uda ci się wyprawić tego osobnika z powrotem do zamku – mruknął. – Jego zachowanie zaczyna mnie już irytować.

Will uśmiechnął się.

– Przynajmniej jest bardzo oddany. No i stać go, małego uparciucha, na odwagę. Sam zresztą miałeś okazję się o tym przekonać.

Malcolm zastanawiał się przez parę chwil.

– Dziwne, prawda? – zauważył refleksyjnie. – Można by się spodziewać, że odwaga oraz oddanie sprawią, iż kogoś polubisz. A jednak jemu jakoś stale udaje się doprowadzać mnie do szewskiej pasji. – Machnął ręką, odsuwając na bok temat Xandera. – Wejdźmy do środka. Opowiesz mi nieco więcej o tych twoich Skandianach.

Wprowadził Willa do wnętrza domu. Już wcześniej zaparzył dzbanek kawy. Odkąd poznał młodego zwiadowcę, czyli nie tak znów dawno, zauważył jego graniczące z uzależnieniem zamiłowanie do smolistego napoju. Uśmiechnął się, bo Will, posmakowawszy kawy, oblizał wargi i westchnął z rozkoszą. Rozsiedli się na wygodnych krzesłach przy kuchennym stole Malcolma.

– Przybędą za dzień lub dwa – oświadczył Will. – Zostawiłem ich, żeby zwinęli obozowisko. Potem pociągną za mną. Jeden z twoich ludzi przyprowadzi ich tutaj. Mieliśmy szczęście, że nam się trafili, przyznaję. Trzeba mi bowiem wojowników, a tych w pobliżu jak na lekarstwo.

Malcolm westchnął.

– Prawda – przytaknął. – Moi ludzie to nie wojownicy. Nie są ani wyszkoleni, ani odpowiednio wyekwipowani do takiego akurat zajęcia.

– Okoliczni wieśniacy także raczej się do nas nie przyłączą. Wszyscy śmiertelnie lękają się czarnoksiężnika Malkallama – dodał Will. Uśmiechnął się, by pokazać, iż nie zamierza nikogo obrażać. Malcolm pokiwał głową, przyznając zwiadowcy rację.

– Fakt. Co więc planujesz, kiedy Skandianie tu dotrą?

Młodzian zawahał się, nim odpowiedział.

– Wtedy… Zobaczymy. Trzeba wymyślić sposób na zdobycie zamku i wydostanie stamtąd Alyss.

– Robiłeś już kiedyś coś takiego? – zapytał Malcolm.

Will uśmiechnął się smętnie.

– Właściwie to nie – wyznał. – Tego rodzaju zadań nigdy nie przerabiałem w trakcie zwiadowczych szkoleń.

Nie zamierzał na razie łamać sobie tym głowy. Może Skandianie wpadną na jakiś pomysł. Zajmie się wszystkim, kiedy nadejdzie stosowny czas.

Malcolm w zamyśleniu gładził podbródek.

– Rozważałeś wariant, by posłać po pomoc do Zamku Norgate?

Will niespokojnie poruszył się na krześle.

– Owszem – odparł. – Ale Keren szczelnie zamknął drogi. Żaden konny się nie prześlizgnie.

Obserwatorzy Malcolma donieśli, że jeźdźcy kierujący się na zachód są zatrzymywani i zawracani.

– Żaden, prócz jego własnych – wtrącił Malcolm. – Jakiś jeździec opuścił Macindaw w czasie, gdy cię nie było.

Will ponuro pokiwał głową.

– Keren nie jest głupcem. Założę się, że posłał umyślnego z wiadomością, iż Orman zdradził i zbiegł, porzucając Kerena, na którego barkach spoczywa teraz troska o bezpieczeństwo Macindaw. Zresztą ja sam identycznie postąpiłbym na jego miejscu. Sęk w tym, że on jest lubiany i szanowany. Będą skłonni mu wierzyć. Tymczasem ja jestem przybłędą. Co więcej, zadaję się ze zdrajcą posądzonym o czarnoksięskie praktyki.

– Wszelako ciągle pozostajesz w randze królewskiego zwiadowcy – zaoponował Malcolm.

– Oni o tym nie wiedzą. Przybyłem tu w tajnej misji.

– Will prychnął, gdy o tym pomyślał. – Załóżmy jednak, że zdołałbym przesłać wiadomość i że oni potraktowaliby ją poważnie. Co, twoim zdaniem, powinni w konsekwencji uczynić?

Malcolm przez chwilę rozważał problem.

– Przyślą żołnierzy, żeby nas wsparli? – podsunął. Will zaoponował.

– Jest zima. Armia się rozproszyła. Żołnierze wrócili do domów. Skrzyknięcie ich zajęłoby ze dwa tygodnie. Spore przedsięwzięcie. Oni nie podejmą go tylko dlatego, że ktoś obcy poprosi. Możemy liczyć, co najwyżej, że wyślą kogoś na przeszpiegi, by zbadał, kto tutaj mówi prawdę. Ale i tak stracimy co najmniej dwa tygodnie. Bo trzeba tygodnia na podróż w każdą stronę.

Malcolm sposępniał.

– Niewiele da się zdziałać, prawda?

– Całkiem bezradni nie jesteśmy – pocieszył uzdrowiciela Will. – Z dwudziestoma pięcioma Skandianami zdołamy nieźle zaleźć Kerenowi za skórę. Później, kiedy już zgromadzę solidne dowody, poślemy wiadomość do Norgate.

Umilkł. Mocno zmarszczył czoło. Żałował, że nie ma choć odrobinę więcej doświadczenia w takich sprawach. Był najmłodszym zwiadowcą w Korpusie. Prawdę mówiąc, nie miał pewności, czy obiera właściwą drogę. Jednak Halt zawsze mu wpajał, żeby przed podjęciem konkretnego działania zebrał tyle informacji, ile tylko zdoła. Zbierał więc.

Po raz dwudziesty w ciągu ostatnich kilku dni żałował, że nie ma jak skontaktować się z Haltem. Opiekun gołębi Alyss zniknął, nikt go w okolicy ostatnio nie oglądał. Najpewniej spłoszył go Buttle oraz jego ludzie. Will otrząsnął się z niewesołych myśli.

– Działo się coś jeszcze pod moją nieobecność? – zapytał.

Dopił kawę, z nadzieją łypnął na dzbanek. Malcolm, który był świadom, że jego zapas kawowych ziaren z wolna się kończy, udał, że nie dostrzega niemego zapytania. Zlekceważył także ciche westchnienie, które w konsekwencji nastąpiło. Przerzucił kilka stronic z notatkami. Zapiski sporządził na podstawie relacji własnych służb wywiadowczych.

– Wydarzyły się dwie rzeczy – odpowiedział. – Twoja przyjaciółka, Alyss, przez dwie ostatnie noce dawała w swoim oknie jakieś znaki światłem.

Malcolm zauważył, że natychmiast odwrócił uwagę Willa od kawy. Młodzieniec wyprostował się w krześle.

– Światło? – powiedział z ożywieniem. – Jakiego rodzaju światło?

Malcolm wzruszył ramionami.

– Wygląda jak zwyczajna lampa. Jednak chybocze się w oknie.

– Od framugi do framugi? – dopytywał się Will.

Malcolm, zaskoczony, podniósł wzrok znad notatek.

– Owszem – potwierdził. – Skąd wiedziałeś?

Will uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Alyss używa kodu kurierów – wyjaśnił. – Domyślam się, że wie, iż wcześniej czy później zauważę znaki. Kiedy to robi?

Tym razem Malcolm nie potrzebował zaglądać do notatek.

– Zwykle po zmianie wart o północy, mniej więcej około trzeciej nad ranem. Księżyc stoi już wtedy nisko, więc łatwiej dostrzec światło.

– Świetnie! – ucieszył się Will. – To mi daje czas na przygotowanie wiadomości. Trochę wyszedłem z wprawy w używaniu kodu – dodał przepraszającym tonem. – Nie posługiwałem się nim od czasu egzaminu po czwartym roku szkolenia. Ale mówiłeś, że wydarzyły się dwie rzeczy? – spytał.

Malcolm ponownie przewertował stronice.

– Och, tak. Parę dni temu, rankiem, jeden z moich ludzi widział, jak Buttle i jego zbrojni rozmawiają z obcym rycerzem przy potoku Tumbledown Creek. Mój człowiek sądził, że chodzi o werbunek. Ale wyglądało mu na to, że ów wojownik posłał tamtych do diabła. Sam też później odjechał. Jak mi się zdaje, wynajął pokój w oberży „Pod Pękniętym Dzbanem”.

Malcolm odnotował w myślach, iż to akurat doniesienie mniej pasjonuje zwiadowcę.

Will, który już układał wiadomość dla Alyss, zapytał jeszcze z roztargnieniem:

– Czy twój człowiek rozpoznał herb rycerza?

– Niebieska pięść. Czyli wojownik najmujący się u różnych lordów. Nosi niebieską pięść wymalowaną na białej tarczy. Okrągłej.

Teraz wiadomość zdecydowanie ożywiła Willa. Zwiadowca prędko podniósł wzrok.

– Coś jeszcze? Młody ten rycerz? Stary?

– Całkiem młody. W rzeczy samej, zaskakująco młody. Ale kawał chłopa. Dosiadał potężnego gniadosza. Mój chłopak podszedł na tyle blisko, że usłyszał, jak gada do konia. Nazwał go Nicker albo Whicker. Coś w tym rodzaju.

– Kicker? – podsunął Will. Jasny promień nadziei musnął mu serce.

Malcolm przytaknął.

– No. Bardzo możliwe. Brzmi lepiej niż Nicker, nieprawdaż? Ty go znasz? – dodał.

Reakcja Willa nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Skoro tak się ucieszył, musiał tamtego znać.

– Och, przypuszczam, że znam. Nawet nieźle – odpowiedział. – Jeżeli to osoba, o której myślę, sprawy właśnie przybierają znacznie pomyślniejszy niż dotąd obrót.

Uwięziona w pojedynczej celi na szczycie wieży, Alyss czekała, aż zajdzie księżyc. Wedle obliczeń dysponowała trochę więcej niż godziną, by poczynić stosowne przygotowania. Zresztą chodziło o przygotowania niewielkie.

Zapaliła lampkę oliwną, przyciąwszy uprzednio knot tak krótko, jak tylko się dało. Już wcześniej ułożyła zrolowany koc przy szczelinie pod drzwiami, żeby strażnicy pełniący wartę w pokoju położonym bezpośrednio za celą nie dostrzegli światła. Kiedy mały płomyczek przestał filować i płonął spokojnym, równym światłem, ukryła lampkę pod jednym z dziwacznych stożkowych kapeluszy lady Gwendolyn.

– Wiedziałam, że znajdę jakieś zastosowanie dla tych głupich rzeczy – szepnęła sama do siebie.

Tego właśnie dnia zwrócono Alyss jej osobiste przedmioty – wcześniej, rzecz jasna, przeszukane. Mogła więc przebrać się we własną prostą, elegancką białą suknię, porzucając wymyślne kreacje, odpowiednie dla jej przybranej tożsamości. Z ulgą porzuciła fatałaszki lekkomyślnej lady Gwendolyn. Kolejny kamień spadł z serca Alyss, kiedy odkryła, że sakwa z przyborami do pisania – zawierająca karty pergaminu, pióro, inkaust oraz grafitowe rysiki – również znajduje się w bagażu.

Odsunęła ciężką zasłonę, ustawiła lampę na podłodze pod oknem. Cisnęła w kąt stożkowaty kapelusz. Wpatrywała się w ciemność, skupiając się zwłaszcza na nieregularnej linii wyznaczającej miejsce, od którego rozpoczynał się puszczański las. Przez chwilę starała się wyśledzić, czy ktoś tam czeka. Jednak nie odnotowała żadnej reakcji na sygnały, które wysyłała już trzecią noc z rzędu. Nauczono ją wszelako cierpliwości, więc trzymała nerwy na wodzy. Wiedziała, że wcześniej czy później Will ponownie spróbuje nawiązać z nią kontakt. Wróciła myślami do wydarzeń kilku ostatnich dni.

Odkąd Will podjął nieudaną próbę, by uwolnić kurierkę, Keren poddał ją jeszcze jednemu przesłuchaniu. Posłużył się znowu niebieskim kamieniem. Starał się zahipnotyzować dziewczynę w celu wydobycia informacji. Sprawdzał, czy nie skrywa więcej tajemnic.

Wyśpiewała wszystko. W każdym razie wszystko, co tylko pragnął wiedzieć Keren i co przyszło mu do głowy. Przy okazji ujawniła się zasadnicza słabość przesłuchań przeprowadzanych pod wpływem hipnozy. Alyss odpowiadała bowiem skwapliwie na każde zadane pytanie, nie będąc w stanie ukrywać faktów. Nie zdołałaby kłamać. Jednak, w celu otrzymania jakiejś informacji, należało przedtem zapytać. Alyss nie zwlekałaby z odpowiedzią. Keren bez trudu wyciągał z kurierki każdy interesujący go fakt. O tym, jak Willa oraz ją samą wysłano z misją zbadania pogłosek dotyczących czarów w lennie Norgate. O tajemniczej chorobie, która powaliła władającego lennem lorda Syrona. O tym, że Will to zwiadowca, a nie żaden rybałt.

W normalnych okolicznościach Alyss byłaby wstrząśnięta, że zdradza najskrytsze tajemnice. Jednak w gruncie rzeczy Keren uzyskał od niej niewiele. Niewiele więcej ponad to, co i tak już przedtem wiedział. Kiedy Will parę dni wcześniej wspiął się do Alyss po murze wieży, zapewniał, że nic z tego, co ujawni Kerenowi, nie zdoła się już obrócić się przeciw nim. Bo Alyss nie posiadała przecież żadnej szczegółowej wiedzy na temat planów Willa. Wiedziała natomiast, iż zwiadowca wykaże absolutną determinację, starając się ją uwolnić.

Odgrywając scenę buntu, zapowiedziała Kerenowi, że Will z pewnością zdążył już posłać wiadomość do Zamku Norgate, więc tamtejsze władze skrzykną posiadane siły i ruszą na Macindaw. Zdumiał ją fakt, że Keren zlekceważył groźbę jako drobiazg bez znaczenia.

Alyss, przesłuchiwana pod hipnozą, odpowiadała tylko na bezpośrednio zadawane pytania. Nie wspomniała zatem, że flakonik w skórzanej osłonie, zawierający kwas użyty przez Willa do usunięcia prętów w oknie celi, teraz spoczywał, starannie ukryty, wśród jej garderoby. Pręty, rzecz jasna, zastąpiono nowymi. Alyss naturalnie wyjawiła Kerenowi, że Will posłużył się kwasem. Jednak rycerz-renegat sądził, iż zwiadowca zabrał flakon. Nie domyślał się prawdziwego przebiegu wydarzeń. W noc, w którą doszło do próby ucieczki, Alyss bezwiednie położyła buteleczkę na ramie okna. Następnego dnia, kiedy przypomniała sobie o niej, ukryła flakon w małej szafce. Szafka dopełniała wyposażenia jej więziennej celi: łóżko, stół, dwa krzesła. Trudno było mówić o luksusach, ale mogło być znacznie gorzej. Co zaś się tyczy kwasu, Alyss pomyślała, że z pewnością nadejdzie chwila, kiedy okaże się przydatny.

Oczy zaczynały jej łzawić od wysiłku, bo uważnie wpatrywała się w półmrok poza wieżą. Na chwilę odeszła od okna. Potarła oczy, mruganiem odpędzając łzy. A potem znów wróciła do obserwacji.

Kiedy księżyc zaszedł, zaczęła nadawać sygnały.

Zadanie pochłonęło Willa bez reszty. Szyfrował wiadomość dla Alyss. Bosymi stopami opierał się na ciepłym futrze owczarka, który rozłożył się pod stołem. Od czasu do czasu suka aż sapała z rozkoszy, jak to psy mają w zwyczaju. Will, zerkając na nią, chichotał.

– Właściwie to miło, że jeszcze ciągle chcesz mi użyczać nieco swego czasu – powiedział. – Gdzież to się podziewa twój nowy przyjaciel?

Za nowego przyjaciela suka uznała Trobara, potężnie zbudowanego, choć zdeformowanego olbrzyma, jednego z najwierniejszych pomocników Malcolma. Pies oraz Trobar z miejsca zapałali do siebie sympatią. Olbrzym przelał na sukę ogrom niespełnionego uczucia. Spędził całe lata bez osoby czy stworzenia, które mógłby kochać. Suka wyczuwała jego pragnienie miłości. Odwzajemniała uczucie, każdego dnia godzinami towarzysząc kalece. Z początku Will czuł lekką zazdrość. Później jednak zdał sobie sprawę, jak ważne okazało się jej towarzystwo dla Trobara, więc skarcił sam siebie za małoduszność. Doszedł do wniosku, że suka jest mądrzejsza, a także bardziej życzliwa od niego.

Pracował przy stole Malcolma. Gdy uzdrowiciel wszedł do pokoju, Will podniósł wzrok. Malcolm z ciekawością spojrzał na kartki papieru pokryte literami oraz cyframi. Na jednym z arkuszy Will zapisał wiadomość, którą chciał przesłać. Drugiego arkusza użył jako klucza szyfrowego; posłużył mu on do przekładu liter na znaki kodu. Dostrzegł zainteresowanie Malcolma. Nie zamierzał urazić gospodarza, jednak na wszelki wypadek dyskretnie odwrócił zapisaną stronicę tekstem do dołu.

Sekretnego kodu kurierów, znanego Służbie Dyplomatycznej oraz Korpusowi Zwiadowców, strzeżono pilnie. Kod szyfrowano całkiem prostym kluczem, więc był łatwy do rozgryzienia. Will ani myślał narażać sprzymierzeńca na pokusę.

Malcolm uśmiechnął się, obserwując te manewry. Rzeczywiście, próbował podejrzeć kod. Miał niemal pewność, że gdyby zdołał spojrzeć na oryginalną wiadomość oraz porównał ją z tekstem wersji zaszyfrowanej, leżącej obok oryginału, potrafiłby przeniknąć sposób szyfrowania. Uznał, iż młodzieniec siedzący przy jego stole, jest nie w ciemię bity.

– Księżyc zajdzie mniej więcej za godzinę – mruknął.

Will skinął głową.

– Wkrótce ruszamy. Prawie skończyłem.

– Jak rozumiem, zamierzasz przesłać wiadomość, posługując się lampą? – domyślił się Malcolm.

– Zgadza się. Piszę krótko, ponieważ teraz akurat nie mam Alyss wiele do przekazania. Po prostu chcę, by wiedziała, że obserwujemy wieżę. Trzeba ponadto uzgodnić sposób dalszego przesyłania wiadomości.

Uzdrowiciel położył na stole inną kartkę papieru oraz mały kamyk, czarny i lśniący.

– Istnieje jakiś sposób na przekazanie tych rzeczy Alyss? – spytał. – Inaczej mówiąc, czy zdołasz przywiązać to do strzały i posłać przez okno? Albo coś w tym rodzaju?

Will pokręcił głową z powątpiewaniem. Sięgnął po kołczan. Malcolm już wcześniej zauważył, że młody zwiadowca zawsze trzyma broń w zasięgu ręki.

– Niezbyt pewna metoda. Jeżeli przywiążesz coś do strzały, owo coś zwykle odpada w locie – wyjaśnił. – My postępujemy trochę inaczej.

Wysunął z kołczana strzałę, umieścił ją na stole. Wyglądała nietypowo.

Zamiast szpica, ostrego jak brzytwa, grot strzały stanowił długi, wydrążony w środku cylinder. Malcolm przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Na końcu cylindra przykręcono kapturek, zwieńczony okrągłym ołowianym ciężarkiem.

– Tutaj chowasz zapisane wiadomości? – domyślił się. Will raz jeszcze przytaknął.

Rozprostował się, rozciągając obolałe mięśnie ramion oraz karku. Garbił się nad stołem już od jakiegoś czasu, bo najpierw zapisywał klucz do szyfru, potem wiadomość, a wreszcie sam kod. Gdy się poruszył, suka także drgnęła. Psi ogon pacnął o podłogę.

– Zgadza się. Spróbuję posłużyć się kodem świetlnym, uprzedzając Alyss, by się odsunęła, a potem poślę strzałę w jej okno.

– To takie łatwe? – Malcolm uśmiechnął się.

Will uniósł jedną brew.

– Łatwe, pod warunkiem jednak, że przez pięć lat wprawiasz się, ćwicząc posyłanie strzał dokładnie tam, gdzie chcesz trafić.

– A kamień? – spytał Malcolm. – Czy zdołasz w ładunku umieścić kamień?

Will chwycił mały czarny kamyk. Zważył go w dłoni.

– Właściwie mogę, czemu nie. Zmniejszę po prostu ołowiany obciążnik, bo muszę uwzględnić ciężar dodatkowego przedmiotu. Strzałę trzeba starannie wyważyć. Przypuszczam, że posiadasz jakąś wagę?

– Oczywiście. Pytasz o podstawowe narzędzie w uzdrowicielskim fachu.

– Tylko wyjaśnij mi – ciągnął Will – dlaczego w ogóle mam posyłać Alyss jakiś kamień?

– Aaach, no tak – mruknął uzdrowiciel, przykładając palec do nosa. – Zastanawiałem się nawet, kiedy wreszcie raczysz zapytać. Kamień pomoże Alyss, gdyby Keren znów usiłował poddawać ją praktykom mesmerycznym.

Wyjaśnienie natychmiast przyciągnęło uwagę Willa. Ponownie spojrzał na kamyk, lecz przyglądał się mu już znacznie uważniej. Na pierwszy rzut oka był to całkiem zwyczajny kamyk. Will zmarszczył brwi.

– Jak działa? – mruknął.

Malcolm delikatnie wyjął mu kamień z dłoni. Uniósł go. Podziwiał przez chwilę intensywny blask.

– Ten kamyk zneutralizuje oddziaływanie kamienia niebieskiego. Wedle słów Alyss niebieskiego kamienia używa Keren – wyjaśnił. – Bo widzisz, mesmeryzm albo hipnotyzm, jak nazywają to niektórzy, polega na umysłowym przyciąganiu. Keren zadbał o stworzenie takich warunków, by niebieski kamień zawładnął umysłem Alyss. Ona ma reagować na wydawane polecenia. Gdyby jednak trzymała w dłoni ten oto mały kamyk i koncentrowała się intensywnie na jakimś obrazie, innym niż podsuwa jej Keren, wtedy zdołałaby skutecznie się opierać, zachowując kontrolę nad własnym umysłem. Jeżeli jest bystra, Keren nigdy się nie zorientuje, że wyrwała się spod jego wpływu. To zaś przyniesie nam pewien pożytek. Alyss mogłaby podsuwać mu wszelkiego rodzaju fałszywe informacje.

Z powrotem podał kamyk Willowi, który obrócił go w dłoni, sprawdzając, czy coś może przeoczył. Gapił się uważnie na lśniącą czarną powierzchnię, lecz nie potrafił dostrzec niczego szczególnego.

– Na czym to wszystko polega? – ponowił pytanie. Zapewne jakieś czary-mary i hokus-pokus. Tylko że Alyss z wielkim przejęciem tłumaczyła mu, jak skutecznie radzi sobie z nią Keren, odwołując się do mocy niebieskiego kamienia. Will przytoczył jej słowa Malcolmowi. Stary uzdrowiciel w lot pojął rolę owej niebieskiej magii.

Teraz, w odpowiedzi na pytanie Willa, Malcolm po prostu wzruszył ramionami.

– W gruncie rzeczy nikt nie wie, na czym polega cała sztuka. Bo widzisz, to stellatyt – oznajmił, jak gdyby nazwa wszystko tłumaczyła. Później, wychwytując pytanie formujące się na wargach Willa, dodał: – Gwiezdny kamień. Jedyna pozostałość po spadającej gwieździe. Znalazłem go przed wielu laty. Stellatyty ceni się niesłychanie wysoko, zapewne z powodu nieziemskich właściwości. Tak czy owak – podsumował – naprawdę sam nie wiem, jak on działa. Po prostu, wiem, że działa.

– Uśmiechnął się. – Człowiek nauki wścieka się, gdy trzeba przyznać coś takiego, ale cóż poradzić?

Will przyznał uzdrowicielowi rację. Uznał się za przekonanego. Spojrzał na kartkę papieru, którą Malcolm położył na stole. Zawierała opis kamienia oraz instrukcję, jak się nim posłużyć. Tyle że format kartki nie pozwalał umieścić jej w strzale. Will sięgnął więc do swojej torby, wyjął cieniutki arkusik specjalnej bibułki.

– Tak czy owak, bierzmy się za przepisywanie – westchnął. – Ja się tym zajmę. Mógłbyś tymczasem zważyć kamień oraz ołowiany ciężarek przy strzale?