Zwerbowana miłość. Zwerbowana miłość. Ucieczka - Paweł Szlachetko - ebook + audiobook

Zwerbowana miłość. Zwerbowana miłość. Ucieczka ebook i audiobook

Paweł Szlachetko

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 1990 – w demokratycznej Polsce trwa walka o wpływy i władzę. Anna, niegdyś warszawska prostytutka posiada informacje, które mogą znacząco obciążyć przedstawicieli nowego rządu i Kościoła. Kobieta ukrywa się w Urugwaju, lecz musi liczyć się z tym, że nigdzie nie jest bezpieczna. Pomóc jej może jedynie Andrzej, były pracownik Służb Bezpieczeństwa, który kiedyś wykorzystał ją do osiągnięcia własnych korzyści. Teraz ma szansę odkupić winy i być może odzyskać jej uczucia. Rozpoczyna się wyścig z czasem. Kto wyjdzie z niego zwycięsko?

Poznaj dalsze losy Anny i Andrzeja, bohaterów pierwszej części „Zwerbowanej miłości" Pawła Szlachetki. Intrygujący bohaterowie, emocjonująca akcja pełna niespodziewanych zwrotów i miłość, która może zmienić wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 55 min

Oceny
4,6 (9 ocen)
6
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaulek

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja, nie można się nudzić.Polecam
00
agnieszkamilewska75

Nie oderwiesz się od lektury

kolejny tom równie świetny!
00

Popularność




Paweł Szlachetko

Zwerbowana miłość. Ucieczka

Saga

Zwerbowana miłość. UcieczkaZdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 2012, 2020 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788726511642

1. Wydanie w formie e-booka, 2020

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

Najwspanialszej mamie, Mariannie

Minęło południe. Wychudzony pies leżał na chodniku obok podjazdu do willi, ukrytej za rozłożystymi palmami. Dlaczego nie przeniósł się w cień rzucany przez rosnące w pobliżu krzewy? Może nie miał już sił, żeby się tam dowlec, a może pchły zmusiły go do zatrzymania się na rozpalonym słońcem trotuarze i tak już został?

Enrique obserwował z uwagą, jak kundel wolno drapał się tylną łapą po karku. Zwierzę dyszało przy tym spazmatycznie, szeroko otwierając suchy pysk.

Świat dokądś pędzi, jakby był już spóźniony o trzysta lat, i wszyscy mają cię gdzieś, nawet jeśli za chwilę zdechniesz z pragnienia. I nie ma na to rady – pomyślał Enrique.

Przymknął oczy, wdychając chłodny powiew powietrza tłoczonego z samochodowej klimatyzacji. Siedzący za kierownicą Miguel nasunął głęboko na czoło kapelusz i zamknął oczy, jakby chciał się zdrzemnąć. Tak to jest, kiedy bierze się dodatkową robotę. Jemu też chciało się spać, pobudzało go do czuwania tylko planowanie wydania tysiąca dolarów, które każdy miał dostać za to zlecenie. Najpierw kupi chłodne piwo importowane z Niemiec. Kosztowało cholernie drogo, ale miało cudowny smak. Potem weźmie Minę i pojadą kupić nowy telewizor. Widział całkiem niedrogi w Supermercado na Avenida Agraciada.

– Nie śpij! – Trącił w ramię siedzącego obok.

– Tylko przymknąłem oczy.

– Zaczynasz chrapać.

– Nie martw się, usłyszę nadjeżdżający samochód.

– Może dać mu wody?

– Komu? – Miguel odsunął rondo kapelusza na tył głowy.

– Tamtemu kundlowi. Masz coś w butelce?

– Wypiłem, jak dojeżdżaliśmy.

– O mnie nie pomyślałeś?

– Było tylko trochę na dnie.

Enrique odwrócił się i wziął z tylnego siedzenia „El Observador”. Nacisnął klamkę i wysiadł z samochodu. W porównaniu z chłodem klimatyzacji na zewnątrz panowało rozpalone piekło. Ruszył w stronę kundla, który obserwował go z obojętnym zrezygnowaniem. Zatrzymał się przy psie.

– Spróbuj wytrzymać – rzucił, mrużąc oczy przed ostrymi promieniami słońca i nakrył zwierzę rozłożoną gazetą.

Kiedy wrócił do samochodu, Miguel spojrzał zdziwiony.

– Jeszcze nie przeczytałem dodatku sportowego.

– Jak wrócimy, dokończysz. – Otarł wierzchem dłoni pot z czoła.

Miguel burknął coś niezrozumiałego pod nosem. Na powrót schował twarz pod kapelusz, opierając głowę o zagłówek fotela.

Enrique lubił pracować z siedzącym obok kolegą. Niejedno już przeszli. Dwadzieścia lat temu poznali się w Dirección Nacional de Migración. Zaczynali jako zwykli urzędnicy. Wyplata starczała na codzienną kawę, papierosy i jednorazowy sobotni wyskok do klubu Chico Paysand.

Enrique zerknął w lusterko wsteczne. Miał ponure wejrzenie. Ile to lat...? Wtedy miał mniej siwych włosów i więcej marzeń. Pewnej soboty poznali z Miguelem w klubie bliźniaczki: Elenę i Minę. Obie urodziły im po czworo dzieci. Jemu dostały się cztery córki, Miguelowi czterech synów.

Nie ma na świecie sprawiedliwości.

No, może w jednym. Każdy trafił na jędzę, która tak się zapasła, że z wiotkiego podlotka zmieniła się w tłustą babę z cyckami zwisającymi do szóstej fałdy na brzuchu. Im więcej przynosili do domu pieniędzy, tym żmije coraz głośniej wrzeszczały, że nie starczy na chleb. Czasami Enrique zastanawiał się, czy nie zgodziłby się już na wieczne wycieranie sobie nim gęby i wyzywanie od nierobów i pijaków, gdyby nie musiał kłaść się z nią do łóżka. Cholera, jak nic podpisałby zobowiązanie, nawet u notariusza. Jeszcze tyle pięknych kobiet chodziło po ulicach Montevideo.

Nie ma na świecie sprawiedliwości.

Sięgnął do samochodowego schowka. Wyjął dwa zdjęcia. Z jednego patrzyła brunetka o krótko przyciętych włosach. Na zmysłowych wargach błąkał się uśmiech ni to ironii, ni pogardy. Drwiącego wyrazu twarzy dopełniały oczy, lekko przymrużone, w których próżno by szukać zachęty do ściągnięcia majtek.

Druga kobieta była blondynką. Zamyślone oczy spoglądały w nieznany nikomu punkt przestrzeni. Marzycielka o oczach zdziwionego światem dziecka. Obie fotografie wydawały się stylizowane. Enrique wyczuwał, że pozujące nie do końca były tymi, za które chciały uchodzić. Znał się na kobietach. Rok życia z Miną równy był dziesięciu latom małżeńskiego piekła.

Cholera, gdyby przed ślubem miał to doświadczenie co dzisiaj... Już po pierwszej nocy trzeba było zwiewać. Choćby na drugi koniec Urugwaju, do Sauzal, skąd przed sześćdziesięciu laty w poszukiwaniu pracy przyjechali rodzice.

Z zamyślenia wyrwał go warkot nadjeżdżającego samochodu. W lusterku wstecznym dostrzegł charakterystyczną sylwetkę terenowej toyoty. Za kierownicą siedziała brunetka, która zerkała na siedzącą obok blondynę. Ta mówiła coś z ożywieniem.

Trącił w ramię przysypiającego za kierownicą kolegę.

– Słyszałem.

Miguel, ziewając, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po pistolet. Potem z bocznej kieszeni wyjął tłumik, który zaczął wkręcać w wylot lufy.

– Pamiętasz rozkład domu? – Miguel spojrzał na Enrique’a. Ten zamiast odpowiedzieć, kiwnął potakująco.

– Ja wchodzę od frontu.

– Skąd one są?

– Z Polski.

– Gdzie to jest?

– Cholera wie.

– Szkoda.

– Co, szkoda?

– Że nie wiesz.

– Po co ci to?

Miguel wzruszył ramionami.

– Chciałbym wiedzieć.

– Chyba w Europie Wschodniej, za daleko, żeby sobie nią dupę zawracać.

Enrique przeładował broń.

– Przydałaby się gazeta. – Miguel wskazał na wydłużoną lufę beretty.

– Przerzucisz marynarkę przez ramię.

Wysiedli z samochodu. Nim Enrique przeszedł na drugą stronę ulicy, spojrzał na przykrytego gazetą psa. Papier nieznacznie się unosił, więc kundel dawał sobie radę. Pogwizdując, przekroczyli jezdnię i weszli na chodnik włożony czerwoną kostką. Przed drzwiami willi stała zaparkowana toyota, z której bagażnika przed chwilą kobiety wypakowały zakupy.

Miguel ruszył w stronę narożnika, żeby obejść dom od tyłu. Enrique wszedł po czterech stopniach i zatrzymał się przed pomalowanymi na biało drzwiami. Błyszcząca kołatka kusiła, by sięgnąć po mosiężny uchwyt.

Innym razem – prychnął w duchu i odbezpieczył i przeładował broń. Usłyszał cichy szczęk mechanizmu, który wprowadził nabój do lufy. Powoli nacisnął klamkę. Zamek był dobrze naoliwiony.

W holu, którego podłogę wyłożono kamiennymi płytami, panował przyjemny chłód. Zamknął za sobą drzwi równie bezgłośnie, jak je otworzył. Widząc nieopodal wieszak, zarzucił nań marynarkę. Tak będzie wygodniej. Jedna z kobiet była na piętrze, gdyż stamtąd dochodziły odgłosy trzaskających szuflad i otwieranych szaf. Druga była w kuchni, skąd dobiegał szelest wypakowywanych toreb. Po kilku krokach pchnął wahadłowe drzwi i zobaczył odwróconą do niego plecami brunetkę. Zrobił kilka kroków. Trącił nogą leżącą na podłodze papierową torbę. Kobieta odwróciła się, zaskoczona szelestem, jednocześnie rozległ się strzał, ale kula zamiast trafić między łopatki, jak zamierzał, strzaskała jej obojczyk. Wypuściła z dłoni słoik. Rozległo się szklane pacnięcie o kamienną posadzkę. Majonez rozbryznął się na boki. Ochlapał szafki. Brunetka próbowała chwycić się otwartych drzwi lodówki. Zdołała zaczepić palce o jedną z półek. Plastik pękł.

Wszystko rozgrywało się przed oczami Enrique’a niczym na zwolnionym filmie.

Na posadzkę poleciały kolejne słoiki. Pękła butelka z sokiem pomarańczowym. Zanim płyn rozlał się po podłodze, brunetka osunęła się na kolana. Z bezwładnie zwisającego ramienia płynęła krew, którą miała równie mocny karminowy kolor, co lakier jej paznokci.

Nie zdążyła nawet krzyknąć.

Kiedy otwierała usta, padł drugi strzał. Głową wstrząsnął piorun, który oderwał jej pół policzka. Trafiona kulą kobieta rozrzuciła na boki ramiona.

Enrique podszedł do leżącej, uważając, by nie wejść w majonez, który zaczynał się mieszać z krwią i sokiem. Dotknął tętnicy szyjnej. Nic nie wyczuł. Kobieta była martwą. Szeroko otwarte oczy spoglądały na niego z zaciekawieniem.

Gdy wstawał z półprzysiadu, usłyszał za plecami szelest trąconej nogą torby. Zaraz potem padł strzał. Dopiero wtedy odwrócił się i jego oczy zarejestrowały stojącą za plecami blondynkę.

Na jej piersiach, na białej bluzce, wykwitła czerwona plama krwi. Kobieta spoglądała na niego w taki sposób, jakby był ostatnim śmieciem. Plama krwi rosła coraz bardziej. Blondynka jeszcze szukała dłonią wsparcia na blacie szafki. Sekundę później ugięły się pod nią nogi i upadła na twarz. Dopiero wtedy za jej plecami zobaczył w progu Miguela z pistoletem w dłoni.

– Mogłeś mnie trafić – burknął zły i przeskoczył nad leżącą. Potem odwrócił się i strzelił blondynce w głowę.

Spojrzał za siebie na kuchnię, jakby chciał sprawdzić, czy czegoś nie zapomniał. Zawsze tak robił, gdy wychodził z domu. Kiedyś Mina zostawiła czajnik na gazie. O mało cały dom nie poszedł z dymem.

Enrique podszedł do jednej z szafek. Otworzył ją. Znalazł puszkę z kakao. Wrzucił do środka kilkugramową paczuszkę z kokainą. Na prawej nogawce spodni dostrzegł niewielką plamę majonezu. Namoczył papierowy ręcznik i starannie ją wytarł. W holu zdjął z wieszaka marynarkę.

Kiedy wyszli na dwór, Miguel dokładnie zamknął drzwi. Wytarł chusteczką higieniczną klamkę. Prócz niej niczego w domu nie dotykał. Enrique również nie zostawił żadnych śladów.

Uliczka, jak poprzednio, była pusta, jakby upał zatrzymał wszelki ruch w rozpalonej słońcem stopklatce.

Enrique podszedł do psa. Ściągnął z niego gazetę. Tym razem kundel już nawet na niego nie spojrzał. Wziął zwierzę na ręce i zaniósł na tylne siedzenie samochodu.

– Chcesz go zabrać? – Miguel włączył silnik i podkręcił chłodzenie na maksa.

– Masz coś przeciw?

– Co na to Mina?

– Dzieciaki będą zachwycone, więc i ona nie będzie jęczeć.

Dwie przecznice dalej zatrzymali samochód na stacji benzynowej. Enrique poszedł na drugą stronę ulicy kupić butelkę wody, a Miguel ruszył do automatu telefonicznego. Wykręcił numer pogotowia policyjnego i powiedział o strzałach, słyszanych na ulicy Charakas pod numerem 18 B. Kiedy policjantka spytała o nazwisko, odłożył słuchawkę.

Dziesięć minut później zostawili na parkingu samochód Miguela i przesiedli się do opla Enrique’a. Kiedy ten poił psa, kompan nasunął na oczy kapelusz i rozłożył się wygodnie na siedzeniu obok kierowcy. Najwyraźniej miał nadzieję, że złapie choć piętnaście minut drzemki.

30 dni wcześniej

Czterdziestopięcioletni mężczyzna z perspektywami na brak perspektyw. Jeszcze do niedawna tak o sobie myślał... Tomasz podniósł głowę, żeby spojrzeć na fasadę świątyni. Kościół usytuowany na pograniczu nowojorskiego Bronxu i Manhattanu nie odróżniał się niczym szczególnym od wzniesionych wokół budynków. Gdybynie krzyż zawieszony nad szerokimi dwuskrzydłowymi drzwiami, można byłoby go wziąć za dom mieszkalny. Tylko patrzeć, jak za chwilę wybiegną chłopcy, żeby zagrać w kosza na pobliskim placu ogrodzonym wysoką metalową siatką.

Wsunął w szczelinę parkometru pięć dolarów drobnymi. Pomyślał, że załatwienie sprawy nie powinno zająć więcej niż godzinę. Na wszelki wypadek dorzucił cztery ćwierćdolarówki. Sięgnął do kieszeni po kluczyki samochodowe. Kiedy automat odpowiedział cichym mlaśnięciem zamykanych drzwi forda, ruszył w stronę szerokich schodów.

Wszedł do środka. Zmoczył palce w misie wypełnionej wodą święconą, lecz zapomniał się przeżegnać. Pchnął wahadłowe drzwi. Wszedł do nawy głównej. Po jej obu stronach stał rząd drewnianych ławek, które tonęły w półmroku wypełniającym świątynię. Wewnątrz paliło się kilka żarówek. Jedne przed ołtarzem głównym, drugie po prawej stronie, nad wielkim konfesjonałem. Na jego zwieńczeniu kilka drewnianych figurek amorków spoczywało we śnie, otulonych żółtym światłem. Najwidoczniej niebieskie ptaszyny zmęczyła monotonia powtarzających się grzechów, wyznawanych szeptem przez stare kobiety.

Tomasz spojrzał na zegarek. Najchętniej by coś przekąsił. Ostatni posiłek zjadł w samolocie dziś rano. Teraz minęła czwarta po południu. Dwie kanapki przełożone przezroczystymi plasterkami szynki, kawa w plastikowej filiżance i czekoladowy wafel. Wszystko w siebie wmusił w czasie lotu. Kilka minut później pobiegł do toalety i zwrócił śniadanie do srebrnej miski klozetowej. Nienawidził latania, a jego żołądek nienawidził tego dziesięć razy bardziej.

Usiadł w jednej z ławek, kilka rzędów za skupionymi przy konfesjonale babinami. Przymknął oczy, zastanawiając się, jaki to bies doprowadził go aż do polskiej parafii w centrum Nowego Jorku. Słowo „bies” raczej nie pasowało do tego miejsca, ale reszta była w jak najlepszej zgodzie z wydarzeniami ostatnich ośmiu łat.

Kiedy w 1982 roku szedł na rozmowę do wydziału kadr Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, niewiele wiedział o tym resorcie. Zaraz po studiach, trochę zdziwiony, że tak szybko minęły, nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. Miał dziewczynę, która w dniu, gdy obronił pracę magisterską, oznajmiła, że jest w ciąży. Chyba się ucieszył, a przynajmniej w oczach Renaty zobaczył ulgę, że nie zamierza się od niczego wykręcać. Wzięli ślub. Zamieszkali razem z teściami w dwupokojowym kwaterunkowym mieszkaniu. Niewiele, ale zawsze to jakiś start w przyszłość. No właśnie, tylko jaką? Nie wyobrażał sobie siebie w roli ojca i męża, co rano wychodzącego do pracy z teczką, do której żona wkłada przygotowane wcześniej kanapki.

Zaczął szukać pracy, ale nikt nie potrzebował absolwenta architektury z dobrą znajomością języka angielskiego i niemieckiego. Pewnego dnia przyjaciel podpowiedział, że może znaleźć ciekawą robotę na Rakowieckiej. Nie orientował się, cóż takiego, prócz więzienia, znajduje się w centrum Warszawy. Pół roku później miał odpowiedzialną pracę, polegającą na przekładaniu papierów w segregatorach. Po dziesięciu miesiącach został skierowany do szkoły wywiadu w Kiejkutach. Chyba był z tego rozwiązania zadowolony. Przepustkę dostał tylko raz, na urodziny małego. Potem na rok zniknął z rodzinnego horyzontu. Kiedy się na nim pojawił znowu, okazało się, że w jego kapciach chodzi inny facet, z którym jego żona właśnie jest w ciąży.

Tym razem ucieszył się, kiedy w oczach żony nie dostrzegł sprzeciwu wobec propozycji, żeby wzięli jak najszybciej rozwód. Trzy lata później przypadkowo spotkali się w kawiarni. Renata była w czwartej ciąży i planowała trzecie zamążpójście. Tomasz pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, miał służbowe trzypokojowe mieszkanie i drugą żonę, Magdę, która podobnie jak i on nie chciała mieć dzieci.

Choć los przyjacielsko klepał go po plecach, nie był zadowolony z tego, co dzieje się w Polsce. Pewnego dnia spotkał koleżankę ze studiów. Dziewczyna wciągnęła go w pracę w podziemnych strukturach Solidarności.

Na początku 1988 roku do jego mieszkania weszła Służba Bezpieczeństwa. Znaleziono matryce drukarskie ostatniego biuletynu Niezależnej Agencji Informacyjnej. Zawieszono go w obowiązkach i anulowano przepustkę zezwalającą na wstęp do ministerstwa. Może dlatego był zaskoczony, gdy następnego dnia zadzwonił telefon. Odezwała się sekretarka zastępcy dyrektora departamentu.

– General Sulimowicz chciałby, żeby spotkał się pan z nim za godzinę.

Już nie „towarzysz”, tylko „pan” i nie „zameldował”, a „spotkał”. O co chodziło? Kiedy zamknął za sobą drzwi gabinetu, generał podniósł się zza biurka i podszedł do niego, wyciągając dłoń na powitanie.

– Kawy?

– Dziękuję, ale nie. – Usiadł na wskazanym fotelu.

– Dziś rano dostałem raport o przeszukaniu...

– Jeśli mogę wpaść w słowo – przerwał bezceremonialnie mówiącemu. – Moja żona nie ma z tą sprawą nic wspólnego.

– Tak, wiem – generał przytaknął z poważnym wyrazem twarzy. – Pańska żona... Jak by to powiedzieć... Przed tygodniem zgłosiła się do nas i prosząc o dyskrecję, złożyła obszerne wyjaśnienia o pańskiej... dodatkowej pracy.

Dlaczego Sulimowicz nie użył określenia: „wrogiej działalności”? W tamtym czasie robiło ono furorę w reżimowej prasie.

– Jak pan rozumie – kontynuował dyrektor – jestem zmuszony zwolnić go ze służby. – Rozłożył bezradnie ręce, jakby chciał powiedzieć, że w tej sytuacji niewiele może zaradzić.

O co chodziło?

– Chyba, że... zamiast zwolnienia... – Sulimowicz zawiesił głos. – Może to pana zainteresuje?

– Co?

– Za godzinę zostanie pan wyprowadzony z gmachu w kajdankach. Strażnik, który wpuścił pana na teren ministerstwa, zostanie ukarany naganą z wpisaniem do akt, że nie zatrzymał „wrogiego elementu” na bramie, mimo że dowódca... I tak dalej, i tak dalej. Z ministerstwa trafi pan na drugą stronę ulicy, do aresztu śledczego. Myślę, że najwcześniej za dwa tygodnie rozpocznie się pierwsza sprawa sądowa. Właściwie pierwsza i ostatnia. Najprawdopodobniej otrzyma pan wyrok sześciu lat w zawieszeniu. Jeszcze rok wcześniej wylądowałby pan w więzieniu, ale ostatnio nasza Temida złagodniała dla opozycjonistów.

– Niewiele z tego rozumiem.

– Chciałbym, żeby nadal pracował pan dla mnie.

– Mimo działalności w podziemiu?

– Właśnie dlatego.

– Nie mam już ochoty robić czegokolwiek dla komuny.

– Oferując dalszą współpracę, powiedziałem, że chcę, żeby pracował pan dla mnie.

– Czyli?

– Nadal dla Polski... pańskiej i... mojej... nowej Polski.

Słowo „Polska” stary komuch wypowiedział z takim błyskiem w oku, że mogło się wydawać, iż to on za chwilę przejdzie się na drugą stronę Rakowieckiej i zamelduje do odsiadki w przeludnionej celi.

Nie przyjął propozycji zostania łącznikiem, między Sulimowiczem a warszawskimi strukturami Solidarności. Tak jak przewidział generał, Tomasz przesiedział dwa tygodnie, do rozprawy, po której wypuszczono go warunkowo z sześcioletnim wyrokiem w zawieszeniu. Miesiąc później znalazł pracę jako wartownik w bramie Uniwersytetu Warszawskiego. Do jego obowiązków należało podnoszenie i opuszczanie szlabanu przed nadjeżdżającymi samochodami.

Potem wybuchały kolejne strajki, które władza starała się tłumić jeszcze w zarodku. W 1989 roku doszło do pierwszych demokratycznych wyborów.

W styczniu 1990 roku po raz kolejny przeszedł przez wartownię Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Idąc w stronę gabinetu wiceministra, zobaczył na korytarzu Sulimowicza.

– Byłem pewien, że znowu się spotkamy. – Generał podniósł jego dłoń do uścisku i potrząsnął nią kilkakrotnie.

Tomasz coś bąknął, że spieszy się na spotkanie. Z niezręcznej sytuacji wybawił go oficer, który miał obowiązek doprowadzić go na spotkanie.

– Przepraszam, ale mamy mało czasu.

– Musi mnie pan koniecznie odwiedzić. – General jakby niechętnie uwolnił jego dłoń.

– W tym samym gabinecie, co poprzednio? – Tomasz dopiero chwilę później zorientował się, że jego pytanie mogło zabrzmieć dwuznacznie i złośliwie.

Sulimowicz bodaj jednym mięśniem twarzy nie dał po sobie poznać, że czuje się urażony.

– Oczywiście. Moje drzwi zawsze stoją otworem przed starymi przyjaciółmi.

Kurwa mać – przebiegło Tomaszowi przez głowę. Ledwo wszedłem do tego gmachu, a już mam przyjaciela. Chyba jestem w czepku urodzony.

– Za Sulimowicza poręczył jeden z biskupów – usłyszał pół godziny później od Zygmunta Bielińskiego.

Tomasz był pozytywnie zaskoczony, że spotkał w gmachu ministerstwa legendę opozycji. Jeszcze niedawno jego podobizna widniała na listach gończych każdej komendy milicji w Polsce. A dziś... Wreszcie szło nowe!

– Poza tym – kontynuował gospodarz – chociaż dosyć późno, generał przysłużył się naszej sprawie. Kilku oficerów podległych mu służb z jego polecenia nawiązało z nami współpracę. Dzięki temu uniknęliśmy w kraju i za granicą wpadek wielu ważnych osób.

– Jednym słowem: równy gość!

– Spokojnie. – Bieliński klepnął go po ramieniu. – Podobnie jak ty, również mu nie ufam.

Nieoczekiwanie ktoś dotknął ramienia Tomasza. Otworzył oczy. Znowu był w nowojorskim kościele, a na wprost stał ksiądz, wpatrujący się w niego pytającym spojrzeniem.

– Bardzo przepraszam – usłyszał łagodny głos – ale musimy zamknąć świątynię przed wieczornym nabożeństwem.

Jakby tłumacząc się, wskazał na grupę kobiet, która rozpoczęła sprzątanie.

– Prawdę mówiąc – Tomasz wstał z miejsca – chciałem spotkać się z księdzem Stefanem.

– To ja, słucham.

Dopiero teraz skojarzył twarz z oglądanej wcześniej fotografii z rysami stojącego obok.

– Mam przekazać pozdrowienia od ojca Domincjusza z klasztoru w Górkach.

Pierwsza część hasła została wypowiedziana. W odpowiedzi kapłan uśmiechnął z wyrazem zrozumienia na chudej twarzy.

– To bardzo miłe z pańskiej strony. Nie miałem od niego wiadomości od czasu nowicjatu w lubelskim seminarium.

Kto wymyślał tak idiotyczne hasła, Tomaszowi było obojętne. Najważniejsze, że obie części, niczym dwie połówki przerwanego niegdyś banknotu, scaliły się w jedno. Uścisnęli sobie dłonie. Tomasz pomyślał, że księdzu niezbyt dobrze się powodzi. Dłoń miał kościstą, a skóra była sucha, jakby dotykał pergaminu.

– Zapraszam na plebanię. – Kapłan ruszył przodem. – Mam nadzieję, że zje pan ze mną obiad. Co prawda dochodzi już piąta po południu, ale...

– Z przyjemnością.

– Siostra Marta jakby przeczuwała, że będziemy mieli gościa. Proszę sobie wyobrazić, że zrobiła żurek.

– Żurek? – zdziwił się.

– Oczywiście na swojskim zakwasie. – Idący przodem wzniósł oczy do nieba. – Przecież w tutejszych sklepach nic takiego się nie dostanie. Mówię panu, to nie zupa, lecz prawdziwa poezja.

Przeszli przez kościół, zakrystię i zagłębili się w labiryncie korytarzy.

Żurek rzeczywiście był wyśmienity. Zresztą nie tylko on. Drugie danie, potem deser... Tomasz miał wrażenie, że choć zza okna dobiega szum nowojorskiej ulicy, za sprawą smaków znowu wrócili do Polski.

– Nie będzie panu przeszkadzało – ksiądz wstał od stołu – jak wyjdziemy na taras? No cóż – westchnął – jak każdy człowiek, mam wady. – Wskazał na papierośnicę, którą wyjął z kieszeni sutanny. – Z tą nie bardzo mogę sobie poradzić. Co prawda sam robię papierosy, żeby było taniej – dorzucił pospiesznie – ale nałóg pozostaje nałogiem...

– Na szczęście ten problem mam za sobą.

– Jak pan to zrobił?

– Przestałem palić.

Obaj roześmieli się głośno. Papierosy były pretekstem. Wyszli na zewnątrz, gdzie mogli mieć pewność, że nikt nie podsłucha ich rozmowy. A gdyby nawet próbował, dochodzący z ulicy hałas skutecznie to uniemożliwiał.

Ksiądz zaciągnął się głęboko, po czym wydmuchał przed siebie błękitną chmurę dymu. Tomasz poczuł w nozdrzach drażniący słodkawo-mdlący aromat. Amerykańskie papierosy pachniały zupełnie inaczej od tych, które można było kupić w Polsce.

– Co pana sprowadza do New York?

– Chciałbym się spotkać z Andrzejem Leszczyńskim.

– Nie widziałem go ostatniej niedzieli w kościele.

– Ale wie ksiądz, gdzie mogę go znaleźć?

– Kilka cross-street stąd.

– Przecznic?

– Właśnie mówię. Nie za dobrze mu się powodzi. – Kapłan rozłożył bezradnie ręce. Z rękawów sutanny wysunęły się przeraźliwie chude dłonie. – On chyba myślał, że w Ameryce dolary leżą na ulicy. Ktoś mi powiedział, że od czasu przyjazdu nie, może znaleźć pracy. Ale to dopiero trzy miesiące. Inni czasem czekają na pierwszyjob pół roku. To miły człowiek, zaraz po przylocie przyszedł do parafii i spytał, czy nie jest potrzebna jakaś pomoc. Oczywiście nieodpłatnie.

– No tak, w dzisiejszych czasach nikomu się nie przelewa.

– Prócz Amerykanów. – Ksiądz rzucił papierosa na posadzkę i rozdeptał go końcem buta. Robił to długo i dokładnie, aż niedopałek został roztarty na miazgę, którą chwilę potem rozwiał wiatr. – Ale nasi nowi przyjaciele uznali, że pomoc nie jest już nam potrzebną. Polską odzyskała freedom, więc powinniśmy radzić sobie sami.

– Powiedziano mi, że ksiądz nadal utrzymuje dobre kontakty z pewnymi ludźmi z Departamentu Stanu.

– Z perspektywy Warszawy State Department brzmi bardzo poważnie. Jednak nie znam żadnego z tamtejszych dowódczych głów. Zawsze kontaktowali się ze mną delegowani do współpracy agenci. Oni przekazywali pieniądze, maszyny drukarskie, telefony z możliwością łączenia przez satelitę. Nie muszę zresztą tłumaczyć.

– Jasne.

– Obecnie prócz przyjaźni nic nas nie łączy z Andrzejem. Od kilku miesięcy Warszawa też milczy, jakbyście o nas zapomnieli. Tutejsze gazety, po wyborze pana Mazowieckiego na urząd premiera, niewiele piszą o kraju, zatem prawie nic nie wiemy, co się dzieje w ojczyźnie.

– Urządzamy wszystko na nowo, a na to potrzeba trochę czasu.

– Może zamiast Andrzeja mógłbym w czymś przynieść pomoc?

Język polski księdza był kaleki i czasami stanowił kalkę tłumaczoną wprost z angielskiego.

– Dziękuję, ale byłby to dla księdza zbyt duży... kłopot.

Słowo „kłopot” Tomasz wypowiedział z naciskiem, patrząc kapłanowi prosto w oczy.

– Rozumiem i już o nic więcej nie pytam. Pamiętajcie jednak, że tu w New York jest bardzo wiele osób, które choć daleko, nadal są gotowe dawać help. No i służyć wolnej Polsce z nie mniejszą niż poprzednio żarliwością.

– Dziękuję, zawsze pamiętamy o wsparciu, którego udzieliła nam Polonia amerykańska i katoliccy duchowni.

– Chodźmy do zakrystii. Napiszę adres i wytłumaczę, jak najlepiej dojechać do zamieszkania Andrzeja.

Przez pozbawione zasłon okna, do pokoju wpadało krzykliwie żółte światło reklamy, zawieszonej na murze stojącego na wprost domu, wystarczająco rozjaśniając wnętrze. Za biurkiem siedział około czterdziestoletni mężczyzna z nogami założonymi na pustym blacie. Średniego wzrostu, z gęstą czupryną, wpatrywał się spod przymrużonych powiek oczami o kształcie migdała w sobie tylko znany punkt na ścianie. Ładnie zarysowany owal twarzy, kształtny nos i kilkudniowy zarost sprawiały, że można byłoby go uznać za przystojnego mężczyznę. Chociaż, według niektórych kobiet, cielista kreska niedawno zagojonej rany, biegnąca przez prawy policzek, odbierała mu cały męski urok.

Od czasu do czasu mężczyzna bujał się na drewnianym krześle, odchylając się niebezpiecznie do tyłu, jakby chciał sprawdzić, gdzie jest granica, za którą znajduje się już tylko upadek.

Andrzej odłożył na biurko zbiór opowiadań, mocniej wspierając plecy na oparciu. Świecąca za oknem reklama z jaskrawożóltej zmieniła się w krwistoczerwoną, która moment później zrudziała, przechodząc w fiolet.

Rozejrzał się po niemal pustym pokoju. Na wprost, obok przeszklonych drzwi, pusta szafa. Jedno z jej skrzydeł odchyliło się na bok, ukazując zakurzone półki. Po drugiej stronie drzwi stolik z wazonem, który niegdyś musiał pomalować szalony daltonista. Obok elektryczny czajnik, kilka filiżanek i rozrzuconych na tacy łyżeczek. W pokoju stało jeszcze biurko i dwa krzesła. Na jednym z nich Andrzej próbował sprawdzić, gdzie znajduje się punkt, którego przekroczenie groziło upadkiem.

Dzisiejszego wieczora znajomi próbowali zabrać go na piwo, ale odmówił. Po pierwsze, nie miał na ochoty, a po drugie – pieniędzy. Przynajmniej chcial, żeby wszyscy byli przekonani, że nie ma już przy duszy bodaj złamanego centa. W końcu drugi miesiąc zalegał z czynszem za kawalerkę, zatem nie mógł wyciągnąć z kieszeni żadnych pieniędzy.

Jak to się stało, że znalazł się w Stanach Zjednoczonych? Jeszcze rok wcześniej był przykładnym mężem i funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa.

Czy rzeczywiście był przykładnym mężem?

Ożenił się w zamian za obietnicę szybkiej kariery. Najpierw interes, potem miłość, jak sobie wtedy wmówił. Po pewnym czasie nawet uwierzył, że kocha Elżbietę. A kariera? Jakoś przestała go interesować.

Potem spotkał Annę i jego świat wywrócił się do góry nogami. Kiedy jakiś czas później odlatywała do Paryża, był pewien, że znalazł największą miłość swojego życia.

Otrząsnął się ze wspomnień. Nowi znajomi, mieszkający na Greenpoincie, obiecali wziąć go do ekipy remontowej.

„Zapadniesz się w polskiej dzielnicy, znikając przed wścibskimi nosami urzędników z imigracyjnego” – przekonywali.

Przez miesiąc miał mieszkać kątem u jednego z kumpli. Potem coś tanio wynajmie. Za rok, kiedy odłoży kilką tysięcy zielonych, wróci do Polski. Tam sto dolców nadal stanowiło majątek, więc odbije się od dna.

Taki scenariusz ułożyli dla niego nowo poznani ziomkowie, z którymi spędził kilka wieczorów w barze Odessa. Każdy z nich przeszedł podobną drogę i uważał się za szczęśliwca, gdyż uzbierał już kilka tysięcy zielonych. Gdyby wiedzieli, kim Andrzej jest w rzeczywistości...

Usłyszał narastający jęk przeciągu. Ktoś na dole klatki schodowej otworzył drzwi. Rozległ się trzask, gdy automat uderzył nimi w stalową framugę. Wkrótce dobiegł odgłos kroków wchodzącego po schodach. Spojrzał na zegarek. Minęła ósma wieczorem. W budynku było kilkanaście biur drobnych przedsiębiorców. Jednak o tej godzinie nie było już w nich nikogo.

Czyżby wreszcie miał spotkać łącznika, na którego od trzech miesięcy czekał w każdy czwartek, od piątej po południu do dziesiątej w nocy?

Wchodzący dotarł do drugiego piętra. Najwidoczniej zasapał się na stromych drewnianych schodach, gdyż zaklął po polsku. W Nowym Jorku było jeszcze wiele podobnych przedwojennych domów. Identyczne kamienice można byłoby znaleźć na warszawskiej starej Pradze. Tylko że na tutejszych klatkach klęło się po angielsku.

W prześwicie drzwi wejściowych Andrzej zobaczył zapalające się na korytarzu światło. Policja omijała ten kwartał ulic, który od roku zaczęli obejmować w posiadanie bezdomni.

Wysunął szufladę i sięgnął po leżący na dnie nóż sprężynowy. Rozległo się pukanie do drzwi.

– Otwarte – rzucił z udaną niechęcią.

Skrzypnęła naciskana klamka i pokój wypełniło jaskrawożółte światło mrugającego za oknem neonu. W progu stanął mężczyzna. Miał na sobie jesionkę, która o tej porze roku najwyraźniej nie dawała oczekiwanego ciepła. Listopad w Nowym Jorku był jednym z najzimniejszych w ostatniej dekadzie. Nieznajomy był średniego wzrostu. Łagodne, piwne oczy patrzyły spod przymrużonych powiek.

A może to klient, do którego nie zdążyła jeszcze dotrzeć wieść, że urzędujący tu niegdyś detektyw zwinął interes? Nie zamierzał się tłumaczyć, że dwa miesiące temu podnajął lokal.

– Nie przyjmuję żadnych zleceń – rzucił niechętnie w stronę wejścia.

Wyglądało, że nieznajomy miał ochotę obejrzeć się za siebie, jakby był pewien, że Andrzej mówi do kogoś stojącego za jego plecami.

– Chyba zostałem z kimś pomylony. – Tomasz podszedł do biurka i wskazał na stojące z boku krzesło. – Można?

– Źle pan trafił – Andrzej wymownie obrzucił wzrokiem prawie pusty pokój. – Mówiąc prościej, wynoszę się stąd.

– Ale jeszcze tego nie zrobiłeś.

Tomasz usiadł na wprost gospodarza.

– Nie dosłyszałem nazwiska.

– Rzeczywiście, powinniśmy się sobie przedstawić. Nazywasz się Andrzej Leszczyński. Przed trzema miesiącami przyleciałeś do Nowego Jorku, żeby pracować w sekretariacie radcy kulturalnego w tutejszym konsulacie.

Hasło zostało wypowiedziane. Zatem na tego człowieka czekał przez ostatnie dwanaście czwartków. Dziś był trzynasty. Ta liczba zawsze była dla niego szczęśliwa.

Trzynastego, przed pięcioma miesiącami, również odwiedził go pewien mężczyzna. Za oknami lał deszcz, a on siedział przy zgaszonym świetle w wynajętym warszawskim mieszkaniu, Gapił się na szyby znaczone ściekającymi po nich strugami. Mieniły się kolorowo w świetle mrugających za oknami lamp przejeżdżających samochodów.

Nie zwrócił uwagi na dzwonek do drzwi. W sąsiedniej klatce, w identycznie usytuowanym mieszkaniu, była melina. Zdarzało się, że spragnieni klienci mylili wejścia.

Tamten ktoś był uparty. Po dziesiątym dzwonku Andrzej wstał z miejsca. Uchylił drzwi, ograniczone zaciągniętym łańcuchem.

– Pan Leszczyński?

– Wyszedł – odpowiedział niechętnie. – Może wpadnie jutro.

Już chciał zamknąć drzwi, lecz tamten przytrzymał je nogą.

– Dwa tygodnie temu byłem w składzie komisji weryfikacyjnej, na której wniosek zostałeś zwolniony ze służby.

Dopiero teraz przyjrzał się twarzy nieznajomego. Niewysoki, tłustawy rudzielec. Rzeczywiście, to był ten skurwiel, który najbardziej zajadle skakał mu do gardła.

– O tej porze nie przyjmuję przeprosin.

– Nie przyszedłem z nimi.

– Tym bardziej spierdalaj. – Rudzielec nie cofnął nogi, a Andrzej nie zamierzał na siłę zamykać drzwi. – Czego chcesz?

– Musimy porozmawiać.

– Na jaki temat?

Stojący na klatce schodowej sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej legitymację. Otworzył ją i wsunął w szparę między drzwiami a framugą.

– O facecie na tej fotografii.

Andrzej wziął do ręki legitymację MSW. Podobną zdał tydzień temu w wydziale kadr. Rzucił okiem na zdjęcie.

– To jakiś żart?

Na fotografii zobaczył własną twarz. Wyżej widniał napis: „Rzeczpospolita Polska”. W jego oddanym dokumencie było jeszcze słowo: „Ludowa”.

– Czy wyglądam na faceta, który występuje w kabarecie? – Rudzielec skrzywił się, jakby rozbolał go ząb.

– O co w tym wszystkim chodzi?

– Właśnie o tym chciałem porozmawiać.

– Okej.

Nieznajomy cofnął nogę. Andrzej zamknął drzwi i zdjął łańcuch. Nacisnął klamkę i, nie odwracając się do wchodzącego, ruszył w głąb mieszkania.

– Znajdź sobie miejsce. – Kiedy weszli do pokoju, wskazał w stronę kilku pudeł, na których leżały spodnie i koszule. – Tam powinno być krzesło.

Sam usiadł w fotelu.

Dowiedział się, że celowo nie został zweryfikowany przez Komisję Kwalifikacyjną do Spraw Kadr Centralnych MSW.

– Liczyliśmy, że się odwołasz i wówczas będziemy mięli okazję porozmawiać.

– Ale podpisałem dokumenty zwalniające mnie ze służby.

– Dlatego przyszedłem.

– Chodzisz tak z przeprosinami do wszystkich, których kopnęliście w dupę?

– Tylko do ciebie.

– Skąd to wyróżnienie?

Rudzielec sięgnął do neseseru. Wyjął z niego kilka fotografii.

– Zapal światło i rzuć na nie okiem. Opiekowałeś się tymi kobietami w Europejskim.

Na zdjęciach zobaczył twarze Elwiry, Heleny, Olgi i... Anny. Serce zabiło gwałtowniej. W pokoju panował półmrok, więc tamten z pewnością nie dostrzegł zmiany, która odmalowała się na jego twarzy.

– Rzeczywiście, opiekowałem się kobietami pracującymi w Hotelu Europejskim i Grand Hotelu.

Rudzielec wychylił się na krześle i puknął palcem w fotkę Anny.

– Szczególnie zależy nam na niej.

Andrzej zdał sobie sprawę, że siedzący na wprost nie wie nic o nim, Siejce i Annie. Czy jego przełożeni również byli nieświadomi tego, że... Chyba tak, w innym wypadku ich rozmowa nie miałaby tak przyjacielskiego charakteru.

– Zależy nam na tej kobiecie. W jej posiadaniu są dokumenty, które muszą wrócić do kraju.

Zatem coś wiedzieli – przebiegło Andrzejowi przez głowę. Jak dużo?

Czy się bał, kiedy stawał na barierce mostu, żeby skoczyć do Wisły... kiedy patrzył na Annę, odchodzącą w stronę przejścia do odprawy pasażerów... kiedy siedział na ławce na paryskim lotnisku, drąc bilet lotniczy do Montevideo... Za każdym razem czuł w sobie tylko rozpacz, która pozostawiła po sobie dojmującą pustkę. Może dlatego, gdy słuchał rudzielca, miał wrażenie, jakby w pokoju był kimś trzecim, kto z boku przysłuchuje się rozmowie dwóch mężczyzn. Rozmowie, która zupełnie go nie tyczyła, ani tym bardziej obchodziła.

Oddał fotografie.

– Co to wszystko ma wspólnego ze mną?

– Dobrze znałeś tę kobietę? – Przybysz ponownie uderzył palcem w fotkę Anny.

– To pytanie czy stwierdzenie?

– Pytanie.

– Moim zadaniem było rozpracowanie każdej dziewczyny i skłonienie do podjęcia współpracy z kontrwywiadem.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Znałem... Bardzo dobrze... Ale nadal nie wiem, co to ma wspólnego...

– Chcemy, żebyś ją odnalazł.

Andrzej poczuł, jak serce ponownie zaczęło łomotać w piersiach, niemal tamując oddech.

– Odnalazł?

– Nie inaczej.

– Jak? Mam chodzić po Warszawie i pytać, czy ktoś przypadkiem jej nie widział?

– Wiemy, gdzie jest, ale potrzebujemy kogoś, kogo znała i komu ufała. Z twoich raportów wynikało, że nie miała oporów, gdy zaoferowałeś jej współpracę... Napisałeś nawet, że się lubiliście.

– Na tym polegała moja praca.

– To znaczy?

– Roztaczałem nad panienkami opiekę, w zamian prosząc o przysługi dla chłopaków z kontrwywiadu.

– Spałeś z nią?

Gdzieś w głowie zadźwięczał Andrzejowi odległy dzwonek alarmowy.

– To było jednym z elementów mojej pracy.

– Przyjemna robota. – Rudzielec skrzywił dwuznacznie usta.

– Jeśli dobrze pamiętam, za to wywaliliście mnie ze służby. – Andrzej dopiero teraz uświadomił sobie, że trzyma w ręku legitymację funkcjonariusza Urzędu Ochrony Państwa. – Cztery dni temu czytałem w gazecie o powstaniu urzędu. Nie za szybko uwinęliście się z produkcją?

– Tak cię to interesuje?

Zamiast odpowiedzieć Andrzej wzruszył ramionami i nachylił się w stronę siedzącego na wprost rudzielca.

– Mówiąc między nami, mam to gdzieś!

– Nie chcemy, żeby ktokolwiek kojarzył cię z tą sprawą, dlatego dostałeś kopniaka i wyrzucono cię z resortu. Ale nie zapomnieliśmy o tobie. Dwa tygodnie temu znalazłeś zatrudnienie w agencji ochrony mienia. Po cichu pomogliśmy ci w tym.

– To miłe z waszej strony – zadrwił Andrzej, lecz tamten nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

– Do twoich obowiązków należy konwojowanie pieniędzy po całym kraju. Wynająłeś mieszkanie, w którym rzadko bywasz. Dobra przykrywka, żeby nikt na ciebie nie zwracał uwagi.

– Nie myśląłem o tym w ten sposób.

– Zrobiliśmy to za ciebie. Gdyby ktokolwiek się tobą zainteresował, dowie się tylko, że na początku lat dziewięćdziesiątych Andrzej Leszczyński nie przeszedł weryfikacji funkcjonariuszy MSW. Żyje samotnie, pracując w firmie ochroniarskiej. Nigdy nie próbował odszukać Anny Wermer.

– Aż tak jestem ważny?

– Ty? Jedynie sprawa, do której zostałeś zaangażowany.

Andrzej był pewien, że nikt z ludzi, w których imieniu przyszedł do niego rudzielec, nie wie o jego udziale w wykradzeniu mikrofilmów z paryskiego Banku Koëniga. Jak długo to potrwa?

Nieoczekiwanie przestało go to zupełnie interesować.

Ta wizyta coś w nim poruszyła. Kiedy za gościem zamknęły się drzwi, uświadomił sobie, że nie chce czekać. Ile dni przeleciało mu przez palce niczym przesypujący się piasek? Mijały, a on tylko czekał, kiedy skończy się jeden, a nadejdzie następny. Był tchórzem, który chciał bezpiecznie przeczekać mijające godziny. Było mu z tym wygodnie. Niczym nie ryzykował. Ukrył się nawet przed samym sobą i dokładnie zatarł własne ślady.

Wszystko zaczęło się na paryskim lotnisku, gdy Anna uciekła w nieznanym kierunku. Wtedy przestraszył się, a potem schował w sobie, żeby mniej bolało.

Teraz miał już tego dosyć.

Dosyć wódki, przepłakanych nocy, pogardy dla samego siebie.

Podjął decyzję!

Niech pęknie mu serce, niech przeklina kolejne godziny, niech go palą niczym przystawiane do skóry wyjęte z ognia żelazo. Chciał to wszystko poczuć, chciał żyć, walczyć. Może mu się nie uda i Anna splunie mu w twarz. Może zostanie odrzucony, ale nigdy nie powie sobie, że stchórzył i nie spróbował odzyskać największej miłości swego życia.

– Co mam zrobić?

Gość położył przed nim lotniczy bilet i kopertę, z której wysunęły się dolary.

– Polecisz do Nowego Jorku i poczekasz, aż ktoś się z tobą skontaktuje. Od niego dowiesz się reszty.

– Dlaczego ja? – Andrzej spojrzał pytająco na Tomasza.

– Nie ma nikogo, komu moglibyśmy w tej sprawie zaufać.

– Zaufać?

– Szkołę wywiadu skończyłeś z najwyższą lokatą. Twoja praca nie miała w resorcie nic wspólnego z polityką. Byłeś trybikiem obracającym się w głębi mechanizmu. Mimo namów nie zostałeś członkiem partii.

– To dla was takie ważne?

– Owszem. Miałeś wysoko postawionego teścia, który był szychą jednego z departamentów. Mógł ułatwić ci zrobienie błyskawicznej kariery. Przymierzano cię nawet do stanowiska naczelnika wydziału. Potem z pewnością mianowano by cię zastępcą teścia...

– Być może.

– Jednak odmówiłeś i wypiąłeś się na wszystko. To również dobrze o tobie świadczy. Wreszcie należy dodać, że w naszych ambasadach nadal pracują ludzie, którzy od kilku miesięcy zastanawiają się, jak i gdzie najlepiej schować legitymacje partyjne. Na nich nie możemy liczyć. No i najważniejsze...

– ...?

– Anna Wermer ci ufa.

– Zrobię kawę. – Andrzej wstał zza biurka. Podszedł do stolika i włączył czajnik. – Ile łyżeczek? Ostrzegam, że kawa nie jest pierwszej świeżości.

– W takim razie dwie.

– Nie znalazłeś mnie po to, żebym wysłuchał własnej historii. Odpowiedziałeś na pytanie, dlaczego ja. Pozostaje jeszcze...

Tomasz nie dał mu dokończyć:

– Od połowy 1989 do początku 1991 roku w archiwum MSW skopiowano kilka tysięcy teczek osobowych: agentów, tajnych współpracowników, oraz tych, których postanowiono nimi uczynić, żeby potem można było ich szantażować. Obecnie niektóre z tych osób weszły do rządu lub są liderami partii, którzy mogą w przyszłości objąć władzę. Po zmikrofilmowaniu wszystkie materiały przerzucono na Zachód do jednego z paryskich banków.

– Jedź zatem do tego banku.

– Rzecz w tym, że wykradziono je z sejfu.

Andrzej gwizdnął głośno.

– Zawsze coś jest nie tak.

Postawił na biurku filiżanki z kawą zalaną wrzątkiem. Z szuflady wyjął torebkę cukru.

– Wybacz, że bez mleka.

Tomasz nie zwrócił uwagi na te słowa, zaś Andrzej pomyślał, że gdyby teraz grał przed widownią, powinien dostać rzęsiste oklaski. Nawet sam był zdziwiony swoim opanowaniem.

– Nie jest istotne, jak to zrobiono. Ważne, że mikrofisze z aktami nie są w posiadaniu tych, którzy zlecili ich kopiowanie.

– Kto je teraz ma?

– W Montevideo mieszkają dwie kobiety – znasz obie: Elwira Sas-Konecka i Anna Wermer. Przypuszczamy, że pierwsza z kradzieżą ma niewiele wspólnego.

– A druga?

– Najprawdopodobniej posłużono się nią, aby dostać się do sejfu w Banku Koëniga.

Dopiero w tym momencie do Andrzeja dotarł sens słowa „Montevideo”. Wtedy, na lotnisku w Paryżu, kupił bilety na samolot odlatujący do stolicy Urugwaju. Czyżby na jego pokładzie znajdowała się Anna? Jeśli tak...

– Nad czym tak myślisz? – głos Tomasza przywrócił go do rzeczywistości.

– Zastanawiałem się, czy ona wie, co wpadło jej w ręce? – Sam odpowiedział sobie na pytanie. – Chyba tak, w końcu dała nogę aż do Ameryki Południowej. Może prócz mnie pracowała jeszcze dla kogoś z wywiadu?

– To „eska”, wycierająca łóżka z zagraniczniakami.

– Więc w jaki sposób wdepnęła w to szambo?

– Prawdopodobnie obiecano jej sporo pieniędzy. Może w tym samym czasie zaszło coś takiego, że postanowiła urwać się swoim mocodawcom?

– Namierzyliście obie dziewczyny?

Tomasz uczynił nieokreślony ruch ręką.

– Bardzo zależy wam na Annie Wermer. – Andrzej upił łyk kawy, parząc sobie język.

– Wyobraź sobie, że masz dossier wszystkich znaczących polityków danego kraju. Nieważne, czy jest ono prawdziwe czy też częściowo podrobione. Rosjanie nadal nie mogą pogodzić się ze stratą krajów bloku wschodniego. Takie archiwum byłoby dla nich darem z nieba.

– Tylko Rosjanie?

– Podobnie Niemcy i...

– Nasi nowi wielcy bracia zza oceanu.

Po chwili milczenia Tomasz skinął głową.

– Tak, również Amerykanie.

– Ale dotąd nie zdobyli akt.

– Jeszcze nie!

– Wermer pracowała w najlepszych warszawskich hotelach. Radziła sobie z alfonsami i równie pazernymi kierownikami restauracji. Nie można o niej powiedzieć, że jest głupia. Dlatego trzeba założyć, że wie, co wpadło jej w ręce. Gdyby zależało jej na pieniądzach, wystarczyłoby tylko zapukać do bramy którejś z ambasad. Dlaczego tego nic zrobiła?

– To dla nas zagadka.

– I mam ją rozwiązać?

– Nie! Tylko chcemy, żebyś sprowadził ją do Nowego Jorku.

– A co z tą drugą?

– Zależy nam tylko na Annie Wermer i mikrofiszach.

Andrzejowi przyszło do głowy, że jeszcze kilkanaście minut temu spodziewał się, iż ich rozmowa potoczy się w całkiem innym kierunku.

– Dlaczego nie wystarczą wam same mikrofisze?

Tomasz pomyślał, że w innej sytuacji roześmiałby się pytającemu w nos. Postawiono zadanie i należało je wykonać. Tak jednak byłoby w normalnej sytuacji.

Wszystko jest nienormalne – zaklął w myślach. Nienormalne i dodatkowo postawione na głowie.

– Chcemy wiedzieć, jak trafiły w jej ręce – odpowiedział. – Kto zlecił ich kradzież? Co z nimi robiono? W czyich były rękach i jak długo? Godzina po godzinie. Dzień po dniu.

– To brzmi rozsądnie. Teraz pozostaje jeszcze pytanie, czy ona zechce być rozsądna?

– Masz dwa priorytety. Najpierw mikrofisze, dopiero potem Wermer. Jeśli będziesz musiał wybrać tylko pierwszy, nie będziemy cię za to winić.

Andrzeja ogarnęła złość. Co ten siedzący na wprost palant sobie myśli? Przyjedzie, da mu pistolet i powie: „Masz licencję na zabijanie”?

– Chyba pomyliłeś adres – powiedział, starając się zachować spokojny i opanowany ton głosu. – Nazywam się Leszczyński... Andrzej Leszczyński i nie jestem żadnym pieprzonym Bondem, który poleci tam, gdzie mu wskażecie, i będzie strzelał ku chwale Jej Królewskiej Mości.

Tomasz zrozumiał, że trochę się zagalopował, natomiast Andrzej nakręcał się coraz bardziej.

– Przecież wiesz, gdzie jest ta panienka! Zamiast do Nowego Jorku trzeba było lecieć od razu do Montevideo. Wydusić z niej informację, gdzie są mikrofisze, wziąć podpisaną przysięgę, że nikomu ich nie pokazywała, na wszelki wypadek rozwalić łeb i wrócić po premię do Warszawy.

– Przepraszam – głos Tomasza zabrzmiał cicho. Było w nim proste przyznanie się do winy. – Myślałem o ostateczności. Nie chcemy nikogo zabijać. Żadna z osób, które mnie do ciebie wysłały, nawet nie wspomniała o takiej ewentualności. Nie jesteś Bondem, a ja nie mam prawa wydawać żadnych tego typu poleceń.

Tomasz zadał sobie w duchu pytanie, czy przekonująco wypowiedział kłamstwo? Na chwilę w pokoju zapadło głuche milczenie. Andrzej sięgnął po kubek z kawą i siorbnął głośno.

– Okej, przeprosiny przyjęte. – Stuknął w filiżankę Tomasza.

– Pytałeś, dlaczego sam nie poleciałem do Montevideo? Mam zakaz wjazdu do Urugwaju.

– Tak bardzo cię tam nie lubią?

– Kiedy wyrzucono mnie z MSW, miałem sporo wolnego czasu między podnoszeniem i opuszczaniem uniwersyteckiego szlabanu. Dwa lata temu napisałem i wydałem w drugim obiegu książkę o Argentynie, Brazylii i Urugwaju. Pisząc o tym ostatnim kraju, wspomniałem o jego dyktatorze, który rządził tam po II wojnie światowej. W książce było też sporo mowy o Organisation der ehemaligen SS-Angehörigen.

– ODESSA, zrzeszająca byłych członków SS.

– W korekcie zmieniono kilka z pozoru nic nieznaczących szczegółów, których suma okazała się mieszanką wybuchową. W ambasadzie Urugwaju poczuli się urażeni. Cóż, muszą poczekać na wydanie oficjalne. Jednym słowem, odmówiono mi wizy.

Andrzejowi przyszło do głowy, że jego gość najwidoczniej wziął go za bezrozumnego pajaca, który przestał myśleć już w latach, gdy zadowalał się uwodzeniem hotelowych panienek.

– Pieprzysz.

Po dłuższym milczeniu Tomasz przyznał się do kłamstwa. A przynajmniej ton głosu wydawał się szczery.

– Masz rację. To bajer! Najważniejszym powodem jest to, że oboje dobrze się znacie i ona ci ufa. W Warszawie tylko kilkanaście osób wie o mikrofiszach. Być może o kilka za dużo. Moim zadaniem jest znalezienie kogoś, komu możemy zaufać. Nie muszę chyba przekonywać, że czas ma tu szczególne znaczenie.

– Okej, pojadę po nią. Ale...

– Ale?

– Jeśli zechce podróżować w moim towarzystwie, to z pewnością pod pewnymi warunkami. Myślę o pieniądzach. Jak sam powiedziałeś, była dziwką.

– Pieniądze nie grają roli. Ona uciekła do Urugwaju razem z córką. Mała ma teraz koło siedmiu lat.

– Żartujesz?

– Nie.

– Mam jeszcze niańczyć jakiegoś bachora?

– Tylko przywieźć obie do Stanów, gdzie będę już czekał na lotnisku.

Kiedy świt rozjaśniał pokój, ustalili ostatnie szczegóły.

– Chodźmy do baru Odessa na sąsiedniej ulicy. Może wygląda podle, ale dostaniesz tam jedną z najlepszych kaw w Nowym Jorku. No i obsługa mówi po rosyjsku. To tak, jakbyśmy byli w domu.

– Najlepszą?

– Kradzioną z brazylijskich transportów przypływających do Nowego Jorku.

Pół godziny później weszli do niewielkiej salki, której większą część zajmował szeroki bufet. Jak zwykle o tej porze królowała za nim Sunny o stale uśmiechniętych ustach i ognistym koku, nastroszonym na czubku głowy. Miała pięćdziesiąt pięć lat i nadal mogła zawrócić mężczyznom w głowach.

– Zajmij miejsce. – Andrzej wskazał Tomaszowi stolik. – Zamówię jabłecznik na ciepło.

Podszedł do kontuaru.

– Witam najpiękniejszą kobietę mojego życia.

W odpowiedzi właścicielka uśmiechnęła się jeszcze szerzej i trzepnęła w jego kierunku ścierką, którą pucowała drewniany blat. Sunny w rzeczywistości nazywała się Sonia Tielegin Siemionowna i pochodziła z Petersburga. Choć czasy jej młodości minęły, nadal była piękną kobietą. Może dlatego przypadkowi goście zawsze dziwili się, że ktoś taki pracuje za barem.

– Jak zwykle kłamiesz. Zresztą – wzniosła oczy do sufitu z udanym oburzeniem – wszyscy faceci to naciągacze i kłamcy. Alę cóż robić, takimi już was Bóg stworzył, więc trzeba was brać, jakimi jesteście. Co podać?

Dotknęła opuszkami palców szramy na jego policzku. Andrzej przytrzymał jej dłoń i pocałował wnętrze.

– Dzięki za wspaniałego chirurga. No i te jego maści. Sama widzisz, że sprawiły cuda.

– To ja dziękuję tobie.

– To chyba rosyjskie przysłowie: Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.

Wskazał za siebie palcem.

– Poza tym mój gość się niecierpliwi. Zatem poproszę o dwie kawy. Podwójne. I najlepszy na świecie jabłecznik. Czy w tym ostatnim przypadku też nazwiesz mnie kłamcą?

Znowu machnęła w jego kierunku ścierką.

– Jednak wcześniej ureguluję należności.

Sunny spojrzała na niego zaskoczona i po chwili sięgnęła pod ladę. Wyjęła gruby zeszyt. Odnalazła jego nazwisko, przy którym widniała długa lista niezapłaconych rachunków.

– Osiemdziesiąt siedem dolarów i trzydzieści dwa centy – podliczyła.

Andrzej położył na stole trzy banknoty po pięćdziesiąt dolarów.

– Za resztę kup sobie sukienkę. – Puścił do Sunny oko.

– Chyba na wyprzedaży. – Udała obrażoną, zgarniając z lady banknoty.

– Następnym razem pojedziemy do centrum i u Tommy’ego Hilfigera kupię ci najpiękniejszą kreację sezonu. Ale pod jednym warunkiem. – Pochylił się nad ladą. Zaciekawiona Sunny uczyniła to samo. – Razem pójdziemy do przymierzalni.

– Świntuch – szepnęła, a potem zaśmiała się głośno.

– Na koniecs koczymy do Tiffany’ ego. Już upatrzyłem dla ciebie naszyjnik ze szmaragdami.

Sunny patrzyła w oczy Andrzeja i myślała, że mają taki sam łobuzerski wyraz jak oczy Hawele przed dwudziestu laty. Nadal go kochała. Broniła się przed tą myślą przez długi czas. W końcu wmówiła sobie, że przeszłość minęła bezpowrotnie. Tak było jeszcze trzy miesiące temu. Wówczas pewnego popołudnia drzwi Odessy przekroczył Andrzej i rozbił w puch jej pewność. Poruszał się jak niegdyś Hawele, powolnymi kocimi krokami. Trzymał dumnie wysoko podbródek i miał ten błysk w oku, którego nigdy nie zapomniała. Była pewna, że Hawele nadal mieszka w Nowym Jorku. Wystarczyło jedno słowo, a zostałby odnaleziony w ciągu dwudziestu czterech godzin. Nigdy tego nie zrobiła...

– Twoja kawa. – Postawiła na stoliku dwie dymiące filiżanki.

Wkrótce Sunny uraczyła ich dużymi porcjami ciepłego jabłecznika z bitą śmietaną.

Tomasz pociągnął nosem, zerkając na siedzących za plecami.

– Widzę, że ten gatunek jest popularny w Nowym Jorku.

– Jaki gatunek?

– Papierosy o podobnym zapachu pali ksiądz Stefan.

Andrzej machnął lekceważąco ręką.

– To marihuana. Dzielnica nie należy do najbogatszych, a kwartał ulic, w którym mieszkam, jest najbiedniejszy w Bronksie. Na tych ulicach wszystko pachnie narkotykami.

Po wypiciu kawy i zjedzeniu szarlotki wyszli na ulicę. Z mijającego ich radiowozu wychyliła się uśmiechnięta twarz o czarnym kolorze skóry.

– Andy, co tak rano?

– Witaj. – Wskazał na Tomasza, a potem na okoliczne domy. – Kuzyn przyleciał z Polski, więc oprowadzam go po miejscowych zabytkach.

– Jak zwykle trzymają się ciebie żarty. Miłego dnia.

– Wzajemnie, Saul, wzajemnie.

Radiowóz odjechał.

– Znajomy gliniarz?

– Miesiąc temu pomogłem mu w drobnej sprawie. Trochę mnie lubi. Ma na imię Saul. – Andrzej zerknął uważnie na Tomasza. – Dziwne imię, nieprawdaż?

– Zależy jak na to spojrzysz... Saul to postać biblijną. Był synem Kisza z plemienia Beniamina. Według Biblii jako pierwszy wstąpił na tron Izraela i Judy. Podobno stało się to w 1042 roku przed naszą erą.

– Ty naprawdę jesteś historykiem.

Tomasz przystanął i spojrzał Andrzejowi w oczy.

– Dlaczego sądziłeś, że kłamię?

– Wszyscy kłamią.

– Nawet ty?

Andrzej zmrużył oczy przed świecącym wprost w oczy słońcem. A może próbował ukryć iskierki drwiny?

– Czasem myślę, że ze wszystkich robię to najlepiej... Ale w końcu właśnie tego nauczono mnie w szkole wywiadu.

Godzinę później podali sobie dłonie na pożegnanie. Mieli się spotkać za cztery dni na nowojorskim lotnisku JFK: on, Anna i jej córeczka.

Kiedy następnego dnia zamawiał telefonicznie bilet, miał za sobą nieprzespaną noc. Leżąc w mroku, oswoił się z myślą, że zobaczy ukochaną. Jak to będzie, gdy znowu ją spotka? Przez pół nocy dobierał słowa, które jej powie. Nie będzie mówił o miłości, tęsknocie i pustce...

Postanowił, że opowie o sobie i Siejce. Jak pewnego dnia spotkał się z majorem, a ten zaproponował mu skok, który miał ustawić ich obu do końca życia. Potem jak wybrali Annę z grona kobiet tylko dlatego, że była podobna do agentki umieszczającej mikrofisze w paryskiej skrytce. O tabletkach, które podawał jej po kryjomu, żeby wywołać krwotok. O tym, jak zaprowadził ją do ustawionego wcześniej lekarza, który oszukał ją, mówiąc, że jest chora na białaczkę.... Za operację w paryskiej klinice miała wykraść mikrofisze z banku.

Opowie o wszystkim! Z detalami! Dzień po dniu!

Jak początkowo była mu obojętna. Jak pewnego dnia obudził się, zobaczył w myślach jej twarz i nie chciał już innych kobiet, niczyich pocałunków i dotknięć.

Wiedział, że Anna nie wybaczy mu, że ją oszukał, manipulował zakochaną w nim kobietą. Jednak chciał, żeby o wszystkim wiedziała. To była cena za to, że znowu spędzą ze sobą kilka dni. Że będzie mógł na nią patrzeć, być obok... Prócz tego najważniejsze było jej bezpieczeństwo. Wszystko inne nie miało znaczenia.

Dlaczego dostał szansę, żeby odkupić swą winę?

Czyżby istniał Bóg i usłyszał jego szloch, gdy po stracie Anny tęsknił i płakał nocami, chowając twarz w mokrą od łez poduszkę?

Rozdział pierwszy

Anna przycisnęła pedał gazu, widząc zmieniające się światła. Skręciła w Avenida Achiras. Była dumna z zielonego bmw, które kupiły z Elwirą miesiąc wcześniej. Co prawda po dwóch tygodniach siadła klimatyzacja, ale nie umniejszało to faktu, że czuła się tak, jakby odzyskała cząstkę tego, co zostawiła za sobą w Polsce. W kraju też miała bmw, ale tam bryka zwracała uwagę wszystkich, tu zaś... Nieważne, teraz nie chodziło o szpan!

Kiedy w ubiegłym miesiącu weszły do salonu, od razu zobaczyła ten samochód między innymi autami. Zielony kolor, niemal taka sama tapicerka. Sprzedawca zobaczył jej spojrzenie i wyczuł udawaną obojętność, gdy minęła auto, rozglądając się po mijanych modelach. Dealer był dobrym kupcem, a ona musiała mieć ten wózek. Skończyło się więc na tym, że przepłaciła o pięć tysięcy peso.

– Inwestujesz w sentymentalne graty? – Elwira trzasnęła za sobą drzwiczkami. Chwilę potem wyjechały na ulicę.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.