#ZS - Malwina Lami - ebook

#ZS ebook

Malwina Lami

1,0

Opis

Przeplatana namiętnością i smutkiem historia o współczesnym Kopciuszku.

Ta miłość nie mogła zacząć się w mniej romantycznych okolicznościach: podczas sprzeczki o miejsce parkingowe pod szczecińskim centrum handlowym. Ona jest zapracowaną, wątpiącą w swoją atrakcyjność trzydziestolatką. On – bajecznie bogatym i przystojnym królem lokalnej deweloperki. Ona nazywa go „szczecińskim cwaniaczkiem”, on ją – swoim „małym problemem”. Mimo że chcieliby być razem, z każdym kolejnym spotkaniem coraz wyraźniej widać, że ich potrzeby, plany i wizje związku zupełnie do siebie nie przystają. Czy Michał, w którego życiu wciąż obecna jest inna kobieta, będzie w stanie zapewnić Agacie poczucie bezpieczeństwa i bezwarunkowej akceptacji, której ona tak bardzo pragnie? Czy uda się im uniknąć emocjonalnej katastrofy?

Ściskam telefon w dłoni i dumnie idę przed siebie z nadzieją, że tego kogoś już nie będzie. Jestem w błędzie. Widzę go. On tu nadal jest i ciągle rozmawia przez telefon. Patrzy na mnie. Poprawka. Wpatruje się we mnie jak seryjny morderca w swoją potencjalną ofiarę, którą zabije w windzie. Muszę szybko uciec w tłum. Co za pech! Dwie windy zajęte.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 861

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marysia123123

Nie polecam

Niestety nie da się tego czytać. Dialogi jak w przedszkolu, bezsensownie długie opisy i przemyślenia głównej bohaterki. Autorka powinna poszukać innego zajęcia, pisanie jej nie wychodzi
00

Popularność



Podobne


Malwina Lami

#ZS

Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe.

Dla mojej M.

Jeśli nie będziesz wiedziała, którą drogę wybrać, spójrz w lustro. Jesteś drogowskazem.

Tęsknię za czymś, czego nigdy nie miałam.

Gram w teatrze Hipokryzji.

Myślę o sobie źle, ubarwianie dla innych życia nie pomaga.

Śmieję się, aby ukryć smutek.

Uwalniam niemoc, gdy cisza pochłania w czterech ścianach.

Zamykam oczy i śnię o rzeczach, którymi nie mogę być.

Wznoszę się przez słońce, upadam przez deszcz.

Dotykam i wszystko staje się czernią.

Pragnę niebieskiego nieba, otulonego kolażem kolorów.

Siedzę i czekam, deszcz zmywa ból.

Słyszę w oddali.

Masz potencjał!

Nie wybrałaś tego miasta, to miasto wybrało ciebie.

Stoję przed drzwiami, nie wiem, co powiedzieć.

Próbuję być odważna.

Nie chcę pić szampana, chcę się tobą odurzyć.

Nie chcę wpasowywać się, chcę pasować do ciebie.

Nie chcę być zapomniana, chcę być wiecznością, nie chwilą.

Chcę widzieć to, czego nie potrzebujesz.

Chcę czekać na powroty.

Chcę śmiać się.

Chcę kochać.

Odjeżdża pociąg.

Czuję strach.

Zostaję.

Piątek, 4 października 2019 roku

Jadę przed siebie i pieszczotliwie zwracam się, jak za każdym razem, do mojego autka, które ostatnio jest nieposłuszne. Całuję kierownicę.

– Madziu, moja droga czarnulko, nie zawiedź mnie i tym razem. Musisz tylko dojechać do celu, o nic innego cię nie proszę. Kłamię! Musisz mnie jeszcze zawieźć do domu. Nie będzie tak łatwo.

Mam nadzieję, że i wycieraczki nie odmówią mi posłuszeństwa, bo aktualnie chodzą na najwyższych obrotach, a jak się zepsują, to będę miała problem, i to duży, ale sama będę sobie winna, bo zachciało mi się zakupów, i to w deszczowy piątek. Tylko minimalnie narzekam na deszcz, bo jest on nam, niestety, bardzo potrzebny, zwłaszcza po minionym lecie, kiedy susza nie odpuszczała, ale żeby tak bez przerwy padało? Litości!

Nerwowo ściskam kierownicę. Odległość między moim a samochodem przede mną jest bardzo mała. Brawo! Jak zawsze jestem przekonana, że pozostali kierowcy zostaną w swoich domach. Mylę się. Deszcz nie odstrasza nikogo od stania w korku w godzinach szczytu. Poza tym jakiś czas temu uzmysłowiłam sobie, że mam taką dziwną przypadłość, którą nazywam „pechem podróży” albo „pechem wszystkiego”. Jak kto woli. Dosłownie zawsze, gdy jadę gdzieś autem, musi nawiedzić mnie oberwanie chmury, śnieżyca albo wichura stulecia. Marzę, aby ktoś zupełnie za darmo odebrał to ode mnie. I nie zapominajmy o parkowaniu, bo z parkowaniem to ja zawsze mam problem. To wina tych, którzy budowali centra handlowe z podziemnymi parkingami. Mogli najpierw pomyśleć o tym, aby miejsca parkingowe były w miarę szerokie, a nie tak wąskie jak dla mrówek i ich aut. Czy ja tak wiele wymagam? Nie. Klienci męczą się z zaparkowaniem, a jakiś właściciel tego obiektu bierze za to mnóstwo pieniędzy.

Jestem prawie na miejscu. Skręcam w prawo i dojeżdżam do skrzyżowania. Marzę już o kolejnej nowej parze butów, która czeka na mnie na sklepowej półce. Delikatnie uciszam Johna i skręcam w lewo, aby bezkolizyjnie wjechać na parking. Bilecik już wyskoczył. Teraz miejsce dla mojego autka. Wszędzie palą się czerwone lampki. Proszę chociaż o jedną zieloną. Tylko dla mnie. Mamy godzinę szesnastą osiemnaście, weekend się zaczął, więc będzie ciężko. John kończy i przypomina mi się, że od dobrego miesiąca nie słuchałam Bajmu. Już wiem dlaczego. Nie mogę znaleźć płyty Chroń mnie. Dobrze, że chociaż w domu mam jubileuszową. Marzy mi się winyl, chociaż jeden, ale jak go kupię, to pewnie też i zgubię. I trzeba by było kupić też gramofon, bo na czym mam niby słuchać winyli.

Nie wierzę! Widzę zielone po prawej stronie. Szeroko się uśmiecham. Prawie dojeżdżam do upatrzonego miejsca i włączam prawy kierunkowskaz. Chwila! To jest bardzo dziwne, bo ten samochód nie powinien tak jechać. Dlaczego ten ktoś jedzie z naprzeciwka? O rany! Człowieku! Jedziesz pod prąd! I to prosto na mnie! Wciskam z impetem hamulec. ABS-y naprawdę spełniają swoje zadanie. Czarne bmw z piskiem opon skręca przede mną na moją prawą stronę i parkuje na miejscu, które sobie upatrzyłam. Hej! Ja miałam zamiar tam zaparkować! Tak nie można. No tak, rejestracja ZS. Wam wszystko wolno. Niech ci będzie, znajdę inne. Pieprzyć miejsce parkingowe! Ten ktoś by we mnie wjechał.

Granatowy fordzik wyjeżdża z lewej strony. Grzecznie go puszczam, aby wycofał. Parkuję na jego miejscu, blisko tego skradzionego. Udało się. Chociaż jest trochę ciasno do srebrnego auta i na dodatek z prawej strony, od pasażera – ściana. Odległość między nią a samochodem jest bardzo mała. Ale dam radę. Wjechałam, to i wyjadę. Muszę, bo inaczej będę tu nocować. Ściągam gumkę z włosów. W końcu jestem na zakupach. Przeczesuję włosy palcami i jestem gotowa. Gumkę chowam do kieszeni płaszcza. Chwytam torebkę i biegnę po nowe buciki.

Obok czarnego samochodu stoi mężczyzna i rozmawia przez telefon. Czy to nie ten samochód, co mi ukradł miejsce? Rozglądam się w poszukiwaniu innego czarnego samochodu z rejestracją ZS. Jest tylko ten. Mrużę oczy. Czarne bmw! I sprawca zbrodni! Burak ze Szczecina! Garnitur. Krawat. No proszę, pan elegancik, ale o goleniu to już zapomniał, bo jemu wszystko można. I jeszcze szczerzy się do telefonu, jakby wygrał na loterii. Mam ochotę porysować mu lakier! I nie mam na myśli bmw! Cholera! Zauważył, że mu się przyglądam. Wpatruje się we mnie z uradowaną buzią. Muszę szybko stąd uciec. Znowu się rozglądam po parkingu, ale tym razem panicznie, bo dosłownie czas na moją wielką ucieczkę. Cholera! Dlaczego on wciąż się do mnie uśmiecha? A może mam coś na twarzy? Oby nie!

– Zawsze jest pan taki uprzejmy dla innych kierowców? – wypalam, bo wyszczerzone białe ząbki pana złodzieja doprowadzają mnie do szału.

Co ja robię?! Nie powinnam się do niego odzywać! Ale ja muszę mu wygarnąć jego bezczelne zachowanie. Chociaż z drugiej strony mogłam przemilczeć i iść przed siebie, przecież i tak zaparkowałam. Nie! On by we mnie przecież wjechał!

– Ależ oczywiście – odpowiada spokojnym głosem i ten jego spokój mówiący „ale o co pani chodzi, przecież nic się nie stało, było wolne, więc zaparkowałem” zaczyna mnie dosłownie irytować.

Czyli taką zamierzasz przyjąć taktykę? Będziesz naprawdę zgrywał buraka?

– Wie pan, że jechał pod prąd? – Czuję, że zaczyna się we mnie gotować. Uśmiecha się do mnie, a potem znów cieszy się do telefonu. – Mógł pan we mnie wjechać albo w kogoś innego i byłby…

Przerywa mi:

– Zaparkowałem bezpiecznie. – Znów się uśmiecha i zaczyna iść w kierunku wind, a mnie ignoruje. Ale ja chcę dalej mówić!

Niestety, idę za nim i to z opuszczoną głową, bo muszę przecież wejść do środka. Zaczynam żałować, że się odezwałam i że tego dnia przyjechałam do Szczecina. Mój telefon został w aucie! Leży na fotelu pasażera. Jestem uratowana.

Z ledwością wchodzę do samochodu, bo naprawdę jest ciasno między moim a tym obok. Zaczynam się obawiać powrotu do domu. Ściskam telefon w dłoni i dumnie idę przed siebie z nadzieją, że tego kogoś już nie będzie.

Jestem w błędzie. Widzę go. On tu nadal jest i ciągle rozmawia przez telefon. Patrzy na mnie. Poprawka. Wpatruje się we mnie jak seryjny morderca w swoją potencjalną ofiarę, którą zabije w windzie. Muszę szybko uciec w tłum. Co za pech! Dwie windy zajęte. Poważnie? Przewracam oczami. Niech któraś w końcu zjedzie. Nie dość, że w bezczelny sposób zabrał mi miejsce, do którego miałam pierwszeństwo, to jeszcze papla na głos o działkach, w które warto zainwestować, ale najpierw musi załatwić pozwolenia dla innej „uroczej” działki.

Poważnie? Czy on naprawdę wypowiedział to słowo, wpatrując się we mnie? Teraz mówi o kamienicy do zburzenia, a mnie to w ogóle nie interesuje. Zburzyć to ja mogę, i to szybko, jego uśmiech.

I mógłby mnie przestać mierzyć wzrokiem! Czy on jest przekonany, że ja tego nie widzę? No dobrze, wcześniej to ja się na niego gapiłam, ale miałam ku temu powód. Ukradł mi miejsce parkingowe! Kończy rozmowę i chowa telefon do kieszeni w spodniach.

Otwiera się jedna i to ta, przed którą stoję. Dzięki Bogu! Nikogo nie ma w środku. Hej! Poważnie? Wchodzi przede mną. Potrząsam głową. Nawet do windy pierwszy się pcha. Mama go raczej nie nauczyła kultury. Albo i uczyła, ale był opornym uczniem. Opiera się o ścianę. Krzyżuje ręce i chyba czeka, aż to ja nacisnę przycisk. Wybieram pierwszy poziom, bo tam chcę się dostać. Odwracam do niego głowę, jakbym czekała na jego odpowiedź, ale on nadal stoi w tej samej pozycji. Jedynie luzuje granatowy w małe białe chyba kropki krawat, który nie wiem dlaczego, ale podoba mi się, tak jak jego właściciel.

Kurwa mać! Mała, nie rozpędzaj się tak. I muszę jeszcze przyznać, że pasuje mu ten garnitur, także w granatowym odcieniu, i ta błękitna koszula. Ciekawe, gdzie się ubiera. Gołym okiem widać, że garnitur skrojony jest na miarę. Poprawka. Na jego kieszeń. Pewnie prawnik albo wykładowca. Chociaż nie. Mówił o działkach, więc to jakiś biznesmen. I to całkiem młody biznesmen. Przestaję się już czepiać, że jest nieogolony. Wygląda nieźle z tym kilkudniowym zarostem. W ogóle wygląda nieźle. Wysoki, chyba blondyn, szczupły, ale nie chudy. Chociaż nie wiem, co tam ma pod koszulą. Uśmiecham się do siebie. Wiem, że to robię, bo szybko sama się karcę za to. Dziewczyno, przestań! Za chwilę to on pomyśli, że ty jesteś seryjną morderczynią z windy.

– Jedziemy na ten sam poziom – odzywa się, a ja odsuwam się od drzwi, aby mogły się w końcu zamknąć. Winda rusza. Właściciel granatowego krawata nie odrywa ode mnie wzroku. W sumie ja też ciągle na niego patrzę, ale on to robi zbyt intensywnie. Trochę zaczyna mnie krępować ta sytuacja, więc w pośpiechu wyciągam telefon z kieszeni płaszcza i ściskam go w dłoni jak nigdy dotąd. On się uśmiecha. Sprawdzam, która jest godzina, chociaż nie mam pojęcia, po co to robię, bo na lewej ręce przecież mam zegarek. Telefon wrzucam do czarnej dużej skórzanej torebki, która sama w sobie jest już zbyt ciężka, a mam w niej tylko rzeczy niezbędne do przetrwania. Telefon, portfel, pęczek kluczy, długopis, chusteczki, pilniczek, krem do rąk, kilka sztuk paragonów do wyrzucenia, okulary przeciwsłoneczne, które raczej nie przydadzą mi się dzisiaj, oraz nawilżający balsam do ust i brązową pomadkę. Kończąc makijaż w domu, maluję zawsze usta szminką, zazwyczaj w delikatnych brązach, bo nie należę do osób, które lubią wyróżniać się w tłumie, i nie chcę też zwracać niepotrzebnie na siebie uwagi. Mocne kolory raczej rozpraszają i w niczym nie pomagają, zwłaszcza w pracy. A w pracy, jeśli robię poprawki, to nakładam na nie już tylko balsam, bo wolę jednak, jak są naturalne, tak jakoś mam. Chyba że wychodzę gdzieś do znajomych, wtedy używam jeżynowojagodowych odcieni, a na specjalne okazje zostawiam czerwień. To i tak jest u mnie rzadkość, bo ostatnio tylko siedzę w domu. Nie pamiętam, kiedy wyszłam gdziekolwiek do ludzi, aby zwyczajnie się zrelaksować.

Zapomniałabym o jednej rzeczy, która leży na samym dnie czarnej torebki. Śrubokręt! Dziś sama naprawiałam szafkę w pracy, bo nie mogłam się doprosić, aby pan złota rączka od siedmiu boleści w końcu do mnie zawitał.

Czuję, jakby winda poruszała się w zwolnionym tempie. I musi być włączone ogrzewanie, bo zrobiło mi się strasznie gorąco. Męczarnia na całe szczęście kończy swój żywot, jesteśmy już na pierwszym poziomie. Tym razem powiedzmy, że zachowuje się jak dżentelmen. Z windy wychodzę pierwsza. Bo grzecznie czeka, aż wyjdę. Szybkim krokiem kieruję się do mojego ulubionego sklepu z galanterią skórzaną, a on, niestety, idzie za mną. Zatrzymuję się na chwilę, aby ściągnąć beżowy trencz, który jest dość cienki, a mnie nadal jest gorąco. Dlaczego? Już wiem. To przez niego. To pewne.

Jeszcze kilkadziesiąt metrów i będę na miejscu. Idąc, spoglądam na swoje odbicie, które niestety zauważam w lustrze stojącym za szybą obok manekina na wystawie sklepu z artykułami sportowymi. W tej sukience wyglądam szczuplej niż w rzeczywistości i bardziej blado niż zazwyczaj. To zasługa kolorów. A zresztą. Mam to w nosie. To inni mają ze mną problem, nie ja. A sukienka jest bardzo ładna. Sięga mi za kolana, ma długie rękawy zakończone mankietami, stójkę pod samą szyję i pasek w talii w tym samym kolorze, a do tego jest w pięknych barwach. Drobne biało-fioletowe kwiaty na bordowym tle.

Skręcam w prawo, on też. To robi się naprawdę dziwne. Mijam sklep z garniturami, mógłby tam sobie iść i dać mi już święty spokój. Docieram do celu, a on razem ze mną. Zatrzymuję się, on też. Stoi obok mnie. Odwracam głowę w prawą stronę, a raczej unoszę, bo jest strasznie wysoki, chociaż mam kozaki na ośmiocentymetrowym obcasie. Zerkam na niego.

– Przestanie mnie pan śledzić? – zwracam się do krawaciarza. I po co ja się do niego znów pierwsza odzywam? On tylko wpatruje się we mnie z durnym uśmiechem na twarzy i ewidentnie czeka, aż coś dalej powiem, bo przechyla głowę. – Zamierzam kupić sobie buty i chcę się upewnić, że nie wykupi ich pan przede mną, zwłaszcza mojego rozmiaru, tak jak pan to zrobił z miejscem parkingowym.

Krawaciarz znów się do mnie uśmiecha. On naprawdę nie zdaje sobie sprawy, że domaga się lania. Wyciąga z kieszeni telefon, bo ktoś do niego dzwoni. Nie odbiera, jedynie wyłącza wyświetlacz.

– Udanych zakupów, moja piękna – mówi, wpatrując się w moje oczy, a ja mięknę! O rany! Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że ten facet ma niesamowity głos, przez który topnieję! Ale dla jasności, ja do nikogo nie należę, więc daruj sobie tekst: „moja piękna!”.

Zostawia mnie samą przed wejściem i idzie tam, gdzie miał iść. Chyba. Jestem w lekkim szoku, aż mam ze zdziwienia otwartą buzię. Po chwili zdaję sobie sprawę, że nie szedł za mną, tylko przed siebie. A ja sobie ubzdurałam, że mnie śledził. Zresztą tak to wyglądało. Ale gdy stanęłam na chwilę, aby ściągnąć płaszcz, to on w dziwny sposób zatrzymał się i jeszcze ten tekst: „Udanych zakupów, moja piękna”. Boże drogi! Za dużo kawy! Bo odbija mi. Wchodzę do środka.

– Dzień dobry – odzywa się sprzedawczyni w czarnym stroju. – W czym mogę pomóc?

– Dzień dobry – odpowiadam. – Już. Tylko je znajdę. – Rozglądam się po sklepowych półkach. Kurczę, nie ma ich. Jak dziś rano sprawdzałam na stronie internetowej sklepu, to były do kupienia właśnie tutaj, dlatego przyjechałam.

– Jakiego modelu konkretnie pani szuka? – pyta mnie znów.

– Czarne trzewiki, takie… o, są! – Odnajduję je. Czarne klasyczne trzewiki na płaskiej podeszwie, zawiązywane czarną sznurówką, bez żadnych zdobień, stoją przede mną na stoliku wystawowym, a ja ich od razu nie zauważyłam i wiem dlaczego. Pan w garniturze siedzi mi teraz w głowie. – Będą w rozmiarze 35? Na stronie były. – Uśmiecham się. Kładę swoje rzeczy na granatowym pufie.

– Już sprawdzam.

Miła sprzedawczyni w jasnym kucyku wystukuje coś na klawiaturze komputera i po chwili znika na kilka minut na zapleczu, a ja mogę rozejrzeć się, co jeszcze ciekawego mają dla mnie. Hmm. Czerwone szpilki. Biorę je do ręki. Obcas ma pewnie dziewięć centymetrów. Na dodatek są zamszowe, a u nas ciągle pada z małymi przerwami, jeśli można tak nazwać to kilkuminutowe przejaśnienie dzisiejszego poranka. Odkładam je z powrotem na półkę, ale mówię do nich, że po nie wrócę i będziemy kiedyś razem, tylko jeszcze nie dziś, bo dziś pobrali mi ratę kredytu. Podchodzę bliżej do szyby, na wystawie są kolorowe sneakersy, biorę jeden but do ręki. Podnoszę głowę do góry. Lekko się uśmiecham i przygryzam dolną wargę, bo widzę granatowy krawat. Jego właściciel stoi po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko mojego sklepu, z dwoma innymi mężczyznami, także ubranymi w garnitury. Muszą być bardzo pochłonięci rozmową, bo ten grubszy, też dość wysoki, trochę gestykuluje rękami, zapewne coś ciekawego opowiada, a mój złodziejaszek uspokaja go, ale nie za bardzo mu to wychodzi. Muszą się dobrze znać, bo ciągle się do siebie uśmiechają i poklepują po plecach. Jedynie ten trzeci, który jest niższy od tej wesołej dwójki i do tego bardzo szczupły, jest spokojny. Poprawka. On chyba się nudzi, bo tylko opiera się o ścianę i rozgląda się na boki albo wpatruje w ekran komórki.

– Proszę. – Wzdrygam się, but spada na podłogę. Szybko go podnoszę. – Przepraszam, nie miałam zamiaru pani przestraszyć – mówi sprzedawczyni i zabiera ode mnie but, którego nigdy nie kupię. Kolorowe buty nie są dla mnie.

– Zamyśliłam się. Wygląda na to, że potrzebuję odpoczynku, a nie kolejnej pary butów, i przede wszystkim mniej kofeiny – odzywam się z uśmiechem na twarzy. Ekspedientka podaje mi buty, a ja siadam na wygodnym pufie. Przymierzam. Po swojemu zawiązuję sznurówki. O cholera! One mają zamek po wewnętrznej stronie. Poważnie? Ale po co? Na stronie nie było żadnego zdjęcia pokazującego zamek. – Ten zamek nie powinien się tutaj znaleźć. – Robię niezadowoloną minę.

– Ma pani rację. Wszystkie modele trzewików je mają.

– Jak dla dzieci.

– No tak – odpowiada grzecznie, bo to przecież nie jej wina.

Testuję trzewiki. Wydają się wygodne. Tylko ten zamek. Cholera! Stoję przed dużym lustrem w samym centrum sklepu, naprzeciwko wejścia, i zdaję sobie sprawę, że Granatowy Krawat patrzy na mnie. Nadal jest ze swoimi kolegami. Chudszym i grubszym. Postrząsam głową i go ignoruję.

– Mogłam włożyć dżinsy, lepiej bym je przetestowała. A ja w sukience – zwracam się do sprzedawczyni. Siadam na pufie.

– Uważam, że spokojnie może je pani nosić do tej sukienki – odpowiada.

Wracam przed lustro i jeszcze raz przeglądam się. Nie wygląda to źle, ale nie sądzę, abym wyszła tak do ludzi.

– Wezmę je. A mogę prosić jeszcze te czerwone zamszowe szpilki? Ten sam rozmiar.

Miałam kupić tylko jedną parę butów. Ale one są takie śliczne. Najwyżej będę głodować. Czekam chwilę i przymierzam szpilki. O rany! One są piekielnie wysokie i piekielnie piękne.

Odwracam lekko głowę w prawo, aby sprawdzić, czy nadal tam jest. Jest. Teraz to on podpiera ścianę. Jego wzrok skierowany jest prosto na mnie. Czuję ciepło na policzkach. Kiwa głową i podnosi kciuk do góry, blisko klatki piersiowej, ale w taki sposób, by jego rozmówcy nie zauważyli tego. Uśmiecha się do mnie, ale ja nie odwzajemniam tego, tylko przewracam oczami.

Zabrałeś mi miejsce parkingowe, więc sobie daruj. I wiem doskonale, że te szpilki są cudowne. Moje konto nie wytrzyma dzisiejszych wydatków, ale co tam. Biorę je!

– Pani Elizo, poproszę jeszcze te. – Kobieta ma takie imię wypisane na granatowej plakietce na lewej piersi. Kolejny raz lekko się odwracam w stronę wyjścia. Nie ma go. Czuję lekki zawód. Tylko co ja sobie myślałam, że będzie mnie obserwował, jak kupuję buty? No tak! Przecież to seryjny morderca z windy.

Sprzedawczyni pakuje buty do dwóch granatowych kartonów, a potem do dużej papierowej torby. A ja w tym czasie wkładam swoje czarne długie kozaki na szerokim obcasie i trencz. Jest mi już chłodniej, bo Granatowy Krawat rozpuścił się w powietrzu. Płacę kartą i wychodzę. Może pójdę jeszcze do innych sklepów? Nie. Wracam do domu. Czas zacząć weekend i w końcu odpocząć po ciężkim tygodniu pracy.

Mój najstraszniejszy koszmar się ziścił. Jakiś pajac zaparkował tak, że nie mogę wejść do samochodu z żadnej strony. Jego poprzednik zaparkował prawie idealnie, a ten powinien jeszcze raz przejść kurs na prawo jazdy.

Może przez bagażnik wejdę? Jasne. Przecisnę się jak mysz przez małą dziurkę, którą wygryzę w fotelu. I na co mi były te buty? Kolejnym razem może pojadę pociągiem, bo mam dość takiego ciągłego pecha, zwłaszcza w Szczecinie. Torbę z butami wrzucam do bagażnika, niech one chociaż mają już święty spokój. Co mam zrobić? Na policję zadzwonić? Chyba nie. Więc gdzie? Może do jakieś informacji powinnam pójść. Oglądam się za siebie, ale jak na złość nikogo nie ma. Spoglądam w kierunku wind i widzę, jak Granatowy Krawat idzie do swojego auta.

On naprawdę mnie śledzi! Otwiera samochód autopilotem.

– Zakupy się udały? – pyta grzecznie, a ja przewracam oczami.

– Taaak. I to podwójnie. Ale mam problem i to przez pana – mówię oburzona.

Podchodzi do mnie i dostrzega, że nie mam jak wejść do auta.

– Może ja spróbuję rozwiązać ten mały problem – proponuje z uśmiechem na twarzy.

– Gdyby mi pan nie ukradł miejsca, już dawno jechałabym do domu. A tak muszę tu tkwić i to z panem. To pana wina – mówię wściekła jak osa, a on na to mruży oczy.

Sprawdzam, czy samochód jest suchy, nie jest, więc stoję obok mazdy i krzyżuję ręce, a on podchodzi do mnie bliżej i wydziera mi klucze z dłoni, bez żadnego pytania. Zaskakuje mnie tym.

Próbuje wejść do środka, ale nie daje rady. Jedynie lekko uchyla drzwi na kilka centymetrów. Przecież mówiłam mu, że sama mam problem z wejściem do samochodu, a jestem mniejsza od niego. Zamyka drzwi i podchodzi do mnie. Chwyta za moją prawą dłoń i kładzie na niej klucze, a potem ją zamyka i lekko ściska. Szybko mu ją wyrywam. Teraz on jest zaskoczony. Wyciąga swój telefon i wybiera zapewne numer, i gdzieś dzwoni, a ja mu się przyglądam, tylko dlaczego? Znam odpowiedź. Złodziej jest bardzo przystojny.

– Granatowy opel corsa ZS Y8729. Nie, tym razem nie mój. Mazda. Czarna. Na moje oko. Trójka. – Wpatruje się we mnie. Znów mnie tym krępuje. Rozłącza się. – Za kilka minut będzie po sprawie. Jest dość zimno i śmierdzi spalinami, może pójdziemy do mojego samochodu.

– Tu mi dobrze. Nigdzie nie wejdę, bo nie znam pana. A poza tym powiedział pan, że za kilka minut będzie po sprawie – odpowiadam nerwowo.

– Zmarzniesz w tym płaszczyku – mówi, a ja wyczuwam w jego głosie troskę. Wpatruje się we mnie, więc szybko odwracam od niego wzrok. Robię sobie niechlujny koczek.

Tych kilka minut trwa wiecznie. Ja stoję koło mazdy, a on koło bmw. Nawet nie poczuwa się, aby mnie przeprosić za całą sytuację. To wszystko przez niego. Cwaniaczek na szczecińskich numerach, jak ten, co zaparkował obok mnie. Zapinam płaszcz na guziki i podnoszę kołnierzyk do góry. Mogłam jednak wejść do jego auta, bo na parkingu jest dość chłodno, a zapach spalin i hałas są nie do wytrzymania. I mógłby mnie w końcu przestać obserwować. Non stop grzebie w telefonie i myśli, że to taka jego przykrywka. Taka supertaktyka. I muszę zadać najważniejsze pytanie dnia. Dlaczego on nadal jest tutaj ze mną? Przecież to nie jego samochód jest ściśnięty jak kiełbaska w bułce ze stacji paliwowej, którą zjadłabym w tej chwili, bo robię się też głodna.

Minęło dokładnie osiemnaście cholernych długich minut, a sprawa nadal w toku. Zrywam się. Nagle ktoś wychodzi z windy i idzie w naszym kierunku. Młody chłopaczek z dziwacznym uśmieszkiem na twarzy. To pewnie on.

– Myślałem, że zajmie mi tylko… a tu taka śmieszna sytuacja – odzywa się uradowany gnojek w rozwleczonej bluzie i dziurawych dżinsach.

– Proszę szybko wyjechać – mówię do niego chłodno.

– Tak. Przepraszam. Już to robię – odpowiada skruszony.

Czyli można przeprosić, ale tego w garniturze to już nie obowiązują dobre maniery.

– To typowe zachowanie dla osób mieszkających w Szczecinie, więc nie dręcz się z tego powodu. Najpierw zabierają, a potem zastawiają – stwierdzam głośno i patrzę na pana w granatowym krawacie. Zaskakuję go tym, bo prostuje się i otwiera szeroko usta. Nie wypowiada ani słowa, bo wie, że to było o nim.

Chłopaczek wyjeżdża oplem i bezproblemowo wsiadam do swojego auta. Cofam. Mogę w końcu opuścić szczecińskie podziemia i jechać już przed siebie. Widzę w tylnym lusterku, jak Granatowy Krawat macha do mnie, pewnie na pożegnanie, szczerząc się przy tym. I to mają być jego przeprosiny? Musisz się bardziej postarać, szczeciński cwaniaczku. Przed skrętem zerkam jeszcze raz i widzę już tylko ciemną, granatową postać.

Poniedziałek, 7 października 2019 roku

Naprawdę mam pecha. Rano samochód nie odpala. To już trzeci raz w tym miesiącu, jak mi nawala, a jest dopiero siódmy. Zaczynam się martwić o swoją Madzię, dlatego zostanie po południu odholowana do warsztatu. Spóźniam się do pracy, więc już na samym wejściu, jak prawie codziennie, czeka na mnie wielkie przemówienie czarnej Harpii, że niby takie zachowanie nie przystoi pracownikowi. Każdemu może się coś takiego przytrafić. Spóźniłam się zaledwie cztery minuty. Tyle co nic. O co jej chodzi? Mogłabym siedzieć całą dobę w pracy, a i tak zawsze będzie źle.

I co ja jej takiego zrobiłam, że tak mnie nienawidzi? Codziennie zadaję sobie to pytanie.

Powszechnie wiadomo, że jest podła dla każdego i płazem jej to uchodzi, a ja mam jakieś u niej szczególne względy. Całe szczęście siedzę sama w pokoju, więc mogę na jakiś czas od niej odpocząć. Jednak gdy wchodzi do mnie, zwłaszcza jak szarpie za klamkę, to zawsze podskakuję ze strachu na krześle. Niektórzy twierdzą, że nie lubi mnie, bo zawsze jestem uśmiechnięta i serdeczna dla każdego i nikt inny nie potrafi śmiać się tak jak ja. Głośno! Wiadomo! Gdy jest totalna cisza, to się zastanawiają, gdzie ja się, do cholery, podziewam. Ale czy to powód, aby mnie tak źle traktować? Mam chodzić ze skwaszoną miną i być wiecznie niezadowolona z życia tak jak ona? A jak ktoś mi powie „dzień dobry”, to nie odpowiadać? Jest jeszcze inny powód, że niby jestem zbyt ładna, aby tutaj pracować. Powiedziała mi o tym w sekrecie pani Irenka, która w zeszłym roku odeszła na emeryturę. Zgroza!

No dobrze, nie jestem brzydka ani garbata. Broń Boże ruda! Jednak nigdy nie uważałam siebie za piękność i nigdy nie wykorzystywałam swojego wyglądu, aby coś osiągnąć. Nie jestem próżna. Uważam, że mam dobrze poukładane w głowie. Ciężko pracowałam na to, kim jestem, i na pewno uroda mi w tym nie pomogła. Czasami nawet przeszkadzała, zwłaszcza na studiach, gdy wykładowcami byli starsi mężczyźni, młodzi byli w porządku. Pamiętam takiego jednego starego dziada, który już dawno powinien przejść na emeryturę, ale on wolał zostać i pastwić się nad studentkami. Na ustnym egzaminie powiedział mi wprost, że kobiety nadają się tylko do garów. Szowinista!

Teraz, gdy Harpia dowiedziała się, że chcę uciec od niej, bo startuję na inne stanowisko w firmie, to nienawidzi mnie jeszcze bardziej niż zwykle. Czasami jest mi jej żal. Dzieci nie ma, mąż kilka lat temu zastawił ją dla innej i mieszkał z tamtą przez ponad dwa lata, ale ostatecznie wrócił do niej, a ona go przyjęła, ale podobno nie jest u nich za ciekawie. W moim miasteczku też zdarzają się pikantne opowieści. To jednak nie daje jej prawa do takiego okropnego traktowania mnie i innych. Piętnastego wyniki. Mam nadzieję, że wygram i opuszczę ją na wieczność.

Mechanik oznajmia, że chłodnica jest uszkodzona i dlatego moja Madzia nie chciała odpalić. Ma już dwanaście lat, ale bez przesady, mogłaby jeszcze mnie powozić. Więc albo ją wymienię, albo mam pomyśleć nad zmianą auta. Mam się zastanowić, a auto może u niego garażować.

Trzewiki okazały się bardzo wygodne i doskonale pasują do czarnych dżinsów. Dziś ubrałam się cała na czarno. Spodnie, sweter, kurtka skórzana, nawet cienki szaliczek. Bardzo lubię czarny kolor. Poprawka! Ja go uwielbiam!

Mieszkam na osamotnionym osiedlu, gdzie stoją zaledwie dwa bliźniaki, na samym wylocie do Szczecina. W lewej połówce mam swoje centrum dowodzenia. Miało tu powstać osiedle z dziesięcioma bliźniakami, ale inwestor się przeliczył. Odkąd się wprowadziłam, nie wybudował ani jednego i raczej tak pozostanie. Mnie to pasuje, bo na prawo, za ścianą, mam sąsiadów i to całkiem w porządku, a na lewo drugi bliźniak, oddalony od mojego domu o jakieś trzysta metrów, a na dodatek dzieli nas niewielka pasieka pszczół. I do tego mam piękny widok z sypialni, na las. Lasu chyba nie wytną. Chociaż nie wiadomo. Ostatnio wszystko wycinają. I najważniejsze, z przodu, naprzeciwko mojego bliźniaka nikt nigdy się nie wybuduje, bo wśród wysokich drzew znajduje się zabytkowy dom mieszkalny z drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Szkoda, że miasto nic z nim nie robi, bo tylko niszczeje.

Zbliżam się do domu, obok którego stoi biały bus, to chyba kurier. Tym razem nie klikałam po nowe buty. Może to do sąsiadów. Szczuplutki blondyn w czarnych oprawkach wysiada z busa i uśmiecha się do mnie.

– Dzień dobry. Pani Agata Langer? – pyta, jak dla mnie, w dość wesoły sposób.

– Tak. To ja – odpowiadam niepewnie.

– Mam dla pani przesyłkę.

– Przesyłkę? Nie pamiętam, abym coś ostatnio zamawiała. – Tym razem ja mówię radośnie.

Potrafię w ciągu jednego tygodnia odbierać nawet siedem przesyłek z butami, a potem je zwracać. No co? Kobietą jestem i nie wszystko musi się mi podobać.

– Mam dla pani tysiąc białych róż. Wszystko opłacone.

– Róże? Ile pan powiedział? – Nie dowierzam. Uśmiecham się i czuję ciepło na policzkach. – Czy może mi pan powiedzieć, od kogo są?

– Yyy… tego nie mam w dokumentach. – Drapie się po głowie. – Proszę otworzyć drzwi, wniosę je do pani domu. Wazony są okropnie ciężkie.

Otwieram kurierowi drzwi i zastanawiam się, od kogo one mogą być. Nie mam urodzin, imienin, a dopiero za tydzień dowiem się, czy się dostałam, bo przecież staram się przenieść do innego wydziału w firmie. Poza tym nie umawiam się z nikim już od bardzo dawna i z pewnością nie mam żadnego tajemniczego adoratora. To na pewno. Więc nie mam pojęcia, od kogo mogą być róże, na które gapię się w przesadny sposób.

– To gdzie mam je postawić? – pyta, głośno oddychając. Wygląda na to, że wazony naprawdę są ciężkie, trzyma tylko dwa.

– Proszę je postawić na wyspie – odpowiadam szybko, nadal zaskoczona tym, co się dzieje. Odruchowo zbieram na jedną kupkę laptopa i czasopisma, a blondynek stawia dwa ogromne wazony z białymi różami na kuchennym blacie. – Dziękuję panu bardzo.

– To nie koniec – mówi, śmiejąc się. – Jeszcze osiem wazonów. W każdym jest po sto sztuk pięknych białych róż – mówi dumnie.

Przytrzymuję drzwi i obserwuję, jak kurier wnosi do mojego domu kwiaty, które są naprawdę przepiękne. Ktoś w cudowny sposób mnie zaskoczył, tylko dlaczego? Ciekawe, od kogo one są. Kończy. Jeszcze raz dziękuję i żegnam się z kurierem.

W pośpiechu zamykam drzwi od domu i biegnę do niespodziewanej przesyłki. Dziesięć wazonów z różami zasłoniło całą wyspę. Po swojemu poprawiam je, aby przypadkiem, przez mój pech do wszystkiego, nie spadły na podłogę. Ostrożnie wskakuję na wysokie krzesło, które raczej do stabilnych nie należy. Róże z góry wyglądają jeszcze piękniej.

Kim jest ta osoba, która sprawiła mi tak ogromną radość? Jakoś trudno mi uwierzyć, że mam cichego wielbiciela.

Gdy próbuję zejść z krzesła, dostrzegam na jednym wazonie z brzegu, wśród róż, mały bilecik. To cud, że go zauważyłam, bo bilecik jest praktycznie takiego samego koloru jak kwiaty. Uśmiecham się, bo ktoś narysował czarny mały samochodzik z początkiem szczecińskiej rejestracji – ZS. Otwieram bilecik i czytam odręczne pismo, całkiem ładne:

Typowy mieszkaniec Szczecina przeprasza za swoje zachowanie.

Głośno wciągam powietrze do płuc. To od niego! Nie wierzę! Granatowy Krawat w końcu poczuł, że był winny całej sytuacji. Och, jaki z niego dżentelmen. Pfy! Nie musiał tego robić. Wystarczyłoby tylko, gdyby mnie przeprosił, ale nie zaprzeczam, że jest mi bardzo miło, właśnie teraz, kiedy patrzę na róże w moim domu.

Pierwszy raz w życiu dostałam od mężczyzny kwiaty i to od razu tysiąc ogromnych białych róż. Dzień zaczął się koszmarnie, ale za to skończy się cudownie. Trzeba je przestawić. Nie mogą tak stać w kuchni. Gdzieś muszę jednak jeść. Wskakuję jeszcze raz na krzesło i robię kilka fotek, tak na pamiątkę, dla potomności. Podnoszę wazon. O rany! Kurier miał rację, jest okropnie ciężki. Ktoś wykonał kawał dobrej roboty, bo róże są idealnie włożone w szklane wazony. Zbliżam twarz do płatków. Zamykam oczy, aby delektować się ich zapachem. Cudownie pachną!

Czy ja szczerzę zęby do siebie, jakbym przed chwilą paliła zakazany u nas pewien susz? TAK! TAK! TAK!

Dostałam tysiąc białych róż od szczecińskiego cwaniaczka. Muszę o nie zadbać, aby były ze mną jak najdłużej. Jeszcze raz zaciągam się przepięknym zapachem i zaczynam wędrówkę z wazonami po domu. Dwa zostawiam na wyspie, na samym środku. Cztery wędrują do sypialni, na podłogę koło okna, a jeden – do łazienki na drewnianą półkę, obok pralki i suszarki. Pozostałe ustawiam w salonie. Po jednym na komodzie, na podłodze obok okna tarasowego i na stoliczku obok kanapy. Po namyśle zabieram wazony z salonu i jeden z wyspy i zanoszę do sypialni. Siadam na łóżku i przez chwilę przyglądam się różom. Miałam rację, że zabrałam je z dołu, gdy jest ich więcej, to piękniej wyglądają. Ich widok sprawia, że coraz intensywniej rozmyślam o panu w granatowym krawacie. Poprawka – o szczecińskim cwaniaczku. Teraz siadam na podłodze i znów zaciągam się legalnym krajowym zapachem.

Środa, 9 października 2019 roku

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Piątek, 4 października 2019 roku
Poniedziałek, 7 października 2019 roku
Środa, 9 października 2019 roku
Piątek, 11 października 2019 roku
Sobota, 12 października 2019 roku
Niedziela, 13 października 2019 roku
Poniedziałek, 14 października 2019 roku
WTOREK! 15 października 2019 roku
Piątek, 18 października 2019 roku
Sobota, 19 października 2019 roku
Niedziela, 20 października 2019 roku
Poniedziałek, 21 października 2019 roku
Wtorek, 22 października 2019 roku
Środa, 23 października 2019 roku
Piątek, 25 października 2019 roku
Sobota, 26 października 2019 roku
Niedziela, 27 października 2019 roku
Poniedziałek, 28 października 2019 roku
Wtorek, 29 października 2019 roku
Środa, 30 października 2019 roku
Czwartek, 31 października 2019 roku
Piątek, 1 listopada 2019 roku
Sobota, 2 listopada 2019 roku

#ZS

ISBN: 978-83-8313-873-2

© Malwina Lami i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Agata Sawicka-Korgol

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek