Zrób sobie raj - Mariusz Szczygieł - ebook + książka

Zrób sobie raj ebook

Mariusz Szczygieł

4,6

Opis

Zrób sobie raj to druga po Gottlandzie bestsellerowa książka Mariusza Szczygła o Czechach.

Jej pierwsze wydanie ukazało się w 2010 roku i zostało przetłumaczone na dziewięć języków.

Autor kreśli tło reporterskiej opowieści o współczesnych Czechach i ich kulturze, ale jednocześnie dręczy go zagadnienie, czy można być szczęśliwym bez religii.

„Jak się państwu żyje bez Boga?” – to czasem wyrażone wprost, a czasem ukryte pytanie-refren, które reporter zadaje swoim bohaterom. Są wśród nich: przyjaciel Hrabala i „poeta fekalny” Egon Bondy, najzabawniejsza Czeszka – Halina Pawlowská, rzeźbiarz-prowokator David Černý, tłumaczka literatury polskiej Helena Stachová, czy fotograf Jan Saudek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (112 oceny)
74
33
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaSzaf

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, mądra i nietuzinkowa. gratulacje
10
Kociak58

Nie oderwiesz się od lektury

cudowny Pan Mariusz
10
mlodyzeglarz

Nie oderwiesz się od lektury

rewalycjna książką. wciąga aż chcę się jechać pionie do Czech.
10
kasia6550

Dobrze spędzony czas

Znowu zaskakuje Ale formę trzyma cały czas
00
aga4343

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja!
00

Popularność




Mariusz Szczygieł ZRÓB SOBIE RAJ, wydanie trzecie, Warszawa 2019
Copyright © Mariusz Szczygieł, 2011
Copyright © Agora SA, 2011
Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2019
Na okładce – wieża telewizyjna w praskiej dzielnicy Žižkov
(projektanci: Václav Aulický, Jiří Kozák, Alex Bém)
z instalacją Babies rzeźbiarza Davida Černego
POSŁOWIE
Małgorzata Szejnert
OPIEKA REDAKCYJNA
Julianna Jonek-Springer
KOREKTA I POPRAWNOŚĆ JĘZYKOWA
Małgorzata Włodarczyk
PROJEKT OKŁADKI, PROJEKT GRAFICZNY I TYPOGRAFICZNY
Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio/
www.behance.net/OneOnes
SKŁAD I ŁAMANIE
Michał Wysocki
ZDJĘCIE NA OKŁADCE
Anderm/Adobe Stock
OPRACOWANIE TECHNICZNE
Czarne Na Białym
ISBN 978-83-65970-35-0
REDAKTOR NACZELNA WYDAWNICTWA
Julianna Jonek-Springer
Wydanie elektroniczne 2019
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Imprint Fundacji Instytut Reportażu
Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa
www.dowody.com
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
KRAJ RAJ

Co do jednej jedynej rzeczy między obywatelami Republiki Czeskiej istnieje pełna zgoda i w tej kwestii nie ma tu miejsca na spory.

Otóż uważają swój kraj za piękny, a państwo ten pogląd oficjalnie zatwierdziło.

Brytyjczycy w swoim hymnie narodowym proszą Boga, by chronił królową, i nie mają żadnych innych oczekiwań. Węgrzy proszą Go o odpuszczenie grzechów. Holendrzy – żeby ich nie zostawiał. Niemcy, ponieważ już nie chcą być ponad wszystko, dążą do jedności, wolności i prawa. Rosjanie wychwalają potężną siłę woli swojego świętego mocarstwa. Amerykanom nad ich wolnym krajem triumfalnie powiewa gwiaździsty sztandar. Francuzi wzywają: „I naprzód marsz, Ojczyzny dzieci!”. Ukraińcy staną do krwawego boju od Sanu po Don. Portugalczycy maszerują pod kule nieprzyjaciół. Włosi zwierają szeregi, gotowi na śmierć. Irlandczycy tej nocy staną na szańcu dla sprawy Irlandii. Litwini chcą, żeby ich prowadziły światło i prawda. Kanadyjczycy mają ramię, co potrafi nieść miecz. Austriacy mężnie wkraczają w nowe czasy. Argentyńczycy wciąż słyszą dźwięk zrywanych kajdan. Rumuni wołają: „Przebudź się, Rumunie,/otrząśnij ze śmiertelnego snu”. Brazylijczycy krzyczą o odważnym ludzie. Słowacy zatrzymają gromy i błyski nad Tatrami. Nawet Farerowie z terytorium zależnego, jakim są Wyspy Owcze, oznajmiają, że podniosą swój sztandar wysoko i stawią czoło niebezpieczeństwu.

Czesi za to w swoim hymnie narodowym śpiewają wyłącznie o tym, że ich kraj to raj:

„Woda huczy wśród łąk,

bory szumią pośród skał,

w sadzie pyszni się wiosenny kwiat,

widać, że to ziemski raj!”.

A sami Czesi w najważniejszej pieśni Republiki Czeskiej?

To „wrażliwe dusze w zdrowych ciałach”; „umysł jasny”; mają „siłę, by mierzyć się z przeciwnościami” – „oto Czechów sławne plemię”. Uspokojone poczucie własnej wartości, rzadkość wśród plemion świata. W czeskim hymnie – w przeciwieństwie do wielu innych – również świat poza Czechami nie jest wrogi.

Powie ktoś, że Australijczycy też śpiewają, że ich kraj jest piękny. Tak, ale już w tytule wysyłają go w drogę:

„Naprzód, piękna Australio”. Duńczycy także ujawniają, na czym polega piękno Danii („rozłożyste buki dają cień”), jednak ważne jest, że „silni mężczyźni i szlachetne kobiety niosą honor kraju”. Piękno Bułgarii w jej hymnie nie ma końca, lecz uroda to nie wszystko, dlatego obarcza się zadaniem matki: mają dawać siłę, aby można było naśladować tych, którzy za naród zginęli.

Hiszpanie wprawdzie w swoim hymnie nie mają słów, ale jest to marsz. W hymnach świata idzie się, kroczy, maszeruje, zdobywa i niesie sztandar. W czeskim – prawdopodobnie się leży. No bo co innego można robić w raju?

COMING OUT

Przez całe lata, kiedy przychodziłem na jakieś przyjęcie, wiedziałem, że jeśli się ujawnią, to nie od razu. Mogłem rozglądać się godzinami i mój radar nie był w stanie ich wyczuć. Mogłem czekać i nic. Przy mnie nigdy nie przekazywali sobie żadnych znaków.

Jednak od kiedy publicznie się wyoutowałem, wielu już przy uściśnięciu mi ręki deklaruje, że też są.

Teraz już na wejściu obstępuje mnie grupka i: „Ja też!”, „Ja też!”, „I ja też!”. Nie zliczę, ile maili dostałem przez ostatnie lata z wyznaniami w stylu: „Cieszę się, że mogę do Ciebie przynajmniej pisać – Karol”.

Kiedy już się ujawnimy, z przyjemnością obserwuję, jak od razu poprawia nam się humor i rozluźniają mięśnie twarzy. Nawet wśród obcego i nieznanego otoczenia – pożądamy się.

Kiedy przez kilka minut przeżywamy odrobinę wspólnej przyjemności, od razu widać, czym dla nas, czechofilów, są Czechy.

Są jak deser, jak bita śmietana, jak polewa czekoladowa, której nie sposób się oprzeć.

Są tą częścią naszej osobowości, której nie mamy. Tęsknimy do niej. Szukamy, ale w Polsce z wielu powodów nie możemy znaleźć.

Są jak kobieta dla drag queen.

Każdy z nas ma zaraz w głowie jakiś czeski dowcip, scenę z filmu lub zachowanie, które przytacza na dowód tego, jak Czesi się od nas różnią.

Mój kolega (Piotr Lipiński, reporter) pieści wspomnienie z gospody (Na Skalce, róg ulic Na Veselí i 5. května w Pradze), gdzie zobaczył mężczyznę, który siedział przy piwie ze swoim psem. On na krześle, pies na podłodze. Brodaty pan nabierał wskazującym palcem piany z kufla i delikatnie karmił nią szczęśliwego psa.

Mój znajomy (Józef Lorski, informatyk) pieści wspomnienie takiej scenki z Moraw: „Piekarnia, w której sprzedaje się pieczywo, słodkości, kanapki, a nawet placki kartoflane. Jedyna w tym sklepie sprzedawczyni, młoda dziewczyna, rozmawia głośno przez komórkę. Śmieje się, opowiada jakąś historię z poprzedniego dnia, tymczasem tworzy się coraz większa kolejka. Trwa to pięć minut, dziesięć, patrzę i czekam, aż ktoś się wkurzy. Ludzie cierpliwie stoją, a nawet się uśmiechają. Wreszcie sprzedawczyni kończy rozmowę i tłumaczy, że to była ważna sprawa. Na to klient z uśmiechem: »Musiała pani wygadać chyba ze dwieście koron«. I nikt nie miał pretensji”.

Moja znajoma z forum „Czechy” na Gazeta.pl Mirka Hanczakowska pieści wspomnienie z Ołomuńca. Była w dość zaawansowanej ciąży i szła sobie wieczorem na spacer. Zobaczyła, że na końcu pasażu bije się grupa młodzieży. W Polsce – jak mówi – zawróciłaby, ale w Czechach nie przyszło jej to do głowy i bezrefleksyjnie szła wprost na walczących. A oni, widząc ją, przestali się bić, zrobili jej przejście, po czym zaczęli się tłuc dalej.

Ja pieszczę wspomnienie znad pisuaru (na stacji metra Plac Republiki w Pradze). Gdy podniosłem wzrok na ścianę, na wyblakłej, niebieskiej naklejce, umieszczonej tu jeszcze w ubiegłym wieku, widniał napis: PIELĘGNUJCIE PRZYPADKOWĄ ŻYCZLIWOŚĆ I PIĘKNE CZYNY POZBAWIONE SENSU.

Czy gdzieś w świecie istnieje jakaś grupa cudzoziemców, która przechowuje podobne imponderabilia z Polski?

Żeby jednak nie ulec (łatwej u mnie) skłonności do mitologizowania i idealizacji, użyję teraz poglądu Oscara Wilde’a, że najbardziej nie lubimy ludzi, którzy mają takie same wady jak my.

A więc dlatego uwielbiamy Czechów.

Bo to naród, który ma zupełnie inne wady.

WKURZACZ CZESKI

Kontakt Davida Černego z Polską zaczął się od tego, że przeczytał rano gazetę.

Czech trafił tam na słowa Polaka, który twierdził, że patriotyzmy są skazane na zanik i że już rozpoczyna się proces korzystania z państw jak z towarów. I że Polak chciałby wybrać Czechy.

David Černý natychmiast odnalazł Polaka przez internet i napisał, że muszą się poznać, bo mają identyczne poglądy. Z tym że jest czechosceptykiem i chętnie by wybrał coś innego, nawet Polskę.

Niestety, nie zna jej, nigdy też nie był w Warszawie.

Słyszał tylko, że miasto nie jest ładne i – jak dotąd – nic nie może mu pomóc. Czytał gdzieś, że w Warszawie mają jednak imponujące przykłady domów gotyckich, barokowych i renesansowych z 1954 roku. A ponieważ jest człowiekiem sztuki, a jego (w dniach 2 marca – 28 czerwca 2008) narzeczona jest architektką, chętnie by je zobaczyli.

David Černý to dziś najbardziej znany czeski rzeźbiarz. Przedstawiciel sztuki krytycznej (o czym nie wie, bo w Czechach nie istnieje takie pojęcie). A także wulgarny intelektualista (jak napisała jedna polska krytyczka sztuki), więc Polak zaproponował mu nocleg.

(Szczerze mówiąc, Polak chciał skorzystać z okazji i zrobić ze słynnym artystą wywiad, nie płacąc ani grosza za podróż do niego).

David Černý spytał, o której ma przylecieć do Warszawy. Bo może przylecieć, o której zechce.

Polak trochę się zdziwił i (złośliwie) wyznaczył godzinę czternastą czternaście, wiedząc, że ani LOT, ani ČSA na tę godzinę się nie wyrobią. Precyzyjnie o czternastej czternaście David Černý zameldował z lotniska Warszawa-Babice, że właśnie wylądował swoim samolotem (cesną).

„Jeszcze nikt nie lądował mi do wywiadu” – pomyślał Polak i zanotował tę myśl ze względu na jej czeski charakter.

W Warszawie Polak pochwalił się wszystkim, co jego narodowi Niemcy lub Ruscy zburzyli, a potem całą trójką poszli nad Wisłę. Po drodze David Černý podkreślił, że u nich i faszyści, i komuniści kładli jednak nacisk na budowanie.

Oglądanie Wisły było dla rzeźbiarza i jego narzeczonej architektki szokiem. Chcieli wiedzieć, dlaczego nad rzeką nic się nie mieści, rosną tylko chaszcze.

– Może to jakaś wasza tradycja? – dopytywała architektka. – Może bombardowania hitlerowskie?

Polak nic nie mógł wymyślić, był w stanie jedynie zacytować wątłą, lecz efektowną myśl profesora Janusza Czapińskiego (Uniwersytet Warszawski): „Warszawa nie leży nad rzeką. Ona nad rzeką kuca”.

To bardzo spodobało się czeskiej parze, bo oboje uważali dotąd Polaków za nadmuchanych ważniaków.

Upili się wszyscy.

Rano okazało się, że rzeźbiarz musi lecieć do Poznania, wymyśla bowiem na zamówienie miasta pomnik, który nie obrazi uczuć religijnych.

W związku z tym Polak wprosił się do Czecha do Pragi za tydzień, wiedząc, że artysta ma zaadaptowany dwupoziomowy strych w starej kamienicy na Malej Stranie, a wszystkie meble są zrobione z surowców wtórnych. Rzeźbiarz, mimo że skończył dopiero czterdzieści lat, za swój talent dostał od miasta strych i może go zajmować do śmierci.

Ponieważ jest to trzysta metrów kwadratowych, a tyle metrów jest ponad siły jednego człowieka, dzieli je z kolegą filmowcem. Przy wejściu wita gości kontrastujący z surowcami duży obraz nagich kobiet i fauna z okresu baroku, który namalowała matka Davida, Magdalena Černá. Była konserwatorem malarstwa w Muzeum Narodowym i czasem, restaurując jakiś obraz, malowała jego wierną kopię.

PRZYSTANEK: SYN BOŻY NIE DLA POLAKÓW

Polak miał nadzieję, że się dowie, co zainspirowało artystę do stworzenia dzieł, których przestraszono się w Polsce.

Bielsko-Biała na przykład zamknęła oczy przed Saddamem Husajnem. Husajn był naturalnej wielkości, w bieliźnie, zanurzony w akwarium twarzą do dołu, z rękoma związanymi z tyłu. David Černý sparodiował słynną pracę Shark Damiena Hirsta z Wielkiej Brytanii, przedstawiającą rekina w formalinie.

U Czecha zamiast martwego rekina tkwi w wodzie prawdziwy rekin – Husajn.

– Rzeźba jest duża, idiotyczna i może chodzi w niej o to, że jak spotykasz się z Saddamem Husajnem twarzą w twarz i on jest w majtkach, to musisz wybuchnąć śmiechem – tłumaczył William Hollister z Pragi. Amerykański kurator, który zwariował na punkcie czeskiej sztuki.

Jednak dzień po wernisażu do Galerii Bielskiej BWA zadzwonił wiceprezydent Bielska-Białej Zbigniew Michniowski, który niczym nie wybuchnął, tylko kazał natychmiast usunąć rzeźbę, gdyż jej reprodukcję zobaczył rano w gazecie. Obejrzeć pracy w galerii nie chciał, bo (jak opowiadał kurator) wiceprezydent wyznał, że jest drażniąca i budzi w nim nieprzyjemne uczucia.

Poza Bielskiem na Husajna Černego nie chciała patrzeć też Belgia, ponieważ obawiała się swojej społeczności muzułmańskiej (a jak wiadomo, muzułmanie nie znają się na ironii).

Wrocław za to nie zobaczył Jezusa Chrystusa.

W plastikowych modelach do sklejania części przymocowane są do ramki, od której się je potem odrywa. David Černy zaczął tworzyć takie rzeźby w kawałkach: postacie z pooddzielanymi członkami. W wymiarze dwa metry na dwa. Tak właśnie powstał Syn Boży – model do sklejania.

Nazwał je potem rzeźbami instant, czyli w proszku.

(Jezusa instant zakupiło niedawno Muzeum Sztuki Nowoczesnej w San Diego). Poza Jezusem wśród modeli do składania ma też: Adama i Ewę, Gwiazdę Rocka oraz Martwą Zgwałconą Kobietę instant.

W Stanach, gdzie był na stypendium Whitney Museum w Nowym Jorku, pokazał nowy składany pomnik i opatrzył go hasłem: „George Washington instant dla każdego amerykańskiego miasta!”.

Modele do sklejania zostały wystawione w 1993 roku – najpierw w Pradze, a potem w Nowym Jorku, w Ronald Feldman Gallery. Na praskim wernisażu artysta udzielił wywiadu duńskiej dziennikarce i oznajmił, że składany Jezus powstał na zamówienie Kościoła katolickiego w Czechach.

– Po komunizmie, proszę pani, mnóstwo świątyń jest bowiem wybrakowanych.

Więc oczywiście taki Jezus nie mógł się objawić we Wrocławiu, a żeby nie drażnić Polaków, na wystawie „Przykra sprawa. Czeska wystawa” pokazano jedynie Adama i Ewę.

Niestety, Polak tego wszystkiego od Davida Černego się nie dowiedział. Bo artysta chciał dokądś gonić, tylko sam nie wiedział dokąd, co nazywamy nerwicą.

Polak nie dowiedział się też, dlaczego David Černý jako dziecko doprowadził do sytuacji, że dwie jego nauczycielki odwieziono do szpitali psychiatrycznych.

(I możemy zdradzić czytelnikowi, że już się tego nie dowie. Bo z Černým jest tak, że jak raz się człowiek nie dowie, to się już nigdy nie dowie).

Żeby jednak czytelnicy z obcowania Czecha z Polakiem mieli jakąś korzyść, postanowiono nerwicę wspólnie wykorzystać i David Černý oprowadził Polaka po swoich dziełach w Pradze.

Mamy więc poniższy przewodnik po Pradze na lato.

STACJA L: DAVID ČERNÝ WYWALA JĘZOR

Jego pierwsze słynne dzieło powstało w nocy.

Z grupą kolegów Czech przemalował czołg – którym Armia Czerwona wyzwoliła Pragę – na różowo. Czołg stał przed budynkiem sądu w dzielnicy Smíchov, mimo że było już półtora roku po obaleniu komunizmu. Artysta od razu został niedoceniony, bo chociaż podpisał się na cokole, wszystkie wiadomości telewizyjne podały, że czołg zniszczyli wandale. Mieszkańcy pod czołgiem kłócili się o historię, kilku nawet dało sobie w twarz. Pragę natychmiast zalały T-shirty z różowymi czołgami, a wojsko szybko przemalowało go z powrotem na zielono.

W tej sytuacji pewnego popołudnia grupa posłów centroprawicowych, korzystając z immunitetów, pomalowała czołg znów na różowo.

No to armia znów na zielono.

Potem, kiedy władze dzielnicy postanowiły czołg wreszcie usunąć, wojsko czeskie zabrało go do muzeum i samo po cichu przemalowało na różowo. Mieli bowiem przyjechać generałowie NATO i zapowiedzieli, że muszą sfotografować się ze sławnym różowym czołgiem.

Ktoś zauważył, że David Černý dał wtedy Czechom metaforę czasów, w których się znajdowali.

Druga metafora wisi do góry nogami.

Łatwo do niej dojść z placu Wacława, czyli z Pól Elizejskich środkowej Europy. Najpierw musimy stanąć na samej górze placu, pod pomnikiem kroczącego na koniu Świętego Wacława, który żył wyłącznie dla Bożej chwały. Jak wiemy, Święty Wacław to patron Czech, i kiedy sobie to przypomnimy, możemy zejść trzysta metrów w dół placu, żeby po lewej stronie wejść do bramy z napisem „Rokoko”. Labiryntem korytarzy z okresu art déco musimy przejść do wnętrza pałacu Lucerna, zbudowanego przez dziadka Václava Havla, żeby zobaczyć, co Černý zrobił z patronem Czech.

Symbolowi narodowemu zdechł koń. Święty siedzi okrakiem na jego brzuchu. Poza tym wszystko jest identyczne jak na właściwym pomniku.

Trup konia, zawieszony za nogi u sufitu, ma wywalony jęzor. Ale – jak podkreślano na inauguracji – jedzie się dalej.

Kiedy rzeźbiarz przyszedł z Polakiem do Lucerny, przyjrzał się po raz enty koniowi i jego jeźdźcowi: – Ktoś wisi głową w dół, a oczywiście w Czechach wszyscy udajemy, że nic się nie stało. Zamykamy oczy.

PRZYSTANEK: WYCIECZKA

Pavel Trojan, młody przewodnik wycieczek po Pradze, specjalizujący się w Polakach i Amerykanach, których zawsze przeprowadza przez prace Černego, tutaj właśnie, w labiryntach Lucerny, daje wykładziki o tym, że Czesi nie znają tabu.

– W sumie – wykłada, wznosząc oczy do góry – powyższe dzieło Czechom się podoba, bo pokazuje ich z nie najlepszej strony.

STACJA 2: DAVID ČERNÝ SIKA NA PAŃSTWO CZESKIE

Sikający to pomnik, którym artysta chciał uczcić wejście Czech do Unii Europejskiej. Basen, do którego dwóch mężczyzn oddaje mocz, ma kształt Republiki Czeskiej.

Penisy są ruchome i jeśli wyślemy esemesa z jakimś zdaniem pod numer podany obok pomnika, to w kilka minut wysikają to zdanie.

David miał sprawdzić, czy ten penis, który, jak się nie porusza, to sika dokładnie na Pragę, jest w stanie się podnieść. Zwiedzający często uszkadzają narządy. Ochroniarz wyznał Polakowi, że czasem w nocy obie płcie przychodzą napić się z penisów wody. (A przynajmniej tak to można ująć).

– Wszystko zaczyna się od sikania – rzucił David, obmacując członka. – Niemowlę się posika i dzięki temu czuje, że żyje. Sikanie jest przyjemne. Każdy chciałby się zesikać w spodnie, ale mu kultura zabrania.

(Wszelkie poglądy Davida Černego zawierają maksimum po trzy zdania, w drodze wyjątku – cztery).

Sikających miał zniszczyć rytualnie pochód czeskich skinów, ale upilnowali ich policjanci. Skini narodowcy zjechali się z całego kraju i było ich dwudziestu. Tylko tylu znalazło się obrońców honoru Ojczyzny.

– No, czy naprawdę w Czechach wszystko musi być rozczarowujące? – spytał David i poszli z Polakiem do stacji numer 3.

W internecie dywagowano, co by się stało, gdyby w Izraelu powstał pomnik sikających na Izrael, a w Wielkiej Brytanii – pomnik robiących kupę (na przykład czekoladową masą) na mapę Wysp Brytyjskich. Ale nikt nie miał stuprocentowej pewności co.

Pewność co do reakcji można mieć jedynie w Czechach: nie będzie żadnej.

„My, Czesi, nie jesteśmy przewrażliwieni na punkcie honoru i czci” – napisał pewien słynny intelektualista, a pewien ceniony historyk dodał: „Możecie mówić o Czechach jak najgorzej – nie ruszy ich to. Najwyżej potwierdzą, że macie rację. Ale niech się dowiedzą, że benzyna podrożała, usta im się nie zamkną od przekleństw”.

PRZYSTANEK: SKNEDLIKOWANA MASA

Przed inauguracją Sikających w 2004 roku rzeźbiarz podzielił się nadzieją. „Liczę – powiedział w wywiadzie – że po wstąpieniu do Unii Czesi stracą swoją zapyziałość”.

Wyjaśnił ją tak: „To wieczne drapanie się po pępku napchanym kapustą, knedlami i świniną. Poklepywanie się po ramieniu, jak to im w Nagano my, chojraki, dołożyliśmy. Ta cała niechęć, żeby spojrzeć na siebie z góry i uświadomić sobie realną wielkość tego kraju i jego wagę w światowym kontekście”.

„Zastanawiam się – David Černý brnął dalej – czybyśmy coś stracili, gdyby nam się tożsamość narodowa rozpuściła?”.

Okazało się, że zna jej składniki:

„Niewymieszana, nieciekawa, lekko sknedlikowana, nasiąknięta piwem, nieopalona masa. Czech to wieśniak, który jest chciwy, zachłanny, cwany i przebiegły, i trochę tchórz. To by mogła być tożsamość narodowa, prawda?”.

„Ale będzie afera, jak ją stracimy” – zakończył, a „Lidové noviny” to wydrukowały.

Po Czechach to spłynęło, poza jednym panem.

– Ja jestem knedlikiem nasiąkniętym piwem? – zapytał biznesmen Ladislav Bátora. Jest podróżnikiem po partiach politycznych. Swoją podróż zaczął od faszyzującej partii narodowej, pytanie zadał więc w zawiadomieniu do prokuratury.

„David Černý ubliża narodowi, znieważa rasę. Osiągnął taki poziom, że nie da się go ścierpieć bez protestu”. Biznesmen ujmę na swoim honorze patrioty wycenił na pięć tysięcy euro. Prokuratura nie dopatrzyła się jednak przestępstwa (w Czechach bardzo trudno obrazić państwo, naród lub religię) i umorzyła postępowanie.

Internauci, którzy też nie są przewrażliwieni na punkcie honoru i czci, natychmiast odkryli prawdziwą twarz pana Bátory. Jest ławnikiem w sądzie – za taką samą kradzież proponuje pięć lat więzienia dla Cygana, a dwa dla Czecha.

STACJA 3: DAVID ČERNÝ WIESZA CZŁOWIEKA

Dwanaście metrów nad ulicą Husovą na Starym Mieście wisi człowiek w garniturze. Ma twarz Freuda, ale David mówi, że nie jest to istotne. Prawą ręką trzyma się stalowej szyny, przymocowanej do dachu kamienicy. Nie istnieje w jednej postaci – wisiał już w Berlinie, w Sztokholmie, we Wrocławiu, w Chicago, Londynie, Rotterdamie, Budapeszcie, a teraz wisi i nad ulicą Husa, i w Barcelonie nad placem Catalunya.

– To moja rzeźba podróżna – przedstawił ją artysta i omiótł wzrokiem grupki turystów, które tarasowały ulicę, żeby przyjrzeć się Wisielcowi.

Gdyby mogli podfrunąć, zobaczyliby, że ma obojętną twarz. Jakby nie załapał, w jak niewygodnej sytuacji się znajduje.

– A o czym jest ta rzeźba? – dociekał Polak.

– Gdy wisiał w Szwecji, to Szwedzi pisali, że to o Szwedach, Niemcy – że o Niemcach. A Czesi piszą, że jest o Czechach.

Po prostu gdziekolwiek na świecie Wisielec zawiśnie, tam ze swoim obojętnym wyrazem twarzy natychmiast staje się syntezą epoki.

STACJA 4: DAVID ČERNÝ WIESZA MIĘSO

Mięso to dwa apetyczne samochody osobowe w kolorze krwi, zawieszone na wielkich rzeźniczych hakach. Wiszą symetrycznie po obu stronach ściany głównej.

– Jak ja nie znoszę samochodów w miastach! – wyznał rzeźbiarz Polakowi. – Powinny być zakazane, przecież życie nie jest po to, żeby przedzierać się przez śmierdzące kolumny samochodów – dodał i kluczem otworzył drzwi do opuszczonego fabrycznego budynku w dzielnicy Smíchov, gdzie teraz wisi Mięso. To robotnicza dzielnica z browarem Staropramen, a budynek to MeetFactory – miejsce, jakich na świecie jest dużo, ale w Czechach jedno. Międzynarodowe Centrum Sztuki Współczesnej MeetFactory (meetfactory.cz), które założył Černý z dwojgiem przyjaciół – muzykiem Davidem Kollerem i reżyserką filmową Alice Nellis. Są w nim pracownie dla artystów, z tego piętnaście atelier dla twórców zagranicznych. Jest miejsce na sztukę, koncerty, filmy. Swoją pracownię ma tam też David.

Wcześniej Mięso wisiało w Galerii Narodowej w Pradze, ale autor musiał je stamtąd zabrać.

Otóż w 2000 roku dostał najważniejszą nagrodę w dziedzinie sztuk plastycznych, jaka istnieje w jego kraju – Nagrodę Jindřicha Chalupeckiego, przyznawaną artystom do trzydziestego piątego roku życia. Dyrektor Galerii Narodowej – która patronowała nagrodzie – Milan Knížák nie znosi Davida Černego – i wzajemnie. Jeden powtarza publicznie, że w życiu do galerii nie zakupiłby od drugiego żadnej pracy, drugi powtarza publicznie, że galerii w życiu by żadnej nie sprzedał. (Dopóki dyrektorem jest pan Knížák oczywiście).

Dyrektor musiał jednak zwycięstwo Davida Černego przełknąć i pozwolić mu na wywieszenie Mięsa. Rzeźbiarz zażądał miejsca dla samochodów i haków na wysokości drugiego piętra. Dyrektor Knížák zgodził się na piąte (– Żeby ich nie było widać – uważa David) lub na pierwsze (– Żeby nie zrobiły wrażenia).

Uroczystość finałowa odbywała się w galerii, jednak prezydent Havel, który wręczał nagrodę, musiał pofatygować się na ulicę. David Černý czekał przed drzwiami, bo progu tego miejsca – oznajmił – nie przekroczy. Nawet jakby pan Knížák poszedł do domu.

PRZYSTANEK: KNÍŽÁK

Milan Knížák to malarz, rzeźbiarz i znany akcjonista, który w 1962 roku namówił znajomych, żeby w godzinach szczytu położyli się na ulicy twarzą do ziemi i leżeli nieruchomo, omijani przez przechodniów. Rozwścieczyło to nieprawdopodobnie władzę, ponieważ nie wiedziała, co ma o tym myśleć. W 1965 roku natomiast wysłał listy do tysiąca przypadkowo wybranych z książki telefonicznej osób. Zawierały jedno zdanie, na przykład: „Spaceruj nieprzerwanie dwadzieścia cztery godziny aleją Narodową” albo „Onanizuj się przez osiem godzin”. Za to wszystko dostał wyrok trzech lat więzienia za działanie na szkodę państwa socjalistycznego.

Milana Knížáka nie cierpi wielu czeskich artystów.

Zarzucają mu, że jako menedżer najważniejszej galerii w kraju szkodzi tym twórcom, których nie ceni, i jako dyrektor kupuje sam od siebie swoje prace. Żeby wyrazić brak szacunku do dyrektora, trzech artystów na podłodze w Galerii Narodowej zrobiło kupę. Pięćdziesiąt osobowości czeskiej sztuki (w tym David Č.) żąda dymisji Knížáka.

Dyrektor na to odpowiada, że po prostu ma gust, wie, co jest dobrą sztuką, i tyle.

Dlaczego Knížák nie ceni Černego? Odpowiedzią może być tytuł zbioru esejów Knížáka.

Brzmi on: Tłum myli się zawsze.

PRZYSTANEK: MICHAEL JACKSON

Zdjęcie na okładce książki o Davidzie Ćernym: rzeźbiarz leży w białym garniturze i czarnej koszuli, podparty na lewym łokciu. Całość spowija rozproszone ciepłe światło i jest dokładną kopią okładki płyty wszech czasów – Thrillera Michaela Jacksona.

Jeśli (jak zauważyła Dubravka Ugrešić) każdy fotografuje się najchętniej z tym, czego mu brakuje, to dla ukazania Davida w pełni należy to zdjęcie odnotować.

STACJA 5: DAVID ČERNÝ MA PREZYDENTA W DUPIE

Olbrzymie nogi i wypięty tyłek. Pochylony do przodu tułów ginie w murze na pierwszym piętrze.

Na podwórku galerii Futura stoją dwa białe nogotyłki.

Obie rzeźby są po to, żeby zajrzeć im w otwory odbytowe. A dokładniej – włożyć tam głowę. Do każdego otworu wchodzi się po drabinie. W odbycie Polak obejrzał film: prezydent Václav Klaus jako siwa staruszka karmi kaszą drugą siwą staruszkę – dyrektora Knížáka. A w drugim tyłku na odwrót.

(Na marginesie: David Černý uważa, że jego prezydentem jest wciąż Václav Havel, a o Klausie mówi jak najgorzej. Kiedy Havel przestał być prezydentem, Černý stracił, jak mówi, ostatni powód do identyfikacji ze swoim krajem).

– Knížák tu podobno był – nadmienił David, sprawdzając, czy drabina do sedna dobrze się trzyma. – Ale na propozycję zajrzenia między pośladki powiedział: „Dziękuję, nie wejdę”.

PRZYSTANEK: ROZPACZ ŚMIECHU

Polak zauważył, że David Černý każde wypowiedziane przez siebie zdanie kończy śmiechem, a kiedy się już naprawdę nie da – uśmiechem.

Jego dzieła łatwo wprawiają człowieka w zadowolenie (co chyba najbardziej brzydzi przeciwników Černego) i są w mieście tak zauważalne, że nawet turysta, który był tylko raz w Pradze, może wyjechać z poczuciem, że rzeczywiście nie jest to stereotyp: „Czesi to śmiejące się bestie”.

A ponieważ każde dzieło jest w zupełnie innym stylu, przyjezdni mają wrażenie, że Praga jest pełna dowcipnych rzeźbiarzy.

Zachłanność na śmiech w Czechach ciągle Polaka zdumiewa. Dystrybutorzy filmowi są tak zażenowani, że wprowadzając do kin dramat psychologiczny, zapowiadają go najczęściej jako „komedię tragiczną”, a nawet „smutną komedię”.

Tragedie Thomasa Bernharda (sumienia Austrii) hurtowo wystawia w Pradze Teatr Komedia. Polak był na kilku i gdy nie było tam nic do śmiechu, a raczej do strachu, Polak zaobserwował jednak, że widzowie łapczywie chwytają się różnych momentów, byle się choć trochę zaśmiać. Tylko że każdy śmieje się w innym miejscu, po omacku. Raz po raz na widowni rozbrzmiewa pojedynczy śmiech, czasem roześmieją się dwie osoby. Raz po raz rozpacz śmiechu w innym rzędzie.

Z tej posuchy ktoś się śmieje, bo lampa się zapaliła.

– Śmiech... – zastanowił się przez chwilę David Černý, biegnąc do stacji szóstej. – Przecież musi być jakiś powód do życia – dodał po namyśle.

(Oczywiście powyższe uproszczenie nie dotyczy wszystkich, istnieją Czesi, którzy się nie śmieją, i jest też przypadek specjalny: Václav Klaus. Ma on wyjątkową cechę – uśmiecha się kącikami ust do dołu).

STACJA 6: DAVID ČERNÝ WYSYŁA NIEMOWLĘTA DO NIEBA

Na placu między domami na robotniczym Žižkovie stoi najobrzydliwsza budowla w Pradze: widoczny zewsząd nadajnik telewizyjny, nazywany przez ludność wiertarką, a przez jednego poetę koszmarną wieżą strażniczą, która pilnuje zgrzybiałych kamienic.

Wiertarka powstała w drugiej połowie lat osiemdziesiątych XX wieku i stanęła na cmentarzu żydowskim z 1630 roku, który prawie w całości zlikwidowano, a miejsce zalano betonem.

Przez siedemnaście lat po wieży, w górę i w dół, pełzało dziesięcioro niemowląt. Z daleka wyglądały jak robaki. Każde było czarne i miało ponad trzy metry długości. W roku 2017 zostały zdjęte do renowacji i Praga wciąż (a jest 18 marca 2019) czeka na ich powrót. Troje braci albo sióstr można zobaczyć na wyspie Kampa. Niemowlęta mają urodę, na jaką wieża zasługuje: napuchnięte, nieproporcjonalne głowy, które z bliska przypominają tyłki. Między policzkami-półdupkami znajdują się płaskorzeźbki kodów kreskowych.

– Sztuki trzeba wypatrywać w górze – zaśmiał się David Černý, widząc, jak turyści zadzierają głowy, żeby policzyć niemowlaki.

To jest odwrotność tego, co zrobił w mieście Znojmo, gdzie sztuki trzeba było wypatrywać w dole.

W Znojmie zażyczyli sobie wystawy, jakiej nigdy nie było. Odlał więc dziesiątki swoich, istniejących w realu albo wyobraźni, rzeźb. O wymiarach 2 × 2 × 2 cm. Były mniejsze niż pudełka od zapałek. Ustawił je w galerii na podłodze i mieszkańcy miasta z burmistrzem na czele musieli przed sztuką klękać. Niektórzy byli zmuszeni nawet chodzić przed nią na czworakach.

STACJA 7: DAVID ČERNÝ DODAJE TRABANTOWI JĄDRO

Ta rzeźba z 1990 roku przedstawia enerdowski samochód Trabant, o którym mówiło się, że jest z tektury. Tak naprawdę był z tworzywa sztucznego, które nie ulegało korozji. Jeden Amerykanin zamówił trabanta i gdy mu go przysłano, powiedział: „Ach, ta niemiecka dokładność! Przed dostarczeniem samochodu przysłali mi plastikowy model”. Trabant był mały i wolny, mówiło się, że największą prędkość uzyskuje podczas holowania. Rzeźba auta ukryta jest na terenie ambasady Niemiec, ale jak się zajdzie od strony ogrodu, można ją zobaczyć przez płot.

– Chciałem zareagować na masowe ucieczki Niemców z NRD do RFN przez ambasadę w Pradze – wyznał David. Tysiące wschodnich Niemców latem 1989 roku wdzierało się na tereny zachodnioniemieckich ambasad w Pradze, Warszawie czy w Bukareszcie, pozostawiając komunizm i trabanty.

W powieści Siostra Jáchyma Topola bohater odbywa obłąkańczą wędrówkę po Pradze i dochodzi do niemieckiego tłumu, który właśnie podaje sobie dzieci ponad głowami i przerzuca je przez mur, bo RFN już zamknęła raz na zawsze bramę do wolności. Zastanawia się, czy jak dziecko jest w środku, to wpuszczą i matkę. Ale czy dzieci mają dowody osobiste? Jak matka udowodni, że to jej dziecko? A jeśli dziecko złapie jakaś obca kobieta, żeby tylko się wydostać?

Złoty trabant Davida kroczy przed siebie na grubych bosych nogach. Twór, wysoki na cztery i pół metra, kroczył przez jakiś czas po Rynku Staromiejskim, ale Niemcy podobno tak się go wstydzili, że postanowili wykupić i ukryć na terenie swojego państwa.

– Trabant miał jaja i zaraz po ustawieniu go na rynku ktoś pomalował je na czerwono – powiedział rzeźbiarz, wkładając twarz między pręty płotu ambasady.

Polak nadmienił, że takie czerwone jądra to logo Komunistycznej Partii Czech i Moraw. Czech poprawił, że w logo są dwie czerwone wiśnie. – Niemniej temat jest irytujący – dodał. Otóż to partia, która powstała już po upadku komuny, w marcu 1990 roku, i dziś ma sto tysięcy członków, a nawet sześciu eurodeputowanych.

David Černý był inicjatorem petycji Z komunistami się nie rozmawia, którą podpisały różne osobistości, ale partie polityczne zignorowały. Postanowił też, że na 1 Maja w Pradze – gdy czescy komuniści co roku bez żadnego skrępowania przychodzą z czerwonymi chorągiewkami na wzgórze Letná – ustawią z kolegami aparaturę nagłaśniającą, a z niej wypuszczą niskie dźwięki o częstotliwości piętnastu herców przy głośności dwustu decybeli.

Takie parametry powodują niekontrolowane uwolnienie mięśni gładkich, w tym mięśni odbytu.

– To było uwznioślające wyobrażenie: tysiąc obesranych komunistów! – ekscytował się David Černý. Niestety pomysł groził tym, że mięśnie gładkie puszczą także niekomunistom, więc go anulowano.

Niedawno rzeźbiarz wygrał w Pradze konkurs na pomnik upamiętniający bohaterów drugiej wojny światowej, ale artysta miał pecha: udzielił wywiadu. Na uwagę dziennikarki, że przecież komuniści także walczyli z okupantem, odpowiedział w swoim aforystycznym stylu: „Dobry komunista to martwy komunista”.

Miasto po tej deklaracji natychmiast wycofało się z jego projektu i zrealizowało ten z drugiego miejsca. (Polak nadmienia bezstronnie, że zwycięski pomnik jest żenujący i obrzydliwy).

STACJA POSTSCRIPTUM: STÓŁ W LIBERCU

Już po południu okazało się, że Polak celowy pośpiech Czecha mylnie wziął za nerwicę. David Černý postanowił bowiem dać postscriptum do przewodnika i przed zmierzchem polecieć do swojej rzeźby w Libercu. I wrócić, bo o dwudziestej zamykają tam lotnisko.

(Na wysokości siedmiuset metrów bateria do radia się wyładowała, więc dzięki Bogu, że Polak wiózł ze sobą szczoteczkę do zębów na baterię.

Artysta tak skręcał samolotem, że Polak leżał na szybie od drzwi, mając pod sobą jedynie Sudety. – Mam już wylatanych sto czterdzieści godzin! – zapewnił znienacka pilot.

Polak zastanawiał się, czy w powietrzu jest jakaś drogówka, która zatrzymuje pilotów na badanie alkomatem.

Fotograf ze strachu robił zdjęcia z zamkniętymi oczami).

Liberec to miasto w Sudetach, które zamówiło u Černego przystanek autobusowy.

Przed wojną było miastem mniejszości niemieckiej, Czechów było tylko siedem procent i byli głównie urzędnikami. W 1935 roku powstała tam Partia Niemców Sudeckich pod wodzą Konrada Henleina, stąd używana do dziś nazwa henleinowcy. W 1938 roku Niemcy wygnali z miasta wszystkich Czechów, a w 1945 Czesi – wszystkich Niemców.

Zamiast przystanku David Černý zaproponował dzisiejszemu Libercowi stół.

Na autobus czeka się pod stołem.

– Na nim jest wszystko to, co ilustruje ciemną historię Liberca – oznajmił rzeźbiarz.

A więc: przewrócony żydowski świecznik, bo tu faszyści spalili pierwszą synagogę w Czechosłowacji. Niemiecki kufel do piwa i czeski kufel do piwa. Muchołówka w dzbanku, bo Liberec ma w ogrodzie botanicznym największy czeski zbiór roślin mięsożernych. Muchy, które roślina wabi, mają na główkach hitlerowskie hełmy.

Na talerzu – odcięta ludzka głowa, w którą wbite są widelec i nóż. To głowa Konrada Henleina. Całość jest ze spatynowanego brązu.

– Wszystko – tłumaczy artysta, sprawdzając, czy nikt nie odspawał żadnej muszki faszystki – wygląda, jakby jakieś olbrzymy skończyły przed chwilą obiad. Taka historia ponad naszymi głowami. A pod stołem my, ludziki, sobie czekamy na autobus. Dzieci lubią wchodzić pod stół, to jedno z najbardziej fascynujących miejsc. Stół dzieci przerasta. Nas, Czechów, wszystko przerasta.

PRZYSTANEK: TWÓRCA SPERMY

Polak pomyślał, że David Černý jako artysta chyba nie jest u siebie szczęśliwy i dlatego powinien wymienić produkt „Czechy” na produkt „Polska”. Chciał mu o tym powiedzieć.

Ale był już wieczór, samolot trzeba było przepchać do hangaru i dotychczas nie udało się zrobić wywiadu. Artysta zjadł kolację i oznajmił, że jedzenie hamuje mu myślenie i wtedy zaraz chce mu się spać. W tej sytuacji Polak zapowiedział, że porozmawiają jutro.

Tylko że jutro Czech zaraz po przebudzeniu przygotował obiad.

Mogli zjeść przy dużym stole z metali po recyklingu w mieszkaniu albo na tarasie. Nad drzewami, na podwórku czterech kamienic z XIX wieku, na wysokości szóstego piętra.

Taras mierzy jakieś dwa metry na dwa, nie ma żadnych barierek ani zabezpieczeń. I obaj wybrali właśnie tę możliwość.

David Černý chciał udowodnić, że zmieszczą się tam dwa krzesła i stół.

Postawił na nim sushi, które sam przygotował, mówiąc:

– Sushi nauczył robić nas wszystkich Petr Zelenka.

(Černý wystąpił u Zelenki w Guzikowcach – jako ten, który kładzie klucz do mieszkania byłej dziewczyny na tory kolejowe, żeby spłaszczył go pociąg, uważa bowiem, że w ten sposób ich relacja naprawdę się zakończy, a potem ginie ze swoją nową dziewczyną w wypadku).

Polak usiłował zadać pytanie (w typie tych, jakie zadaje się zasłużonym artystom w Polsce) i już miał rozpocząć dział pytań o ojczyznę.

– Dlaczego – zaczął – w innych hymnach narodowych się maszeruje i dominuje, a w naszym śpiewa się, że w Czechach jest pięknie?

– Sushi zaraz zacznie ci się ruszać, upał jest – powiedział na to artysta.

W końcu stwierdził, że wywiadu o twórczości udziela Polakowi od dwóch tygodni i co tu jeszcze dodawać.

Po sushi zajrzeli do internetu. Rzeźbiarz pokazał swoje imponujące (czternaście ton i dziewięć metrów wysokości) dzieło Metalmorphosis. Fontannę w kształcie ludzkiej głowy z błyszczącej stali.

Stoi przed biurowcem w mieście Charlotte w Karolinie Północnej. Głowa jest podzielona na kilkadziesiąt nałożonych na siebie płatów metalu i oprócz tego, że pluje wodą, jej części wykręcają się w różnych kierunkach. Czasem wygląda jak zdefasonowane głowy Bacona.

David ze swojego komputera w Pradze może kierować grymasami amerykańskiej głowy. Jeśli mu się oczywiście chce. (Śledzić ruchy głowy na żywo można przez internet, może akurat autor nią kręci).

Po pokręceniu Polak musiał już jechać pilnie na lotnisko, a artysta wręczył mu swoją książkę Przepieprzone lata.

W książce wyznaje, że za największą sferę twórczą uważa seks, dlatego lata twórczości może przeliczyć na ilość wyprodukowanej spermy. Oblicza, że w tej chwili jest to już ponad trzydzieści pięć litrów.

„David Černý, twórca spermy” – mógłby zatytułować ten tekst Polak, tylko że to tytuł do prasy niskich lotów.

Chyba żeby spermę Černego potraktować jak metaforę.

NARÓD Z KODEM DO DOMOFONU

WOJNA I WYTRYSK

Jaki przekaz na temat Czechów otrzymałby przybysz z kosmosu, gdyby obejrzał najsłynniejszy na świecie film czeski Pociągi pod specjalnym nadzorem Jiříego Menzla według opowiadania Bohumila Hrabala?

Akcja dzieje się w czasie drugiej wojny światowej na dworcu kolejowym, gdzie członek ruchu oporu, starszy dyżurny Całusek, przystawia pieczątki na nagie pośladki dziewczyny. Główny bohater Miłosz Pipka ma dokonać aktu dywersji i rzucić bombę na przejeżdżający niemiecki pociąg. Rzeczywiście, na końcu filmu ją rzuca. Jednak wielkie porzuciło tu pretensję do wielkości. Naczelnik stacji rozmawia ze swoimi grzybami, dyżurny Całusek spokojnie kolekcjonuje erotyczne przeżycia, a Miłosz Pipka usiłuje zostać mężczyzną, co znaczy: opanować swój największy problem. Bo ważniejszy od drugiej wojny światowej jest dla niego przedwczesny wytrysk[1].

O rzuceniu bomby widz dowiaduje się jakoś między wierszami (raczej między klatkami taśmy), bez celebrowanych knowań, bez napięcia, właściwie pojawia się w filmie jeden powierzchowny instruktaż, jak ją rzucić, i tyle. Tak jakby (napisał pewien czeski eseista) chodziło nie o niezwykły czyn, ale o wygłup między innymi wygłupami.

Muszę jednak podkreślić, że to właśnie grupa Czechów (był też wśród nich jeden Słowak) dokonała zamachu na jedną z najważniejszych figur Trzeciej Rzeszy. Siedziałem kiedyś (23 października 2007) w praskim lokalu Pod Spadochroniarzami, gdzie pewien pan – z zawodu taksówkarz – przekonywał mnie, że najlepsze jest piwo Bernard z Humpolca.

– A wy, Polacy, to chyba nami trochę pogardzacie? – zapytał ni stąd, ni zowąd.

– Ja na pewno nie, proszę pana, czeski ruch oporu dokonał przecież rzeczy niebywałej... (Wiedziałem, że chodzi mu o kwestie zasadnicze). – Zabić ulubieńca Hitlera to jest dopiero bohaterstwo! – dodałem, bo znam historię zamachu na protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha, o przydomku Archanioł Zła, który w szczegółach wymyślił Holokaust.

– Ale czym się tu chwalić? – zaoponował taksówkarz. – Heydrich jechał nie w pancernym wozie, tylko w otwartym kabriolecie, to i łatwiej było go trafić.

– No, ale udało się wam go zabić!

– Ale bez przesady. Jechał bez żadnej eskorty, a trasy nie pilnowały żadne patrole.

– No, ale nie przeżył!

– Tylko dlatego, że sam ułatwił sprawę. Kiedy pierwszy zamachowiec próbował strzelić, to Heydrich, zamiast na gaz i uciekać, dał rozkaz: zatrzymać się. Podał się więc nam na talerzu, proszę pana. Czym się tu zachwycać?

– No, ale jednak go zabiliście.

– Ale to wcale nie jest takie pewne, bo pistolet maszynowy pierwszego zamachowca nie wystrzelił i do dziś nie wiadomo dlaczego. Dopiero drugi rzucił w stronę samochodu granat.

– No i dzięki temu zabiliście prawą rękę Hitlera.

– Ale bez przesady, Heydrich nawet się nie bronił. Kiedy wyskoczył z wozu i chciał strzelać, okazało się, że w jego pistolecie nie było magazynku.

– No, ale udało się wam go zabić.

– A gdzie tam! Umarł tydzień później w szpitalu. Kiedy wskoczył do samochodu po ten magazynek, już tylko usiadł na siedzeniu, bo od bomby miał połamane żebra, które wbiły mu się w śledzionę. I tak naprawdę umarł potem na sepsę.

Proszę Państwa, powiem szczerze: niełatwo w Czechach dokonać bohaterskiego czynu.

Rozpytywałem, dlaczego nie istnieje żaden pomnik poświęcony zamachowcom: spadochroniarzom ćwiczonym w Wielkiej Brytanii przez RAF i w grudniu 1941 roku zrzuconym nad okupowanym krajem, żeby mogli za jakiś czas dopaść Heydricha i przegryźć mu gardło? Tacy bohaterowie powinni mieć w Czechach swoje miejsca pamięci i obeliski.

Odpowiedzi były mniej więcej takie: – Jak to nie mają miejsca pamięci? Naprzeciwko prawosławnej cerkwi Cyryla i Metodego w Pradze, gdzie schował ich biskup, ale po trzech tygodniach ukrywania się w podziemnej krypcie otoczyło ich ośmiuset gestapowców i nie było przebacz. Niemcy przez małe okienko wrzucali im do krypty granaty z gazem łzawiącym, lecz ci dzielni żołnierze wyrzucali je z powrotem. Niemcy sprowadzili w końcu straż pożarną, która wsuwała węża strażackiego, ale zanim zaczęła pompować wodę, spadochroniarze kilka razy wypchali go na zewnątrz. Do momentu, aż złamała się im drabina, bo okienko znajdowało się wysoko pod sufitem i nie sposób już było do niego sięgnąć. Kiedy broniącemu się żołnierzowi zostawał jeden nabój, sam strzelał sobie w głowę – i tak skończyli życie. A więc naprzeciwko Cyryla i Metodego, a dokładnie naprzeciwko tego okienka śmierci, jest fajna knajpa i właśnie ten lokal na ich cześć nazywa się Pod Spadochroniarzami.

To mało?

Zszedłem do sławnej krypty, skąd w przypływie furii faszyści wyciągnęli wszystkie trumny z pochowanymi w nich księżmi, a gdzie teraz należy wyłączać komórki, panuje półmrok, leżą pamiątki po bohaterach, składa się kwiaty i wieńce. Na jednym z wieńców w rogu ktoś zostawił zwiniętą kartkę w kratkę. Pomyślałem, że może napisał dzielnym spadochroniarzom coś miłego. Może podziękował za ich czyn. Podniosłem ją, rozwinąłem i przeczytałem:

„Heydrich, ty fiucie!!!”.

Żeby uczcić bohaterów, otworzyłem więc drzwi knajpy Pod Spadochroniarzami[2].

O POLAKACH I CZECHACH

Przez moje miasteczko Złotoryja na Pogórzu Kaczawskim 21 sierpnia 1968 roku przejechała kolumna polskiego wojska, która potem przekroczyła granicę koło Náchodu i 22 sierpnia dojechała do Hradca Králové.

Ludzie błogosławili przejeżdżające wojsko znakiem krzyża.

Ktoś wystawił w oknie świecę i obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, żeby błogosławiła żołnierzom.

Niektórzy mieszkańcy Dolnego Śląska, co widać na zdjęciach, rzucali nawet kwiaty na czołgi.

Mówili, że musimy w Czechosłowacji interweniować, bo jeśli tego nie zrobimy, to wkroczą tam zachodni Niemcy. Trzeba bronić sąsiada.

A tak naprawdę sąsiad od kilku miesięcy czuł się wreszcie uwolniony. Nie wolny, bo do tego trzeba by zmienić ustrój, ale wyobrażam sobie, że miał przyjemne uczucie, jakie ma mężczyzna, który może rozpiąć koszulę i poluzować krawat.

Trwała Praska Wiosna i już kolejny miesiąc można było mówić i pisać, co się myśli. Można też było wyjechać za granicę tam, gdzie człowiek chciał. Oczywiście nie chodziło o prawdziwą demokrację i pluralizm, jakie istniały przed wojną. Nadal chodziło o socjalizm, tylko taki, który nikogo już nie wyklucza i nie poniża.

Wydawano zakazane książki.

Lenka Reinerová (którą poznałem w 2003 roku i była wtedy ostatnią już niemieckojęzyczną pisarką Pragi) dzięki Wiośnie mogła opublikować na przykład swoje wspomnienia ze stalinowskiego więzienia, gdzie przesłuchujący kazali jej się tłumaczyć, jakim prawem żyje. „To naprawdę ciekawe – mówił śledczy. – Twierdzicie, towarzyszko, że naziści zamordowali podczas wojny całą waszą rodzinę. I właśnie wy mieliście takie szczęście, że wam jednej nic się nie stało”[3].

Uważam, że największym osiągnięciem Praskiej Wiosny było to, że można było bezkarnie wspominać.

„Walka człowieka z władzą jest walką pamięci z zapomnieniem” – mówi w 1971 roku jeden z bohaterów Milana Kundery.

Lider tych zmian, sekretarz partii komunistycznej Alexander Dubček, pisał po dwudziestu latach, że w porównaniu z Praską Wiosną pierestrojka Gorbaczowa była letnią słabą herbatką, a głasnost przegrywała w konfrontacji z wolnością słowa, którą ustawami zagwarantowali sobie Czesi.

Związek Radziecki postanowił położyć temu kres i pięć armii Układu Warszawskiego najechało na Czechosłowację. Podobno Breżniewa najbardziej wściekało to, że pozwala się tam ludziom mówić, co chcą.

Po wejściu wojsk Dubček wraz z całym Komitetem Centralnym KPCz został przez radzieckich komandosów wywieziony do Moskwy i zmuszony do podpisania porozumienia, w którym godził się na pobyt obcych armii w swoim kraju.

Polacy rzucali Czechom ulotki:

„Przyszliśmy wypełnić internacjonalistyczną powinność wobec Was i nas samych.

Bracia!

Spójrzcie prawdzie w oczy i uświadomcie sobie, jaki los Wam szykowały Wasze siły reakcji. W obliczu niebezpieczeństwa jesteśmy z Wami – tak jak kiedyś razem, w jednym szeregu, pod Grunwaldem pokonaliśmy państwo krzyżackie”.

W ciągu kilku tygodni po najeździe – zanim zamknięto granice – uciekło z Czechosłowacji sto pięćdziesiąt tysięcy obywateli.

W Warszawie odbywały się protesty przeciw tej interwencji, ale społeczeństwo małego miasteczka Złotoryja było od tych informacji precyzyjnie odcięte. Tak jak i żołnierze, którym wmówiono, że będą musieli walczyć z Niemcami, bo udając turystów, Niemcy wtargnęli do Czechosłowacji, żeby zainstalować w niej kapitalizm[4]. Oficerom pokazywano nawet zdjęcia niemieckich wczasowiczów, którzy pod odzieżą mieli schowaną broń i stworzyli już potężne bazy wojskowe. Czesi i Słowacy byli podobno całkowicie ogłupieni przez zachodnią propagandę, bo zakochali się w markach i dolarach.

Na współczesną uwagę, że to jakaś bzdura, bo jak żołnierze mogli w 1968 roku uwierzyć w nową wojnę z Niemcami, jeden z ówczesnych polskich dowódców odparł, że uwierzyli. „A czy niedawno cały świat nie uwierzył, że Irak ma broń atomową?” – spytał[5]. Jego pokolenie wciąż pamiętało wojnę, niechęć do Niemców była powszechna. „Władze wiedziały, że uwierzymy we wszystko, co tylko złego powiedzą o Niemcach, przecież dzieciństwo spędziłem pod okupacją” – tłumaczył.

Słowem – polscy żołnierze spodziewali się, że w Hradcu Králové będą walczyć nawet z hitlerowcami.

Opór czeskiej ludności cywilnej wobec najeźdźców był gwałtowny i zorganizowany. Na drodze polskiej armii Czesi ustawiali zapory z autobusów i ciężkich maszyn drogowych; tworzyli ściany ognia z podpalonych opon, co było szczególnie niebezpieczne dla cystern z paliwem; zwalali drzewa i bloki skalne na górskie drogi, gdzie nie było możliwości manewru; na długie godziny opuszczali szlabany kolejowe, twierdząc, że zaraz będzie przejeżdżał pociąg; stawali grupą przed czołgami na środku drogi.

Polskie wojsko aresztowało budujących barykady Czechów i wywoziło do Polski.

Na murach i wystawach sklepowych pojawiały się napisy: „Polacy! Dopuściliście się tragicznej pomyłki. Dlaczego daliście się okłamać?!”.

W Hradcu Králové rozdawano polskim żołnierzom ulotki:

JESTEŚ POLSKI ZOŁNIEZ!!!Dlaczego przyśliście do naszej ziemi?Nasza ziemia była swobodnie a radośnie do 21 sierpnia.Żylismy a pracowali.W naszej ziemi nie jest Rewolucja!Naród Czechosłowacki stoi za DUBCEKIEMa prezydentem SWOBOOOU.

Nasz prezydent jest hrdiną Związku Radzieckiego.Prosimy Cię myślij o Wszystkim. Dajemy Ci pytanie:Dlaczego jesteś w Czechosłowacji???Mówimy Ci, ze Czesi a Słowacy chcą demokracją a socjalizm w czele ze s. Dubčekem.W NASZYCH REKACH NIE BRÓN!!!NIE STRZELAMY!!!NIE STRZELAMY!!!

Propagowano nowy Dekalog Czechosłowaka. Na żądania okupanta należało odpowiadać:

1. Nie wiem.

2. Nie znam.

3. Nie powiem.

4. Nie mam.

5. Nie umiem.

6. Nie dam.

7. Nie mogę.

8. Nie sprzedam.

9. Nie pokażę.

10. Nie zrobię.

Do rangi zbiorowego mitu urosło wspomnienie, jak w Pradze radzieccy żołnierze po kilku dniach dosłownie usychali z pragnienia, a żaden mieszkaniec nie chciał im dać wody.

Kiedy w 1969 roku na hokejowych mistrzostwach świata w Sztokholmie Czechosłowacja grała mecz z ZSRR i wygrała 2:0, jeden z niewielu czechosłowackich kibiców na trybunach trzymał transparent: „W sierpniu wy, teraz my”. Po hymnie zwycięzców zawodnicy powinni sobie podziękować, ale drużyna czechosłowacka odwróciła się i poszła do szatni, nie podając Sowietom ręki. Tydzień później na kolejnym meczu z ZSRR, gdy drużyny stanęły na lodzie, pięciu czechosłowackich zawodników miało na koszulkach przyklejone plastry. Wszyscy w tym samym miejscu – na piersiach, nad godłem państwa. Tak zasłaniali radziecką gwiazdę. Czeski lew miał koronę do czasu, kiedy komuniści nie objęli władzy i nie zastąpili jej pięcioramienną czerwoną gwiazdą. Czechosłowacja znów wygrała, tym razem 4:3. Ludzie wylegli na ulice z flagami, w Pradze demonstrowało sto tysięcy osób. Niektórzy na kartonach wypisali wynik 4:3 i nieśli je dumnie nad głowami.

Czesi są mistrzami pacyfizmu, ale to nie znaczy, że brakuje im honoru. Kiedy polskie wojsko wracało jesienią do domu, ludność Dolnego Śląska wręczała oficerom listy. Na przykład:

„W imieniu związków zawodowych naszego zakładu gratulujemy pokrzyżowania planów siłom imperialistycznym”.

Gdzieniegdzie znów obsypywano czołgi kwiatami.

Niestety, wtedy o tym nic nie wiedziałem. 5 września 1968 roku miałem skończyć dopiero dwa lata.

Kiedy mając lat trzydzieści cztery, przyjechałem do tego kraju po raz pierwszy, zastanawiałem się, czy Czesi w XXI wieku pamiętają Polakom okupację tak, jak Polacy Rosjanom pamiętają wszystko.

W Hradcu Králové urząd miejski wydał kalendarz ścienny z fotografiami miasta w ważnych momentach historycznych. Oprócz okupacji hitlerowskiej jest tam też zdjęcie czołgów na starówce z podpisem: „Polska okupacja 1968”.

– Czesi są uprzejmi, ale pamiętają – uważa moja znajoma, która ten kalendarz dostała. Pewna Polka wyszła za Czecha i napisała mi, że dziadek męża (rocznik 1920) robił jej wymówki za 1968 rok na jej własnym ślubie.

W ciągu następnych lat kilka razy mówiłem moim czeskim znajomym, że strasznie mi głupio, że Polacy u boku Sowietów w sześćdziesiątym ósmym...

– Właściwie to powinienem was szczerze przeprosić – powiedziałem do czeskiej nauczycielki, czeskiego menedżera, czeskiego mistrza telewizyjnej sztuki kulinarnej i czeskiej pisarki.

– No co ty? – odpowiadali. – A co tu Polacy winni? Gdybyśmy my dostali od Sowietów rozkaz najazdu na Polskę, to też byśmy was najechali.

KOD

Drzwi do czteropiętrowego czynszowego domu z lat trzydziestych, w którym wynajmowałem kilka razy mieszkanie, otwierają się, jak wiele takich, na kod w domofonie.

Dom stoi w dzielnicy Pankrác w rejonie między ulicami Na Veselí a Na Lepším, czyli po polsku: Na Wesołym i Na Lepszym, nazwanymi tak na pewno po to, żeby mieszkańcy szybciej zamienili sobie życie w anegdotę.

Ten kod do drzwi to: 1968*.

Raz go zapomniałem i starszy pan z góry podpowiedział mi, jak zapamiętać go na zawsze.

– Proszę pomyśleć, że 1968 i gwiazdka to sowiecka gwiazda podczas inwazji na Pragę w sierpniu sześćdziesiątego ósmego.

– Sprytne!

– To coś więcej niż spryt, proszę pana. W naszym domu nie zapomina się o historii!

JA TYLKO PRZEJEŻDŻAŁEM TRAMWAJEM

Oglądaliśmy zdjęcia na wernisażu w Budapeszcie (17 listopada 2009). Czesi w Czeskim Centrum pokazywali Węgrom, jak wyglądała u nich aksamitna rewolucja w 1989 roku. W dwudziestą rocznicę bezkrwawego upadku komunizmu – stąd „aksamit” w nazwie, bo nie zginął wtedy ani jeden człowiek. Na zdjęciach – tłumy manifestantów w czeskich i słowackich miastach.

Niewysoki mężczyzna w szarym garniturze miał około pięćdziesiątki, siwiał już. Stał przed ścianą z fotografiami i opowiadał zebranym, że przedstawiają one jeden z najważniejszych momentów w historii Czechosłowacji. Nagle pokazał na jedno zdjęcie i powiedział:

– A tę grupę manifestantów widziałem osobiście.

– Pan stał tam w środku? – upewnił się ktoś po węgiersku.

– Nie, ja tylko przejeżdżałem obok tramwajem. My, pasażerowie, w ogóle nie wiedzieliśmy, co się dzieje, dlaczego takie tłumy na ulicach. Motorniczy nawet się nie zatrzymał, zwolnił jedynie. Drzwi otworzył pasażerom dwa przystanki dalej, ale ja pojechałem tym tramwajem już do domu. Dopiero z dziennika telewizyjnego dowiedziałem się, o co w ogóle chodzi i po co ci ludzie tam stali. Właściwie wszystkiego dowiedziałem się z telewizji – wyjawił i przeszedł do następnego zdjęcia.

Co chcę powiedzieć?

Przecież ten mężczyzna mógł po dwudziestu latach utrzymywać, że wysiadł z tramwaju i też obalał ustrój.

Mógł opowiadać, że skoro motorniczy nie otwierał drzwi, sam je otworzył i wyskoczył (co to za sztuka otworzyć samemu drzwi tramwaju?). Mógł powiedzieć, że szybko wrócił dwa przystanki pieszo i stał już z dwustutysięcznym tłumem do nocy. Mógł nawet dodać, że zaraz po wydostaniu się z tramwaju dopadło go dwóch uzbrojonych milicjantów w maskach z pleksiglasu i dostał pałą.

Mógł skromnie odnotować swój udział w zdobywaniu wolności albo odmalować go z rozmachem.

A on nie, on – że tylko przejeżdżał tramwajem.

MATEMATYK

Mieli zabić młodego mężczyznę. Miał się nazywać Martin Šmíd. Miał być studentem, który w piątek 17 listopada 1989 roku zginął w masakrze studentów. Mieli ich ścisnąć ze wszystkich stron tak, żeby się podusili, mimo że krzyczeli: „Nie chcemy przemocy, mamy puste ręce!”.

Miała z niego kapać krew, kiedy nieśli jego ciało aleją Narodową. Miała tę wiadomość przekazać dozorczyni z akademika, w którym mieszkał. Miały o tym wieczorem mówić Wolna Europa i Głos Ameryki.

Mówiły.

Wiadomość o jego śmierci była zaczynem zdarzeń, które – jak wiemy – zakończyły się szczęśliwie: wybraniem na prezydenta największego wroga Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej.

Następnego dnia w alei Narodowej zawisł czarny transparent: „Jan Opletal 1939 – Martin Šmíd 1989”. Aleją przechodziły tłumy prażan, paląc świeczki tam, gdzie były ślady krwi studenta Šmída i wszystkich innych rannych we wczorajszej akcji.

Jan Opletal pięćdziesiąt lat wcześniej studiował medycynę. 28 października 1939 roku razem z innymi uczcił rocznicę powstania Czechosłowacji. Niemcy zdążyli już po niemiecku nazwać ulice, wprowadzili niemiecki jako język urzędowy i zakazali obchodzenia tego święta. Jednak wielu Czechów masowo wyszło z domów ze wstążeczkami w kolorach czechosłowackiej flagi. Wpięli je sobie w klapy płaszczy. Studenci włożyli na głowy czapki, jakie nosił założyciel państwa Tomáš Garrigue Masaryk. Widząc tłum zebrany pod pomnikiem Świętego Wacława, hitlerowcy zaczęli strzelać bez ostrzeżenia. Na schodach Muzeum Narodowego stał z biczem w ręku księgarz z Karlowych Warów, Karl Hermann Frank, sudecki Niemiec. Szła za nim plotka, że jest nieudanym księgarzem i nie spłacił długów, przed którymi uratowała go wojna. Teraz jako wysoki rangą dowódca SS dowodził akcją policji. Strzały zabiły dwie osoby, w tym studenta Jana Opletala. Jego pogrzeb 15 listopada stał się następną antyhitlerowską demonstracją, co tak rozsierdziło Niemców, że dwa dni później rozstrzelali dziewięciu działaczy studenckich. Zaraz potem, za karę, wywieźli do obozów koncentracyjnych tysiąc dwustu studentów i zamknęli wszystkie wyższe uczelnie.

Martin Šmíd, dziewiętnastoletni student matematyki, pięćdziesiąt lat później nie został zabity.

Szedł w piątek wieczorem z demonstracją studentów, którą milicyjne kordony zatrzymały, żeby nie doszła ani na Zamek, ani na plac Wacława. Dziesięć tysięcy studentów usiadło więc na ulicy naprzeciw uzbrojonych mundurowych. Dziewczyny, które miały kwiaty (pierwotnie studenci chcieli je złożyć na grobie romantycznego poety Karela Hynka Máchy), wkładały je milicjantom za maski na twarzach. Mężczyźni w maskach stworzyli tak zwaną uliczkę – każdy, kto chciał opuścić to miejsce, musiał przebiec między nimi, walony z obu stron pałkami. (Naliczono pięciuset sześćdziesięciu ośmiu rannych). Powoli milicja wyczyściła aleję Narodową z ludzi, setkę demonstrantów odwieziono do komisariatów, a na ulicy leżało nieruchome młode ciało. Ludzie myśleli, że to zabity student. Później wyjaśniło się, że była to milicyjna prowokacja – nieżywego udawał współpracownik służby bezpieczeństwa.

Martin Šmíd poszedł sobie z manifestacji wcześniej, przed atakiem, bo – jak potem opowiadał – było mu zimno. Przez całą sobotę oglądał w akademiku wideo, a wieczorem dowiedział się o swojej śmierci. W niedzielę rano odszukała go telewizja, aby udowodnić społeczeństwu, że żyje. Mając na uwadze rannych, powiedział do kamery, że dotknęła go śmierć. On nie był ranny, za to koledzy – tak. (Drugiej części wypowiedzi telewizja nie wyemitowała).

Nikt nie został zabity, dlatego jeden z uczestników wydarzeń, który każdego dnia pisał kronikę, gdy przyszło do jej wydania drukiem, zatytułował ją Něžná revoluce, co tłumaczyć można jako rewolucję czułą, delikatną albo subtelną.

Chciałem porozmawiać z byłym studentem Šmídem (dziś pracownikiem naukowym Instytutu Teorii Informacji i Automatyzacji Akademii Nauk), uważanym przez chwilę za męczennika.

Przez dwadzieścia lat z okazji kolejnej rocznicy upadku komunizmu, jako ten, od którego upadek się zaczął, udzielił wielu wywiadów. Dlatego teraz kategorycznie odmawia rozmów. Na swojej stronie internetowej napisał, że nie ma nic do dodania.

„Typowa rozmowa ze mną wygląda następująco:

Pyt.: Co pan robił 17 listopada 1989 roku?

Odp.: Byłem na demonstracji, ale poszedłem sobie przed atakiem.

Pyt.: Kiedy dowiedział się pan o swojej rzekomej śmierci?

Odp.: W sobotę wieczorem.

Pyt.: Co pan czuł?

Odp.: Nic specjalnego.

Pyt.: A dlaczego powiedział pan: »Śmierć mnie dotknęła«?

Odp.: Wycięli to z kontekstu.

Pyt.: Jak, pana zdaniem, powstała ta pogłoska?

Odp.: Dozorczyni ją szerzyła.

Pyt.: Czym się pan teraz zajmuje?

Odp.: Jestem matematykiem.

Pyt.: Co by pan robił, gdyby rewolucji nie było?

Odp.: Byłbym matematykiem”.

NAGANO

Każdy naród ma jednak potrzebę patosu i każdy naród ma jednak potrzebę posiadania bohatera.

Obie te potrzeby zaspokaja Czechom hokej. Nic ich tak w życiu nie fascynuje jak to, że najbogatsi ludzie świata jeżdżą po zamarzniętej wodzie i walą drewnianymi kijami w gumowy krążek.

Istniała kiedyś teoria, że Czechów nic nie fascynuje bardziej niż grzyby (a to dlatego, że grzyby mogą mieć za darmo – twierdził pisarz Jan Burian), została jednak definitywnie obalona, kiedy w 1998 roku w japońskim Nagano zdobyli medal olimpijski w hokeju na lodzie. Pogrążyli wtedy w bólu i wstydzie Rosję, z którą wygrali decydujący mecz 1:0.

Po złocie w Nagano Czesi trzy razy z rzędu zdobyli tytuł mistrza, a hokej jako religia okrzepł.

Bogiem Czechów został Dominik Hašek (ur. 1965), bramkarz, który w finale z Rosjanami w Nagano zatrzymał rosyjskie strzały. Ma pseudonim Dominator, a jego nazwiskiem nazwano nawet asteroidę. Czesi skandowali: „Hašek na Zamek!”, co oznaczało, że chcieli go na prezydenta. Skończył studia historyczne i filologiczne; przeznaczył milion dolarów na biedne dzieci, żeby mogły grać w hokeja, a grając w NHL, najlepszej lidze na świecie, sześciokrotnie sięgał po Vezina Trophy i jako pierwszy bramkarz w historii zdobył drugi rok z rzędu Hart Memorial Trophy (to niezrozumiałe dla mnie zdanie w języku hokeja oznacza genialność).

Jaromír Jágr (ur. 1972) jest bogiem numer dwa. Prawoskrzydłowy, gra z numerem sześćdziesiątym ósmym dla upamiętnienia Praskiej Wiosny, najazdu Sowietów i śmierci dziadka, który w tym roku zmarł w więzieniu. Uważany był za najlepszego hokeistę świata; krążek trzymał się jego kija jak magnesu i fenomen ów wymykał się rozumowi, a media tyle samo uwagi poświęcały jego pasemkom na włosach, co golom. Po sukcesach w NHL przeszedł do klubu Awangard Omsk i właśnie w Rosji wstąpił do kościoła prawosławnego, gdzie został ochrzczony. Zauważono, że gdy na lodowisku jest pusto i światła są przygaszone, Jágr wchodzi tam i medytuje.

Obaj są podziwiani i kochani, na obu czescy mężczyźni z przyjemnością scedowali swoje bohaterstwo.

Jednak potrzebę patosu i potrzebę posiadania bohatera ma nie tylko naród. Obie te potrzeby ma też opera.

Powstał więc pomysł, aby wystawić w Teatrze Narodowym w Pradze operę o hokeju.

Właściwie autor libretta Jaroslav Dušek i kompozytor Martin Smolka dokonali w sztuce operowej nowego odkrycia: że przesadę, patetyczność, dramatyzm i upojenia opery może unieść w dzisiejszych czasach już tylko hokej.

Muzykę napisano w stylu postminimalizmu, libretto w stylu dźwiękonaśladowczym, scenografię zbudowano w stylu lodowiska, dyrygenta ubrano w strój sędziego, a operze nadano tytuł Nagano.

Skoro dla Czechów Hašek jest bogiem, w jego roli obsadzono właściciela boskiego głosu, to znaczy kontratenora obdarzonego wysokim głosem kobiecym. Jaromír Jágr natomiast zaśpiewał miłosny duet z lodową taflą.

Jednak to nie bogowie byli wiodącymi postaciami.

Głównym bohaterem czeskiej opery narodowej stał się trzeci bramkarz, rezerwowy Milan Hnilička (ur. 1973) – zawodnik, który musi być przygotowany do wejścia na lód, lecz jedynie w sytuacji, kiedy dwóm bramkarzom po kolei się nie wiedzie. Choć trudno sobie wyobrazić, żeby nie wiodło się bogu Haškowi. No, ale powiedzmy, że i bóg może mieć uraz pachwiny. Hnilička wchodzi więc rzadko i chyba nie gra w drużynie zbyt przyjemnej roli. Do tego w Nagano spotkał go straszny cios.

Kiedy szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego zakładał Czechom na szyje złote medale, zobaczył na końcu Milana Hniličkę bez hokejowego rynsztunku, w samym dresie, z chorągiewką w dłoni. Uznał, że to kibic, który zaplątał się przez przypadek na lodowisko, i pominął go przy dekorowaniu.

I właśnie to wydarzenie opiewane jest w operze Nagano.

Znów kultura czeska niby wychodzi naprzeciw zdrowej społecznej potrzebie, lecz odpowiada na nią wizją bohatera niewydarzonego. Patetyczne odpatetycznia, bohaterskie odbohaterszcza.

I znów, zamiast skorzystać z okazji i szczerze odmalować wielkich gladiatorów, stosuje tę najszlachetniejszą ucieczkę od szczerości – ironię.