Zostań sama w domu - Barbara Stenka - ebook + książka

Zostań sama w domu ebook

Barbara Stenka

4,3

Opis

Książka wyróżniona w V Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren na współczesną książkę dla dzieci i młodzieży.

„Nie zgadzam się na dorastanie. Czuję się tak, jakbym już kiedyś była dorosła. Teraz mam plan, żeby być dzieckiem”.

Diana ma opaskę z kocimi uszkami, z którą nigdy się nie rozstaje, i najwspanialszą na świecie babcię – zwariowaną projektantkę krzeseł. Nie ma natomiast rodziców – przynajmniej w tej chwili – i nie wiadomo, czy to się kiedyś zmieni.

Diana nie lubi zostawać sama w domu. Nie lubi też tajemnic. Za dużo ich było w jej dwunastoletnim życiu. Dla dziewczynki najważniejsze jest teraz poczucie bezpieczeństwa. Ale życie nie stoi w miejscu, przeciwnie – robi wszystko, żeby Dianę zaskoczyć. A to niemowlęciem z agrafką w rączkach, a to psem o wdzięcznym imieniu Demon…

Barbara Stenka – szczecińska poetka, pisarka. Od lat współpracuje z zespołami muzycznymi (Arfik, Sklep z Ptasimi Piórami) i teatralnymi (Kostka Cukru). Jej teksty ukazywały się w „Przekroju”, były także śpiewane w programie TV „Budzik”. Laureatka wielu konkursów: im. Jana Brzechwy (2001), Festiwalu Piosenki Aktorskiej (2004) i Radia Łódź (2004).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (23 oceny)
14
5
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bar­bara Stenka

Zostań sama w domu Frag­ment

Wydaw­nic­two NASZA KSIĘ­GAR­NIA

Zaj­rzyj na strony:

Zaj­rzyj na strony:

www.nk.com.pl

Znajdź nas na Face­bo­okuwww.face­book.com/Wydaw­nic­two­Na­szaK­sie­gar­nia

Zupa mojej babci ma smak wody z jeziora.

A wygląd – taki sam.

Pyta­nie: czy to brą­zowe, co gład­kim śli­zgiem wpeł­zło na moją łyżkę, jest pijawką czy też roz­go­to­wa­nym kawał­kiem poczci­wego grzybka?

Cza­sem lepiej nie wie­dzieć.

Moż­liwe, że bli­skość jeziora tak wpływa na wła­ści­wo­ści zupy.

Jezioro nazywa się Mie­dwie. Tutaj, w miej­sco­wo­ści Morzy­czyn, w drew­nia­nym domku podob­nym do piór­nika, miesz­kamy w cza­sie waka­cji.

Tro­chę wam opo­wiem o tych waka­cjach prze­ło­mo­wego dla mnie 2018 roku. A także o tym, co było potem. I o tym, co było przed­tem, cho­ciaż o „przed­tem” nie chcia­ła­bym za dużo roz­my­ślać. To już jest „prze­pra­co­wane”. Co było, to było. Naj­waż­niej­sze, że ist­nieje „teraz”.

– Zja­dłaś, Diano? – docho­dzi do mnie z wnę­trza „piór­nika”.

– Już pra­wie, zli­tuj się, bab­ciu… – Wzdy­cham, ale samo­wolny, cie­pły uśmiech odro­binę wykrzy­wia moje usta.

Zapie­ram się bosymi sto­pami o szcze­ble barierki na weran­dzie i wypi­jam zupę trzema ogrom­nymi łykami.

CZĘŚĆ I

Wiel­kie cię­cie

Jedziemy sku­te­rem do fry­zjera, do miej­sco­wo­ści Koby­lanka. My – czyli ja i bab­cia.

Usługi fry­zjer­skie nie są czę­stym ele­men­tem naszego życia. Prawda jest taka, że pierw­szy raz będą mnie pro­fe­sjo­nal­nie ciąć. Żeby być pre­cy­zyjną, dodam, że pierw­szy raz w życiu zasiądę na fotelu w zakła­dzie do cia­cha­nia.

– Nie po to twoja pra­bab­cia wal­czyła w dru­giej woj­nie świa­to­wej, żeby teraz pła­cić za obci­na­nie wło­sów. Wtedy robiono to bez tej całej otoczki. Cza­sem nawet wbrew woli strzy­żo­nych, zapew­niam cię.

Moja pra­bab­cia to mama babci. Nie mia­łam oka­zji jej poznać. Tuż po woj­nie, gdy świę­to­wała nadej­ście wol­no­ści, sie­dząc okra­kiem na lufie nie­uży­wa­nego już działa prze­ciw­pan­cer­nego, użą­dlił ją szer­szeń. Nikt nawet nie sły­szał wtedy o pod­ręcz­nych strzy­kaw­kach z adre­na­liną na wypa­dek reak­cji aler­gicz­nej. Tak więc pra­bab­cię znam tylko z opo­wie­ści jej córki, Anny Karaś, którą teraz pukam pal­cem w plecy.

– Bab­ciu! Gąbka ci się wysuwa! – krzy­czę i zjeż­dżamy na pobo­cze. Ona jed­nym ruchem wpy­cha nie­bie­ską gąbkę kąpie­lową pod zbyt luźny kask, podobny do miski.

– Kiedy wresz­cie kupisz sobie odpo­wiedni kask, moja kobieto? – pytam oskar­ży­ciel­sko i dys­kret­nie spraw­dzam dopię­cie wła­snego, cał­kiem nowo­cze­snego, okrą­głego i dobrze dopa­so­wa­nego kasku. Kształ­tem przy­po­mina kuli­sty sta­tek kosmiczny. O ile ist­nieją kuli­ste statki. Ale raczej nie.

– War­kocz pod kask, moja dziew­czyno. – Bab­cia się chi­chra, zado­wo­lona, że i u mnie wystą­piło poważne uchy­bie­nie. W życiu nie kupi sobie nowego kasku, nowego sku­tera też nie. Chy­bo­czemy się na sta­rym fosti grande retro. I tak lep­sze to niż cał­kiem zabyt­kowy komar, który choć odno­wiony przez bab­cię Annę, nie­zbyt nadaje się do jazdy. Czę­sto strzela focha. Ma zbyt wiele humo­rów i kapry­sów. Gdy nagle życzy sobie sta­nąć w szcze­rym polu, po pro­stu robi to i nawet taki świetny mecha­nik jak bab­cia nie prze­kona go, by sobie odpu­ścił.

– War­kocz! – Długi paluch udaje, że mi grozi, ale roz­my­śla się i lekko muska mnie po dłoni.

– Prze­cież wiesz, że od dawna nie mie­ści się pod kaskiem. – Wpusz­czam war­kocz pod bluzkę i ruszamy dalej.

War­kocz grzeje mnie w plecy, jak gruby, cie­pły wąż. Mam włosy do kolan. Ni­gdy ich nie obci­na­łam. Są nie­mal moją toż­sa­mo­ścią. Codzien­nie ludzie przy­stają na mój widok, szep­czą, cza­sem nawet robią zdję­cia i wrzu­cają na por­tale. No tak, wspa­niałe. Ale mam dosyć. Jestem prze­sy­cona tego rodzaju sławą. Czas na wiel­kie cię­cie. Chcę, żeby wresz­cie zaczęto dostrze­gać we mnie coś poza tym, co wyro­sło mi na gło­wie. Czas zaj­rzeć do wnę­trza. A ręczę, że jest tam świat, który warto odkry­wać.

Ale to nie jedyna przy­czyna roz­sta­nia z war­ko­czem.

– Bab­ciu!

– Nie ple­plaj mi tu w cza­sie jazdy! I tak nie sły­szę. – Pulchny tułów, który obej­muję, wzdryga się. Plecy w skó­rza­nej kami­zelce, znane i bez­pieczne. Przy­wie­ram do nich policz­kiem.

– Może i ty zde­cy­du­jesz się na porządną fry­zurę, kudłatko… – mru­czę nie wia­domo do kogo, bo fosti grande – stara pier­dziawka – ter­ko­cze upar­cie. Wiatr szumi i spo­wija nas falami, na prze­mian zimna i gorąca.

– Obci­na­nie wło­sów nożycz­kami dla przed­szko­la­ków może jest fajne. Ale efekt by­naj­mniej nie upięk­sza­jący – szep­czę marud­nie, pra­wie bez­gło­śnie.

– Nie mam­rocz mi w plecy, Diano, bo to rezo­nuje w całym ciele! – A jed­nak! Tej czuj­nej, bystrej kobie­cie nic nie umknie, może­cie być pewni.

– Nie ple­plaj mi tu w cza­sie jaz­dyyy! – odgry­zam się i wybu­chamy śmie­chem, który sta­pia się z mecha­nicz­nym kasz­lem mizer­nego sil­nika naszego fosti.

– Ile masz lat, dziew­czynko? – rzuca fry­zjer, któ­remu, szcze­rze mówiąc, pil­nie przy­da­łaby się wizyta u fry­zjera. Bar­dzo wysoki i chudy elf ma szopę dre­dów pomie­sza­nych z lokami i kolo­ro­wymi pro­stymi pasmami.

– Dwa­na­ście, a pan, męż­czy­zno?

Zapada cisza. Bab­cia robi zado­wo­loną minę i patrzy wycze­ku­jąco na elfa z zie­loną płachtą w szczu­płych dło­niach. Oj, jaki ten fry­zjer podobny do elfa…

– Yyy… jestem koło trzy­dziestki, powiem tajem­ni­czo. – Uśmie­cha się i zmie­nia w miłego elfa, jed­nak z lek­kim odcie­niem urazy.

– Czyli czter­dzie­ści? – pytam nie­win­nie, odwza­jem­nia­jąc uśmiech. Z roz­ma­chem sia­dam w fotelu i dys­kret­nie pusz­czam oczko do babci.

– No, wybacz, dziew­czynko, ale led­wie trzy­dzie­ści dwa mi stuk­nęło! – Elf robi się jesz­cze bar­dziej ura­żony.

Hm. A prze­cież doro­śli wręcz chlu­stają na dzieci oso­bi­stymi pyta­niami. Bez zasta­no­wie­nia, zawsze. Ile masz lat, jak się nazy­wasz, ile ważysz, jakie masz stop­nie, czemu jesteś taka gruba/chuda, niska/wysoka, nie­śmiała/roz­bry­kana, czy masz chło­paka/dziew­czynę, gdzie miesz­kasz? I tak dalej. Nie wolno robić z tego sprawy, jeśli nie chce się kło­po­tów. Ale ja wła­śnie ostat­nio nie omi­jam kło­po­tów. Zde­rzam się z nimi. Czo­łowo.

Zaraz, ale niby dla­czego ten jeden elf ma teraz obe­rwać za wszyst­kich…?

– Żar­to­wa­łam… – łago­dzę. – Dała­bym panu tro­chę ponad dwa­dzie­ścia. – I w ide­al­nej zgo­dzie usta­lamy szcze­góły wiel­kiego cię­cia.

– Czy mogę spy­tać, skąd ta decy­zja? – Elf roz­cze­suje moje nie­zwy­kłe włosy. Zga­dzam się, by je sfo­to­gra­fo­wał.

Bab­cia wzdy­cha, sie­dząc na kana­pie pomię­dzy kaskami.

Wybra­łaby inne warianty. Pierw­szy: żebym wciąż miała toż­sa­mość okre­śloną wło­sami do kolan (kostek, stóp, pod­łogi, drzwi, scho­dów, ulicy, cen­trum mia­steczka…). W przy­szło­ści zapewne sta­cje tele­wi­zyjne – TLC lub Nowa – zro­bi­łyby o mnie filmy. Lubią poka­zy­wać uniesz­czę­śli­wio­nych przez naturę ludzi. Tkwi­ła­bym na wyso­kim stołku baro­wym, a ciemny welon wło­sów spły­wałby, wypeł­nia­jąc cały kadr (uję­cie pano­ra­miczne). Wyma­rzona przy­szłość…

Wariant numer dwa: bab­cia obcina to wszystko wła­sno­ręcz­nie, małymi nożycz­kami z zaokrą­glo­nymi koń­ców­kami. I kolo­ro­wymi ramio­nami, każde z pla­sti­kową otoczką. Kupuje te nożyczki w Lidlu, po pięć sztuk w opa­ko­wa­niu.

– Gokarty! – Wyry­wam z zamy­śle­nia elfa i bab­cię.

– Gokarty… Czyli…? – Fry­zjer roz­dziela grze­bie­niem dłu­gie pasma.

– Cho­dzi o… ten praw­dziwy hor­ror z gokar­tem! – obwiesz­czam, dozu­jąc napię­cie.

– Nie ogląda pan cza­sem tele­wi­zji? – docieka bab­cia i roz­pina kami­zelkę na okrą­głym brzu­chu. Siada z powro­tem i pro­stuje dłu­gie chude nogi.

– Nie mam tele­wi­zora – oznaj­mia z dumą elf, więc prędko wyja­śniam:

– To stało się nie­dawno, w trak­cie tych waka­cji. Pewna dziew­czyna miała tak dłu­gie włosy jak ja. Wsia­dła do gokarta, a war­kocz huś­tał się na jej ple­cach. Odchy­liła głowę do tyłu…

– Roz­ba­wiona! – uzu­peł­nia bab­cia, wachlu­jąc się jed­nym z cza­so­pism, któ­rych mały sto­sik leży na owal­nym szkla­nym sto­liku.

– Tak: roz­ba­wiona! Roz­ba­wiona odchy­liła głowę i wtedy… War­kocz wkrę­cił się w tryby mecha­ni­zmu napę­dza­ją­cego!

– Gokarta! – To znowu bab­cia.

– Tak: napę­dza­ją­cego gokarta! – Fry­zjer bled­nie, co działa na mnie sty­mu­lu­jąco. – Dwie sekundy i miała zdartą skórę z głowy!!! Jak gdyby zdjęto z niej skalp. Wie pan, co to jest skalp? – Przy­ha­mo­wa­łam, widząc, że drży mu ręka z nożycz­kami.

– Wiem.

– Pew­nie czy­tał pan kie­dyś książki o India­nach – wnio­skuje bab­cia.

– Motyw skal­pów jest w nich bar­dzo popu­larny – dodaję, koń­cząc maka­bre­skę o war­ko­czu, który wraz ze skórą głowy został w try­bach gokarta.

– Żyje? – dyszy fry­zjer, naj­wy­raź­niej prze­cią­żony psy­chicz­nie naszymi opo­wie­ściami.

– Na szczę­ście żyje! – Opa­dam na fotel. – Ale żegnaj­cie, włosy, żegnaj, skóro. Krwi wyle­ciało ze dwa­dzie­ścia litrów!

– Rozu­miem. Już wszystko rozu­miem, dziew­czynko… Zaraz… jak ty masz na imię? Jeśli można zapy­tać… – zastrzega, słusz­nie prze­wi­du­jąc kon­se­kwen­cje pyta­nia.

– Diana. A pan?

– Tymo­te­usz. Miło mi.

– Mnie w sumie też – decy­duję po krót­kim namy­śle.

– Anna – włą­cza się bab­cia, uśmie­cha­jąc się dość kwa­śno.

– Tymo­te­usz.

– Brawo.

Przez uła­mek sekundy nasze – moje i babci – spoj­rze­nia łączą się poprzez lustrzane odbi­cie. Jest w nich poro­zu­mie­nie.

– Panie Tymo­te­uszu – kon­ty­nu­uję – taki war­kocz może też zacze­pić się na przy­kład o sio­dło. Albo o oli­no­wa­nie jachtu. Może zostać przy­trza­śnięty drzwiami auto­busu.

– A gdy ban­dyta goni, od razu ma za co uchwy­cić – bab­cia przy­ta­cza frag­ment swo­ich prze­my­śleń, a ja…

Stop! Wzdry­gam się, jakby ktoś krzyk­nął.

Czas zatrzy­muje się na sekundę.

„Ban­dyta za war­kocz chwyta”.

Tak.

Bab­cia patrzy pyta­jąco.

Poru­szam rękami pod pele­ryną fry­zjer­ską. Sze­lest.

„Ban­dyta za war­kocz chwyta”.

Biorę oddech i pozwa­lam cza­sowi pły­nąć dalej.

Znów wyglą­dam bez­tro­sko. Uśmie­cham się łobu­zer­sko, dzie­cin­nie.

– Ho, ho, żeby tylko! – Nie chcę być gor­sza. – Pod­czas nur­ko­wa­nia war­kocz może uwię­znąć pomię­dzy ele­men­tami wraku!

– Wra-ku? – słabo wydu­sza blady elf Tymo­te­usz, czo­chra­jąc ner­wowo swoją bujną fry­zurę.

– Nie ina­czej. – Bab­cia stuka w kask dla wzmoc­nie­nia efektu dra­ma­tur­gicz­nego.

– To ty… Diano… nur­ku­jesz, jeź­dzisz konno i pły­wasz jach­tem?

– No… nie… – przy­znaję i zamy­ślam się nad swoim życiem. – JESZ­CZE nie!

Fry­zjer Tymo­te­usz zaplótł moje włosy w sześć rów­nych war­ko­czy­ków. Każdy z nich zagum­ko­wał u dołu i u góry. I każdy (wresz­cie przy­szła ta chwila) sta­ran­nie ściął tuż nad górną gumką. Będzie z nich część peruki. Trudno mi sobie wyobra­zić, że kawa­łek mnie dosta­nie dziecko, któ­remu aku­rat brak wła­snych wło­sów! Miłe uczu­cie zamu­so­wało we mnie jak gazo­wana mine­ralna. Potrzą­snę­łam lekko głową. Dziwne, krót­kie, bez­radne włosy nic nie ważyły. Jakby odcięli mi część ciała. Natych­miast poczu­łam w oczach pie­kące łzy. Aż zabra­kło mi tchu.

– Dobrze. Dobrze zro­bi­łaś, odważna dziew­czyno. – Bab­cia cichutko pode­szła do mnie i pogła­dziła mą zdez­o­rien­to­waną łepe­tynę. – Oho! Jesz­cze będziemy…

– Wiem, dobra kobieto. – Od razu prze­sta­łam pocią­gać nosem. – Jesz­cze będziemy tań­czyć na moim weselu.

– Z nowymi wło­sami pod bia­łym welo­nem. – Naj­wy­raź­niej Annie Karaś nie przy­szło jesz­cze na myśl, że nici z wesela i welonu. Nie pla­nuję. Żad­nych żon i matek. Defi­ni­tyw­nie. – Potrzą­snę­łam tym, co mi zostało na gło­wie, ale już o wiele wese­lej. O, jak lekko. Jakby stale wiał wiatr.

– Uwol­ni­łem cię – pod­su­mo­wał elf. – A teraz ufor­mu­jemy praw­dziwą fry­zurę. – Zaszczę­kał dłu­gimi, lśnią­cymi nożycz­kami. W końcu to naj­lep­szy fry­zjer w Koby­lance. I jedyny.

Odwza­jem­ni­łam uśmiech, a Tymo­te­usz spa­ko­wał moje war­ko­czyki do folio­wej koperty.

Usa­do­wi­łam się na podłuż­nym sio­dełku naszej jakby wciąż zmę­czo­nej pier­dziawki. Pokle­pa­łam się po kie­szeni czar­nej kurtki. Mia­łam w niej pisemne zaświad­cze­nie od fry­zjera, że ja, Diana Sado­wiak, z wła­snej woli odda­łam swoje włosy fun­da­cji Rak’n’Roll.

Zapię­łam kask, skry­wa­jąc nową fry­zurę. Moje ramiona odru­chowo szu­kały barył­ko­wa­tego tuło­wia babci. Nie ma go. Bab­cia stoi i nie wpy­cha gąbki pod dyn­da­jący kask.

– Zasnę­łaś? Brum, brum! – przy­po­mi­nam się.

– Zobacz, Diano.

Staję obok niej i wykrzy­kuję:

– Och!

Ktoś prze­ciął tylną oponę w sku­te­rze!

Wszerz. Nie za głę­boko, ale wystar­cza­jąco, by nie móc już z niej korzy­stać.

– Co teraz? Kto to zro­bił?! – Zupeł­nie zapo­mi­nam o wło­sach.

Elf Tymo­te­usz zała­muje ręce.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam, kręcą się tu chło­paki, waka­cje mają, nudzą się… To nie pierw­szy raz… – poję­kuje.

– Są gor­sze kata­kli­zmy na świe­cie! – Bab­cia z pew­no­ścią już zna­la­zła punkt odnie­sie­nia dla naszego pro­blemu. – Chyba jesz­cze żyjemy, co? Cho­dzimy, oddy­chamy, śmie­jemy się. – Mruga do mnie, wyj­mu­jąc kufer z narzę­dziami i tele­fon. – Trzy­maj, Diano.

I już znowu dzia­łamy. Ja i ona.

Opona jest do wyrzu­ce­nia.

– Ale, bab­ciu… Przy­znaj sama. – Zdej­muję kask. – Nasta­wi­ły­śmy się na wiel­kie cię­cie. No i mamy wiel­kie cię­cie.

Cha­rak­te­ry­styczny ele­ment

– Teraz ty. Nie śpij, myśl – taka zachęta wyrywa mnie z bło­giego letargu. Roz­wa­lona na dużym żół­tym pon­to­nie, obser­wuję koły­szące się trzciny. Spod przy­mru­żo­nych powiek wymy­kają się roz­ma­zane czarne kształty. Zni­kają mię­dzy trzci­nami. To łyski. Żyją ich tutaj setki. Lubię te ptaki, są takie upo­rząd­ko­wane i uparte. I śliczne – lśniąco czarne, ze swo­imi bia­łymi łysin­kami. Dobrze opie­kują się dziećmi. O, kilka maleń­kich łysią­tek zapisz­czało mię­dzy trzci­nami. Nie­spo­kojna gruba łyska odpo­wiada im gar­dło­wym gul­go­tem. Poro­zu­mie­nie.

U nas też poro­zu­mie­nie. Pon­ton czule har­mo­ni­zuje nasze ciała i umy­sły. Razem w górę, razem w dół. Plusk, plusk.

Dokąd pły­niemy? Doni­kąd. Do połowy zanu­rzone wio­sła bez­rad­nie taplają się w ciem­no­zie­lo­nej toni.

– Baaab­ciu… – Prze­cią­gam się. – Oddam ci ruch. Nie mam siły. Upał.

– No, jak chcesz. – Na dru­gim końcu pon­tonu bab­cia zaciera rączki. Spod jej kape­lu­sika na wszyst­kie strony ster­czą białe, nie­grzeczne włosy. – Jak chcesz, Dianko. Ale żeby nie było. – Jej błę­kitne oko nie­bez­piecz­nie bły­ska i wtedy otrzą­sam się z roz­le­ni­wie­nia.

– Sekunda, zmie­niam zda­nie! Nie oddaję ci ruchu.

– O, co za szkoda, co za żal… – Anna Karaś chi­cho­cze i zazdro­śnie zakrywa swoje płytki z lite­rami. Jej biała, zbyt luźna bluzka wygląda nie­mal jak żagiel. Skrze­czący głos spra­wia wra­że­nie, jakby nie mówiła do końca serio. Taka babu­sia Jagu­sia z teatru. Ale ona jest bar­dzo serio. Na szczę­ście. Mogę być spo­kojna.

Na środku pon­tonu roz­ło­żona jest plan­sza do scrab­bli. Tych podróż­nych, minia­tu­ro­wych, z okien­kami do wci­ska­nia liter. Nie wypadną, nie ma obawy. Gramy w scrab­ble na pon­to­nie. To nasz rytuał. Od zawsze. To zna­czy, odkąd spę­dzamy tu waka­cje. Czyli od dwóch lat.

– Ukła­dam, bab­ciu. – Popra­wiam moją błę­kitną czapkę z dasz­kiem. I czarne kocie uszka – takie przy­cze­pione do czar­nej prze­pa­ski, którą nakła­dam na czapkę. Nie roz­staję się z nią. To dla­tego nie­któ­rzy mówią na mnie „kocie uszy”. Teraz, kiedy mam krót­kie włosy, te aksa­mitne uszy przy­ku­wają uwagę. Cha­rak­te­ry­styczny ele­ment. Każdy czło­wiek ma jakiś cha­rak­te­ry­styczny ele­ment.

– A ist­nieje słowo „kroć”? – Moja dłoń z literą „ć” zawisa nie­pew­nie nad plan­szą.

– Hm… Albo „kro­cie”, czyli dużo, wiele; albo „troć”, nazwa ryby.

– Czyli nie ist­nieje…

– Nie­stety.

– A może ist­nieje… – Nie udaje mi się dokoń­czyć, prze­rywa mi krót­kie „bum” i nasz pon­ton na chwilę traci sta­bil­ność, puk­nięty w miękki bok dzio­bem kajaka.

– Wła­dek!!! Prze­stań!!! – drzemy się wspól­nie, ratu­jąc naszą plan­szę.

– Dzień dobry i cześć! – Na kajaku balan­suje gruby, wysoki i nie­sa­mo­wi­cie opa­lony chło­pak. Włosy ma w zasa­dzie białe, brwi też. Wła­dek, mój waka­cyjny kolega. Miej­scowy z miłej pobli­skiej wio­ski o śmiesz­nej nazwie – Jęczy­dół.

Teo­re­tycz­nie nie­letni chyba nie mogą samo­dziel­nie pły­wać sobie kaja­kami bez opieki. Ale opie­kuj się tu, czło­wieku, każ­dym osobno, gdy ma się sied­mioro dzieci, roboty po uszy, sad, zwie­rzęta i pracę!

– Wła­dziu, dobry, dobry, ale kie­dyś puknę tę burtę moim wio­słem, aż zadrżysz razem z kaja­kiem, jeśli nie zmie­nisz spo­sobu powi­ta­nia. – Bab­cia grozi mu pro­stym kości­stym palu­chem i pod­wija wyjąt­kowo dłu­gie nogi pod okrą­gły, wysta­jący brzuch. Moja bab­cia to chyba cała jest cha­rak­te­ry­stycz­nym ele­men­tem.

– Pani zoba­czy, ile wyło­wi­łem – nie zraża się Wła­dek, wska­zu­jąc na nie­bie­ski wór wypeł­nia­jący połowę kajaka.

– Wła­dziu, nie możesz tak po pro­stu wyła­wiać śmieci. – Bab­cia cmoka z dez­apro­batą. – Zła­piesz jakieś zarazki. Do tego potrzebny jest spe­cjalny sprzęt.

– Mam gumowe ręka­wiczki. – Brudne, kie­dyś żółte, teraz sza­rawe coś spo­czywa na dnie kajaka. Dru­gie coś tkwi na pulch­nej dłoni.

– Powinny być jed­no­ra­zowe. Od ilu dni ich uży­wasz?

– Nie liczy­łem. O, pro­szę.

– Co za ohyda. – Wychy­lam się z pon­tonu, zaty­ka­jąc sobie nos.

– Pra­wie same rekla­mówki. Z naci­skiem na „pra­wie”. – Chło­pak bie­rze w dwa palce coś ciem­no­sza­rego, bez­kształt­nego, za to… jakby… z twa­rzą. – Ura­tu­jesz go, Dianka?

– To chyba… pie­sek. – Przez podaną mi przez bab­cię rekla­mówkę chwy­tam nie­szczę­snego plu­szaka. Uuu, nie­mal roz­pada się w moich dło­niach. – To będzie wyzwa­nie.

– A my lubimy wyzwa­nia – przy­po­mina moja dobra kobieta i pro­po­nuje Wład­kowi obra­nego ogórka. Uwiel­biamy ogórki. Bez kilku ogór­ków w pudełku śnia­da­nio­wym nie ruszamy się z domu.

– Lubimy. – Kładę mokre plu­sza­kowe zwłoki obok plan­szy, a Wła­dek przy­wią­zuje kajak do naszego pon­tonu.

W nie­bie­skim worze na śmieci – jak zwy­kle – sza­rzeje mętną wil­go­cią ludzki byt. Halo, świe­cie, to my, ludzie. Jeste­śmy! Patrz!

Opa­ko­wa­nia wszyst­kich moż­li­wych pro­duk­tów z pobli­skiego skle­piku. I z wielu innych. Zużyte pie­lu­chy. Oczy­wi­ście – to już praw­dziwa zgroza – butelki, także te szklane, nad­tłu­czone, groźne z powodu swo­ich nie­re­gu­lar­nych kra­wę­dzi. Jed­no­ra­zowe kubeczki, tacki, rurki, sztućce i tale­rzyki. Rekla­mówki, woreczki, chu­s­teczki, kap­sle, tubki, szpry­chy, czę­ści gar­de­roby, puszki… „I inni” – myślę – jak w napi­sach koń­co­wych filmu, gdy podaje się obsadę i zostają mniej ważni arty­ści. „I inni”. Gdy byłam mała, myśla­łam, że „inni” to nazwi­sko aktora, który gra w każ­dym fil­mie. Dzi­wi­łam się, że „inni” (pew­nie Włoch, bo oni mają nazwi­ska koń­czące się na „i”) daje radę grać w tylu fil­mach. Ten Inni intry­go­wał mnie, aż ktoś mi wresz­cie wyja­śnił, o co cho­dzi. Ktoś – nie wiem kto. Aż mnie zatkało ze zdzi­wie­nia. To mój Włoch – Inni – nie ist­nieje?

– Wła­dziu, mogę cię sfo­to­gra­fo­wać? Umiesz­czę zdję­cie na mojej stro­nie. Może ktoś cię zaspon­so­ruje… Albo spo­pu­la­ry­zuje podobne dzia­ła­nia waka­cyjne. – Bab­cia wyj­muje apa­rat.

– No, jak tam pani uważa, ale to nie pasuje tema­tycz­nie – wydzi­wia chło­pak, choć już się pręży ze swoim peł­nym śmieci worem. Przez całe lato oczysz­cza nasze ulu­bione jezioro. A ludzie wciąż wrzu­cają kolejne paskudz­twa. Jakby nie było śmiet­ni­ków.

– Już ja sama wiem, co pasuje, i ręczę ci, że pasu­jesz do krzes-wow.pl. Moja strona zrze­sza kul­tu­ral­nych, wraż­li­wych ludzi.

– A mniej kul­tu­ralni nazy­wają mnie śmie­cia­rzem. Da im pani pożywkę. Ale spoko, zawsze to jakaś reklama – uspo­kaja się Wła­dek, kie­ru­jąc otwór wora pro­sto w obiek­tyw.

– Powinni cię cenić za tę ini­cja­tywę, oczysz­cza­nie Mie­dwia. Jesteś lokal­nym dobrem. – Pew­ność w gło­sie babci nie prze­ko­nuje ani mnie, ani Władka.

– Kie­dyś nawet pra­wie go pobili. I mówią: „Śmie­cio­nu­rek” – wyja­wiam, lecz Wła­dek trąca mnie dys­kret­nie, więc się zamy­kam.

– Ale nie pobili?

– No… nie.

– Zgło­simy to. I kupię ci zapas ręka­wi­czek. – Bab­cia bez prze­rwy pisze pety­cje, poda­nia i inter­we­niuje w róż­nych bez­na­dziej­nych spra­wach. Już widzę, że prze­jęła i tę. Należy do ludzi, któ­rzy szu­kają kło­po­tów. Są plusy takiego podej­ścia. Ale są i minusy.

Kiedy bab­cia foto­gra­fuje samo­zwań­czego „czy­ści­ciela Mie­dwia”, a potem prze­pro­wa­dza z nim wywiad, ukła­dam jej taki wyraz na plan­szy, że ode­chce się jej scrab­bli na wieki. He, he. Spla­tam ręce pod głową, oparta o mię­ciutki żółty brzeg pon­tonu. Obser­wuję ludzi na plaży.

Tro­chę mi gorąco w rybacz­kach, ale ni­gdy nie noszę krót­kich spode­nek. To przez moją wielką bli­znę na udzie. Wła­ści­wie to nie sama bli­zna, ale całe wgłę­bie­nie, któ­rego na razie nie udało się ład­nie wypeł­nić. Pokryte nieco przy­kur­czo­nymi tkan­kami skóry w kilku odcie­niach czer­wieni i bieli. Tak to wygląda. Niby już się do tej bli­zny przy­zwy­cza­iłam, jest czę­ścią mnie. Ale wolę za czę­sto na nią nie patrzeć. Nie mia­ła­bym jej, gdyby nie… Póź­niej wam o tym opo­wiem, bo musia­ła­bym zacząć od naj­wcze­śniej­szych wspo­mnień. Jesz­cze musi­cie pocze­kać.

Wychy­lam się poza pulchną kra­wędź pon­tonu, prze­glą­dam w wodzie. Mój pul­su­jący lek­kimi fal­kami wodny por­tret poka­zuje twarz z ciut zapad­nię­tymi policz­kami. To nie za bar­dzo pasuje do reszty, bo jestem lekko (zbyt!) zaokrą­glona. Sze­ro­kie usta z dużymi zębami. Za duże oczy o jasno­sza­rych tęczów­kach – jak­bym stale cze­muś się dzi­wiła. Włosy, odro­binę falu­jące (jak jezioro), od nie­dawna nie­zbyt impo­nu­ją­cej dłu­go­ści – opa­dają mi na czoło, aż do brody. To ja, jeziorna wiedźma, dra­kulka-brzy­dulka. Dosyć.

Kie­ruję wzrok w zie­lon­kawą ruchomą prze­strzeń. I dalej, na plażę.

I wtedy to dostrze­gam.

Cha­rak­te­ry­styczny ele­ment. Zry­wam się na równe nogi, o ile coś takiego jest w ogóle moż­liwe do wyko­na­nia na pon­to­nie. Muszę to zoba­czyć z bli­ska.

– Bab­ciu, mogę poba­wić się z Wład­kiem na brzegu? Mamy do poga­da­nia.

– Sami? To zna­czy we dwójkę? – dzi­wuje się bab­cia, bo pierw­szy raz zasy­gna­li­zo­wa­łam potrzebę odosob­nie­nia. Na godzinkę, dwie. Dla mnie samej jest to zaska­ku­jące. Ja prze­cież zawsze z bab­cią, zawsze. Nie chcę wol­no­ści, mia­łam jej w życiu aż za dużo. Marzy­łam o kon­troli i obec­no­ści. Wygląda na to, że już się tro­chę uspo­ko­iłam, skoro mam odwagę na chwilę samo­dziel­no­ści.

– Chyba tak… – Zdej­muję jej oku­lary prze­ciw­sło­neczne i prze­glą­dam się w jej oczach. – Na pewno tak… To jak? Mogę?

– Skoń­czymy grać pod­czas następ­nego rejsu. Moja duża wnuczka ma swoje sprawy – w mig zała­puje ta bły­sko­tliwa kobieta (bab­cia, gdy­by­ście się pogu­bili!), a ja ści­skam ją za rękę, z wdzięcz­no­ścią i na zapas.

– Pocze­kasz na mnie w zatoczce? – Jesz­cze nie pusz­czam twar­dej i cie­płej dłoni.

– To oczy­wi­ste. – W jej gło­sie dźwię­czy spo­kój. – Leć, Dianko. – Oddaje mi uścisk. Czuję musu­jącą falę wdzięcz­no­ści.

Oczy­wi­ste.

Jakie to jed­nak nie­oczy­wi­ste.

Przy­pi­nam do paska etui z komórką.

Potem zręcz­nie prze­cho­dzę do kajaka.

– Wła­dek! Wła­dek, skończ to gwiaz­do­rze­nie. Patrz. I mów, co widzisz. – Biorę w dło­nie jego wielką okrą­głą głowę i obra­cam we wła­ści­wym kie­runku. – No? Co widzisz? Tam, na plaży, na roz­kła­da­nym krze­sełku. Nazwij to.

– O kur­czę… To… gar­ni­tur.

Zwy­kle nie korzy­stamy z plaży. Tylko tyle, żeby odbić pon­to­nem czy kaja­kiem i się odda­lić. Wła­ści­wie nie nale­żymy do pla­nety pla­żo­wi­czów. Wła­dek pocho­dzi z Jęczy­dołu, a kajak na stałe zacu­mo­wany jest w morzy­czyń­skiej zatoczce. Ja z bab­cią nie wynaj­mu­jemy domku jak turystki. Nie mamy też wypa­sio­nej let­niej rezy­den­cji. Nasz podłużny drew­niany domek w kształ­cie piór­nika to wła­sność Anny Karaś, a kie­dyś jej męża, Edzia Kara­sia. Zna­czy… dziadka. Znam go tylko z opo­wie­ści. Dzie­sięć lat temu był uprzejmy pośli­zgać się na łyż­wach na środku zamar­z­nię­tego jeziora. „Tylko na moment, by uczcić nowy rok” – uparł się, no i uczcił nowy rok. Spek­ta­ku­lar­nie, bo wła­snym pogrze­bem, jak mówi bab­cia. Mówi też, że gdyby wie­dział, że ma wnuczkę, byłby bar­dziej odpo­wie­dzialny. Żałuję, że nie zdą­ży­łam spo­tkać dziadka Edzia. Ale wtedy prze­cież go nie zna­łam. Ani babci.

– Dianka, on naprawdę opala się w gar­ni­tu­rze. – Sie­dzimy z Wład­kiem na zbyt małym ręcz­niku i z zacię­ciem obser­wu­jemy chłopca… chło­paka… Nie, raczej chłopca sztywno wbi­tego w płó­cienne krze­sełko. Odpra­so­wany szary gar­ni­tur. Na gło­wie biała czapka, duża i dziwna. Też jakby taka… wypra­so­wana. Pałąk słu­cha­wek na czapce. Nieco dwu­znaczny uśmie­szek – jakby tylko cze­kał na jakiś odzew, reak­cję.

W ogóle się nie poru­sza.

– Ale dziki trans­fer na naszej plaży. Cie­kawe, kto nam tu sprze­dał ten mane­kin w gar­ni­turku. – Sły­szę i czuję cie­pły chuch pro­sto w moje ucho, to praw­dziwe, nie kocie.

– Prze­stań tak się gapić. Każdy nosi, co ma. Tole­ran­cja, mówi ci to coś? Każdy jej wymaga, ale sam… – powta­rzam słowa babci, lecz o mało oczy mi nie wyłażą z orbit.

– Uwa­żaj z tymi kocimi uszami, bo wypru­jesz mi oko – rzuca Wła­dek, po czym nieco odsuwa mnie od sie­bie.

– To się do mnie tak nie przy­bli­żaj.

– Niby jak mam sie­dzieć na tej ście­reczce, żeby się nie przy­bli­żać?

– Na pia­sku, to pro­ste.

– Sama sobie siedź na pia­sku.

– Ty mnie, Wła­dek, nie dener­wuj. Odbiło ci od tego gwiaz­dor­stwa. – Chyba jestem tro­chę zazdro­sna o zain­te­re­so­wa­nie babci. Mnie nie pro­po­no­wała wywiadu. Nie umie­ściła na stro­nie. Cho­ciaż ja bar­dziej pasuję do tematu krzes-wow.pl, bo prze­cież poma­gam jej przy tych krze­słach. Kie­dyś miała pełną sto­larkę w Gry­fi­nie (tam miesz­kamy), ale po śmierci dziadka Edzia spro­fi­lo­wała się – jest spe­cja­listką od drew­nia­nych krze­seł. Z obi­ciami i bez obić. Nawet do teatrów robi. A moje ręce też już nie­jedno potra­fią w tej branży. Nikt tak nie szli­fuje małych powierzchni jak ja.

– Dianka, no co ty? – Odrywa wzrok od chłopca w gar­ni­tu­rze. Robi mi się głu­pio. Bo jed­nak Wła­dek to jest… Wła­dek. Dobry chło­pak. Odważny. Zawsze po mojej stro­nie. Choć nie­raz mam wra­że­nie, że nasz fosti grande ma spory udział w tej przy­chyl­no­ści.

– Żar­to­wa­łam, balo­nie. – Pstry­kam go lekko w wysta­jące poza ręcz­nik opa­lone udo.

– Odkąd ścię­łaś włosy, to tro­chę dziwna się zro­bi­łaś. – Krzywi się i zaraz roz­po­ga­dza. – Ale jedno ci powiem: ta wer­sja też jest w porządku.

– Skup się na sobie.

– Lepiej na nim. – Patrzymy, jak „gar­ni­tu­rek” bie­rze duży rogal z rąk pani z bar­dzo pro­stymi wło­sami. Pani roz­sta­wia biały pla­sti­kowy sto­lik, układa na nim sztućce (praw­dziwe, sta­lowe, nie jed­no­ra­zowe!) i tale­rze. Star­szy pan z lokiem wień­czą­cym długą brodę wynosi z samo­chodu duże srebrne ter­mosy i… fili­żanki… tak, tak to się nazywa, przy­po­mi­nam sobie: fili­żanki.

– Ni­gdy nie uży­wa­łam tak ele­ganc­kiego zestawu.

– Ja też nie – szep­cze Wła­dek. – Nawet na imie­ni­nach.

Bo imie­niny są w rodzi­nie Władka dosłow­nie co chwilę. To praw­dziwa wie­lo­po­ko­le­niowa rodzina. Samych braci ma Wła­dek czte­rech. Nie licząc sióstr. Nawet już jest wuj­kiem! Pomy­śleć: trzy­na­sto­letni wujek!

„Gar­ni­tu­rek” wstaje z krze­sła, pod­nosi je i sta­wia bli­sko stołu. Jego czarne lakierki pokrywa jasny, nie­zbyt już czy­sty w sierp­niu pla­żowy pia­sek. Inni pla­żo­wi­cze też przy­glą­dają się przez chwilę, ale zbyt są zajęci swo­imi gril­lami. Pani (może mama „gar­ni­turka”?) ma ide­al­nie dopa­so­waną suk­nię. Pan – kan­cia­sty szary gar­ni­tur. To jesz­cze jestem w sta­nie zro­zu­mieć. Doro­śli pocho­dzą z prze­szło­ści. Nie­któ­rzy są do niej bar­dzo przy­wią­zani. Wręcz boją się od niej ode­rwać. Tak mówi bab­cia. Ona miała odwagę ode­rwać sie­bie od prze­szło­ści. I nie tylko sie­bie.

Wypro­sto­wani ludzie przy sto­liku mówią sobie „smacz­nego”. Kiwają powoli gło­wami. A nas już bolą karki od tego nie­ru­cho­mego wpa­try­wa­nia się w to… w to… w to zja­wi­sko!

– Jazda stąd, bachory! – krzy­czy na nas krótko ostrzy­żony, brzu­chaty pan w luź­nych gaciach. Tak się zaga­pi­li­śmy, że pode­pta­li­śmy jego koc.

Już od tygo­dnia codzien­nie obser­wu­jemy „gar­ni­turka”, przez co musimy regu­lar­nie prze­by­wać na plaży. Uprzej­mość nie jest mocną stroną pla­żo­wi­czów. Pan trzyma w ręku alu­mi­niową tackę z upie­czo­nym pla­strem kar­kówki. Kiedy macha w naszą stronę, by wzmoc­nić siłę prze­kazu, kar­kówka zsuwa się z tacki i ląduje pod sto­pami Władka.

– Bachory, no i co przez was?! – Pan żałuje ubru­dzo­nego pla­stra, który po sekun­dzie zostaje porwany przez bul­dożka fran­cu­skiego, a psia­ków tej rasy każ­dego dnia jest tu co naj­mniej kilka (obok yor­ków, mal­tań­czy­ków, shih tzu i chi­hu­ahua). Taka ten­den­cja.

– Udu­szę was, bachory! – naciera były bachor, rzu­ca­jąc tacką, więc wie­jemy przed sie­bie i za sie­bie, na oślep, byle dalej, i po chwili…

– Och! – Ele­gancka pani w sukni chwyta się za głowę, a my upa­damy pro­sto pod nogi „gar­ni­turka”, nie­mal zwa­la­jąc go z krze­sełka. Wła­dek przy­gniata mi plecy, przez co omal nie wymio­tuję. Stara się szybko pod­nieść, zaha­cza zwa­li­stą nogą o wolne krze­sełko star­szego pana w gar­ni­tu­rze i upada powtór­nie, tym razem przy­gniatając mi bose stopy. Czas się zatrzy­muje. Tak nie­kiedy mam, ze stra­chu. On naprawdę się zatrzy­muje. Ale zaraz popy­cha go do przodu śmieszny głos. Tro­chę jak kra­snala z kre­skówki.

– Dzień dobry, dziew­czynko. Mnie­mam, że te kocie uszka należą do cie­bie.

Powoli uno­szę zapiasz­czoną twarz. Wła­dek siada, roz­cie­ra­jąc ramię. Pomaga mi pod­nieść się z pia­chu. Otrze­puje moją bluzkę. Dopiero potem patrzymy w kie­runku głosu.

Przed nami stoi na bacz­ność chło­piec w gar­ni­tu­rze. Trzyma w smu­kłych (bar­dzo czy­stych!) dło­niach moją prze­pa­skę.

– Dzień dobry, kole­żanko i kolego z plaży.

– Siemka – sapie Wła­dek.

– Prze­pra­szam, myśmy nie chcieli. Dzięki. – Ostroż­nie biorę od chłopca kocie uszka. Odwa­żam się spoj­rzeć. Cała trójka – chło­piec, pani i pan – stoją nad nami z zatro­ska­nymi minami.

– Adolf Szkanf – przed­sta­wia się chło­piec, gdy wszy­scy razem sie­dzimy już wokół sto­lika.

Onie­śmie­leni odwza­jem­niamy kolejne uści­ski dłoni. W brud­nych koszul­kach czu­jemy się tro­chę nie na miej­scu.

Co ja mówię! Jeste­śmy nad jezio­rem. To oni są nie na miej­scu. Chyba…

– Diana. – Uwa­żam, że na począ­tek samo imię wystar­czy. Prze­cież nie wiemy, kim są ci ludzie. A jeśli przy­byli tu z kosmosu?

– Wła­dy­sław Kupiń­ski. – Wła­dek stara się spro­stać sytu­acji.

Chło­piec… to zna­czy… Adolf… o gło­sie kra­sno­ludka od razu wie, co odpo­wie­dzieć. Ja bym miała kło­pot.

– Repre­zen­tu­jesz jed­no­oso­bową firmę oczysz­cza­nia Mie­dwia, jak zauwa­ży­łem. Miło nam was gościć.

– Skąd wiesz o tym oczysz­cza­niu? – Otwie­ramy usta ze zdzi­wie­nia.

– Już prze­szło tydzień obser­wuję oto­cze­nie. Twoja dzia­łal­ność nie uszła mojej uwa­dze. Cenne, bar­dzo cenne. Wska­zane byłoby wspar­cie.

Nie mia­łam poję­cia, że i on nas obser­wuje.

– A ty, Diano… – Adolf Szkanf spo­gląda na mnie maleń­kimi sza­rymi oczkami. – Ty, jak mnie­mam, jesteś tu z bab­cią na waka­cjach.

Mil­czę. Długo. Po czym wypo­wia­dam tylko pół­tora zda­nia. Ani słowa wię­cej.

– Nie, Adol­fie. Jestem z nią na całe życie.

PIERW­SZE WSPO­MNIE­NIE, czyli „Wycho­dzę”

– Wycho­dzę.

To słowo, twarde i wci­ska­jące mnie w ciem­ność, jest moim pierw­szym wspo­mnie­niem. Powin­nam powie­dzieć „wci­ska­ją­cym mnie w poduszkę”, bo pamię­tam je jesz­cze z cza­sów, gdy prze­waż­nie leża­łam w łóżeczku.

– Wycho­dzę.

To ozna­czało nama­calną, praw­dziwą, wcale nie w prze­no­śni samot­ność.

„Wycho­dzę” ozna­czało brak mamy. Brak wszyst­kich. Cze­ka­nie. Dłu­gie godziny nasłu­chi­wa­nia. Podobno ludzki orga­nizm tylko pod­świa­do­mie pamięta słowa z naj­wcze­śniej­szego okresu życia. Pamięta się odczu­cia, dźwięki, zapa­chy. Cza­sem kolory.

Ale ja dokład­nie pamię­tam to słowo. Moje łóżeczko miało białe szcze­belki, któ­rych długo nie mogłam sfor­so­wać. To „wycho­dzę” prze­la­ty­wało mię­dzy szcze­bel­kami i jakby ude­rzało mnie w głowę. Wtedy zaczy­na­łam pła­kać. Zano­si­łam się szlo­chem nie­mal bez prze­rwy, aż gar­dło odma­wiało mi posłu­szeń­stwa, i mil­kłam, rzę­żąc i kasz­ląc. Pamię­tam mój krzyk. Mia­łam wra­że­nie, że to nie ja, że to krzy­czy inne dziecko. Jed­nak to byłam ja.

Tak, przy­cho­dziła opie­kunka. Póź­niej inna. I wiele, wiele następ­nych.

Ale przy każ­dej byłam nie­po­cie­szona. Jak­bym prze­czu­wała, że wkrótce nawet opie­kunki ze mną nie będzie.

Zaraz… pamię­tam, że jedną lubi­łam. Miała grube, czer­wone usta i rów­nie grube czarne brwi. Tak jakoś… podo­bała mi się. Była łagodna.

Przy innych wrzesz­cza­łam, ile tylko się dało.

Myślę sobie teraz: prze­cież sąsie­dzi musieli mnie sły­szeć. Takie małe miesz­kanka. Nikt niczego nie zro­bił, nie spraw­dził. Co w tym dziw­nego, że dzi­dziuś pła­cze?

Ale czy to źle? Co by mi przy­szło z jakiejś kon­troli? Nie wiem. Mogę się tylko zasta­na­wiać. Cho­ciaż…

…mia­łam nie wra­cać tak czę­sto do „daw­nego” życia, bo jak długo można prze­ra­biać jeden temat?

Wyznam wam szcze­rze, że taki temat, nie­stety, prze­ra­bia się w nie­skoń­czo­ność.

Póź­niej, kiedy już byłam przed­szko­la­kiem, myśla­łam, że to nor­malne. Że wszyst­kie matki mówią: „Wycho­dzę” i nie ma ich przez pół dnia, cza­sem cały dzień, gdy jest to sobota lub nie­dziela, lub święto. Waka­cje sta­no­wiły praw­dziwe wyzwa­nie. Nie wyjeż­dża­ły­śmy, ni­gdy. Mama wycho­dziła na cały dzień albo długo spała, połknąw­szy kilka table­tek. Nie wie­dzia­łam wtedy, że u innych tak nie jest. Zda­wało mi się, że wszy­scy rodzice wycho­dzą albo łykają tabletki i śpią.

Uwiel­bia­łam przed­szkole. Kiedy inne dzieci wyły w pro­te­stach, cze­pia­jąc się rąk rodzi­ców, ja chęt­nie szłam do naszej sali, w któ­rej ni­gdy nie byłam sama. Spo­koj­nie spa­łam pod­czas leża­ko­wa­nia. Kocha­łam panie opie­ku­jące się nami i pana od ryt­miki, który ubrany w fio­le­towe leg­ginsy pod­ska­ki­wał z nami w kółeczko. Sta­ra­łam się jak naj­le­piej wyko­ny­wać przed­szkolne zada­nia. Wszystko mi się podo­bało. Byłam chwa­lona i solo tań­czy­łam w przed­sta­wie­niach, szczę­śliwa, że jest ze mną tyle osób, że doro­śli nie­ustan­nie zaj­mują się mną – małą przed­szko­laczką. Nie widzieli powo­dów do nie­po­koju. Moje ubra­nia były czy­ste i ładne, włosy ucze­sane. Nie było widać żad­nych rys na tym obrazku.

Sma­ko­wały mi obiady i desery.

W domu było zupeł­nie ina­czej. Sama się bawi­łam, sama się­ga­łam po jedze­nie – nie­chęt­nie, bo ni­gdy nie mia­łam ape­tytu. W miesz­ka­niu zawsze było dużo zapa­sów, nie gło­do­wa­łam. Chleb, her­bat­niki, bułki, cze­ko­lada, płatki, soki w kar­to­nach (o ile uda­wało mi się je odkrę­cić). W lodówce parówki, serki, kaba­nosy, jogurty. Na stole cza­sem ter­mos z her­batą lub zupą. Jed­nak nie­wiele mie­ści­łam w wiecz­nie ści­śnię­tym żołądku.

Oglą­da­łam bajki w tele­wi­zji. Co się tylko dało. Posta­cie z kre­skó­wek sta­no­wiły moją rodzinę. Każdy potrze­buje kogoś ze swo­jego gatunku. Nie mia­łam ich na żywo, no więc zado­wa­la­łam się obec­no­ścią ludzi na ekra­nie. Wpa­da­łam w seriale jak w ramiona bli­skiej osoby. Roz­mowy, śmie­chy, kroki, płacz. Obec­ność.

Cza­sem nie były to bajki. Gdy mia­łam pięć lat i po powro­cie z przed­szkola sły­sza­łam: „Wycho­dzę”, zni­ka­łam w świe­cie zupeł­nie nie­baj­ko­wym. Dosko­nale orien­to­wa­łam się, kto kogo dziś drę­czył i w jaki spo­sób. Ile osób zgi­nęło w wypad­kach, a kogo zamę­czono na woj­nie. Oglą­da­łam spoty o dzie­ciach, które zagi­nęły bez wie­ści, i cie­szy­łam się, że jestem w miesz­ka­niu i mam dobrą mamę, która mnie zamyka. Może po pro­stu boi się, że zaginę?

Ale… prze­cież mogłaby trzy­mać mnie za rękę, gdy­by­śmy czę­ściej wycho­dziły razem. Nawet bez tego umia­łam bar­dzo grzecz­nie iść, pil­no­wa­łam się. Cza­sem musia­łam pod­biec, gdy szła zbyt szybko. Na ogół szła zbyt szybko.

W skle­pie ni­gdy nie maru­dzi­łam, nie upie­ra­łam się, że chcę zabawkę czy coś słod­kiego. Robi­łam, co trzeba, czyli nie spra­wia­łam kło­po­tów. Cie­szy­łam się, bar­dzo się cie­szy­łam ze wspól­nych zaku­pów, gdy wra­ca­ły­śmy z przed­szkola.

Nie była zła.

Ni­gdy mnie nie biła. Więc o co mi cho­dzi? Jak to okre­ślić?

Była na mnie zawsze… obra­żona. Tak, to wła­ściwe słowo. I chyba tro­chę się mnie brzy­dziła, choć odkąd pamię­tam, nie pro­te­sto­wa­łam przy myciu, chcia­łam być czy­sta i pach­nąca, by miło się mnie tuliło. Ewen­tu­al­nie. A potem sama szo­ro­wa­łam się naj­le­piej, jak umia­łam. Ale to nie dzia­łało. Sta­rała się mnie nie doty­kać.

Boczyła się na mnie.

Nie roz­ma­wiała, lecz infor­mo­wała.

Nie opie­ko­wała się, lecz obsłu­gi­wała czy też hodo­wała. Kar­miła, kupo­wała ubra­nia. Pro­wa­dziła do przed­szkola.

Nie­stety, nie można mnie było po pro­stu pod­lać jak roślinkę i wyjść, więc od czasu do czasu wpa­da­łam w histe­rię. Rzu­ca­łam się do jej nóg, wiłam jak robal, chwy­ta­jąc ją za spodnie i wrzesz­cząc: „Mama­aaa! Nie idź! Mama, nie idź!!!”.

To był błąd. Wtedy mia­łam gwa­ran­cję, że naprawdę, naprawdę długo będę tego dnia sama.

Jakby… znie­chę­cała się do mnie na dobre.

Cza­sem pła­ka­łam, leżąc przy drzwiach. Kiedy już mocno bolały mnie plecy, a nos kom­plet­nie mi się zaty­kał, szłam na czwo­ra­kach do dużego pokoju i włą­cza­łam tele­wi­zor (kom­pu­ter też był w domu, ale inter­net nie­ak­tywny). Wkła­da­łam do ust wszyst­kie palce pra­wej dłoni naraz i zapa­da­łam powoli w sen nie­sen. Cza­sem rze­czy­wi­ście zasy­pia­łam. Zazwy­czaj nie wypusz­cza­łam z objęć plu­szo­wych zwie­rząt: psów, tygry­sów, kotów, węży. Mia­łam ich całe stosy.

Ona mi je kupo­wała. Może wie­działa, jak bar­dzo będą potrzebne. Mówi­łam wam, że nie była zła.

Kiedy mia­łam zajęte ręce, wkła­da­łam mięk­kiego psa czy małą poduszkę pod bluzkę albo do spodni. Chcia­łam czuć coś bli­sko, bli­ziutko. To mnie tro­chę uspo­ka­jało.

Bywało, że mia­łam dobry nastrój i wtedy urzą­dza­łam przed­sta­wie­nia dla moich zaba­wek. Byłam tan­cerką, a one patrzyły na mnie. Każda muzyka pory­wała mnie do tańca. Wymy­śla­łam kroki i układy ruchowe. Nauczy­łam się też pro­fe­sjo­nal­nych ukło­nów. Jakoś sobie radzi­łam. Z tań­cem i z życiem.

Tak to wyglą­dało.

Żyłam od jed­nego „wycho­dzę” do następ­nego.

Całe szczę­ście, że ona… mama… zawsze wra­cała na noc.

W nocy spa­ce­ro­wa­łam po miesz­ka­niu, nasłu­chu­jąc pod zamknię­tymi drzwiami jej pokoju. Zamy­kała się. Ale przy­naj­mniej tu była. To musiało mi wystar­czyć.

Nie mia­ły­śmy więk­szej rodziny. To zna­czy… tak myśla­łam. Że nie. Miesz­ka­ły­śmy w Rze­szo­wie. Jak na obcej pla­ne­cie, tylko my dwie. Inne dzieci miały jakieś cio­cie czy dziad­ków. Mama nie chciała ze mną roz­ma­wiać na ten temat. Mówiła, że uro­dziła się na dru­gim końcu Pol­ski. Dla mnie ten „drugi koniec” był daleko, tak daleko, że nie do ogar­nię­cia myślą, a co dopiero kilo­me­trami.

Podobno mój tata wyje­chał na zawsze, jesz­cze przed moim uro­dze­niem. Tyle że nie na drugi koniec Pol­ski, ale na drugi koniec świata. Tam gdzie się mówi po austra­lij­sku. Tak sobie to tłu­ma­czy­łam, bo niby po jakiemu można mówić w Austra­lii. Tata nawet mnie nie widział. Był taki… oddzie­lony. Wiele moich kole­ża­nek miało po jed­nym rodzicu, więc aku­rat to było dla mnie mniej wię­cej do przy­ję­cia.

Ale wie­dzia­łam, że to raczej my dwie były­śmy oddzie­lone. Także od sie­bie.

Nawet nie były­śmy podobne. Myślę, że albo wda­łam się w tatę, albo jesz­cze ina­czej. Może byłam podobna do jakiejś cioci czy babci? Mia­łam dość ciemne włosy, bar­dzo, bar­dzo dłu­gie. Falo­wały, ale nie były to loki, raczej lek­kie zakręty. Mama miała pro­ste i jasne, rzad­kie, ale napu­szone. Jakby dopiero co się obu­dziła. Moje brwi były ciemne i cien­kie, a te mamy – jasne, pod­kre­ślone brą­zową kredką. Ona była wysoka, ja raczej niska jak na swój wiek. Za to obie były­śmy szczu­płe, pra­wie chude. Jej oczy miały kolor jasno­brą­zowy. Moje – jasno­szary. Nic się nie zga­dzało. Za to dostrze­ga­łam pewne podo­bień­stwo w kształ­cie ust – sze­ro­kich, o ład­nym kształ­cie. Chyba mówi się na to: „Wyra­zi­sta mimika”. Taką wła­śnie mimikę mia­ły­śmy.

Mama nie była młoda, późno mnie uro­dziła. Miała wtedy czter­dzie­ści cztery lata. Przy­szłam na świat tro­chę za wcze­śnie, nie umia­łam dobrze oddy­chać, ale jakoś mnie ura­to­wali. Tyle wie­dzia­łam. I nie­mal niczego wię­cej.

Nie była zła.

Nie krzy­czała na mnie. Kiedy wpa­dała w złość (a łatwo wpa­dała w złość i gniew), tak mocno do mnie mówiła, z bli­ska. Każde słowo prze­cho­dziło nie­mal z ust do ust, gdy była naprawdę roz­złosz­czona i nie pozwa­lała nie słu­chać.

Na wszelki wypa­dek cza­sami mnie przy­trzy­my­wała.

Za war­kocz.

„Czego jesz­cze chcesz? – syczała. – Że też dzieci zawsze są takie rosz­cze­niowe. Ro… szszsz… cze­niowe” – bum! Sło­wem w moją twarz.

„Rosz­cze­niowe” – to zna­czy, że cią­gle cze­goś chcą, ocze­kują, nie dając niczego w zamian. Wiem, co to zna­czy, bo kie­dyś spy­ta­łam panią w przed­szkolu.

Nawet się nie wyry­wa­łam. Czer­pa­łam jakąś przy­jem­ność z tej odro­biny bli­sko­ści.

No więc dobrze.

Niech już tak będzie i niech trzyma mnie za war­kocz.

Był „haczy­kiem” na nią, bo każ­dego ranka musiała ucze­sać mnie i zapleść włosy. Przy­kła­dała się. Choć sta­rała się uni­kać doty­ka­nia mnie, ta piesz­czota (tak to odbie­ra­łam) stała się nie­unik­niona.

Niech ten war­kocz nas łączy. Choćby w taki spo­sób.

O chwy­ta­niu za war­kocz ni­gdy nikomu nie mówi­łam. Nikomu. Nawet pani psy­cho­log, już potem, kiedy takie roz­mowy stały się koniecz­no­ścią.

Ni­gdy nie powie­dzia­łam o tym także babci.

Krze­sło­ma­nia

– Bab­ciu, a opo­wiedz mi, skąd mamy to drzewko szczę­ścia… – maru­dzę, gła­dząc koń­cami pal­ców pękate, sztywne liście sto­ją­cego na para­pe­cie gru­bo­sza w doniczce.

– Dianko, już tyle razy to sły­sza­łaś, dziecko. – Bab­cia spina szpil­kami gruby mate­riał tapi­cer­ski. Będzie z niego pokry­cie sie­dzi­ska spe­cjal­nego krze­sła.

– Bab­ciu, ale nie szyj jesz­cze. – Za chwilę maszyna włą­czy się do roz­mowy, a wtedy to już sobie nie poga­damy. – Ostatni raz powiedz, jed­nym zda­niem. – Wącham listki naszego gru­bo­sza, ocie­ram je z kurzu wil­gotną szmatką. To jedyna roślina, która jeź­dzi z nami na waka­cje. – Czyje kie­dyś było to drzewko szczę­ścia?

– Nale­żało do mojej kole­żanki, którą zastrze­lili.

– No tak. Praw­dziwe drzewko szczę­ścia.

– Tak bywa. – Anna Karaś naj­wy­raź­niej nie ma dziś ochoty na powta­rzane wiele razy zwie­rze­nia.

– A te pawie pióra, bab­ciu? – Mój palec zawisa nad pękiem pawich piór wetknię­tych do wąskiego wazonu i pokry­wa­ją­cych się kurzem. – Mówi się, że one przy­no­szą pecha, prawda?

– Jasne, dzie­cinko. To od innej kole­żanki, która wygrała w lotto sto milio­nów i teraz mieszka…

– Wiem! W Las Vegas! – Znam na pamięć te intry­gu­jące histo­ryjki, co nie prze­szka­dza w wysłu­cha­niu ich kolejny raz. – I teraz jest…

– Wła­ści­cielką klubu jaz­zo­wego! – Bab­cia się uśmie­cha, a ja ją prze­ści­gam i krzy­czę:

– Bo o tym zawsze marzyła! By pro­mo­wać ubo­gich, ale zdol­nych…

– …wo-ka-lis-tów! – drzemy się razem i dla­tego nie od razu sły­szymy, jak łomo­czą adi­dasy na naszej weran­dzie.

– O! – Wła­dek wpada do pokoju (nie mamy tu cze­goś takiego jak „przed­po­kój”) i przy­pada do babci. – To do mojego krze­sła? Sza­lone zesta­wie­nie!

– Tak jak chcia­łeś, chłop­cze. Powiedz mi, czy trudno jest powie­dzieć „dzień dobry”? – wzdy­cha bab­cia, ale pod­suwa Wład­kowi pod sam nos fio­le­towo-żółtą tka­ninę.

– Skle­roza. – Chło­pak wali się dło­nią w sze­ro­kie czoło (to naprawdę pulchne czoło; wiem, w zasa­dzie nie ist­nieją pulchne czoła, ale on je ma, przy­się­gam!). – Dzień dobry! Cześć, Diana. Pani mi mówi, co robić, a ja robię!

Bab­cia, z iry­ta­cją krę­cąc głową, wstaje od maszyny i wycho­dzi z Wład­kiem z domku.

No tak. Teraz już nikt nie wycią­gnie ich z warsz­tatu sto­lar­skiego. Jak już mówi­łam, moja bab­cia jest spe­cja­listką od krze­seł. Kie­dyś robiła różne ich rodzaje: uni­wer­salne, restau­ra­cyjne (ale tych trzeba zawsze robić bar­dzo dużo naraz, więc ten pomysł szybko odpadł, wiel­kie fabryki mebli wygry­wały), kuchenne. Różne. Przez kilka lat, jak mówi, błą­dziła sty­li­stycz­nie. Ale teraz, gdy wypra­co­wała wła­sną este­tykę, jej krze­sła są łatwo roz­po­zna­walne! Drew­niane, z pod­ło­kiet­ni­kami, wykoń­czone minia­tu­ro­wymi ryb­kami (rozu­mie­cie: kara­sie, od nazwi­ska). Bab­cia też jest wykoń­czona kara­siem – ma na ramie­niu mały tatuaż przed­sta­wia­jący tę rybkę.

Nie­które krze­sła są twarde, a inne z mięk­kimi sie­dzi­skami, pięk­nie obi­tymi mate­ria­łem. Nawet z zagłów­kami, jeśli ktoś życzy sobie takie mieć. Te krze­sła fan­ta­stycz­nie pachną. Podobno drew­nem, lakie­rem i impre­gna­tami. Ale ja wiem swoje: one pachną bab­cią!

Nie chcę się chwa­lić, ale już zro­bi­łam swoje pierw­sze krze­sło. Skromne, z sosno­wego drewna, raczej deli­kat­nej kon­struk­cji. No dobrze, bab­cia nie pozwala mi jesz­cze posłu­gi­wać się piłą tar­czową i fre­zarką. Ale uczy mnie innych rze­czy i mogę się zało­żyć, że nie­długo będę śmi­gała całe krze­sła, czarną robotę też, a nie tylko pro­jekty, wykoń­cze­nia i wygła­dza­nie. Śruby, wkręty i gwoź­dzie to już dla mnie pikuś. Wier­tarka, wkrę­tarka – bułeczka z maseł­kiem. Mogę posłu­gi­wać się tym z zamknię­tymi oczami. Nie dzi­wię się, że i Wła­dek zara­ził się krze­słomanią.

O, jaki się zro­bił czer­wony, jak to szli­fuje swój skarb.

Stoję w drzwiach warsz­tatu.

– Jak tam, Wła­dek? Nie zmę­czy­łeś się? – szu­kam zaczepki.

– Pil­nuj swo­ich krze­seł. – Nawet na mnie nie spoj­rzy. Jak to się schyla, jaki zaan­ga­żo­wany.

– Uwa­żaj, bo ci gacie zlecą. Już i tak za dużo ci widać – pry­cham.

– Prze­stań, Diana, idź albo milcz. – Czer­wieni się jesz­cze bar­dziej i pod­ciąga spodenki. – Jak myślisz, spodoba się? – Prze­rywa pracę i patrzy na mnie tro­chę sko­śnymi oczami.

– Jeśli twoja mama lubi takie kształty, to na pewno się spodoba – uspo­ka­jam, ale chyba mi się nie udaje.

– To zna­czy jakie kształty? – Chło­pak przy­gląda się swo­jemu krze­słu o nieco roz­chwia­nym opar­ciu. Nie jest zupeł­nie pro­ste. Ma lekką falę. Można uznać to za cha­rak­te­ry­styczny ele­ment.

– No… takie… nowo­cze­sne!

– Ona jest w środku strasz­nie nowo­cze­sna – wyja­śnia Wła­dek. – Mało kto o tym wie. Nor­mal­nie to moja mama zasuwa codzien­nie, jak każdy w Jęczy­dole. Wiesz, praca w sadzie, dzieci, goto­wa­nie, te sprawy. Ale w sobie, w środku ma pęd do sztuki. Wła­śnie takiej sztuki – prze­ko­nuje samego sie­bie.

– I w końcu mało kto dostaje krze­sło na imie­niny. – Kucam obok.

– Wła­sno­ręcz­nie zro­bione przez syna.

– Oso­bi­ście zapro­jek­to­wane.

– I dowie­zione fosti grande – przy­po­mina Wła­dek, ocie­ra­jąc pot z policz­ków wielką podra­paną dło­nią.

– Dowie­ziemy, masz obie­cane – potwier­dzam i dzi­wię się, że nasza pier­dziawka ma taki sza­cu­nek u Władka. To chyba dla­tego, że on sam dys­po­nuje led­wie sta­rym rowe­rem, naprawdę okrop­nie już zuży­tym. Leży toto przed warsz­ta­tem, zaha­cza­jąc o naszą werandę.

– Póź­niej wykrój sobie gąbkę do sie­dzi­ska. Według tego sza­blonu; bab­cia wycięła. Masz tu. – Podaję sztywny sza­blon, rulon pianki tapi­cer­skiej i idę do domku. Skoro wszy­scy są tacy zajęci, biorę się do reno­wa­cji plu­szaka. Tego wyło­wio­nego z Mie­dwia przez – jak powie­dział Adolf – jed­no­oso­bową firmę oczysz­cza­nia. Chwi­lowo pró­bu­jącą wyrwać sobie zębami drza­zgę z kciuka.

Sma­ży­ciele

Nasz rekor­dowo wąski letni domek jest rów­no­cze­śnie wybit­nie dłu­gim dom­kiem. Zanim dzia­dek z bab­cią go zbu­do­wali, posta­no­wili, że nie wytną ani jed­nego drzewa z dzia­łeczki. Po pro­stu wepchnęli domek tam, gdzie udało się go wci­snąć. Zmie­ścił się tylko w tunelu mię­dzy sosnami. A jedna z sosen i tak prze­bija pod­łogę i dach werandy.

Wła­śnie opie­ram się o tę sosnę. To zna­czy o ten jej frag­ment, który jest ele­men­tem naszej werandy. Reszta sosny znaj­duje się nad dachem, w któ­rym wycięto dziurę. No i w ziemi, bo w pod­ło­dze też wycięto dziurę. Kiedy zoba­czy­łam to pierw­szy raz, dwa lata temu, byłam zachwy­cona. To wiele mówi o ludziach. Nie wie­dzia­łam dokład­nie co, ale czu­łam, że coś dobrego.

Choć bab­cia twier­dzi, że kie­dyś ta sosna roz­wali nam dom. Gdy wieje wiatr, drzewo „pra­cuje”. Czyli poru­sza się i osła­bia całą kon­struk­cję. Jakoś się tym nie mar­twię. Coś mi mówi, że prze­trwamy tak jesz­cze wiele lat.

Nazy­wam ten domek piór­ni­kiem. Kie­dyś moja kole­żanka przy­wio­zła sobie z Zako­pa­nego taki wąziutki drew­niany piór­nik. Był kropka w kropkę jak ten nasz domek. Jakby sta­no­wił jego minia­turę.

Po kry­jomu całuję naszą sosnę, zer­kam na bab­cię pochy­loną nad maszyną i cichutko prze­cho­dzę dalej, do dru­giego pokoju. Razem mamy trzy – trzy wspólne pokoje. Bo czego naj­bar­dziej nie zno­szę, to mieć swój wła­sny pokój. Lubię zawsze być z bab­cią. I żeby drzwi były pootwie­rane. I ta dobra kobieta pozwala mi na to.

Roz­sta­wiam miski i biorę się do bied­nego plu­szaka. Ciach, ciach – dok­tor Diana roz­po­czyna sek­cję. Roz­pru­wam mu cały brzuch i wytrzą­sam do worka na śmieci obrzy­dliwy wsad. Wydłu­buję resztki sztucz­nej waty z koń­có­wek łap i pyszczka. Tylko do ogona nie mam doj­ścia. Jest doszyty i jakiś… dziw­nie ciężki. No nic, na razie zro­bię, co się da. Sku­bię białe kłaczki z brą­zo­wego plu­szu. Fuj. Nie­zbyt ład­nie to pach­nie.

Upy­cham cały stary wsad w worku i wyno­szę do śmiet­nika. Zostaje żało­sny fla­czek z cięż­kim ogo­nem. Idę do łazienki, by przy­szy­ko­wać pra­nie, i wtedy sły­szę jakiś… nie, nie krzyk. Odgłos zamie­sza­nia.

Rów­no­cze­śnie z bab­cią i Wład­kiem wyska­kuję na werandę. Za naszą furtką, na wysy­pa­nej czar­nym pia­skiem dro­dze, zbie­rają się ludzie.

– Bab­ciu! – Pierw­sza zauwa­żam, co się stało. – Tam ktoś leży!

– Bie­giem! – zarzą­dza Anna Karaś i już pędzimy.

Na zaku­rzo­nej dro­dze zwija się czło­wiek. Wokół niego z prze­raź­li­wym krzy­kiem ska­cze kobieta w opię­tej poma­rań­czo­wej sukience na ramiącz­kach.

– Panie, żyjesz pan? – Jakiś obcy doro­sły chło­pak trąca stopą leżą­cego, a towa­rzy­sząca mu dziew­czyna nagrywa wszystko smart­fo­nem.

– Dianka, patrz, to ten gość! – szep­cze gło­śno Wła­dek.

– Kto? – Męż­czy­zna na ziemi ma wykrzy­wioną bólem twarz, zaci­śnięte powieki.

– Były bachor!

Racja. To nikt inny jak znany nam z plaży były bachor skręca się, sycząc przez zęby.

– Pro­szę prze­stać nagry­wać! – Bab­cia jest wście­kła. – Pro­szę się odda­lić! Gdzie pana boli? Tu? Pro­szę się o mnie oprzeć. O tak. Cię­żar ciała na bok. Pro­szę nie nagry­wać.

Ludzie nie chcą ustą­pić, a ska­cząca w panice kobieta krzy­czy:

– Jestem żoną! Ja się nie odda­lam! Ja mam prawo! – Moim zda­niem lepiej by było, gdyby odpu­ściła, bo tylko potę­guje chaos. Wszy­scy pocą się w strasz­nym upale, wyko­nują masę zbęd­nych ruchów. Ale bab­cia w mig zapro­wa­dza ład.

– Wła­dziu, dzwoń na pogo­to­wie. Pamię­tasz nasz adres? Opi­szesz miej­sce? – Chło­pak pota­kuje, a ona podaje mu swój tele­fon. – Diana, przy­nieś para­sol i butelkę wody, bo nam się nasz chory upie­cze.

Gnam do domku po para­solkę, a gdy wra­cam, były bachor ujaw­nia babci pro­blem ze swoją zno­kau­to­waną nad­mia­rem pie­czo­nego mięsa wątrobą.

– Już jadą. – Wład­kowi tro­chę trzęsą się ręce, mnie też, ale osła­niamy tego pana przed słoń­cem, a bab­cia robi mu okład na spo­cony kark.

– Jesz­cze chwi­leczkę, pro­szę leżeć spo­koj­nie. – Babu­nia gła­dzi po gło­wie naszego wroga z plaży, a on się uspo­kaja. – Poda­dzą panu leki roz­kur­czowe, za chwilę prze­sta­nie pana boleć. Moż­liwe, że to wątroba. Ale wolę nie leczyć pana samo­dziel­nie. Wytrzyma pan jesz­cze chwilę?

– I zba­dają pana. Mają teraz dobre metody, a w szpi­talu jest super, zazdrosz­czę panu. – Przy­sia­dam obok, osła­nia­jąc cho­rego para­so­lem i wspo­mi­na­jąc swoje pobyty w szpi­talu. (Póź­niej wam o tym opo­wiem). Czuję opary piwa, gdy leżący gło­śno dyszy.

Pocie­szam, jak umiem, a żona tego pana, nie­stety, odzy­skuje głos.

– A mówi­łam, Mie­tek, mówi­łam, że sie­dem pla­strów to za dużo! Że sześć będzie w sam raz! A ty, że nie, że dopchać trzeba! No i dopcha­łeś! No i dopcha­łeś się na tam­ten świat!

– Pro­szę pani, mąż jesz­cze żyje – zauważa bab­cia. – To nie pora na takie roz­mowy. Nie można stre­so­wać cho­rego.

– Sły­sza­łaś, Pamela. – Facet na chwilę odrywa dłoń od bolą­cej wątroby i słabo nią macha (dło­nią, nie wątrobą). – Nie pora. A po coś mi tyle sma­żyła, po co? Jak­byś nie sma­żyła, tobym nie jadł. I lecia­łaś po dodat­kowe piwo.

– Chyba to były dwa piwa. A może nawet cztery – zga­duje bab­cia.

– Więc to moja wina, tak? Moja? Zawsze moja! Szczo­dro­ścią gar­dzisz! A żeś jadł i pił z ochotą! – Pani Pamela wywija torebką, a Wła­dek się uchyla, żeby nie dostać w nos. Jak on nie cierpi kłótni. Widzę, jak się męczy.

– Wła­dziu, wyjdź na drogę, pilo­tuj karetkę, lada chwila przy­je­dzie. No, spo­koj­nie, panie Mietku, spo­koj­nie. Jeśli za pięć minut nie przy­jadą, połknie pan śro­dek roz­kur­cza­jący. Przy­nie­siesz, Dianko, apteczkę? – Pod­ry­wam się, kon­tro­lu­jąc jed­nak usta­wie­nie para­sola nad głową cho­rego. – Na razie nie, za moment.

Sto­jący dookoła ludzie chyba liczyli na cie­kaw­sze wido­wi­sko, bo na szczę­ście wyłą­czają kamery i odcho­dzą.

– Zgroza z tym nagry­wa­niem – mru­czy bab­cia. Trzyma się dziel­nie, więc i ja trzy­mam się dziel­nie. Tylko spo­koj­nie.

– Och… – jęczy nagle pani Pamela i przy­kuca obok męża.

– Co się dzieje? – pyta bab­cia i już ota­cza ramie­niem osu­wa­jącą się kobietę.

– I mnie zaczyna boleć wątroba… – Wyba­łu­sza oczy na mał­żonka, który unosi krótko ostrzy­żoną głowę.

– Od czego, Pamelko? Prze­cież zja­dłaś tylko pięć kasza­nek z grilla… – dziwi się pan Mie­tek i chwyta za brzuch. Już nie wiemy, kogo naj­pierw osła­niać i rato­wać, na szczę­ście sły­szymy karetkę. Wła­dek bie­gnie w jej kie­runku, wznie­ca­jąc chmurę ciem­nego kurzu z naszej słyn­nej czar­nej drogi.

A dzie­sięć minut póź­niej, skła­da­jąc para­solkę, ocie­ram zaku­rzoną twarz i mówię:

– Mia­łaś rację, bab­ciu.

– Ho, ho, naprawdę? – Całuje mnie w czu­bek głowy, ostroż­nie manew­ru­jąc mię­dzy kocimi uszkami. – W czym?

– Kiedy mówi­łaś, że te grille to pierw­szy sto­pień do zagłady świata.

– Tak pani mówiła? – dopy­tuje się Wła­dek, oddy­cha­jąc z ulgą i tęsk­nie patrząc na drzwi warsz­tatu. – U mnie cią­gle robią grilla. Ale po sie­dem pla­strów to nie jemy. Jest nas za dużo, żeby każdy tyle dosta­wał. Poza tym wolę pie­rogi.

– Wiem, że prze­sa­dzi­łam – oświad­cza moja kobieta, gdy idziemy noga w nogę po gęstej tra­wie, omi­ja­jąc krzaczki leśnych pozio­mek. Bab­cia zdej­muje koszulę w kratkę, a ja prze­lot­nie pal­cem wska­zu­ją­cym gła­dzę małego kara­sia wyta­tu­owa­nego na jej ramie­niu. – Wszyst­kiego można uży­wać do celów dobrych albo złych.

– Nawet wódki? – pytam z miną nie­wi­niątka.

– Nawet pisto­letu? – dołą­cza Wła­dek, mru­ga­jąc oczkami.

– Nawet śmieci w jezio­rze?

– Nawet sied­miu pla­strów sma­żo­nego mięsa?

– Oj, tak, tak. Ale wy, dzieci, spi­sa­ły­ście się dzi­siaj na medal. Akcja ratun­kowa w pełni pro­fe­sjo­nalna – chwali nas bab­cia, wykrę­ca­jąc się od odpo­wie­dzi. Jed­nak jeste­śmy zado­wo­leni, bo to szczera pochwała.

– Tak naprawdę to się dener­wo­wa­łam, bab­ciu – przy­znaję.

– A jak ja się dener­wo­wa­łem. Zupeł­nie ama­tor­sko.

– Nie cho­dzi o to, by się nie dener­wo­wać. Nie wyłą­czysz uczuć. Byle tylko choć tro­chę opa­no­wać emo­cje i nieść pomoc. – Bab­cia przy­siada na progu werandy, a my wokół niej. – Naj­waż­niej­sze, że ura­to­wa­li­śmy tych… sma­ży­cieli.

– Sma­ży­cieli? – Zatyka nas, a potem zaczy­namy się śmiać. – No fak­tycz­nie: sma­ży­ciele!

– Ale, bab­ciu, my nie jeste­śmy sma­ży­cie­lami, prawda? My nie? Sma­ży­ciele, o nie… – Wpa­truję się w nią inten­syw­nie. Krótko pod­cięte włosy spa­dają mi na twarz. Teraz już nie mogę wią­zać ich nawet w kitkę. Co tam, odro­sną. O ile im na to pozwolę.

– My, dzie­cinko, to jeste­śmy marzy­ciele, nie sma­ży­ciele.

– W tej sytu­acji i ja wolę być marzy­cie­lem, choć nie prze­pa­da­łem za tym sło­wem. – Wła­dek otrze­puje jasne włosy z kurzu. – To wy tu sobie marz­cie, a nie smaż­cie. A ja idę koń­czyć moje krze­sło!

Tele­fon

– Tak, słu­cham?

– Dzień dobry, pani Anno. Tu Tymo­te­usz, fry­zjer. Była pani u mnie tydzień temu, z wnuczką.

– Oczy­wi­ście, pamię­tam. Czy o czymś zapo­mnia­ły­śmy?

– Pani Anno, dostar­czono mi dzi­siaj prze­syłkę dla pani.

– Prze­syłkę? Do fry­zjera, dla mnie? Cóż to takiego?

– Otóż to jest nowiutka opona do sku­tera. I dołą­czona pewna kwota, w koper­cie, pod­pi­sa­nej: „Dla sza­now­nej pani z wnuczką”. Żadna inna pani z wnuczką nie była u mnie od tam­tej pory. Nikt nie przy­je­chał też sku­te­rem. Nie było żad­nego innego podob­nego… przy­padku.

– Pan żar­tuje. Kto miałby nam naj­pierw naci­nać oponę, a potem odda­wać nową? To jakieś sza­leń­stwo.

– Toż i ja jestem sko­ło­wany. Kom­plet­nie sko­ło­wany, w tema­cie koła. Pani koła. Przy­da­łoby się, żeby ode­brała pani tę nową oponę.

– Już wymie­ni­łam, wtedy, od razu, pamięta pan? Ale… dobrze. Jasne, przy­jadę. Jak pan myśli, o co w tym cho­dzi?

– Zapewne cho­dzi o rekom­pen­satę. Ktoś nisz­czy oponę, ktoś oddaje oponę. Te pie­nią­dze to pew­nie na opła­ce­nie wymiany.

– Panie Tymo­te­uszu, a może to groźne, może zgło­sić sprawę na poli­cję? Tak chyba będzie naj­roz­sąd­niej. Oba­wiam się o bez­pie­czeń­stwo. No i wnuczka, chro­nię ją przed takimi… nie­ja­sno­ściami. Nie chcę jej doda­wać zmar­twień, już ich dość miała… Prze­pra­szam, ja tu pry­watne sprawy…

– Pani Anno, to może na razie nie zawia­da­miać poli­cji. Przyjdą, zaczną prze­słu­chi­wać, dziew­czynka się zde­ner­wuje, nie ukry­jemy tego przed nią. Dzieci zawsze się dowia­dują.

– To fakt. Dzieci mają takie wewnętrzne anteny. Jeste­śmy pewni, że coś do nich nie dotrze, a tu figa, i tak wie­dzą, wyczu­wają.

– Tak jest. No i dla mojego zakładu to też wąt­pliwa reklama. Jesz­cze raz prze­pra­szam, że nie upil­no­wa­łem pani sku­tera. Wcze­śniej zda­rzało się, że skra­dli rower albo uszko­dzili koło.

– Skra­dli, uszko­dzili. Oni. Czyli kto? Warto by wie­dzieć.

– Będę uwa­żał, teraz nic mi nie umknie. Prze­pra­szam, że dopiero teraz. Że nie wtedy.

– Prze­cież nie mógł pan, jest pan fry­zje­rem. Albo się obcina włosy, albo się pil­nuje pojazdu.

– Rozu­mie pani.

– Rozu­miem. Dobrze. Odbiorę oponę, a pie­nią­dze zde­po­nu­jemy u pana w zakła­dzie.

– Będziemy obser­wo­wać, jak roz­wi­nie się ta sprawa.

– Oby już się nie roz­wi­jała, tylko defi­ni­tyw­nie zamknęła.

– Oby. To do zoba­cze­nia, pani Anno. Nie chcia­łem pani nie­po­koić, ale nie mia­łem lep­szego pomy­słu.

– Dobrze pan zro­bił, że pan zadzwo­nił.

– Jesz­cze coś, pani Anno.

– Tak?

– Gdyby chciała pani mieć nową fry­zurę, to w ramach rekom­pen­saty za te kło­poty ma pani u mnie gra­tis strzy­że­nie, far­bo­wa­nie i co tylko pani sobie życzy.

– Czy ja mam złą fry­zurę?

– Nie, nie to chcia­łem powie­dzieć… Po pro­stu… To zna­czy… Chcia­łem… Nie wiem, jak to ująć… O, śmieje się pani.

– Naj­ser­decz­niej dzię­kuję, panie Tymo­te­uszu. Doce­niam pana inten­cje i talent. Nie czuję się poszko­do­wana, to nie pana wina z tym kołem. A z mojej fry­zury jestem w pełni zado­wo­lona.

– Oczy­wi­ście.

– To do zoba­cze­nia, wszyst­kiego dobrego.

– Do zoba­cze­nia, naj­ser­decz­niej­sze ukłony, pani Anno.

Jadalne złoto

Dzi­siaj znowu spo­ty­kamy się z Adol­fem Szkan­fem. Zapro­sił nas („naj­ser­decz­niej, całym ser­cem, z duszy naj­głę­biej” – jak stwier­dził, ele­gancko żegna­jąc się z nami niczym z naj­waż­niej­szymi gośćmi świata) na „mały pla­żowy pik­nik z efek­tem spe­cjal­nym”. Uwa­żam, że on sam jest dosta­tecz­nym efek­tem spe­cjal­nym, a jego rodzice uzu­peł­niają nie­co­dzienny obra­zek.

Nie wiem, co mi się stało, że nagle odwa­ży­łam się cokol­wiek robić bez babci u boku. To pierw­szy raz, gdy nie mam jej w zasięgu wzroku. Może dla­tego, że wiel­gachna postać Władka przy­sła­nia mi widoki na cokol­wiek poza jego sze­ro­kimi ple­cami.

Wiem, jestem zło­śliwa. Tak naprawdę to jestem mu wdzięczna za to, że tu przy­jeż­dża i… jest z nami, ze mną. Może z lito­ści, bo podo­bać to się nikomu nie mogę, z tymi moimi jasnymi, lekko wyba­łu­szo­nymi oczami i bli­zną gigan­tem – na całe udo. Może fascy­nuje go bab­cia? Może nasz sku­ter?

Znowu jestem zło­śliwa.

Bab­cia to się nawet tro­chę wzru­szyła, że ja gdzieś wresz­cie… samo­dziel­nie.

A może to magia Adolfa, osob­nika nie wia­domo skąd.

– Dianka, jedziesz? – Wła­dek ogląda się poprzez przy­czepkę, którą ści­śle wypeł­nia jego tłu­sty, pokraczny pies, Pudler.

– Suge­ru­jesz, że nie wytrzy­muję tempa? – Aku­rat, jak zawsze z Pudle­rem, Wła­dek posuwa się bar­dzo wolno. Z przy­czepką nie da się szyb­ciej.

– Pudler nie odpu­ścił tym razem. Jęczał, wył. On mnie kocha. Nie znosi, kiedy jeż­dżę do was bez niego.

– On nie znosi, kiedy DOKĄD­KOL­WIEK ruszasz się bez niego – dyszę i splu­wam, bo kurz z czar­nej drogi oble­pił mi język. Jęzor Pudlera rów­nież jest pokryty ciem­nym pyłem. Ale pies w ogóle się tym nie przej­muje. Zieje rado­śnie i nie­ru­cho­mym wzro­kiem wpa­truje się we mnie, a szary łeb pod­ska­kuje mu w rytm jazdy. To zwie­rzę ma zwy­czaj długo wle­piać gały w swoją ofiarę. Do tego lubi być jak naj­bli­żej twa­rzy wybrańca. Już to znam. Zaczyna się nie­win­nie, a potem, cen­ty­metr po cen­ty­metrze, nagle masz roz­wartą psią mordę, z zabój­czym psim chu­chem, tuż przed sobą. I to spoj­rze­nie, przy któ­rym zaczy­nasz czuć się głu­pio i masz poczu­cie winy. Żeby nieco popra­wić sobie nastrój, na oślep szu­kasz ręką jakie­goś sma­ko­łyku, by dać bie­dac­twu, które „taaak” patrzy. Na szczę­ście teraz chroni mnie odpo­wied­nia odle­głość. Nie wysko­czy się z przy­czepy, he, he.

– Podobno nie­któ­rzy każą psu biec za rowe­rem. Nawet chyba widzia­łam raz podobny przy­pa­dek. – Uni­kam wzroku Pudlera. Ma moc hip­no­ty­zera. Jesz­cze się wywalę.

– Pudler na to nie idzie. Jest za stary i za gruby. I w ogóle to strasz­nie nie fair, tak kazać psu biec. No i co ma pies z takiej męki? Nie pową­cha trawy, nie rozej­rzy się, serce mu wali, płuca wypluwa. Co z tego ma?

– Na pewno nic w porów­na­niu do psa, który zawsze jeź­dzi w przy­cze­pie i też nie pową­cha trawy.

– Co?! – Wła­dek obraca się na chwilę i o mało nie prze­wraca, tra­fia­jąc przed­nim kołem w jeden z tysiąca doł­ków.

– Nic! – krzy­czę. – Masz rację!

– Że co?!

– Że pstro! Jedź! Wyobra­żam sobie, jak hra­bia Adolf i jego sza­nowni rodzice ucie­szą się z towa­rzy­stwa Pudlera. – Jed­nak to ostat­nie zda­nie mru­czę już tylko cichutko do sie­bie. Pasek kasku tro­chę mnie ciśnie. Wysu­wam brodę, łapię głęb­szy oddech. Roze­śmiany pies bacz­nie obser­wuje każdy mój gest. Jęzor trze­po­cze mu jak strzę­pek mate­riału. Sztywne szare włosy two­rzą ster­czącą krzywą grzywkę nad oczami Pudlera. Nad róż­nymi i zezo­wa­tymi oczami. Jed­nym brą­zo­wym, więk­szym i dru­gim błę­kit­nym, mniej­szym.

Prze­czu­wam kło­poty.

– Co to jest?! – Na moment zapo­mi­namy o dobrych manie­rach i dosłow­nie nas zatyka.

Nad brze­giem Mie­dwia (tym razem w ustron­niej­szym miej­scu) roz­sta­wiony jest stół, na nim leży ide­al­nie biały obrus. Tale­rze i tale­rzyczki, szklanki i dzba­nuszki. Potrawy, któ­rych nawet nie potra­fimy nazwać. Adolf jako gospo­darz i kel­ner uwi­ja­jący się wokół nas i swo­ich rodzi­ców. Dziś mamy w pro­gra­mie gra­na­towy gar­ni­tu­rek, białą koszulę z kra­wa­tem, a do tego – uwa­żaj­cie – czer­wone adi­dasy z miga­ją­cymi dio­dami.

Ale nie to nas tak zadzi­wia. Pira­mida zdzi­wień rośnie, a na szczy­cie znaj­duje się obec­nie to, co Adolf posta­wił na stole na szkla­nej tacy.

– Czy to, co znaj­duje się w tych prze­gród­kach, jest… tym, o czym myślę? – pytam, pochy­la­jąc się nad tacą.

– Nie­moż­liwe… a jed­nak moż­liwe… Nie, niemoż­liwe… – plą­cze się Wła­dek, bez­sku­tecz­nie sta­ra­jąc się opa­no­wać cie­ka­wość.

– Wszystko jest moż­liwe, pro­szę Władka. – Mama Adolfa uśmie­cha się. Już wiemy, że ma na imię Irena. Kostium dopa­so­wany do syl­wetki, pro­ściut­kie włosy, oku­lary, oszczędne ruchy. Ale miły, bar­dzo miły, łagodny uśmiech. Na początku oba­wia­łam się jej. Teraz dystans zma­lał.

– Pani Ireno, czy to jest… złoto? – Brzmi nie­do­rzecz­nie, ale jak mam nazwać to, co widzę, skoro to jest wła­śnie… to.

– Adolf, w co ty pogry­wasz? Sypiesz mi złoto na ciastko? Ale po co? – Wła­dek przy­trzy­muje chu­dziutką rękę ozdo­bioną bie­lut­kim man­kie­tem i nie­sa­mo­wi­cie błysz­czą­cym zegar­kiem.

– Dro­dzy goście, oto jadalne złoto. Uświet­nia nie tylko smak potraw, lecz także wzbo­gaca je nie­za­po­mnia­nymi efek­tami wizu­al­nymi. Niech pro­mie­nieją nie tylko wasze pod­nie­bie­nia, ale i oczy, i naj­głęb­sze zaka­marki waszych umy­słów. – Wyj­muje srebrną pęsetę i nakłada cie­niut­kie złote płatki na nasze potrawy.

– Jadalne złoto?! – pytamy, zawi­sa­jąc gło­wami tuż nad tale­rzami.

– Synu, ja wolę złoto w postaci pudru – oświad­cza bar­dzo ele­gancki bro­daty pan Grze­gorz, tata Adolfa. I wtedy, czego nie możemy już zupeł­nie pojąć, Adolf jak magik wydo­bywa zza sie­bie pude­łeczko i za pomocą spe­cjal­nej pipetki umiesz­cza złoty pył na kawałku placka.

– Czy to naprawdę się je? – Wła­dek apro­bu­jąco głasz­cze Pudlera, który wspa­niale dosto­so­wuje się do sytu­acji. Trzeba przy­znać, że pani Irena prze­kro­czyła wszel­kie gra­nice uprzej­mo­ści, kiedy na widok gra­mo­lą­cego się z przy­czepki psa zło­żyła dło­nie w zachwy­cie, powta­rza­jąc: „Jaki prze­piękny, cudowny pie­sek. Słod­kie stwo­rzonko”, i jed­nym pal­cem prze­je­chała po grzbie­cie dra­pią­cego się aku­rat w ucho Pudlera. „Słod­kie stwo­rzonko” otrze­pało się, usu­wa­jąc kurz z sier­ści pro­sto na kostium mamy Adolfa. Poma­chało nie­po­ko­jąco dłu­gim ogo­nem i odtąd wpa­try­wało się inten­syw­nie wyłącz­nie w tę nie­winną kobietę, która jed­nak spo­koj­nie zno­siła jego hip­nozę. A nawet poczę­sto­wała Pudlera kawał­kiem mięsa (nie znam nazw tych potraw, więc oszczę­dzę wam szcze­gó­łów).

– Jadalne złoto spo­żywa się w postaci płat­ków, pudru, pałek lub dro­bi­nek. Apli­kuje się je pęsetą, więk­szymi szczyp­czy­kami lub przez złote rurki – grzecz­nie tłu­ma­czy Adolf. – Z oczy­wi­stych wzglę­dów jada się tylko odro­binkę tego spe­cjału, a nie na przy­kład łyż­kami.

– Szkoda go jeść. Lepiej coś sobie z tego zro­bić – stwier­dzam, a rodzice Adolfa nie mogą ukryć dys­kret­nych uśmie­chów. – Może pier­ścio­nek?

– Pozbie­rać ci płatki do pier­ścionka, Diana? – Ech, ten Wła­dek. Tro­chę się peszę, a Adolf tłu­ma­czy, że możemy spo­koj­nie pozwo­lić sobie na kon­sump­cję tych płat­ków, bo nie nadają się one do celów jubi­ler­skich.

– Musi być okrop­nie dro­gie. – Zamy­ślam się. Czy to aby na pewno wła­ściwe? Coś mi mówi, że bab­cia nie popar­łaby jadal­nego złota.

– Wła­śnie dla­tego jest tak cen­nym dodat­kiem. – Pani Irena posy­puje sobie potrawę zło­tym pyłem. Pudler, czego jesz­cze nie zauwa­żyła, jest coraz bli­żej. Za chwilę położy łeb na jej spód­nicy. – Synu? – zwraca się do Adolfa, on pota­kuje, więc mama chwyta pęsetą złote płatki i deli­kat­nie prze­nosi je na jego talerz. Po jed­nym, powo­lutku.

– Smacz­nego, zapra­szam z całego serca do degu­sta­cji. – Uli­zane włosy Adolfa są syme­trycz­nie roz­ło­żone na jego gło­wie. Jak długo robił tę fry­zurę?

– Młody czło­wieku, śmiało – zachęca Władka pan Grze­gorz, widząc, że chło­pa­kowi wręcz ciek­nie ślinka. Och, jak on lubi pojeść, znam moż­li­wo­ści mojego kolegi. Dałby radę całej misce złota i sre­bra, i wszyst­kiemu, co by tam tylko było.

– O, dzię­kuję! Od razu piszę się na dokładkę – doce­nia Wła­dzio, ale ja z rezerwą odno­szę się do tak nie­ja­dal­nie wyglą­da­ją­cego sma­ko­łyku. Czy wolno nam jeść takie dzi­wac­twa? Uśmie­cham się miło, ale jesz­cze nie zaczy­nam.

I ta chwila waha­nia wystar­czy: Pudler, naj­wy­raź­niej u kresu swych moż­li­wo­ści uda­wa­nia kul­tu­ral­nego słod­kiego stwo­rze­nia, opiera się gru­bymi łapami o stół i natych­miast wywraca go na pia­sek. Obrus wraz z potra­wami ląduje tam, gdzie według psa od początku powi­nien się znaj­do­wać. Zanim kto­kol­wiek zdąży zare­ago­wać, pies wyli­zuje wszyst­kie złote ele­menty! Co do jed­nego. Pisz­czymy i ratu­jemy dro­go­cenny doby­tek, ale już jest za późno.

Speł­niony Pudler stoi trium­fal­nie nad obru­sem. Wiatr roz­wiewa mu krza­cza­stą grzywę. W roz­war­tej pasz­czy zwy­cię­sko powiewa długi różowy jęzor z poprzy­kle­ja­nymi na całej powierzchni zło­tymi płat­kami.

I zło­tym pudrem.

Pyta­nia

– Bab­ciu, skoro to taka bogata rodzina, dla­czego są tu na waka­cjach? W nie­po­zor­nym Morzy­czy­nie, a nie na Hawa­jach? Nie na Flo­ry­dzie? Nie na wyspach Zie­lo­nego Przy­lądka?

– Jestem tak zain­try­go­wana, że już nie mogę się docze­kać, kiedy ich poznam. – Bab­cia oliwi kosiarkę, a ja zbie­ram szyszki. U nas trudno się kosi, bo nie mamy równo wysia­nego traw­nika na wygła­dzo­nym tere­nie. Jest tu praw­dziwe runo leśne. To ozna­cza nie tylko poziomki i grzybki. Także doły i wznie­sie­nia. I masę szy­szek, które roz­bra­jały każdy nóż kosiarki. Nie było rady – przed kosze­niem zbie­ra­łam szyszki i patyki, choć było to mono­tonne.

– Żebyś wie­działa, jak cię zapra­szali. Nie mogę uwie­rzyć, że wcale nie pognie­wali się na nas za to, że Pudler zeżarł złoto. Zaapli­ko­wał sobie na jęzor wszystko, co było. I potłukł zastawę! I uwa­lał cały kostium pani Ireny.

– Bar­dzo miło z ich strony. Mają klasę. Moż­liwe, że to naprawdę uprzejmi, choć eks­cen­tryczni ludzie. – W gło­sie babci wyczu­wam prze­śmiew­czą nutkę. O, to lek­kie skrzy­wie­nie z pra­wej strony ust. – Już ich lubię. Że też ty, wnu­siu, gdy tylko na chwilę spu­ści­łam cię z oczu, od razu nawią­za­łaś tak… – wypro­sto­wała się, jakby szu­ka­jąc natchnie­nia na nie­bie – tak nie­oczy­wi­stą zna­jo­mość.

– Bo my to jeste­śmy oczy­wi­ste, tak, bab­ciu? – nie­po­koję się. – Ty i ja, oczy­wi­ste? Kobieta i dziew­czyna to też praw­dziwa rodzina?

– My jeste­śmy pewne jak dzień i noc, jak pio­run i grzmot. – Prze­suwa pal­cami po moich ple­cach, a ja z zado­wo­le­niem prężę się jak kot. – Jak „do” i „re”… Szczę­śliwe, choć nie pla­nuję dziś na obia­dek jadal­nego złota.

– A, to dobrze, to dobrze, bab­ciu. – Łaszę się do niej, jak wia­domo kto, i już zabie­ram się do napeł­nia­nia worka szysz­kami. Za chwilę jest pełny, wyno­szę go do drew­nia­nej komórki.

– Bab­ciu!

– Tak?

– Kupi­łaś zapa­sowe koło do fosti grande? Tu leży. Nie było go.

– Yyyy… – Bab­cia waha się przez chwilę. – A, tak, tak. Zapa­sowe. To nie koło, to opona. Widzisz, Dianko?

– A, tak, opona! Boisz się, że nam znowu prze­tną?

– Nie, dziecko, nie, na pewno już nam nie prze­tną. Tak tylko kupi­łam, bo oka­zja się tra­fiła.

– Że taniej?

– No… można tak powie­dzieć. Poje­dziemy potem po zakupy.

– Po kosze­niu?

– Po.

– Nauczysz mnie pro­wa­dzić pier­dziawkę?!

– Oho, za kilka lat, kochana.

– Obie­ca­łaś, że mnie nauczysz!

– Może zaraz? Osza­la­łaś? Dwu­na­sto­let­nia moto­cy­klistka?

– No nie… za dwa lata…

– Wró­cimy do tematu za dwa lata. A naj­le­piej za cztery.

– Dobrze, bab­ciu! Bab­ciu! Ale następ­nym razem to ja sama sko­szę trawę kosiarką! Potra­fię, już na pewno!

– Zgoda! Byle w kalo­szach.

– Zgoda. Bab­ciu!

– Nie bab­ciuj mi już, bo włą­czam kosiarkę. No dobrze, jesz­cze cię wysłu­cham.

– Opo­wiesz mi przed spa­niem histo­ryjkę o dwóch radiach?

– Masz to jak w banku! Już wymy­ślam tematy.

– Bab­ciu!

– Znowu bab­ciu­jesz?

– Kocham cię, kobieto!

– Wcale nie, nie odga­piaj, bo to ja cię kocham, dobra dziew­czyno!