Zostały tylko kamienie. Akcja "Wisła": wygnanie i powroty - Krzysztof Potaczała - ebook

Zostały tylko kamienie. Akcja "Wisła": wygnanie i powroty ebook

Krzysztof Potaczała

4,5

Opis

Akcja "Wisła" to wciąż niezamknięty rozdział polskiej historii. Bolesny, drażliwy, niewygodny. Kwestią przymusowych wysiedleń Ukraińców z południowo-wschodniej Polski zajmowali się i wciąż zajmują uczeni, publicyści i politycy. Dlaczego zastosowano zbiorową odpowiedzialność wobec blisko stu pięćdziesięciu tysięcy obywateli polskich narodowości ukraińskiej? Nazwano ich bandytami, wrogami Polski Ludowej. Nawet tych, którzy mieli zaledwie kilka lat lub byli stojącymi nad grobem starcami.

Reportaż Krzysztofa Potaczały ukazuje różne odcienie zbrojnego konfliktu ukraińsko-polskiego na rubieżach Rzeczypospolitej. Autor dotarł nie tylko do intrygujących dokumentów, lecz przede wszystkim do uczestników wydarzeń. Polacy i Ukraińcy - krewni i dawni sąsiedzi - byli milicjanci, funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa i żołnierze opowiadają, jak wyglądało wówczas ich życie i przed jakimi stawali wyborami. Te relacje stanowią niezwykłe świadectwo czasów bratobójczej wojny, pokazują, że żadna ze zwaśnionych stron nie miała czystych rąk.

Operacja "Wisła" nie zakończyła się wraz z wypędzeniem na Ziemie Odzyskane Ukraińców i mieszanych rodzin ukraińsko-polskich - trwa w przekazywanej z pokolenia na pokolenie pamięci. To wspólna pamięć Polaków i Ukraińców, choć w dużej mierze rozumiana i odczuwana inaczej; nacechowana nieufnością, pretensją i niechęcią do wybaczenia win.

Ale nadzieja na pojednanie nie gaśnie.

Krzysztof Potaczała - dziennikarz, reporter. Publikuje w prasie regionalnej i ogólnopolskiej. Do tej pory wydał: "KSU - rejestracja buntu", "Bieszczady w PRL-u" (trzy tomy) i "To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów". Mieszka w Ustrzykach Dolnych.

Akcja "Wisła" to wciąż niezamknięty rozdział polskiej historii. Bolesny, drażliwy, niewygodny. Kwestią przymusowych wysiedleń Ukraińców z południowo-wschodniej Polski zajmowali się i wciąż zajmują uczeni, publicyści i politycy. Dlaczego zastosowano zbiorową odpowiedzialność wobec blisko stu pięćdziesięciu tysięcy obywateli polskich narodowości ukraińskiej? Nazwano ich bandytami, wrogami Polski Ludowej. Nawet tych, którzy mieli zaledwie kilka lat lub byli stojącymi nad grobem starcami.
Reportaż Krzysztofa Potaczały ukazuje różne odcienie zbrojnego konfliktu ukraińsko-polskiego na rubieżach Rzeczypospolitej. Autor dotarł nie tylko do intrygujących dokumentów, lecz przede wszystkim do uczestników wydarzeń. Polacy i Ukraińcy - krewni i dawni sąsiedzi - byli milicjanci, funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa i żołnierze opowiadają, jak wyglądało wówczas ich życie i przed jakimi stawali wyborami. Te relacje stanowią niezwykłe świadectwo czasów bratobójczej wojny, pokazują, że żadna ze zwaśnionych stron nie miała czystych rąk.
Operacja "Wisła" nie zakończyła się wraz z wypędzeniem na Ziemie Odzyskane Ukraińców i mieszanych rodzin ukraińsko-polskich - trwa w przekazywanej z pokolenia na pokolenie pamięci. To wspólna pamięć Polaków i Ukraińców, choć w dużej mierze rozumiana i odczuwana inaczej; nacechowana nieufnością, pretensją i niechęcią do wybaczenia win.
Ale nadzieja na pojednanie nie gaśnie.

Krzysztof Potaczała - dziennikarz, reporter. Publikuje w prasie regionalnej i ogólnopolskiej. Do tej pory wydał: "KSU - rejestracja buntu", "Bieszczady w PRL-u" (trzy tomy) i "To nie jest miejsce do życia. Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów". Mieszka w Ustrzykach Dolnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (49 ocen)
33
8
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Xantius

Nie oderwiesz się od lektury

Reportarze pana Potaczały zawsze odznaczają się lekkością pióra. Świetnie się je czyta. Dzięki charakterystycznej dla tego autora narracji, to przeżycie przypomina bardziej oglądanie dobrze nakręconego dokumentu w telewizji. Temat jest zawsze omówiony szczegółowo i z różnych punktów widzenia. Tak jak prawdziwy reportarz powinien zostać poprowadzony. Nie jest to pierwsza książka pana Potaczały, po którą sięgnąlem i zdecydowanie nie ostatnia. Świetna pozycja dla ludzi, których Bieszczady interesują bardziej niż w perspektywie tygodniowego urlopu. Dla takich, którzy po męczącym marszu z plecakiem po górach mają niedosyt i zastanawiają się, co jeszcze oprócz niesamowitych widoków skrywa ta kraina.
20
AlicjaL45

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszająca opowieść tamtych czasów
00
goomc

Całkiem niezła

książka ciekawa ale czytająca lektorka do niczego bardzo ciężko się słucha tego głosu a najgorsze że czyta dużo książek które mnie interesują a przez ten dla mnie nieodpowiedni glos musze rezygnować z danej książki
00
jane599

Nie oderwiesz się od lektury

Momentami ciężko się czytało, ale ogólna ocena bardzo dobra. Polecam osobom zainteresowanym Ukraińcami i tym jak kiedyś na ziemiach polskich było wielokulturowo.
00

Popularność




Copyright © Krzysztof Potaczała, 2019

Projekt okładki

Magda Palej

Zdjęcie na okładce

Modlitwa w ruinach cerkwi w Krywem nad Sanem

fot. Krzysztof Sysko

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

Redakcja

Maria Talar

Korekta

Katarzyna Kusojć

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8169-678-4

Warszawa 2019

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

***

Wasyl ukrył się w gnojowniku. Po trzech dobach przemknął w ciemności na cmentarz. Stamtąd miał tylko metry do cerkwi, w której znalazł nowe schronienie. Ale wkrótce i tak go dopadli.

Nieopodal świątyni – rozlany szeroko między trawiasto-skalistymi skarpami – szumiał San. Zimą zwykle zamarzał, a wilki zapędzały na lód jelenie, by łatwiej móc je zabić i wypatroszyć. Wczesną wiosną z nurtem płynęła gruba kra, a zgrzyt napierających na siebie fragmentów połamanej tafli odbijał się od gór i napełniał grozą rozległą dolinę. Dopiero w kwietniu uwięziona dotychczas rzeka zaczynała na powrót oddychać pełnym korytem.

Kobiety schodziły do brodów na pierwsze pranie pozimowych brudów, a chłopi rozpoczynali siew. Najlepiej rodziły później przybrzeżne, naturalnie nawożone madami pola. Biedne były górskie wioski, które omijał San. Ich mieszkańcy nie mogli liczyć na obfite zbiory, ale z upływem stuleci nauczyli się pokory i wytrwałości. Do głowy im nie przychodziło, że mogliby żyć w miejscu bardziej przyjaznym klimatycznie, odległym ledwie o sto czy dwieście kilometrów. Ich świat miał sens w obrębie lasów i wzniesień; żadnego innego nie potrzebowali.

Ludzi mieszkających od Beskidu Niskiego po Bieszczady i Pogórze Przemyskie nazywano Łemkami, Bojkami, Rusinami, Ukraińcami. Ale i oni sami niekiedy różnie siebie określali. Ot, chociażby w Bereżkach i Ustrzykach Górnych. Cztery kilometry od wsi do wsi, ale ci drudzy mawiali, że są Rusinami, a pierwsi – Hałyczanami1. Bywało i tak, że w tej samej wsi lub miasteczku mówiono na kogoś zamiennie Ukrainiec albo Rusin.

Czy to ważne? Wszyscy oni posługiwali się z gruntu tym samym językiem, gdzieniegdzie z lekkimi, lecz powszechnie rozumianymi odmianami. I wszyscy podzielili los wygnanych z rodzinnej ziemi. Tak Polska Ludowa ukarała tych, którzy pisali cyrylicą i klęczeli przed ikonami. Jednych za to, że dobrowolnie pomagali banderowcom. Innych dlatego, że nie chcieli, ale się złamali. Pozostałych, ponieważ też byli współodpowiedzialni – jako ukraińskojęzyczni. Władza nie miała litości także dla „mieszańców” – rodzin ukraińsko-polskich – a nawet dla garstki czystych etnicznie Polaków, rzymskich katolików, których posądzono o nadmierne sprzyjanie unickim sąsiadom.

Około 140 tysięcy – tyle osób deportowano z południowo-wschodniej Polski podczas operacji „Wisła”. Najwięcej od 28 kwietnia do 31 lipca 1947 roku, kiedy pociągi jeden za drugim sunęły na Ziemie Odzyskane. Resztę przeznaczonych do wysiedlenia wywożono aż do 1949, a nawet – w pojedynczych przypadkach – do 1950 roku. Na nizinach, w otoczeniu bagien i jezior, wypędzeni z gór mieli się odciąć od korzeni, by z czasem – wedle życzenia rządu i partii – stać się pełnowartościowymi obywatelami RP. Niektórzy nie dojechali tam, gdzie ich zrazu przeznaczono. Wielu wysiadło przymusowo na stacji w Oświęcimiu, skąd trafili do Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie. Innym nie udała się ucieczka z wagonu – zastygli przy torach skoszeni serią z wojskowego automatu. Jak dużo było takich ofiar? Czy wszystkie odnotowano w dokumentach? A ilu podejrzanych o przynależność do Ukraińskiej Powstańczej Armii schowało się przed odjazdem w skrzyniach ze zbożem i tam umarło z braku powietrza?

Akcja „Wisła” jest dla Ukraińców raną, która – mają pewność – nigdy się nie zagoi. Bo, jak mówią, nawet jeśli część z nas i naszych ojców popełniła czyny niegodne, to dlaczego obwiniono o nie bez wyjątku wszystkich? Starców, kobiety, dzieci? Ich jedyną „winą” było to, że urodzili się i mieszkali w tym, a nie innym miejscu, w takim, a nie innym czasie.

***

Trzy lata wcześniej, jesienią 1944 roku, władza rozpoczyna wywożenie ludzi na Wschód2. Akcja przebiega opornie, nie wszyscy chcą, dlatego 3 września 1945 roku trzy dywizje piechoty Wojska Polskiego przystępują do przymusowego wysiedlania Ukraińców.

Z notatki podporucznika Franciszka Wilka, szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lesku, z września 1945 roku: „Wojsko zajmuje nową gromadę. W domach zastają tylko starców i dzieci, reszta uciekła do lasu. Po przejściu wojska część ludzi wraca do domów, a reszta zostaje przy banderowcach. W innym przypadku wojsko łapie ludność uciekającą i z zapytaniem, dokąd chcą jechać: do Kijowa czy na Sybir, wskazują im jakąkolwiek drogę, aby udali się w tym kierunku. Ludność ta rozprasza się, a potem wraca do swoich domów”.

„Akcja przesiedleńcza (…) odbywa się w wielkim bałaganie (…), grupy wojska wpierw wjeżdżają do gromady, rabują bydło, zboże i w ogóle wszystko, co im popadnie pod ręce, a ludności, która ma być ewakuowana, każą uciekać w las (…). W akcji tej (…) nie zależy na przesiedleniu ludności ukraińskiej, a tylko na rabowaniu i strzelaniu niewinnych ludzi”.

Tu i ówdzie wojsko rozbiera opuszczone domy, a drewno z nich uzyskane przeznacza na opał lub sprzedaje. Bezsilni ukraińscy gospodarze skarżą się, że żołnierze grabią, biją, a nawet strzelają do kur. Żeby tylko. Gwałcą, palą chałupy i stodoły.

– Tato i macocha z młodszym bratem wcześniej uszli do lasu, a ja schowałem się w sianie na strychu naszej chyży – wspomina dawny mieszkaniec Jaworca. – Nagle do izby weszło dwóch wojaków, jeden z karabinem gotowym do strzału, drugi z bronią na ramieniu. Przetrząsnęli garnki i skrzynie, a potem podłożyli ogień. Gdy się oddalili, zeskoczyłem i pobiegłem przez potok w krzaki. Widziałem, jak płomienie ogarniają kolejne chaty.

W odwecie UPA napada na polskie domostwa; porywa i zabija Polaków, niszczy tory kolejowe, drogi i mosty, zrywa linie telefoniczne. Skoro Bieszczady i sąsiednie tereny mają pozostać „wolne” od Ukraińców, to nowi osadnicy nie mogą przyjść na gotowe.

Od września 1944 do czerwca 1946 roku swoje domy opuszcza około pół miliona Ukraińców, ale i tak w granicach RP – według danych władz – wciąż pozostają tysiące osób z zaocznym wyrokiem wypędzenia. Niemal natychmiast w kręgach rządowych i wojskowych wykluwa się pomysł, by żyjących w górach Bojków i Łemków deportować na Ziemie Odzyskane. Dzieje się to dziewięć miesięcy przed zabiciem generała Karola Świerczewskiego „Waltera”. Jego śmierć z rąk UPA stanie się oficjalną, głoszoną przez komunistyczną propagandę przyczyną ostatecznego wyczyszczenia południowo-wschodnich rubieży z – jak donosiła prasa – „elementu ukraińskiego”.

10 września 1946 roku generał brygady Jan Rotkiewicz, dowódca Grupy Operacyjnej „Rzeszów”, pisze do szefa Sztabu Generalnego WP: „Obserwuje się nadal współpracę z banderowcami miejscowej ludności ukraińskiej (…) oraz ukrywających się w lasach i górach, pod opieką band, kobiet i dzieci zbiegłych przed wysiedleniem (…). Palącą kwestią jest niezwłoczne wysiedlenie z terenu woj. rzeszowskiego, w szczególności z pow. Lesko, Przemyśl, Lubaczów, resztek ludności ukraińskiej, która pod przykrywką tzw. rodzin mieszanych lub innymi pozorami przez współpracę z banderowcami niezmiernie utrudnia likwidację band. Jeśli są pewne trudności w repatriacji tego elementu do USRR, to należałoby go przesiedlić na zachód kraju”.

Ukrainiec równa się banderowiec. A banderowiec – bandyta.

1 Galicjanami (ukr.).

2 Przesiedlenia były wynikiem umowy z 9 września 1944 roku między Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego a wchodzącą w skład ZSRR Ukraińską Socjalistyczną Republiką Radziecką o wymianie ludności. Polacy mieszkający w USRR, którzy do 17 września 1939 roku legitymowali się obywatelstwem polskim, mieli zostać przesiedleni w nowe granice RP, a Ukraińcy mieszkający dotąd w Polsce – do USRR.

Rozdział I

Krew i łzy

O 1946 roku jeszcze będzie. O pożogach, zabójstwach, ucieczkach. O dzieleniu rodzin. Dwa lata wcześniej w Bieszczadach i na Pogórzu Przemyskim też płonęły chaty. Ludzie umierali od ognia, kul albo noży, zabijani przez sąsiadów i całkiem obcych, którzy przybyli zbrojnie od wschodniej strony. Już po przejściu frontu, po tym, jak czerwonoarmiści pognali hitlerowców na zachód.

***

W Baligrodzie przy ulicy 6 Sierpnia, w sąsiedztwie zabytkowej cerkwi greckokatolickiej, stoi niewielki pomnik zwieńczony krzyżem. Wymurowano go z kanciastych kamieni. Na żeliwnej tablicy widnieją czterdzieści dwa nazwiska. Taki sam pomnik – symboliczny zbiorowy grób – stoi na baligrodzkim cmentarzu. Obydwa upamiętniają zabitych 6 sierpnia 1944 roku przez UPA cywilów, wyłącznie mężczyzn. Tragedia letniej niedzieli, nazwanej później krwawą, wciąż budzi gorączkowe reakcje tych, którzy poznają jej historię. Głównie z drugiej ręki, bo w 2018 roku żyło zaled­wie kilku świadków napadu na miasteczko. Nie wszyscy zachowali pamięć, która pozwoliłaby opowiedzieć o tamtym dniu bez przeinaczeń.

Józef Kopczyński, rocznik 1922, chodzi o kulach i trochę niedosłyszy, ale poza tym – bez zarzutu. Ma jasny umysł, precyzyjnie buduje zdania. Po wojnie był długie lata leśniczym, nie raz natrafiał na poupowskie kryjówki. Później pomagał te zmyślne niekiedy budowle rozbierać albo przyglądał się z daleka, jak wojsko wysadza je w powietrze. Kilka lat wcześ­niej, jeszcze jako milicjant, tropił ostatnich w Bieszczadach banderowców. Wyciągał ich z szałasów, pogłębionych lisich nor, z załomów skalnych. Czasami nawet kobiety, których – przyznaje – było mu żal. Nie rozumiał, w imię czego zamieniały ciepłą wiejską chatę na wilgotny, cuchnący bunkier i siedziały tam ramię w ramię z mężczyznami. Nie parę dni, lecz tygodniami, miesiącami.

Rankiem 6 sierpnia 1944 roku Józef wrócił do domu po sześciu dniach koczowania na śródleśnej polanie. Razem z kolegami spał na gołej trawie i pilnował tamtejszych pasiek pszczelich przed grabieżą. Schodzili do Baligrodu tylko na niedzielę – zmienić odzienie, zmyć z siebie brud i zjeść porządny obiad. To wtedy się dowiedział, że do pobliskich wsi i miasteczek coraz częściej zapuszczają się „tryzuby”. Że grożą, zastraszają, biją. Czasami na śmierć. Przy śniadaniu, między jednym a drugim kęsem jajecznicy, do kuchni wbiegła sąsiadka. Powiedziała, że od Stężnicy zdąża do Baligrodu uzbrojony po zęby oddział UPA. Sąsiadka nazywała się Karolina Maślak, była Polką i miała męża Ukraińca. A on nie miał nic przeciwko, żeby Józek schował się na ich strychu. Tak na wszelki wypadek.

– W pierwszej chwili chciałem uciec do lasu, ale Karolka ostrzegła, że tam już banderowcy – opowiada Kopczyński. – Wszedłem na strych, przykryłem się sianem. Może po półgodzinie usłyszałem strzał, zaraz potem drugi i następne. Zrozumiałem, że dramat rozgrywa się na podwórzach, bo z domów nie dochodziłyby tak wyraźne odgłosy. Nie pomyliłem się. Nazajutrz wszyscy, którzy uszli z życiem, opowiadali, że upowcy zabijali napotkanych Polaków na posesjach, w ogrodach, na pastwiskach. Do budynków nie wchodzili, oszczędzali też kobiety i dzieci.

Tak uśmiercono kilkanaście osób. W tym samym czasie inni zbrojni obstawili kościół. Akurat trwała pierwsza poranna msza, a dźwięk organów i śpiew wiernych skutecznie zagłuszał to, co działo się na zewnątrz. Po „Bogu niech będą dzięki” ludzie wyszli wprost pod lufy karabinów. Nie koszono ich seriami – prowadzono pojedynczo na łączkę za kościół, kazano się kłaść na ziemię, a potem likwidowano. Przeżyli nieliczni z parafian, którzy po pierwszych strzałach nie opuścili świątyni, tylko weszli do niszy pod dachem.

Ocalił ich miejscowy ksiądz greckokatolicki.

– Przybiegł i stanął w drzwiach kościoła – mówi Kopczyński. – Zagrodził drogę oprawcom, a oni nie śmieli go odsunąć.

Ale w czerwcu i lipcu inny duchowny, przyjezdny z Buczacza czy Kołomyi, namawiał rodaków, by zwrócili się przeciwko Polakom.

– Sam słyszałem – wspomina dalej Kopczyński – jak w baligrodzkiej cerkwi krzyczał z ambony: „Smert Lacham, Żydam i bolszewikam!”.

Prosty lud słuchał i nasiąkał nienawiścią, ale nie wszyscy poszli za głosem obcego. Woleli polegać na tutejszym księdzu, który nakłaniał do zgody.

Wcześniej Niemcy przekonali część Ukraińców, że Polacy są ich największymi wrogami. Zaprosili do nowo utworzonej ukraińskiej policji, mianowali strażnikami w obozach.

– W tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku stuknęło mi dwadzieścia lat i niemal od razu trafiłem do obozu pracy przymusowej w Jurowcach koło Sanoka. Byłem jednym z wielu Polaków, ale wśród nas pracowało równie wielu Ukraińców.

Wspólnie kopaliśmy rowy i targaliśmy głazy, lecz wieczorem ta wspólnota zupełnie się rozsypywała. Ukraińcy ogłaszali czas na modlitwę. Zgodnie z nakazem niemieckiego personelu Polacy stawali z Ukraińcami w jednym rzędzie. Kto umiał, ten się modlił, a kto nie – mógł przynajmniej się przeżegnać. Po pierwszym znaku krzyża wybrany robotnik wznosił hasło: „Smert Lacham, Żydam i bolszewikam! Smert!”. Co mogli czuć będący w zdecydowanej mniejszości Polacy? Kiedy zamknęły się drzwi naszego baraku, natychmiast zabarykadowaliśmy się od środka. Nie stołami i szafami, bo ich nie było, lecz naszymi kuferkami, zwykłymi tekturowymi walizkami. To nie miało najmniejszego sensu, jednak w strachu człowiek jest zdolny do najbardziej absurdalnych działań.

Ukraińscy więźniowie na równi z nami harowali, a ukraińscy strażnicy stali z nahajami i lali przez łeb każdego, kto na chwilę przestał machać łopatą. Na sygnał strażnika ustawialiśmy się w kolejce po jedzenie. Do szarej menażki kucharz nalewał wywaru z brukwi i podgniłych liści kapusty. Lura śmierdziała, lecz głód przezwyciężał fetor. Tej polewki było co kot napłakał, dlatego po zmroku, ryzykując życie, przedzieraliśmy się po dwóch na chłopskie pola i kradliśmy ziemniaki. Potem wszyscy chcieli je gotować w maleńkich garczkach, ale powierzchnia jedynego piecyka w baraku była tak mała, że mieścił się na nim tylko jeden garczek. Pewnego razu stałem gdzieś w środku kolejki. Zanim doszedłem do piecyka, noc zamieniła się w dzień. Nie ugotowałem swoich ziemniaków.

A jadłeś może kiedy zupę z końskich łbów? Nie? No to opowiem. Któregoś dnia powieziono nas w kilku do Sanoka. Tam kazano nam załadować na ciężarówkę końskie głowy. Patrzyły na nas nieruchome oczy koni karych i siwych, gniadych i srokatych, a my, więźniowie, zastanawialiśmy się, w jaki sposób zdołano ukatrupić tyle zwierząt. Czy padły z wycieńczenia, zarżnięto je, czy przywieziono podziurawione po jakiejś bitwie? Potem te łby, dużo łbów, nosiliśmy na plac kuchni polowej w Jurowcach, gdzie kucharz z pomocnikami obrabiali je i wrzucali do wielkich kotłów. Nazajutrz zaserwowano nam końską zupę. Połykałem kolejne łyżki cieczy, chciałem rzygać i powstrzymywałem rzyganie. Kto nie jadł, rychło odpadał. A kto odpadał, miał nikłe szanse na przetrwanie.

Jesienią zostałem przeniesiony do obozu w Pustkowie koło Dębicy. Druty, zasieki, wieże strażnicze. Między Polakami Żydzi i jeńcy radzieccy. Na okrągło nosiłem kamienie, cegły, cement. W cienkim drelichu i w drewniakach. W tych drewniakach, po zwolnieniu mnie z obozu w lutym tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, wróciłem do domu.

Tydzień przed krwawą niedzielą Polacy jakby przeczuwali nadejście złego. W Bieszczadach UPA urosła w siłę, mnożyły się ataki na polskie domostwa. Ale miejscowi Ukraińcy zapewniali swoich sąsiadów, braci Słowian, że mogą czuć się bezpieczni. Stało się inaczej, a większość ludzi zabito według przygotowanej wcześniej listy. Sporządził ją dla banderowców tutejszy rejonowy prowidnyk3, zapewne przy współpracy innych osób. Po tragedii część ukraińskich mieszkańców Baligrodu poprosiła polskich znajomych o wybaczenie, choć nie mieli ze zbrodnią nic wspólnego.

– Jeszcze tego samego popołudnia „tryzuby” odeszły, a wraz z nimi niemało Ukraińców z miasteczka – pamięta Kopczyński. – Przerażeni Polacy też w pośpiechu pakowali dobytek i wyjeżdżali, niekiedy wespół z Ukraińcami, którzy nie chcieli mieć z banderowcami nic wspólnego. Ja sam z kilkoma znajomymi uciekłem do Nowego Łupkowa. Znaleźliśmy nocleg nieopodal stacji kolejowej, a naprzeciwko nas zakwaterowały się trzy rodziny ukraińskie. Któryś z mężczyzn zdradził nam, że chcą się przedostać przez Czechosłowację do Austrii, potem zaś do Ameryki. I żebyśmy ruszali z nimi, bo tu, w naszych górach, nie będzie już spokoju. Ukraińcy mieli trochę złota. Mówili, że w razie potrzeby przekupią, kogo trzeba. To był szaleńczy pomysł, dlatego po naradzie uznaliśmy, że wrócimy do bliskich. Mimo obaw o kolejne napady UPA i o własne życie. Ale ukraińscy znajomi zostali w Łupkowie i nazajutrz odeszli w kierunku granicy.

Parę miesięcy później Józef Kopczyński zapisał się do milicji. Miał szczęście – gdyby mu wyznaczono Baligród, mógł zginąć podczas ataku UPA na tutejszy posterunek. Do Leska banderowcy tak odważnie się nie zapuszczali.

15 sierpnia 1944 roku w leśniczówce Brenzberg powyżej Mucznego upowcy zamordowali siedemdziesięciu czterech Polaków. Wśród ofiar były kobiety, dzieci oraz leśnicy i kolejarze. Napad jest słabo zbadany – w przeciwieństwie do wydarzeń baligrodzkich udało się dotrzeć zaledwie do jednego świadka. Wiadomo tylko, że nieznana sotnia kwaterowała wcześniej w dworze w Tarnawie Wyżnej. Ówczesny mieszkaniec wioski, Alojzy Wiluszyński, wspomina: „W Mucznem, w budynku, który nazywaliśmy »nadleśnictwo«, zatrzymały się 74 osoby narodowości polskiej, które uchodziły przed zalewem represji i linią frontu. UPA, czując się bezkarnie, otoczyła budynek i wszyscy zostali zabici. Pastwiono się nad ofiarami. Wszyscy chyba mieli odrąbane głowy. Na koniec upowcy zapowiedzieli, że przez tydzień zwłoki mają leżeć niepochowane – dla ostrzeżenia innych Lachów”.

Podobno był to tak zwany cichy mord, bez jednego wystrzału, a zabijano nożami i siekierami. Ktoś może zapytać: czy uzbrojony w karabiny oddział UPA zadałby sobie tyle trudu, żeby bestialsko wyrżnąć ludzi, zamiast ich zastrzelić, jak miało to miejsce w Baligrodzie? A może to nie była regularna sotnia, tylko zgraja bandziorów? Może najpierw napadniętych Polaków rozstrzelano, a dopiero potem okaleczono? Nikt już tego nie dojdzie.

Tak samo jak szczegółów wymordowania 29 sierpnia 1944 roku kilku polskich rodzin w Ustrzykach Górnych. O tym wydarzeniu nie informują żadne kroniki, nie istnieje w opracowaniach historyków. Jest za to obecne w pamięci ocalałej kobiety.

– Moja mama miała wtedy osiem lat – mówi syn. – Jej i starszemu rodzeństwu udało się przeżyć, ale już nie dziadkowi i innym krewnym. Oprawcy podobno zakopali ich na zwierzęcym grzebowisku.

Grzegorz Motyka szacuje, że tylko latem 1944 roku w Bieszczadach banderowcy zamordowali od 150 do 250 Polaków. A zabójstwa zdarzały się też wcześniej. W Seredniem Małym bojówka samoobrony ukraińskiej uśmierciła około trzydziestu osób. Podobną liczbę ofiar naliczono w Podkaliszczu, przysiółku Soliny. Jedenastu mieszkańców Średniej Wsi upowcy uprowadzili do lasu i powiesili. Polacy ginęli w wielu innych miejscowościach: w Leszczowatem zabito dwadzieścia osób, w Ropience trzynaście, w Brelikowie i Wańkowej odpowiednio siedem i sześć. Zapewne wszyscy stracili życie z rąk tych samych ludzi, bo wioski położone są w sąsiedztwie. Bojówka UPA zamordowała też rodzinę gajowego w Nasicznem. Świadkiem zbrodni była kilkuletnia dziewczynka, która zdążyła się ukryć przed napastnikami w zaroślach.

Takich napadów miało być wkrótce więcej, lecz przecież – nie pozwólmy zapomnieć – także Polacy nie pozostawali dłużni. I nie ograniczali się do kilku ani nawet kilkudziesięciu ofiar. W Pawłokomie, wsi na Pogórzu Przemyskim, 3 marca 1945 roku zamordowali – według różnych danych – od 150 do 366 Ukraińców. Tak nakręcała się spirala wzajemnej nienawiści.

Struktury banderowskie były coraz liczniejsze. W masywie Bukowego Berda, dzisiaj odwiedzanym przez rzesze turystów, skąd rozpościera się malowniczy widok na pasmo połonin, założono obóz ćwiczebny dla przyszłych strzelców. Posługiwania się bronią uczyli ich między innymi żołnierze rozbitej pod Brodami 14. Dywizji Waffen SS „Galizien”. Potem nowicjusze, przeszkoleni także politycznie, zasilili bieszczadzkie sotnie. Późnym latem i jesienią 1945 roku UPA przeprowadziła przymusowy pobór do wojska młodych Ukraińców. Nie wszyscy chętnie stawiali się na wezwanie. Część mężczyzn uciekała do lasu, żeby w wykopanych naprędce kryjówkach przetrwać najgorszy czas, inni – jeśli zdołali uniknąć pułapek – wyjeżdżali daleko poza Bieszczady. Ale kara za uchylanie się od służby spadała na całą rodzinę. Skoro syn nie chciał bić się o niepodległą Ukrainę, to również jego najbliżsi nie zasługiwali na szacunek. Z tychże powodów banderowcy pobili do nieprzytomności wielu chłopów i spalili niejedno gospodarstwo. Równie gorzki, a niekiedy tragiczny los spotykał wytropionego niedoszłego bojowca – musiał przyjąć karę chłosty, a bywało, że kulę w głowę.

W połowie 1945 roku ukraińscy partyzanci opanowali większość wiosek w Bieszczadach, naprężyli muskuły także w Beskidzie Niskim i na Pogórzu Przemyskim. Terror naras­tał, a ukraińscy cywile musieli wybierać: albo wsparcie dla UPA i dzięki temu względny spokój, albo obrona polskiej mniejszości i wynikające z takiej postawy kłopoty – pobicia, wygnanie z gospodarstwa, zniszczenie majątku. W skrajnych przypadkach – śmierć.

Można było balansować. Umiejętnie się maskować, udawać w zależności od sytuacji. Ale to jak igranie z ogniem, który dzisiaj jest ledwie płomykiem, a jutro może się przemienić w pożogę. Wielu Bojków, Łemków, Rusinów bez cienia sprzeciwu poddało się żądaniom zbrojnych z tryzubami na czapkach. I niemało im się nie poddało.

Instytut Pamięci Narodowej opracował księgę sprawied­liwych Ukraińców, którzy na południowym wschodzie w latach czterdziestych ratowali polskich sąsiadów przed eksterminacją ze strony OUN-UPA. Z pewnością nie jest to pełna lista – nie wszędzie tam, gdzie pomagano, znaleziono świadków, którzy mogliby o tym zaświadczyć. Ale kto wie – może kiedyś księga zostanie uzupełniona?

Tymczasem warto zapamiętać:

Baligród, powiat Lesko, rok 1944. Polski adwokat Stanisław Śmietana jest na liście proskrypcyjnej UPA. Podczas napadu na miasteczko znajomi Ukraińcy ukrywają go i ratują mu życie.

Krywe, gmina Zatwarnica, rok 1945. UPA zabija Annę i Grzegorza Miśko. Powód: zbyt zażyłe kontakty z Polakami.

Tworylne, gmina Lutowiska, rok 1945. Za ukrywanie Marii Kucharz i jej dwójki dzieci banderowcy zabijają czteroosobową rodzinę Gałuszków. Polka i jej potomstwo też zostają rozstrzelani.

Brusno Nowe, gmina Horyniec, rok 1945. Upowcy wykonują wyrok śmierci na czworgu Ukraińcach za udzielanie pomocy polskim sąsiadom. Giną: Ilko Baran, Stefan Kruczko, jego żona i córka.

Iskań, gmina Dubiecko, rok 1945. Ukrainiec Jan Kaszycki, którego żona jest działaczką OUN, ostrzega rodzinę Jana Furmana przed banderowcami. Za namową Furmana polskie rodziny opuszczają wieś.

Siedliska, gmina Dynów, rok 1946. Bojówka SB-OUN morduje pięcioosobową rodzinę ukraińską za pomaganie Polakom i ostrzeżenie ich przed zbliżającym się napadem UPA.

I tak dalej.

W 1947 roku, podczas deportacji Ukraińców na Ziemie Odzyskane, nieliczni Polacy wstawiali się za unickimi sąsiadami. Nie musieli jednak bać się o życie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Wstęp

Rozdział I. Krew i łzy

Rozdział II. Okruchy przeszłych dni

Rozdział III. Majątek ukryty w drzewie

Rozdział IV. Szli, a za nimi śmierć

Rozdział V. Bez przebaczenia

Rozdział VI. Dwie kule dla generała

Rozdział VII. Domy płonęły jak pochodnie

Rozdział VIII. Długa podróż w nieznane

Rozdział IX. Kopiec na niczyją cześć

Rozdział X. Zostały tylko kamienie

Rozdział XI. Nie ma już dla nas miejsca na ziemi

Rozdział XII. Kim ty jesteś, Ukraińcu

Rozdział XIII. Krzew dzikiego bzu

Rozdział XIV. Oczy szeroko otwarte

Rozdział XV. Żal za grzechy

Bibliografia

Zdjęcia

3 Przewodnik, kierownik (ukr.).