Żona więźnia - Brookes Maggie - ebook + książka

Żona więźnia ebook

Brookes Maggie

4,3

Opis

Tajemnica skrywana przed Nazistami.

Uczucie wystawione na straszliwą próbę.

Oparta na prawdziwych wydarzeniach poruszająca opowieść o miłości na śmierć i życie.

Życie Izabeli, charakternej Czeszki z Vražnégo, zmienia się z dnia na dzień wraz z pojawieniem się brytyjskiego jeńca wojennego, kaprala Billa Kinga. Ukrywany przed rodzicami związek, zorganizowany naprędce ślub – Bill nie potrzebował czasu, aby zrozumieć, że życie z Izabelą będzie dalekie od nudy. Nie spodziewał się jednak, że potoczy się ono w taki sposób.

Świeżo upieczeni nowożeńcy organizują ucieczkę, ale wpadają w ręce nazistów. Izabela, przebrana w mundur żołnierza, trafia wraz z Billem do niemieckiego obozu w Lamsdorf. Ukrywa swoją płeć oraz świadomie skazuje się głód, cierpienie i upokorzenie. A także na ciągły strach przed zdemaskowaniem.

Kobieta z miłości jest w stanie zmusić swoje ciało do niewyobrażalnego wysiłku. Bill wie, że bez wahania mógłby oddać za nią życie. Poświęcają się dla miłości, która połączyła ich tak nieoczekiwanie, a w której każdy kolejny dzień niesie śmiertelne niebezpieczeństwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 546

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (140 ocen)
74
39
23
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli chodzi o opowieści z czasów wojny, najbardziej lubię te oparte na autentycznych wydarzeniach. W ten sposób otrzymuję pewien bufor bezpieczeństwa, który w newralgicznych momentach przypomina mi, że to przecież po części jest fikcja. Brytyjski jeniec wojenny, kapral Bill King poznaje charakterną Czeszkę Izabelę. Zakochują się w sobie i biorą sekretny ślub. Ona namawia go do ucieczki, podczas której zostają schwytani i trafiają do niemieckiego obozu w Lamsdorf. Izabela przebrana za żołnierza zdołała ukryć swą płeć, w ten sposób może przebywać blisko ukochanego. Jednak od tego momentu towarzyszyć im będzie ciągły strach przed zdemaskowaniem. Ciężko cokolwiek napisać po takiej lekturze, każde słowa wydają się zbyt małe, by oddać jej ciężar. Choć nie mogłoby się to powieźć, gdyby nie cudowna lekkość pióra autorki, która sprawia, że przez tę historię po prostu się płynie. Niewątpliwie prym wiedzie tu Miłość, uczucie wszechpotężne i wszechwładne, zdolne pokonać wszelkie bariery, dl...
10
SabinaSikora

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita
00
joannakrol1

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita!
00
rensza45

Nie oderwiesz się od lektury

Książka porusza ludzkie serca.Jest niesamowitą historią o miłości,przyjaźni ,wielkiej odwadze ludzkiej w tych strasznych czasach wojennych.
00
Dzejnrols

Nie oderwiesz się od lektury

piękna.
00

Popularność




Pamięci Alfreda Arthura Brookesa i każdego jeńca, który cierpiał w nadziei, że to się już nigdy nie powtórzy. Oraz dla Katie, Amy i Tima.

To się jednak wydarzyło, a zatem znowu może się wydarzyć… i może się wydarzyć wszędzie – oto sedno tego, co mamy do powiedzenia.

Primo Levi (1919–1987), więzień obozu Auschwitz nr 174517

NOTA HISTORYCZNA

Tę niesamowitą historię opowiedział starszy szeregowy nazwiskiem Sidney Reed, który podczas drugiej wojny światowej jako niemiecki jeniec był przetrzymywany w stalagu VIII B 344 w Lamsdorf (obecnie Łambinowice na terenie Polski) oraz w obozie pracy E166 w Saubsdorf (obecnie Supíkovice na terenie Czech).

Do 1944 roku, gdy zaczyna się ta opowieść, Niemcy zdążyli założyć wiele dużych obozów jenieckich na terenach Polski i Czechosłowacji, aby przetrzymywać pojmanych aliantów jak najdalej od ojczyzny i rodziny. Szacuje się, że brytyjskich jeńców było 200 000. Oficerowie trafiali do obozów jenieckich, lecz żołnierzy niższych stopniem – zgodnie z konwencją dotyczącą traktowania jeńców wojennych podpisaną w Genewie w 1929 roku – lokowano w obozach pracy zwanych po niemiecku Arbeitskommando. Obóz jeniecki w Lamsdorf mieścił 13 000 brytyjskich jeńców, a dalsze 12 000 trafiło do obozów pracy, co oznaczało niewolniczy znój w kopalniach, w fabrykach, przy budowie dróg i na roli.

Opowieść rozpoczyna się w Kraju Sudeckim, który do 1918 roku należał do Austro-Węgier. Znaczna część tamtejszej ludności była niemieckojęzyczna i chętnie powitała przyłączenie do Trzeciej Rzeszy w październiku 1938 roku. Tymczasem już w marcu 1939 roku Hitler zaanektował Pragę, czyniąc pozostałą część kraju protektoratem (Protektorat Czech i Moraw) – od tej pory Czechosłowacja znalazła się pod okupacją niemiecką. W 1944 roku na jej terenie działał coraz prężniej ruch oporu.

Od tamtych czasów wiele nazw własnych uległo zmianie. W powieści tej występują zarówno nazwy współczesne, jak i te funkcjonujące w trakcie drugiej wojny światowej*. Więcej informacji na ten temat można znaleźć w zamieszczonej na końcu książki nocie od autorki.

* Od tłumacza: tam, gdzie to możliwe, w polskim przekładzie używane są nazwy spolszczone, aczkolwiek wzorem oryginału gdzieniegdzie pozostały też niemieckie i czeskie nazwy z epoki.

PROLOG

owarzyszyły nam cisza i spokój, jeśli nie liczyć delikatnego chrzęszczenia podeszew butów, kiedyśmy przekradali się wyludnioną o tej porze ulicą. Gdy rożek księżyca ukrył się za chmurą, musieliśmy zwolnić, tak ciemno zrobiło się wokół.

Wtedy właśnie usłyszeliśmy psy. Najpierw jedno szczeknięcie, które poniosło się echem. Złapaliśmy się za ręce i zamarliśmy na moment.

Kolejne szczeknięcie. I następne. Bynajmniej nie stłumione przez mury zabudowań, lecz rozlegające się na zewnątrz, gdzieś w głębi ulicy.

Instynktownie zwróciliśmy się w kierunku przeciwnym do tego, z którego dobiegało szczekanie. Wydało mi się, że ściany budynków napierają na nas, że ich wierzchołki się pochylają… Serce waliło mi jak młot, mój oddech stał się cięższy. Przyśpieszyliśmy kroku. Psy dalej szczekały, teraz już bliżej, dwa albo nawet trzy. Obróciliśmy się, aby sprawdzić, czy je zobaczymy, lecz na to było zbyt ciemno. Chrzęst podeszew na bruku rozbrzmiewał w naszych uszach donośnie niczym wystrzały.

Wtem zza pleców doleciały nas krzyki, głosy mężczyzn, podnieconych, że wydarzyło się coś, co przełamie nudę nocnej warty, i zachęcających do pościgu psy, które przecież już złapały trop i wyrywały naprzód ile sił. W którąkolwiek stronę byśmy skręcili, prześladowców było słychać coraz wyraźniej, tak samo jak tupot naszych stóp.

Otoczyły nas dźwięki: nasze sapanie, szum krwi w uszach, stukot butów, ujadanie psów, nawoływania mężczyzn – z każdą chwilą bliższe. Zapewne mogliśmy przystanąć, zapukać do którychś drzwi i poprosić o pomoc, ale nie zrobiliśmy tego. Szliśmy coraz szybciej, a w końcu rzuciliśmy się biegiem – ja za Billem, który ciągnął mnie za rękę, tak że z trudem dotrzymywałam mu kroku, zdyszana, bez tchu. Torba obijała mi się niezbornie o nogi.

W końcu między szeregowymi domkami pojawił się prześwit, łukowe przejście prowadzące do wąskich arkad, w których za dnia mieściły się sklepiki. Spowity mrokiem przeciwległy kraniec obiecywał kolejny załom, lecz zamiast niego napotkaliśmy szeroką bramę, lekko cofniętą i kompletnie niewidoczną, dopóki nie znaleźliśmy się tuż przy niej.

Ponieważ psy już niemal nas dopadły, Bill pociągnął mnie za jej próg, objął mocno, uścisnął i szepnął w moje włosy: „Przepraszam”. Następnie odepchnął mnie od siebie, abyśmy nie dotykali się w momencie, gdy nas znajdą. Zamknęłam oczy i zastygłam w oczekiwaniu na psie zębiska, mając nadzieję, że to już nie potrwa długo.

Wszystko wydarzyło się jakby równocześnie: psy, mężczyźni, snop światła latarki wycelowany prosto w twarz. Uniosłam rękę, aby osłonić oczy, słysząc przy tym ciężki oddech naszych prześladowców, ich donośne głosy. Zęby zaczęły mi dzwonić, aż musiałam zacisnąć szczęki. Krzyki dobiegające zza kręgu blasku zlewały się w jeden, płynący z gardła dowódcy Niemców:

– Ręce do góry! Pod ścianę!

Wytoczyliśmy się na zewnątrz, Bill stanął po jednej jej stronie, ja po drugiej. Podniosłam ręce i aby się nie przewrócić, wsparłam czoło o szorstki ceglany mur.

Wyobraziłam sobie mieszkających za nim ludzi, jak przemknęli niczym myszy pod zewnętrzną ścianę, by nasłuchiwać z podnieceniem i – być może – ze współczuciem. Zagryzłam dolną wargę, byle się nie rozpłakać, byle nie pozwolić, aby tak to się skończyło.

CZĘŚĆ I

VRAŽNÉ

TERYTORIUM OKUPOWANEJ CZECHOSŁOWACJI

czerwiec – październik 1944

1

ojna szalała w Europie piąty rok – niczym tornado rozdzielała bliskich, bezpowrotnie odrywała miliony ludzi od ich rodzin. Niektórzy jednak odnajdowali się dzięki niej. Tak jak ja i Bill. Nie mający szans spotkać się w innych okolicznościach Czeszka ze wsi i Anglik z Londynu, rzuceni sobie wzajemnie w ramiona. Uczepiliśmy się siebie mocno i już nie puściliśmy.

Poznanie się zawdzięczaliśmy Oślizgłemu Kapitanowi. Nazywałam go tak w myślach, ponieważ za wszelką cenę chciał się przypodobać, przez co nim gardziłam. Mimo że był niemieckim oficerem, w niczym nie przypominał esesmanów, którzy pojawiali się w gospodarstwie, żeby wypytywać o mojego ojca i starszego brata Jana.

Zorientowaliśmy się, że jest inny, już pierwszego dnia, gdy postawiwszy nogę na naszej ziemi, zapukał do tylnych drzwi, zanim je otworzył. Moment później przesłonił wejście – krępy i dobrze odżywiony dzięki zarekwirowanym produktom wytworzonym nie tylko w naszym gospodarstwie, ale też w okolicznych.

Matka stała przy zlewie tyłem, krojąc ziemniaki. Upuściła do wody z pluskiem całą bulwę, po czym odwróciła się z nożem wciąż trzymanym w prawej dłoni.

Kapitan jednym szybkim spojrzeniem ogarnął kuchnię: nóż, moją matkę odzianą w fartuch, mnie z książką rozłożoną na stole, Marka bawiącego się na podłodze.

– Rozumiecie, co mówię? – zapytał grzecznie, jakby nie wiedział, że większość osób w okolicy jest co najmniej dwujęzyczna.

– Oczywiście – odparła matka nienagannym niemieckim, grzbietem dłoni odgarniając sprzed oczu kosmyk włosów. Ja również skinęłam głową, ledwie zauważalnie.

Kapitan się rozpromienił.

– Mogę wejść? – zapytał.

Gdy matka uczyniła gest, który znaczył tyle co: „A mam coś do powiedzenia w tej sprawie?”, skwapliwie postąpił parę kroków naprzód.

Matka oparła dłoń z nożem o krawędź miednicy i zmarszczyła brwi, widząc błoto, którego Niemiec naniósł za próg. Mój młodszy brat Marek podniósł się na nogi. Choć miał tylko osiem lat, bardzo poważnie podchodził do swej roli jedynego mężczyzny w domu.

Kapitan zdjął czapkę. Jego krótko przystrzyżone włosy okazały się szpakowate. Miał szczerą twarz wieśniaka, który przywykł do przebywania pod gołym niebem. Cienkie wargi mogły świadczyć o podłości charakteru, lecz zmarszczki w kącikach oczu wskazywały na kogoś, kto lubi się śmiać. Z gołą głową wyglądał na starszego niż w wojskowej czapce z daszkiem.

– Rozejrzałem się po waszym gospodarstwie. – Twarz matki pociemniała, szybko więc dodał: – Chciałbym zaoferować pomoc przy zbiorze plonów.

Aby potem je skonfiskować, dopowiedziałam bezgłośnie, wiedząc, że matka myśli o tym samym. Niemcy rekwirowali każdą rzepę i wszystek owies, nie przepuszczając również szynkom, któreśmy robili.

– Przy tartaku w Mańkowicach mam grupę jeńców, którzy pracują przy naprawie drogi, ale mógłbym odżałować jednego czy dwóch do pomocy wam w najgorętszym okresie. Kazano mi rozwijać leśnictwo i rolnictwo na tym terenie – wyjaśnił. – A wasze gospodarstwo wydaje się za duże jak na waszą dwójkę.

– Trójkę – poprawił go Marek, na co matka ostrzegawczym gestem położyła mu dłoń na ramieniu.

Tymczasem kapitan tylko skinął głową i z powagą powtórzył:

– Trójkę.

Oczywiście miał rację. Nawet gdybyśmy pracowały od świtu do nocy, nie miałyśmy szans we dwie zrobić tego, co w normalnych warunkach robili dwaj najęci robotnicy polowi pod okiem mojego ojca i Jana.

– Jak się nazywasz? – przyjaźnie zagadnął mojego brata.

– Marek – odparł chłopiec po krótkim wahaniu, przedstawiając się imieniem, które otrzymał po swym czeskim dziadku ze strony ojca. Poza domem i w szkole był znany jako Heinrich, po dziadku ze strony matki.

Wymieniłyśmy spłoszone spojrzenia.

– Macie bardzo ładne gospodarstwo – pochwalił kapitan. – Wychowałem się na wsi, wiem więc, ile pracy się z tym wiąże.

Pomyślałam, że już wolę prawdziwych Niemców, którzy nie silą się na rozmowę, za to przeszukują cały dom, wywracając wszystko do góry nogami, jakby mieli takie prawo. Dzięki temu można ich było śmiało nienawidzić. Ilekroć się zjawiali, wbijaliśmy wzrok w podłogę, żeby miną czy wyrazem oczu nie zdradzić się ze swoją nienawiścią.

Tymczasem Oślizgły Kapitan już przy pierwszej wizycie uciekł spojrzeniem, kiedy na niego popatrzyłam.

– Jakie prace są najpilniejsze? – zapytał.

– Przede wszystkim trzeba zebrać siano, zanim przyjdzie burza – odparła matka. Dziwnie było słyszeć, jak mówi po niemiecku w domu, gdzie od pięciu lat, odkąd Niemcy zajęli Pragę, rozmawialiśmy wyłącznie po czesku.

– Zatem do jutra rano – powiedział kapitan, zakładając czapkę i wyciągając prawe ramię w geście pozdrowienia, przypominającym raczej próbę zasłonięcia oczu przed słońcem. – Heil Hitler!

Odmruknęliśmy coś, po czym kapitan obrócił się i wyszedł. Marek zaś z powrotem usiadł.

Na zewnątrz cichły kroki kapitana. Ponieważ jedną nogę miał sztywną, dolatywało nas nieregularne postukiwanie obcasów oficerek. Przypuszczałam, że właśnie dzięki temu kapitan nie morduje Rosjan na froncie wschodnim ani nie ściga po lasach partyzantów takich jak mój ojciec i starszy brat. Może w ogóle miał sztuczną nogę.

Uznawszy, że kapitan znalazł się poza zasięgiem słuchu, matka przeszła na czeski:

– Nie powiem, zawsze to jakaś pomoc. Pod warunkiem, że nie będzie nam siedział cały czas na karku.

Nazajutrz o wpół do szóstej rano, gdy wraz z matką jadłam śniadanie, od strony wrót na podwórko rozległy się głuche odgłosy.

Matka dopiła kawę zbożową i narzuciła chustę na ramiona.

Trzymała się niezwykle prosto, a szczęki miała zaciśnięte, jakby zamierzała pokazać przybyłym, że jest gospodynią pełną gębą, a nie tylko żoną gospodarza. Kręcone włosy zakryła czarną chustką, co uczyniło z niej postać surową, a nawet przerażającą. Właśnie wsuwałyśmy stopy w chodaki, gdy Oślizgły Kapitan zapukał do drzwi i zajrzawszy do środka, grzecznie zapytał, czy jesteśmy gotowe na przyjęcie robotników. Był taki zadowolony z siebie, że najchętniej trzepnęłabym go w ucho.

– Obawiam się, że będę musiał zostawić jednego strażnika z powodu waszych mężczyzn. – Wzruszył przepraszająco ramionami.

Matka zmilczała, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, po czym przecięła kuchnię na wskroś i wyszła drzwiami frontowymi na podwórko, aby zdjąć belkę ryglującą wrota. Na drodze stała ciężarówka z około dwudziestoma mężczyznami na pace. Piątka jeńców i starszawy strażnik zeskoczyli na ziemię i skierowali się do przejścia, które matka utworzyła, przytrzymując jedną część wrót. Kiedy przechodzili gęsiego obok niej, przyglądała się im bacznie. Stawkę zamykał kapitan, który z namaszczeniem, choć zupełnie niepotrzebnie, pomógł matce opuścić belkę na swoje miejsce.

Jeńcy wmaszerowali na podwórko i zatrzymali się raptownie na donośny, przypominający szczek rozkaz strażnika. Przyglądałam się temu wsparta ramieniem o framugę drzwi, podczas gdy Marek czaił się za moimi plecami i także popatrywał na zewnątrz.

Mężczyźni ustawili się w szeregu – i wtedy zobaczyłam Billa po raz pierwszy. Odróżniał się od reszty ze względu na jasne włosy, stalowe oczy i pucołowatą twarz jak u małego chłopca, niemalże zbyt urodziwą, aby należała do przedstawiciela płci brzydkiej. Od razu pomyślałam, że jest Polakiem, nie miałam bowiem pojęcia, że i wśród Anglików zdarzają się blondyni. Wszyscy jeńcy, jego nie wyłączając, gapili się na matkę stojącą obok kapitana. Momentalnie ujrzałam ją ich oczami: bujnokształtną, ciemnooką i prostą jak trzcina. Pomimo codziennego roboczego stroju prezentowała się po królewsku, niczym monarchini przebrana za wieśniaczkę.

– Nadadzą się – oznajmiła, po czym klekocząc chodakami, ruszyła przez podwórko do stajni po narzędzia.

Tymczasem jeńcy rozglądali się dookoła, chłonąc wszystko wokół: dom, stajnię, stodołę i przylegający do niej kanciasty bróg na czterech słupkach. Zapewne szukali dostępnych dróg ucieczki. W pewnym momencie ich spojrzenia spoczęły na mnie, a gdy nie spuściłam oczu, sami uciekli wzrokiem, aby błądzić nim a to po ziemi, a to po podwórku, na środku którego znajdowała się pompa na wodę i stara blaszana wanna, a to znowu po dachu wyłożonym jaskrawoczerwonymi dachówkami. Nie chcieli narazić się strażnikowi już na wstępie. Jeden Bill dalej otwarcie mi się przyglądał, co widząc, uniosłam brodę i odpowiedziałam równie taksującym spojrzeniem. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia ani nawet namiętność, coś jednak, jakby iskra, przeskoczyło między nami w powietrzu, nie wiem, może wyzwanie rzucone przez jedno z nas i podjęte przez to drugie. Na swój sposób rozpoznaliśmy się i doceniliśmy.

Kapitan zagadywał matkę, gdy rozdawała kosy, grabie i widły, ale strażnik nie spuszczał z oka jeńców, którzy właśnie weszli w posiadanie groźnych ostrych narzędzi. Mierząc do nich z karabinu, przemówił po angielsku:

– Tylko niczego nie próbujcie. Pamiętajcie, że byłem na froncie i mam parę rachunków do wyrównania.

Jeńcy skinęli głowami, a ja zakonotowałam sobie, że strażnik płynnie mówi po angielsku.

Matka otworzyła stodołę i ruszyła przed siebie, prowadząc robotników na pole. Kapitan przez kilka chwil starał się dotrzymać jej kroku, kuśtykając obok i usiłując dokończyć rozpoczętą rozmowę, matka jednak patrzyła w inną stronę, kompletnie go ignorując. Uśmiechnęłam się mimowolnie i równocześnie przechwyciłam spojrzenie Billa, w którego rozbawionych oczach dostrzegłam uznanie dla niej. W końcu kapitan chyba się zorientował, że robi z siebie głupca, bo zatrzymał się nagle, strzelił obcasami i rzucił parę słów pożegnania. Wtedy matka odwróciła się do niego i uprzejmym tonem podziękowała za użyczenie ludzi do pracy w gospodarstwie. Kapitan, zadowolony z siebie jak zwykle, udał się do samochodu, którym przyjechał.

Na skraju łąki matka pokazała jeńcom, jak prawidłowo trzymać kosę i jak kosić. Dwaj mężczyźni nie zwracali na nią najmniejszej uwagi, ale Bill przyglądał się uważnie i naśladował każdy jej ruch. Doszłam do wniosku, że jest miastowy i że praca w polu to dla niego nowość. Później matka kazała przećwiczyć koszenie każdemu z mężczyzn – i nie popuściła, dopóki nie nabrała pewności, że sprawdzą się w tej robocie. Tamci, którzy nie okazali zainteresowania, bez wątpienia nieraz pracowali w polu przy żniwach, ale zarówno Billowi, jak i jego koledze z początku nie szło najlepiej. Dopiero po iluś nieudanych ruchach zdołali cokolwiek skosić. Wstydziłam się za nich, lecz matka okazała im cierpliwość. Stojąc za Billem i przytrzymując mu lekko łokieć, nadawała właściwy ruch jego ręce, aż wreszcie ciął łodygi czysto. To sprawiło, że posłał mi zachwycone, triumfujące spojrzenie. Nie zdołałam się powstrzymać i odpowiedziałam uśmiechem.

Strażnicy dobrze zrobili, przywożąc jeńców tak wcześnie, ponieważ już niedługo z bezchmurnego nieba zaczął się lać żar. Żęliśmy trawę, co samo w sobie jest męczącym zajęciem, od którego bardzo chce się pić. Później trzeba jeszcze było poprzenosić snopki do stodoły, żeby uchronić siano przed deszczem. W takie upały bowiem burze są na porządku dziennym. Mężczyźni kolejno pytali strażnika o pozwolenie, czy mogą zdjąć bluzy mundurowe i koszule. Wkrótce nie mogłam się nadziwić, jacy są chudzi, z żebrami sterczącymi jak u zaniedbanej szkapy. Bill jako jeden z nielicznych został w podkoszulku, a z koszuli – mimo ponagleń strażnika – sprokurował sobie prowizoryczne nakrycie głowy i osłonę dla karku i zabiedzonych ramion. Patrząc na jego siną bladość, uzmysłowiłam sobie, że na pewno opala się na czerwono – w przeciwieństwie do mnie, tylko brązowiejącej od słońca.

Matka i ja pracowałyśmy razem z nimi, aby dopilnować, że wszystko odbywa się po jej myśli. Kto mógł bowiem wiedzieć, jakie dziwne rzeczy wyprawia się w Anglii?

Czterej jeńcy, w tym Bill, machali kosami w równych odstępach, żnąc trawę, podczas gdy piąty razem z nami schylał się co rusz, zagarniał naręcze pachnącego siana, obwiązywał snopek jedną z łodyg i odstawiał na tymczasowy stóg, aby przeschło na powietrzu. Pracowaliśmy wolno, metodycznie, w milczeniu i tylko matka i ja od czasu do czasu prostowałyśmy plecy, żeby się rozejrzeć.

Matka się upewniała, że kosiarze wiedzą, co robią, i sprawdzała, czy nie powinni naostrzyć kos na osełce. Ja spoglądałam na złocące się łany zboża, na błękitne niebo i – ukradkiem – na zamaszyste ruchy wykonywane teraz przez Billa z dużą pewnością siebie. Widziałam, jak mięśnie jego pleców i ramion napinają się i rozluźniają przy każdym wymachu. Bill poruszał się szybko i płynnie, zdawał się energiczny i pełen życia.

Przy pracy pogwizdywał, przeskakując z jednej melodii na drugą, zawsze jednak wymachując kosą do rytmu. Nie rozpoznałam żadnej z piosenek, ale jego towarzysze czasem przyłączali się do niego przy refrenie. Gdy stało się jasne, że strażnik oczekuje od nich pracy bez ustanku, matka posłała mnie do domu, żebym napompowała świeżej wody, którą następnie napoiłam kolejno każdego, nalewając krystalicznego płynu do blaszanego kubka. Bill uśmiechnął się do mnie szerokim, radosnym uśmiechem. Wtedy zobaczyłam, że górną jedynkę ma ukruszoną.

– Żałuję, że… nie piwo – przeprosiłam, kalecząc angielski, na co Bill uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Będę udawał, że piję piwo, nie wodę – odparł i mlasnął, jakby naprawdę rozkoszował się złocistym trunkiem. Zauważyłam, że chce dodać coś jeszcze, coś, co podtrzymałoby naszą rozmowę. – Warzycie tu piwo? – zapytał.

Kiwnęłam głową.

– Uprawiamy… – powiedziałam i zamilkłam, ponieważ nie wiedziałam, jak jest po angielsku jęczmień.

– Uprawiacie piwo? – Udał zdumienie. – Umarłem i trafiłem do nieba.

Wybuchnęłam śmiechem. Natychmiast podszedł do nas strażnik, który dźgnął Billa mocno w żebra lufą karabinu, z pewnością siniacząc mu ciało, po czym krzyknął po angielsku:

– Wracaj do pracy, ty leniwa świnio!

Szybko zrozumiałam, że nie wolno mi się śmiać ani w jakikolwiek inny sposób przyciągać uwagi Niemca do jeńców.

Strażnik stał na uboczu w niedużej plamie cienia rzucanego przez zmizerniałe drzewko i przyglądał się, jak pracujemy, majstrując bez przerwy przy karabinie i własnym kołnierzyku. Z twarzy lał mu się pot. Nieustannie opędzał się od gza czy komara, a ja żałowałam, że owad go jeszcze nie użarł. Stanowił część zaplecza, nie regularnej armii, i zapewne cieszył się, że pilnuje jeńców wojennych, zamiast walczyć na pierwszej linii frontu. Przypuszczam, że miał świadomość, z jaką łatwością daliby mu radę ci młodzi mężczyźni, gdyby zdecydowali się na taki krok. Jedyne, co ich powstrzymywało, to ten karabin i postawa strażnika. A także fakt, że znajdowali się w sercu Europy okupowanej przez Niemców, skąd tysiące kilometrów dzieliły ich od najbliższego neutralnego kraju. Czułam, że Bill mi się przygląda, kiedy obserwowałam strażnika, lecz nie spojrzałam na niego ani razu.

Jeńcy mieli prawo do przerwy obiadowej w południe – wtedy wyjęli z chlebaków cieniuchne kromki pieczywa. Widząc ich znikome racje, matka dała mi gestem znać, abym przyniosła z domu upieczony przez nią wczoraj chleb, zrobione przez nią masło i ser. Zabrałam też piwo – dla strażnika, żeby był zadowolony i przyprowadzał jeńców do nas, zamiast wysyłać ich gdzie indziej. Poczęstowałam go pierwszego i zaraz tego pożałowałam, widząc, ile sera odkroił dla siebie. A mogłam ukryć przed nim gomółkę i wydzielić mu porcję sama.

To, co zostało, zaniosłam jeńcom; odpoczywali pod rozłożystym dębem, leżąc lub drzemiąc. Tylko Bill siedział oparty o pień i wodził za mną oczami, gdy kręciłam się od jednego do drugiego, rozdając jedzenie. Mężczyźni ci patrzyli na mnie tak, jakby w życiu nie jedli niczego lepszego. Porcję Billa zachowałam na koniec.

Wyszczerzył się do mnie, kiedy się pochyliłam, aby mu podać skromny posiłek, a ja odpowiedziałam uśmiechem. Gdy zerknął na mnie, jego oczy wydały mi się raczej niebieskie niż stalowe, jak wcześniej. Usta miał szerokie, jakby skore do rozciągania się w uśmiechu. Tamtych interesowało tylko jedzenie, które przyniosłam, ale on patrzył mi w oczy.

– Robicie tu też chleb i ser? – zapytał powoli i wyraźnie.

Próbowałam wykrzesać z siebie nieco angielszczyzny, ubolewając przy tym, że nie uczyłam się pilniej na lekcjach.

– Tak, robimy.

– Tak dobrego nie kosztowałem od lat.

Uśmiechał się do mnie, dopóki nie spuściłam wzroku. Nieczęsto zapominałam języka w buzi, ale brakowało mi angielskich słów.

– Ja… nadzieja… lubisz… – wydukałam.

Oczy zabłysły mu psotnie.

– O tak, lubię, i to bardzo!

Żołądek mi się skurczył, wiedziałam bowiem, że nie mówi o serze, ale zdołałam tylko wyrzucić z siebie po czesku:

– Nie znasz tu przecież wielu dziewcząt, z którymi mógłbyś mnie porównać.

Byłam na siebie zła, że nie potrafię tego powiedzieć po angielsku.

Czułam, że Bill odprowadza mnie spojrzeniem, kiedy wracałam do matki.

Zanim popołudnie dobiegło końca, większa łąka była cała skoszona, a my ładowaliśmy snopki widłami na wóz drabiniasty. Mnie przypadło w udziale prowadzenie kobyły zaprzężonej do wozu, chociaż klacz była tak nawykła do tej pracy, że właściwie nie potrzebowała instrukcji. Gładziłam ją po chrapach i przynosiłam najsoczystszą trawę.

Bez patrzenia wiedziałam, gdzie w danym momencie jest Bill, a to dzięki jego zwyczajowi nucenia i pogwizdywania. Dosłownie aż cały wibrował od melodii. Dzień był upalny do samego końca, a praca męcząca, tak więc jeszcze dwukrotnie odbyłam wędrówkę do domu po zimną wodę do picia. Ilekroć przynosiłam ją jeńcom, zostawiałam sobie Billa na koniec, aby zamienić z nim choć słowo pod czujnym spojrzeniem strażnika.

– Jestem Bill – powiedział za którymś razem. – A ty jak masz na imię?

– Izabela – odparłam, a on powtórzył moje imię dwukrotnie, z powagą, jakby istotne dla niego było, żeby nie popełnić błędu.

– Isabella, Isabella… Czy to coś oznacza? – zapytał, ja jednak nie umiałam na to odpowiedzieć po angielsku. Wzruszyłam tylko ramionami i pokręciłam głową. – Wydaje mi się, że kiedyś żyła królowa Izabela. Panowała w Hiszpanii.

Potrząsnęłam głową w zdziwieniu.

– Bill – odezwałam się. – Co znaczy?

– Nie wiem. To zdrobnienie od Wilhelm. Był nawet taki król. Wilhelm Zdobywca… – Ze smutkiem wskazał swoje zniszczone ubranie. – Ze mnie żaden tam zdobywca.

Nie miałam pojęcia, co mówi ani tym bardziej z czego się śmieje, bezgłośnie, żeby nie przyciągnąć uwagi strażnika. Jego radość okazała się jednak na tyle zaraźliwa, że wkrótce i ja cicho chichotałam. Znienacka ogarnęło mnie dojmujące poczucie, że pomimo trudów i ciężkiej sytuacji wciąż można być szczęśliwym. Odzwierciedlenie swoich myśli znalazłam na twarzy Billa.

Pod koniec dnia wszyscyśmy byli pokryci kurzem, który lepił się do naszej spoconej skóry nie gorzej niż kawałki siana.

Strażnik pilnował jeńców, gdy kolejno używali pompy na podwórku, aby się obmyć. Nadzy od pasa w górę, pochylali się nisko i pozwalali, by lodowaty strumień zmoczył ich głowy i karki, a prychali przy tym i zaśmiewali się niczym dzieci i tak samo jak one ochlapywali się wzajemnie. Stojąc przed stodołą, udawałam obojętność i pozornie krzątałam się przy czymś, podczas gdy tak naprawdę nie spuszczałam oka z Billa, czekając, aż nadejdzie jego kolej.

Zobaczyłam więc, jak zdejmuje podkoszulek z porcelanowo białego ciała, i aż wciągnęłam powietrze na widok jego potwornej chudości i żylastych ramion. Poczułam, jak coś we mnie obraca się i trzepocze niczym świeżo wyrzucona na brzeg ryba. Wciąż zgięty wpół przy pompie Bill przeczesał włosy palcami pod strumieniem bieżącej wody, następnie zaś wyprostował się i odrzucił głowę do tyłu, zaśmiewając się przy tym, jakby wcale nie był zagłodzonym jeńcem z dala od ojczystej ziemi, lecz cieszącym się wolnością młodym mężczyzną, który wie, że dziewczyna przygląda mu się ukradkiem i że podoba jej się to, co widzi. Wreszcie z ociąganiem zaczął się ubierać. Mokre włosy miał ciemniejsze niż przedtem, ale w miarę schnięcia jaśniały z każdą chwilą.

Zdjęłam chodaki i zakradłam się do okna na pięterku, żeby matka nie widziała, jak odprowadzam spojrzeniem odjeżdżającą ciężarówkę z jeńcami. Bill jednak jakimś cudem się domyślił, gdzie jestem, i zasalutował mi tuż przed tym, zanim zniknęli za zakrętem.

Gdy zeszłam z powrotem do kuchni, matka zagniatała podwójną ilość ciasta na chleb. Marek bawił się na podłodze swoimi samochodzikami.

Matka znów uśmiechała się tak jak kiedyś, zanim ojciec i Jan uciekli do lasu, ale na mój widok zmarszczyła brwi.

– Musisz być ostrożniejsza – powiedziała. Zarumieniłam się, myśląc, że chyba nigdy nie nauczę się ukrywać przed nią swoich tajemnic. – Strażnik widzi tyle samo co ja – dodała. W to akurat wątpiłam. – Wiem, że ci ciężko, odkąd wszyscy chłopcy zniknęli, ale to… to jest niemożliwe.

– Jacy chłopcy? – zapytał Marek, lecz obydwie go zignorowałyśmy.

Od dziecka nie lubiłam słyszeć, że coś jest niemożliwe. Moja reakcja zazwyczaj? Udowodnić coś wręcz przeciwnego! Odziedziczyłam tę cechę po matce. Gdyby ktoś jej powiedział, że nie może dołączyć do partyzantów, uczyniłaby to bez zastanowienia, tak samo jak ja.

Macierzyństwo w jej wykonaniu polegało na naginaniu mojej woli do swojej, lecz ja, odkąd pamiętam, byłam dla niej godną przeciwniczką. Jako mała dziewczynka zdecydowałam, że nie będę jadła mięsa króliczego. Zacisnęłam mocno wargi i odmówiłam zjedzenia potrawki, którą przygotowała. Potem stawiała przede mną ten sam talerz przy każdym posiłku, twierdząc, że nie mogę być głodna, skoro nie chcę zjeść królika. Całymi dniami nie miałam nic w ustach, aż w końcu zaczęło mi być słabo z głodu. Gdy trzeciego ranka matka postawiła przede mną talerz z królikiem, na którym zdążyła wyrosnąć już pleśń, do akcji wkroczył ojciec, czego spodziewałam się od samego początku. Wyrzucił zepsute jedzenie do świńskiego koryta, matce zaś powiedział: „Obieście siebie warte”. Później, ilekroć gotowała potrawkę z królika, ja dostawałam na obiad smażoną rzepę – nawet długo po tym, jak zmieniłam zdanie i przekonałam się do króliczego mięsa.

Teraz jednak matka miała rację. W promieniu wielu kilometrów nie ostał się ani jeden chłopiec, który miałby więcej niż czternaście lat. Garstka tych, co mówili po czesku, uciekła do lasu, by przyłączyć się do partyzantki tak jak mój ojciec i starszy brat. Z kolei ci, co szwargotali po niemiecku, zgłosili się na ochotnika do armii okupanta, ewentualnie wyjechali do pracy w fabrykach mieszczących się w głębi Trzeciej Rzeszy. Wiele moich koleżanek ze szkoły także wyjechało, a z tych, które zostały, Matylda i Dagmara ponoć oddawały się za darmo żołnierzom stacjonującym w okolicy. W życiu ich wszystkich coś się działo, podczas gdy ja byłam uwięziona niczym muszka w bursztynie, odtwarzając tę samą rutynę każdego dnia, odkąd skończyłam piętnaście lat. W ciągu długich pięciu lat, w trakcie których powinnam odkrywać nowe rzeczy, trwałam przykuta do rodzinnego gospodarstwa i domu, wycieczki robiąc sobie tylko przy okazji wizyty na targu czy w kościele. To moje zaściankowe życie uwierało mnie niczym za małe buty.

– Napracowałaś się – powiedziała matka, starając się załagodzić sprawę.

Uśmiechnęłam się niechętnie.

– Ty także.

Czy był w jej życiu choć jeden dzień, kiedy nie pracowała ciężko? Czy w ogóle miała cokolwiek oprócz pracy?

Po kolacji wymknęłam się do swojego pokoju, gdzie odnalazłam zakurzony podręcznik do nauki angielskiego. Otworzyłam go na pierwszej stronie i skoncentrowałam się z całych sił. Moje życie potoczy się inaczej niż życie matki. Już ja się o to postaram.

2

dy ich grupa wysiadła pod Vražném, Bill poczuł łaskotanie na karku, jakby tego dnia miało się wydarzyć coś ważnego. Przez minione pięć lat ciągle mu się wydawało, że jego świat na przemian kurczy się i rozszerza, kurczy i rozszerza, jak gdyby żył wewnątrz klatki piersiowej jakiejś ogromnej oddychającej istoty. Dziś granice jego świata znów miały się poszerzyć.

Zerknął na swego kumpla Harry’ego, choć ten – ziewając i drapiąc się leniwie – nie wyglądał na kogoś świadomego wagi najbliższych wydarzeń. Zresztą dzień rozpoczął się zwyczajnie: pobudka skoro świt z perspektywą harówki od rana do wieczora. Jedyna różnica, jaką dostrzegał Bill, polegała na tym, że towarzyszył im nie tylko starszy wiekiem strażnik, ale też młody kapitan wystrojony w mundur galowy. Na ogół dowożono ich na miejsce robót – wycinki drzew, naprawy drogi czy pracy na roli – po czym zostawiano pod opieką jakiegoś nadgorliwego i wymachującego bronią miejscowego zwolennika Hitlera. Bill był bardzo ciekaw, co jest takiego specjalnego w tym gospodarstwie, że wymaga to obecności aż dwóch żołnierzy.

Uśmiechnął się szeroko, kiedy drzwi frontowe się otworzyły i stanęła w nich bujnokształtna gospodyni po czterdziestce. Pomimo chodaków, spłowiałej spódnicy i chustki na głowie roztaczała wokół aurę królewskości, jakby przymierzała się do wystąpienia na balu. A, to dlatego ci dwaj są tu z nami, pomyślał Bill. Pilnowanie nas jest ostatnią rzeczą, jaka zaprząta ich głowy.

Moment później na zewnątrz pojawiła się dwakroć młodsza od gospodyni dziewczyna, która wsparła się jakby nigdy nic o framugę, pozornie nieświadoma swojego oddziaływania na pięciu wyposzczonych młodych mężczyzn. O ile matka prezentowała się atrakcyjnie, córka stanowiła istną oazę pośrodku pustyni. Bill zauważył, że Harry prostuje się obok niego, i sam też wyciągnął się na całą swoją wysokość. Dziewczyna otaksowała ich wzrokiem. Miała czarne loki, kocie oczy oraz ciało smukłe i chłopięce tam, gdzie gospodyni była kobieco zaokrąglona.

Bill odczuwał to poszerzanie się świata nie pierwszy raz. Wcześniej, jeszcze w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, gdy miał osiemnaście lat i po niedzielnym meczu w piłkę wypił za dużo ze współzawodnikami, przyjął rzucone przez któregoś wyzwanie i zaciągnął się do armii. Nie miał wtedy oczywiście pojęcia, że przekazuje kontrolę nad swoim życiem w obce ręce na nieokreślony czas, nie miał pojęcia, że odtąd to ktoś inny będzie mu mówił, gdzie ma być, jak się ubierać, co jeść, kiedy kłaść się i wstawać, kogo zabijać… Ale udając się do koszar, wiedział, że jego życie przestanie się wreszcie ograniczać do jednej dzielnicy Londynu, Stoke Newington, gdzie się urodził i wychował, że przeżyje coś więcej niż codzienne dojeżdżanie do pracy na dworcu Paddington i powrót, by w domu ćwiczyć grę na saksofonie albo w jakimś barze przygrywać do kotleta na pianinie.

Przeszedłszy szkolenie wojskowe, znów doznał tego poczucia rozszerzającego się świata, gdy wraz z kolegami wszedł na pokład cumującego w Portsmouth okrętu, który miał go dostarczyć w utajnione miejsce działań wojennych, oferując po drodze multum wrażeń, możliwości i zagrożeń, nie wyłączając choroby morskiej i nostalgii. Tęsknił za matką, za swoją kuzynką Florą, nawet za kierownikiem kasy biletowej, w której pracował. Brakowało mu klawiszy pianina, które odkąd pamiętał, stanowiły przedłużenie jego palców i były jakby częścią jego ciała. Nudził się na szerokim morzu, gdzie nie było żadnych rozrywek oprócz niekończącej się gry w karty podczas nieznośnie długiej podróży wokół Afryki w głąb – jak się okazało – Kanału Sueskiego. Od czasu do czasu przygrywał na harmonijce kolegom, których los obdarzył głosem. Pewnego dnia, gdy mijali Przylądek Dobrej Nadziei, zobaczył Górę Stołową, w końcu zaś poczuł żwirowaty piach pustyni pod stopami.

Jego batalion rozbił pałatki pośród mroku i chłodu, a gdy rankiem Bill odsunął płachtę brezentu na bok, ujrzał cholernie wielką piramidę.

– Chyba jesteśmy w Egipcie – rzucił przez ramię.

– Lepiej, żeby w kantynie serwowali herbatę – odburknął Harry.

Ale Billa nie interesowała herbata; nie mógł się doczekać, aż wespnie się na piramidę i stanie na jej szczycie z rozrzuconymi na boki ramionami, obejmując spojrzeniem świat, który urósł do rozmiarów, jakich wcześniej nie był sobie w stanie nawet wyobrazić.

Jeszcze tego wieczora Harry z paroma szeregowcami wybrał się na zwiedzanie miejscowych burdeli, lecz Bill odmówił dołączenia do kolegów.

– Tylko mi potem nie płaczcie, jak złapiecie trypra – przestrzegł.

Samotny czas wypełnił wspomnieniami o dziewczętach, z którymi zadawał się w kraju, a potem ruszył na pieszą wycieczkę po Kairze, by chłonąć jego odmienność i dać się ponieść związanym z nią uniesieniom.

Świat Billa poszerzał się jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu zaczął się kurczyć – od skrzącego się cudami Egiptu do zatęchłego, przyprawiającego o klaustrofobię wnętrza czołgu, który mozolnie, dzień po dniu, pokonywał grząski piach. Strzelcy zmieniali się w otwartej wieżyczce, aby odetchnąć świeżym powietrzem, podczas gdy pozostali członkowie załogi – mający coraz bardziej dość siebie nawzajem – dusili się w rozgrzanej metalowej puszce, równie dobrze mogącej się zamienić w ich trumnę. W dwudzieste pierwsze urodziny Harry’ego otworzyli konserwę z peklowaną wołowiną, która z powodu żaru panującego w czołgu dosłownie wylała się na zewnątrz. Wszyscy załoganci cierpieli otępiającą nudę, smażyli się w ciągu dnia i zamarzali nocą do czasu, aż trafili w sam środek bitwy, gdzie hałas rozdzierał uszy, pociski eksplodowały dokoła, a oni byli wystawieni na strzał niczym rządek gumowych kaczek na wiejskim targu z atrakcjami.

Bill i Harry przetrwali to wszystko niczym para podpórek na książki: pierwszy blondwłosy, drugi lokaty szatyn. Mało która dziewczyna oparła się na wpół przymkniętym rozespanym oczom Harry’ego; z kolei do ładniutkiego Billa lgnęli mężczyźni określonej proweniencji, przez co Harry nieraz musiał im tłumaczyć, jak się sprawy mają. Tych dwóch połączyło coś więcej niż zwykła przyjaźń z czasów pokoju. Bill oglądał te same potworności co Harry, Harry odczuwał strach Billa. Ufali sobie bez zastrzeżeń, pilnowali nawzajem swoich pleców, dzielili się jedzeniem. Nie we wszystkim się zgadzali, co zrozumiałe, i nierzadko jeden przywodził drugiego do szaleństwa, ale obaj wiedzieli, że w razie czego druh zarzuci go sobie na ramię i wyniesie z pola bitwy, chyba że sam pierwej padnie. Towarzysze broni.

Do niewoli też trafili razem – podczas bitwy pod Tobrukiem w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku. Ich czołg oberwał, tak że musieli opuścić zadymione wnętrze maszyny, wpadając prosto pod lufy niemieckich karabinów. Jedyne, co mogli, to podnieść ręce i ruszyć w stronę zwycięzców.

– Nogi mam jak z galarety – szepnął Bill do Harry’ego.

Harry uśmiechnął się ponuro.

– Przynajmniej już nigdy nie będziemy musieli siedzieć w czołgu.

Wszyscy się roześmieli, gdy jeden z Niemców rzucił:

– Dla was wojna już się skończyła, Angole.

– O rety – powiedział Bill. – Myślałem, że oni mówią tak tylko w filmach, a nie naprawdę.

Po paru tygodniach spędzonych w pilnie strzeżonym obozie jenieckim w Libii, gdzie wszyscy dostali biegunki, a nocami spali bez przykrycia pomimo ujemnych temperatur, popłynęli statkiem na Sycylię. Jeńców było tylu, że nie mieścili się w ładowni i niektórzy musieli leżeć na pokładzie niczym sardynki w puszce. Bill i Harry cieszyli się z możliwości oddychania świeżym powietrzem, z widoku lazurowego morza i delfinów dokazujących po obu burtach. Bill miał wrażenie, że po raz pierwszy od miesięcy jest w stanie zaczerpnąć tchu, nareszcie pod rozciągającym się wysoko nad jego głową niebem. Niestety zanim poczuł rozszerzanie się świata, ten znów się skurczył do mrocznego wnętrza zamkniętej paki ciężarówki do przewozu bydła, która trzęsąc się i podskakując, wiozła ich na północ Włoch do jeszcze bardziej odosobnionego miejsca, jakim był obóz jeniecki z drutem kolczastym i wieżami wartowniczymi.

Włoscy strażnicy okazali się milsi od libijskich, jedzenie też było lepsze, ale nic nie mogło uratować jeńców przed trwającą cały dzień, od rana do wieczora, nudą, jak również przed komarami, które wylegały o zmroku i zdawały się ich pożerać żywcem. Niektórzy jeńcy zabijali czas, robiąc zakłady, która jaszczurka wespnie się wyżej po pniu drzewa. Inni starali się nawzajem uczyć obcego języka albo przypominali sobie algebrę. Harry dostał fioła na punkcie gimnastyki. Bill zamykał oczy i w wyobraźni grał na pianinie albo czasem dmuchał w harmonijkę, którą szczęśliwie miał w kieszeni w momencie, gdy ich czołg został trafiony. Pewnego razu obydwaj, Bill i Harry, spróbowali ucieczki na wozie pełnym brudów zabieranych do prania poza teren obozu. Kara śmierci przez rozstrzelanie, zmieniona na długi okres w karcerze, skutecznie ich odwiodła od podejmowania dalszych prób.

– Skupmy się na tym, aby przeżyć – zaproponował Bill, a Harry się z nim zgodził.

Gdy do ich obozu dotarła wieść, że alianci wdzierają się w głąb Włoch, wszystkich opanowało elektryzujące podniecenie. Następnie przyszła wiadomość o kapitulacji Mussoliniego. Przez kilka dni jeńcy rozmawiali tylko o odzyskaniu wolności.

– Myślisz, że pozwolą nam na trochę wrócić do domu czy raczej że od razu wyślą nas na front? – zapytał Harry.

Bill nie liczył na przepustkę i urlop w kraju.

Któregoś ranka strażnicy nie pojawili się jak co dzień, co wzbudziło w Harrym i Billu przekonanie, że oto nadeszło wyzwolenie. Tymczasem pod bramę podjechały ciężarówki opatrzone symbolem swastyki i wysiedli z nich nowi strażnicy – nie Włosi, lecz Niemcy. Nadzieja na wolność się rozwiała, kiedy jeńców zapakowano do wagonów bydlęcych i powieziono bez choćby krótkich przerw na północ, przez Alpy, Austrię i Czechosłowację aż na Śląsk, do położonego tam gigantycznego obozu jenieckiego w Lamsdorf.

Na jego terenie obowiązywała podobna rutyna jak we Włoszech – z dwukrotnym apelem, ciasnotą, brakami żywności i uzbrojonymi wartownikami. Na szczęście Bill szybko się przekonał, że Lamsdorf to tak naprawdę wielkie centrum przerzutowe, zapewniające siłę roboczą dla fabryk, kopalń, kamieniołomów i terenów leśnych Trzeciej Rzeszy. Nie tylko Rzymianie bowiem potrzebowali niewolników, aby utrzymać swoje imperium. Konwencja genewska zabraniała zaprzęgania oficerów do pracy – zatem od momentu pojmania do końca wojny siedzieli oni zamknięci w obozach jenieckich. Inaczej wyglądała sprawa ze zwykłymi żołnierzami, takimi jak Bill i Harry – ci trafiali do obozów pracy ulokowanych na ziemiach Polski, Czechosłowacji, Austrii i samych Niemiec.

– Uciekajmy stąd – powiedział Bill, wodząc spojrzeniem po wieżach wartowniczych i ogrodzeniu z drutu kolczastego. – Nie wytrzymam tu dłużej.

Obaj zgodnie ustalili, że nie przyczynią się do niemieckiego wysiłku wojennego: nie będą produkowali broni ani składali czołgów, ani wydobywali węgla, dzięki któremu wszystko się kręciło, ale mogą pracować w leśnictwie albo rolnictwie. W ten sposób trafili do tartaku w Mańkowicach, głęboko w Czechosłowacji okupowanej przez Niemców. Obydwaj pochodzili z dużego miasta, w życiu nie ścięli żadnego drzewa ani nawet nie widzieli krowy z bliska.

W porównaniu do szeregu obozów jenieckich, w których Bill przebywał przez trzy długie lata, odkąd skończył dwudziesty rok życia, tutaj panowała wyjątkowa wolność. Prawie nie widywali strażników, którymi i tak byli głównie weterani, a ogrodzenie wzniesiono ze zwykłego drutu, tak że miejsce to można było pomylić z kortami tenisowymi. Tyle że nikt nie próbował ucieczki, ponieważ nie było dokąd uciekać. Jak Harry wyjaśnił Billowi, od Szwajcarii dzieliło ich tysiąc kilometrów, a wszędzie po drodze czekaliby na nich zagorzali zwolennicy Hitlera, aż rwący się, by pociągnąć za spust i zlikwidować przeciwników Trzeciej Rzeszy.

Nic więc dziwnego, że Bill czuł zaciekawienie, gdy ich starszawy strażnik i kapitan towarzyszyli im podczas pierwszej wyprawy do gospodarstwa. Nie pojmował, dlaczego tutaj muszą być pilnowani, skoro nigdzie indziej nie było takiej konieczności. Zrozumiał wszystko w jednej chwili dopiero wtedy, gdy zobaczył matkę z córką. Odruchowo zerknął na Harry’ego, myśląc, że dziewczyna nabierze się na jego urok, jak one wszystkie. Na szczęście Harry akurat ziewał, dzięki czemu ślicznotka nie poświęciła mu w ogóle uwagi.

Zamiast tego przechwyciła spojrzenie Billa. Kiedy tak patrzyli sobie w oczy, Bill poczuł, jak horyzont znów się oddala, a niebo unosi hen wysoko, niebieszczejąc jeszcze bardziej.

3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Nota historyczna
Prolog
CZĘŚĆ I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
CZĘŚĆ II
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
CZĘŚĆ III
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
CZĘŚĆ IV
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25

TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Prisoner’s Wife

Redaktor prowadząca: Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Agata Garbowska

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Bożena Sęk

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © CollaborationJS / Trevillion Images

Mapy: © Darren Bennett

Copyright © Avington Books Limited, 2020

First published as THE PRISONER’S WIFE by Century, an imprint of Cornerstone.

Cornerstone is part of the Penguin Random House group of companies.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Urszula Gardner, 2021

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2021

ISBN 978-83-66815-39-1

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek