Znak ostrzegawczy - Iwona Bińczycka-Kołacz - ebook

Znak ostrzegawczy ebook

Iwona Bińczycka-Kołacz

2,7

Opis

Kamila wiedzie pozornie szczęśliwe życie – mężczyzna, dziecko, dom poza miastem. W rzeczywistości czuje się odrzucona przez męża, przegrywając swój życiowy bieg z bezkonkurencyjnymi rywalkami – telewizją i pracą. W sercu skrywa pragnienie gorącego uczucia. W zaskakujący sposób próbuje ratować małżeńską relację.

Agacie sen z powiek spędzają marzenia o byciu mamą. Po kilku latach starań zachodzi w ciążę, jej radość jednak trwa krótko… Nie poddaje się, podążając drogą pełną rozczarowań i nadziei ku wyczekiwanemu macierzyństwu.

JAK POTOCZĄ SIĘ LOSY TYCH DWÓCH KOBIET?
CZY ZNAJDĄ UPRAGNIONE SZCZĘŚCIE?


Jeśli chodzi o styl i tematykę „Znaku ostrzegawczego”, to na pewno jest to powieść dla kobiet, ale znakomita konwencja zakończenia sugeruje Czytelniczce, że warto byłoby namówić do jej przeczytania również mężczyzn. W końcu jeden z dwóch głównych problemów książki to zachowanie mężczyzn w małżeństwie. Powieść porusza naprawdę ważny temat… Uważam książkę za niezwykle cenną i wartościową. Zresztą nie tylko pod tym względem. Jest znakomicie napisana. Jako redaktor spotykam się naprawdę z różnego rodzaju książkami. Tę – pod względem stylu i formy – zaliczyłbym do perełek.

Paweł Pomianek
redaktor tekstów, dziennikarz


Iwona Bińczycka-Kołacz, ur. 28.05.1977 roku w Krakowie, absolwentka Uniwersytetu Pedagogicznego, doktor nauk humanistycznych, dziennikarka. Z zawodu nauczycielka języka polskiego. Autorka kilku publikacji naukowych. Za sprawą powieści „Znak ostrzegawczy” została finalistką II edycji konkursu Literacki Debiut Roku organizowanego przez Wydawnictwo Novae Res pod honorowym patronatem Ministerstwa Kultury. Debiutowała w 2013 roku opowiadaniem „Dziewczyna w Kożuchu”, które zajęło III miejsce w V Międzynarodowym Konkursie Literackim LIBERIUM ARBITRIUM w kategorii o Tuchowie. Jej opowieść „Dialogi z czarnym Platonem” została wyróżniona w konkursie literackim magazynu kulturalno-literackiego Szuflada.net. Współorganizatorka Światowego Spotkania Bractw i Stowarzyszeń św. Jakuba 2013, gromadzącego miłośników wędrówek do Santiago de Compostela. Koordynator Małopolskiego Biegu Drogą św. Jakuba. W wolnych chwilach oddaje się ulubionemu zajęciu – pisaniu bajek dla kilkuletniego synka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

Awaria na Centralnym

– Zepsuł się! Tym razem na Placu Centralnym. Za mną zrobił się monstrualny korek. Będzie cud, jeśli ktoś mnie zaraz nie zlinczuje. Jarek, błagam! Przyjedź! – krzyczała do telefonu rozgorączkowana Kamila.

– Jestem na drugim końcu miasta. Zanim dotrę, zostaną z ciebie tylko resztki.

– Bardzo śmieszne! – oburzyła się. – Uwielbiam czarny humor. Zwłaszcza w takich sytuacjach!

Pomyślała rozżalona, że mąż jak zwykle nie ma dla niej czasu. Nawet w tej awaryjnej, nomen omen, sytuacji nie może oderwać się od pracy – jego prawdziwej miłości. Kama nigdy nie stanowiła dla niej godnej konkurencji.

– Przepchnij auto na chodnik, bo strażnicy miejscy zbiegną się zaraz niczym głodne sępy. Źle zaparkowany samochód to miód na ich serce – instruował telefonicznie Jarek.

– Czy ja wyglądam na Pudziana?! – zezłościła się na dobre.

– Poszukaj do pomocy jakiegoś muskularnego dżentelmena!

Kamila potrzebowała odsieczy. Bezkarnie zaczęła oglądać się za mężczyznami, zgodnie z przyzwoleniem, a wręcz poleceniem męża. Dżentelmeni kojarzyli się jej z uprzejmymi przystojniakami w garniturach. Wytężała wzrok, ale nikogo we fraku, smokingu, a nawet w lichej marynarce nie dostrzegła. Nieliczni eleganci, schowani w grubych płaszczach i puchowych kurtkach, mknęli luksusowymi wozami po ulicach. Jak na złość chodniki świeciły pustkami – pierwsze przymrozki wyludniły miasto. Nieubłaganie nadchodziła zima, zmniejszając stopniowo dopływ ciepła niczym pragnący pozbyć się niechcianych lokatorów bezduszny właściciel kamienicy.

Nadlatujących złaknionych sępów, harpii czy atakujących hien też nie było widać na horyzoncie. Strażnicy miejscy, lekceważąc możliwość wlepienia kilku słonych mandatów, być może w obawie, że krakowska zima będzie tak dokuczliwa jak ta sławetna z 1963 roku, postanowili nie wychylać nosa z siedziby swego biura. Akurat nad tym Kamila wcale nie miała zamiaru ubolewać!

Gdy w oddali bezradnie szukała ratunku, znienacka ktoś stanął za jej plecami. Pofatygował się do niej sympatyczny, na pierwszy rzut oka sześćdziesięcioletni osiedlowy kloszard, do złudzenia przypominający Trelę z „Anioła w Krakowie”. Sam zaoferował pomoc. Oczywiście nie bezinteresownie – dał jeden zasadniczy warunek.

– Na piwko się znajdzie parę złotych, to i tego złoma się przesunie.

– Jakiego złoma?Przecież to duroplast! Tworzywo sztuczne! – oburzyła się tymczasowa właścicielka trabanta.

– Ja tak w sensie ogólnym, że już do niczego – tłumaczył się dziarsko pijaczyna.

– Też coś! Ta fura psuje się średnio tylko raz w miesiącu – z rozbrajającym uśmiechem na twarzy stanęła w obronie „zemsty Honeckera”.

Komiczna a zarazem błagalna mina Kamili sprawiła, że jej towarzysz, nie czekając już dłużej na obietnicę spełnienia swych żądań, wziął się skwapliwie do roboty. Po chwili samochód stał na poboczu – mogłoby się wydawać, że w bezpiecznym miejscu. Czy godziwym dla straży miejskiej? To się miało wkrótce okazać.

Dała chacharowi dziesięć złotych na piwo. Wyraził zachwyt, kłaniając się w pas. Zapewne już zdążył sobie wyobrazić moment zetknięcia swoich ust z gwintem gigantycznego browaru. A może, zastanawiając się nad opłacalnością inwestycji, zachodził w głowę, czy nie kupić raczej pokaźnego château de jabol. Z pewnością dłużej szumiałby w głowie, więc „pożytek” byłby większy.

W ramach podziękowań chciał koniecznie pocałować ofiarodawczynię w dłoń. Kiedy dotknął czubków jej palców czarnymi jak smoła rękami, pożałowała swej hojności. Gdyby nie dała mu ani złotówki, odszedłby wściekły.

 

Lekarz szybkiego kontaktu

Agata nie mogła w pełni cieszyć się rozpoczętym weekendem. Dzielnie walczyła wszystkimi możliwymi sposobami ze skomasowanym atakiem bakterii. A może wirusów? W sumie było jej obojętne, kto rozpoczął tę inwazję, bo tak czy inaczej samopoczucie miała fatalne. Niszczycielską wojnę agresor zainicjował w gardle. Pozostawiając zasieki w okolicach błony śluzowej, rozpętał niemiłosierny ból. Aga, pragnąc jak najszybciej zażegnać nonsensowną interwencję drobnoustrojów, pomaszerowała do lekarza.

Oczywiście zaproponował antybiotyk. Natychmiast zaczął wypisywać receptę, chcąc w ekspresowym tempie pozbyć się pacjentki. Wybitny specjalista szybkiego kontaktu! Agata pytała samą siebie, dlaczego zdaniem ekspertów od reperowania zdrowia antybiotyk jest dobry na wszystko. Nikt nie wspomina o spustoszeniu w naturalnej florze bakteryjnej i osłabieniu całego systemu odpornościowego po zażyciu tego paskudztwa. A przecież czasem wystarczą krople do nosa, syrop przeciwkaszlowy i parę dni odpoczynku pod ciepłą kołdrą.

Szybkiemu nie poszło jednak z Bralską tak łatwo. Nie pozwoliła mu się zbyć. Nie tym razem! Miała dla niego niespodziankę.

– Panie doktorze, od kilku dni spóźnia mi się okres – oznajmiła triumfalnie, a doktorek zbaraniał.

Może choć na chwilę uświadomił sobie, że rutyna kiedyś w końcu go zgubi.

– Yyy… – wyjąkał. – W takim razie musimy panią ukłuć. – Ukradkiem potargał receptę, pragnąc ją unicestwić.

Ale nie z Agą takie numery! Ostentacyjnie, z nieukrywaną satysfakcją, zadała pytanie:

– To ten medykament nie będzie już potrzebny?

Lekarz momentalnie zrobił się czerwony. Nie wiadomo, czy ze złości, czy ze wstydu.

Po chwili siedziała już w gabinecie pielęgniarek i podwijała rękaw bluzki. Pani w bieli machinalnie wyssała do strzykawki trochę krwi. Materiał do beta HCG został pobrany.

Ku zdziwieniu pacjentki okazało się, że jeśli podpisze pisemną zgodę, o wynikach testu ciążowego zostanie powiadomiona telefonicznie. Ucieszyła się, że jutro nie będzie musiała znów przyjeżdżać do przychodni. Na sobotę Agata miała bardzo ambitne plany narciarskie. W górach śnieg sypał już od kilku dni, ruszyły wyciągi.

Złożyła podpis pod upoważnieniem i dowiedziała się, o której godzinie może jutro zadzwonić. Rozemocjonowana wyszła z gabinetu.

W domu przepłukała gardło solą. O dziwo, szybki kontakt z tym roztworem pomógł.

Włączyła telewizor i zamarła. Matka zabiła własne dziecko! Ilu ludzi w razie potrzeby oddałoby życie za swe dzieci, a ona – ta lamia, potwór w kobiecej postaci – zamordowała bezbronną kruszynkę. Mogła po prostu powierzyć ją pełnym miłości ludziom, byliby jej dozgonnie wdzięczni. Ale wybrała drogę potępienia!

Agata, zraniona, doświadczona przez niesprawiedliwy bieg wydarzeń, bezpodstawnie wykluczona, odsunięta od szczęścia macierzyństwa, rozumiała, jaki to dar, niewyobrażalny cud – dziecko! Gdyby otrzymała od losu taki skarb, nigdy nie potrafiłaby go skrzywdzić – dałaby mu należne uczucia, ofiarowała bezpieczeństwo. Wiedząc jednak, że może nigdy nie zaznać upragnionego szczęścia, czuła się gorsza, wybrakowana. Dziś mijał trzeci rok starań o dziecko – cała wieczność! Tyle długich miesięcy, pełnych smutku i niepewności! Wzburzona pożegnała się z telewizją i zaczęła uderzać palcami w klawiaturę laptopa.

 

Dzień był upalny, bezchmurny, resztkami sił dźwigał zapach lata. Słońce zaglądało we wszystkie leśne zakamarki, pchało się w każdą najdrobniejszą szczelinę. Otoczona różnego rozmiaru głazami, pokryta cienką warstwą glonów połać wody – przypominała zastygłą magmę. Wyczerpane skwarem źdźbła trawy nieruchomo wsłuchiwały się w ciszę. Nagle nieznośnie głośny plusk przerwał głuszę. Coś przez chwilę szamotało się w jeziorze, zaraz potem rozległ się nierówny, przyspieszony oddech. Anerys wynurzyła się z głębin Situny.

 

Agata siedziała nad opowieścią o dwunożnej rybie całe popołudnie. Wieczorem zaczęły dopadać ją wątpliwości, czy przypadkiem nie tworzy grafomańskiej historii. Wcisnęła „delete” i odpowiadając na dręczące także komputer wahania, unicestwiła plik, wybierając opcję „tak”. Szymborska zapytana swego czasu o niską produktywność, powiedziała: „Mam w pokoju kosz na śmieci”. Bralska szła z duchem czasu – używając kosza w laptopie, chroniła lasy. Ekologicznie!

W ramach bycia eko zakręcała też wodę podczas mycia zębów, nie pozostawiała urządzeń w stanie czuwania i chodziła na zakupy z płócienną siatką, taką z napisem „Społem”. Sentymenty? Nie! Pamiątka po cioci. Jedynie do octu jako środka czystości trudno jej się było przekonać. Z PRL-owską torbą stanowiłby duet idealny, ale wolała zwykłe płyny i pasty.

Na kolację zjadła pół słoika czekoladowego kremu. Lekka przesada? Spojrzała na zegarek. Było po dwudziestej. Zatem to już grzech ciężki! Zastanawiała się, czym uspokoić sumienie. Postanowiła dzisiejszy występek zrzucić na karb stypy po Anerys, leżącej teraz na wysypisku środowiska Windows. Odganiając wyrzuty sumienia, zasnęła nieświadoma, że powierzchnia jej ciała wciąż się rozrasta.

 

Obrzydliwy karteluszek

Pechowy grudniowy piątek. Kamila ubolewała, że właśnie dziś, kiedy chwycił pierwszy przymrozek, a białe ogromne płatki zaczęły zasypywać Kraków w szybkim tempie, trabancik zawiódł. W dodatku przed wykonaniem zadania. Przeważnie służył skwapliwie podczas zwiedzania i psuł się zaraz po dobrze wykonanej robocie. Zdecydowanie lepiej było, gdy robił to „po” niż „przed”.

Wczoraj wieczorem była tak zmęczona, że zasnęła przed „Wiadomościami”. Nie zdążyła obejrzeć pogodowych przepowiedni. Nie spodziewając się temperatury poniżej zera, zupełnie nie dostosowała garderoby do dzisiejszej aury. Dziwacznie wyglądała w trenczu bez podpinki, spodniach z cienkiej bawełny, jedwabnej apaszce na szyi (jak zwykle czerwonej) i butach z tkaniny.

Chciała przemówić niepokornej maszynie do rozumu czy do serca… Raczej do silnika lub rozrusznika, a może do alternatora, panewki lub cewki zapłonowej. Pocieszające było to, że trabant ma cewkę – jest w nim jakiś ludzki element! Przygnębiające – że tylko licho wie, co tym razem się sknociło. No, może będzie wiedział jeszcze Tomasz, kolega Jarka – właściwy dysponent trabanta. Był tylko jeden mały problem. Aby Tomek mógł dokonać właściwej penetracji organów wewnętrznych staruszka, musiałby go mieć u siebie w warsztacie pod Miechowem. Jedyne, co przychodziło Kamie do głowy, to teleportacja. Kwantowa jest możliwa, niestety przesył większej materii tym sposobem to wciąż jeszcze sfera science fiction.

Tomasz kształcił się na mechanika, ostatecznie został właścicielem komisu samochodowego. Umiejętności zdobyte w szkole przydawały się nieraz do reperowania tanim kosztem stojących u niego wraków. Uwielbiał stare auta. Ponieważ na razie nie było go stać na wymarzone Bugatti z lat trzydziestych, za niespełna pięćset złotych zakupił na Allegro trabanta. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma! Oryginalny wóz szybko stał się jego oczkiem w głowie. Tomek pogrzebał w nim trochę i po wielu perypetiach z załatwianiem dokumentów wypuścił pupila na drogę. Kamila pożyczała trampka czasem, by wozić turystów po Nowej Hucie.

Była licencjonowanym przewodnikiem po Krakowie. Jako magister historii sztuki o zabytkach wiedziała prawie wszystko. Stare Miasto znała jak własną kieszeń. Ostatnio musiała skrzętnie zgłębiać tajemnice zajmującego pięć dzielnic Krakowa „pomnika socjalizmu”. Turyści bowiem, nie wiedzieć czemu, coraz częściej mieli chrapkę na zwiedzanie nie wiekowego Wawelu, lecz młodziutkich, bo powstających dopiero od 1949 roku, okolic kombinatu metalurgicznego, zwanego niegdyś imieniem Lenina.

Trampek, w zestawieniu z zabytkami krakowskimi całkiem młody, na tle braci samochodowej wydawał się dość leciwy, grunt, że „z tamtej epoki”. Na okoliczność wojaży po niedoszłym mieście socrealistycznym zdawał się być pojazdem wymarzonym. Przybysze piali z zachwytu podczas swoistej podróży wehikułem czasu.

Znalazła się wszelako jedna staruszka – Polka mieszkająca aktualnie w Szwajcarii – która zrezygnowała ze zwiedzania Nowej Huty z Kamilą. Twierdziła, że nic nie jest w stanie jej zmusić, by wsiadła do plastikowego pudła. Nie zauważając luksusowych aut mknących obok „forda kartona”, pytała oburzona, czy od czasów PRL-u nic się w Polsce nie zmieniło. Nie chciała słuchać tłumaczeń przewodniczki, że to miała być kultowa przejażdżka – sentymentalny powrót do gierkowskiej rzeczywistości. Najwidoczniej nie miała dobrych wspomnień z tamtego okresu…

Kama zadzwoniła do umówionych na dziś ciekawych Nowej Huty Anglików, informując ich o awarii nietuzinkowego środka lokomocji i o swoim delikatnym spóźnieniu. Turyści z Wielkiej Brytanii byli przeciwieństwem szwajcarskiej Polki. Na wieść o tym, że trampek im dziś nie posłuży, poczuli potężne rozczarowanie. Kamila postanowiła ratować sytuację. Na szczęście przypomniała sobie, że w jednej z krakowskich korporacji taksówkarskich jeździ odrestaurowana warszawa. Postanowiła ją ściągnąć. Kaliber dwóch marek znacząco się różnił, za to pod względem oryginalności wozy dorównywały sobie.

Koszty wycieczki wzrosły, ale Anglicy uradowani faktem, że ostatecznie jednak pojadą jakimś starociem, zdecydowali się pokryć rachunek za kurs. Po niespełna piętnastu minutach wszyscy mknęli już „garbatym szczęściem na kołach” w stronę kopca Wandy. Końcowy odcinek drogi musieli pokonać na nogach. Nieco zdyszani weszli na wzniesienie, gdzie Kamila chyba setny raz opowiedziała legendę o córce księcia Kraka, która odrzuciwszy rękę niemieckiego władcy, rzuciła się w nurt Wisły.

Kolejnym obowiązkowym punktem programu była Huta Sendzimira. Zajrzeli też do opactwa Cystersów w Mogile, po czym udali się w kierunku Alei Róż – ulicy zaplanowanej na trasę pochodów. Wpadli na kawę z fusami do Stylowej – najstarszej kawiarni (obecnie restauracji) Nowej Huty, przypominającej wyglądem te z filmów Barei. PRL się tu zatrzymał – na stołach leżały wykrochmalone obrusy, w oknach zwisały dekoracyjne firany, a puszysta kelnerka z obfitym biustem i niebieskimi powiekami odzywała się typowym znudzonym głosem bufetowej z „tamtych” czasów.

– Chcielibyśmy zobaczyć jeszcze pomnik Lenina – przypomniał sobie nagle James, gdy zwiedzanie dobiegało końca.

– O, to już przeszłość. Pomnik usunięto w 1989 roku, choć niektórym marzy się, by wrócił na swoje miejsce. Lenina zapragnął mieć w swej kolekcji milioner Big Bengt Erlandsson. Wyłożył za niego okrągłą sumkę 100 000 koron i zabrał ze sobą do Szwecji. Obejrzeć go można aktualnie w skansenie osobliwości High Chaparral pod Sztokholmem. Nadmienię, że pomnik trochę różni się od oryginału.

– Dokonano jakichś przeróbek?

– Lenin jest bogatszy o kolczyka i doklejonego papierosa.

– Co za profanacja symboli narodowych! – westchnął James.

Kamila udała, że nie słyszy jego słów. W duchu się zaśmiała. Gość nie miał pojęcia, o czym mówi, ale nie czuła potrzeby uświadamiania go – z zasady nie wdawała się w dyskusje ideologiczne. Szczególnie nie miała ochoty na polemikę z Jamesem, który o historii i polityce, jak tego dowiódł, miał mgliste pojęcie. Przede wszystkim zaś chciała jak najszybciej zakończyć wycieczkę. Poczuła przenikliwy chłód, miała lodowate ręce i prawie zdrętwiałe z zimna stopy. Bezustannie padający śnieg pokrył jej cienkie palto białym puchem. Na dodatek martwiła się coraz bardziej o pozostawionego przez nią na Placu Centralnym trupa.

Gdy dotarła na miejsce, w którym stał niesubordynowany do granic wytrzymałości trabancik, strażnicy miejscy już węszyli złoty interes. Czyżby temperatura powietrza się podniosła? Czując zziębnięte ręce, nogi i uszy, była pewna, że to nie odwilż zachęciła stróżów prawa do przedpołudniowego patrolu. Raczej chęć zysku wzięła górę nad rozumem. W końcu to pieniądz, a nie mądrość, rządzi światem.

Kamila natychmiast interweniowała, próbując maksymalnie wykorzystać swój seksapil. Wierzyła w skuteczność najlepszej kobiecej broni, która winna sprawić, że bezdusznie wyglądający mocarze przedłożą jednak racje serca ponad racjezysku. Uświadomiła sobie, że jej atrakcyjna cielesność, za sprawą awangardowej stylistki zimy, przybrała kostium bałwana. Wizażysta mróz, znany z zamiłowania do czerwieni, też jej nie oszczędził. Muśnięciem chłodnego pędzla przykrył resztki makijażu. Zabarwił skórę twarzy i uszu na pąsowo, zlewając ją niemalże w jedną całość z ulubioną apaszką Kamili w tym samym odcieniu. Nawet nie próbowała się oszukiwać – nie wyglądała jak seksbomba!

Pozostał jej wewnętrzny urok. Starała się z wielką gracją wytłumaczyć, że nie mogła odjechać autem, bo jest niesprawne.

Ta informacja spotkała się jednak z poważnym oporem panów. Poprosili o dokumenty.

– Pani Kamila Michalska – zaczytywał się w dowodzie wysoki, niczego sobie strażnik.

Kamili przemknęła przez głowę myśl, że w mundurze wygląda jak dżentelmen. Tylko co z tego? Na pewno nie pomoże, a z dużym prawdopodobieństwem utrudni życie „do pierwszego”.

W końcu pojawił się Jarek. Ponarzekał, pozłościł się na Kamę. Uznał, że pewnie zbyt mocno cisnęła pedał gazu i zamęczyła ofiarę. Nie brał pod uwagę faktu, że trzydziestoletnie samochody mają to do siebie, że lubią się psuć bez niczyjej pomocy.

Gdy mąż skończył gderać, wyciągnął linkę holowniczą i po chwili usunął niesforną zawalidrogę. Przedstawiciele porządku publicznego trochę się uspokoili, ale nie na tyle, by nie wystawić stuzłotowego mandatu. Ten dzierżony z obrzydzeniem w ręku Kamili karteluszek stał się bodźcem do powzięcia przez nią nieodwołalnej decyzji. Postanowiła raz na zawsze skończyć z turystyką trabantową.

Kiedy niesprawny pojazd został odstawiony na podwórko Tomka, Kama wsiadła do samochodu męża. W kieszeni jej trencza zaczął wibrować telefon. Zaaferowana oglądaniem mandatu, nie zwróciła uwagi na wierzganie komórki.

– Coś ci się rusza pod płaszczem – zauważył Jarek.

Ręką dotknęła kieszeni i wyciągnęła z niej po cichu przypominające o swoim istnieniu urządzenie.

– Dzień dobry, mówi Robert Wader – usłyszała w słuchawce.

– Witam i dziękuję z góry za wszystkie rewelacyjne promocje. Nie jestem zainteresowana żadnymi niepowtarzalnymi ofertami! To, czego mi trzeba do mego skromnego życia, już mam.

Chciała się rozłączyć, lecz męski głos szybko zareagował.

– Czy moglibyśmy się spotkać? Mam do pani bardzo ważną sprawę.

– Panie Wader, pan chyba pozwala sobie na zbyt wiele. Nie umawiam się z nieznajomymi!

– Faktycznie się nie znamy, ale jesteśmy rodziną.

– Słucham?! Zaczyna mi pan działać na nerwy. Proszę nie robić sobie głupich żartów, nagabywanie obywateli jest w tym kraju karalne!

– To nie stalking! Spotkanie z panią jest dla mnie sprawą życia i śmierci – nie poddawał się mężczyzna.

– Co za tupet! – powiedziała trzęsącym się ze wzburzenia głosem Kamila.

– Jestem mężem pani siostry.

– Co?! – nie mogła opanować zdziwienia.

Jarek spojrzał z zaciekawieniem na żonę, która w zdumieniu kontynuowała rozmowę.

– Przepraszam. Ja nawet nie wiedziałam, że Martyna ma męża. Od kilku lat nie mamy ze sobą kontaktu – spuściła z tonu.

– Wiem.

– Czy coś się stało? – zaniepokoiła się.

– Jeszcze nie, ale może się stać. Chciałbym porozmawiać w cztery oczy.

Zastanawiała się, co powinna zrobić. Zwlekała z decyzją tak długo, że zniecierpliwiony czekaniem nieznajomy szwagier począł ją namawiać:

– Bardzo panią proszę, zajmę tylko kilka minut. Może w przyszłym tygodniu?

– W poniedziałek wyjeżdżam w góry, odezwę się po powrocie.

– Dziękuję – powiedział, nie kryjąc ogromnej ulgi. – Proszę o jak najszybszy kontakt. To sprawa niecierpiąca zwłoki.

Kamilę ogarnął przygnębiający niepokój. Dotkliwe szczegóły siostrzanych perypetii stanęły jej przed oczami. Mimo że z Martyną nie odzywały się do siebie od wielu lat, często o niej myślała. Zastanawiała się, czy wiedzie udane życie, czy ma otaczającą ją miłością rodzinę. Tyle razy chciała się z nią skontaktować. Było to trudne – młodsza siostra obraziła się na amen i zerwała całkowicie kontakt. Kama, poruszona telefonem Wadera, zaczęła się martwić. Martyna ma pewnie jakiś poważny problem!

 

Gul, gul

Kamila zadzwoniła do Agaty Bralskiej w momencie, gdy ta kończyła obrządki ratujące jej nadwątlonezdrowie.

– Cześć, co słychać? Ja dzisiejszy dzień najchętniej puściłabym w niepamięć. Trabant dał mi popalić, a Jarek dolał oliwy do ognia. Nie wiem, czemu on uważa, że jestem winna każdego nieszczęścia tego świata! Jeszcze się nie zdarzyło, żeby nie obciążał mnie odpowiedzialnością za wszystkie dramaty aut, do których wsiadam.

– Gul, gul, gul. – Agata kończyła płukanie gardła. – U mnie też nie lepiej. Jakieś choróbsko próbuje mi zdefraudować parę dni życia. – Mówiąc o swoich kłopotach zdrowotnych, pominęła jak zwykle temat narzekania na męża Kamy.

– Mam rozumieć, że jesteś chora?

– Aż wierzyć mi się nie chce, jaka domyślna istota z ciebie. – Aga zachichotała. – Coś mnie bierze, ale walczę z tym bezwzględnym wrogiem niczym Kliczko z Adamkiem.

– Kliczko ma na swoim koncie zdecydowaną większość wygranych walk, więc jest duża szansa na nokaut twojego przeciwnika.

– Na to liczę!

***

Dziewczyny chodziły niegdyś razem do liceum. Cztery lata raczej się unikały. Nie dostrzegały, że mogłyby mieć ze sobą coś wspólnego. Po zdanej maturze okazało się, że Rafał i Patryk – faceci z osiedla, w których były zakochane po uszy – od lat się przyjaźnią. Podbicie przez obie kobiety serc zżytych na amen kumpli spowodowało, że od tamtej pory, chcąc nie chcąc, zaczęły się widywać bardzo często – chłopcy uwielbiali umawiać się we czwórkę. Dzięki temu Kamila i Agata miały okazję dobrze się poznać.

Gdy ich mężczyźni zaczęli się spotykać już tylko we dwójkę, one też zdały się tylko na siebie. Odtąd widywały się już z własnej woli, a nie z konieczności. W dniu rozstania ze swoimi pierwszymi miłościami było im potwornie smutno. Siedziały zrozpaczone na parkowej ławeczce, ubolewając nad okrucieństwem losu. Kama przypomniała sobie, że Rzymianie fatalne dni zaznaczali w kalendarzu czarnym kamieniem. Tą informacją zaraz podzieliła się z Agatą.

Zerwały się i natychmiast zaczęły rewidować każdy centymetr znajdującej się tuż obok piaskownicy. Zadanie nie było łatwe, ale z pomocą przyszedł im rozbrykany bąbel w ciut za małych ogrodniczkach, za to z olbrzymią łopatką!

– Czego panie szukają? – zapytał gotowy, by nieść pomoc.

Odpowiednio poinstruowany wydobył z góry piasku poszukiwane skarby. Na dłoni Kamili wylądowały dwa hebanowe kamyki. Jeden z nich od razu podarowała Adze. Radość ze znaleziska przyćmiła nieco smutek z rozstania. Ale ponieważ nie miały przy sobie kalendarza, nie wiedziały za bardzo, co z kamykami począć.

– Myślisz, że często będą nam potrzebne? – zapytała Aga.

– Mam nadzieję, że nie. Życiem często rządzi zasada, że jeśli czegoś nie masz, to tego potrzebujesz. Może, jeśli będziemy je mieć przy sobie, nie będą nam przydatne wcale?

– A może na przekór temu, do czego służyły Rzymianom, nam posłużą jako talizman?

– I symbol kobiecej solidarności w bólu – dodała Kamila i obie zaśmiały się.

Schowały kamyki do portfeli i odtąd nosiły je ze sobą wszędzie.

Dziewczyny bardzo się polubiły. Ich znajomości przez parę lat nie zakłócały żadne zawieruchy. Niestety, później wydarzyło się coś, co nieznacznie ostudziło ich relacje. Kama długo nie wiedziała, czemu bezgranicznie dotąd oddana koleżanka zaczyna oddalać się od niej. Nie przypuszczała, że Bralska pozwoliła sobie względem Michalskiej na niby niewinne, ale brzemienne w skutkach kłamstewko. Dosłownie – brzemienne!

Adze nie dawał spokoju fakt, że w dobrej wierze, ale mimo wszystko, oszukała Kamilę. Czuła, że nie zasługuje na miano przyjaciółki. Targały nią wyrzuty sumienia. Trzymała dystans, rozmowa o osobistych sprawach ją krępowała. Unikała jak ognia zwłaszcza Jareczkowych tematów.

Gdyby wtedy nie wyświadczyła koleżance niedźwiedziej przysługi, wszystko z pewnością potoczyłoby się innym torem. Całe życie Kamy mogłoby wyglądać inaczej, może szczęśliwiej. „Niedopowiedzenie” nie dawało Agacie spokoju od kilku lat. Mnóstwo razy chciała Kamili wszystko wyjaśnić. Bała się jednak, że ta nie zrozumie, odwróci się od niej raz na zawsze, nigdy jej nie przebaczy.

***

– Mila, a co u Jasia? – podtrzymywała rozmowę telefoniczną Agata.

– Tyle razy ci powtarzałam, żebyś nie mówiła do mnie Mila! – udawała obrażoną. Po chwili dodała: – Wybieram się za tydzień z Jankiem na narty. Jego klasa jedzie na zimowisko, on nie dał się na nie namówić w żaden sposób, ale wypadem z mamą nie wzgardził. Poczekaj, muszę zrealizować zamówienie na repetę buraczków.

Zamilkła na moment. Ściskając z całych sił słuchawkę między uchem a ramieniem, chlusnęła Jaśkowi ciemnoczerwoną mazią na talerz i kontynuowała pogaduchy.

– Zlecenie zrealizowane.

– Dorabiasz jako kelnerka? – zaśmiała się Agata.

– Również jako kucharka, sprzątaczka, prasowaczka. Tylko pracuję niestety charytatywnie. No, nie do końca – synek wypłaca się uśmiecham, dobrym słowem, a mąż wiecznym marudzeniem.

– Zawsze musisz na niego narzekać… – skarciła Kamę koleżanka i dając upust swej ciekawości, zapytała: – A Jarek jedzie z wami?

– Nie może teraz wziąć urlopu.

– Puszcza cię samą? Nie wierzę!

– Nie chciał, ale uparłam się. Mam przez jego cholerny nałóg już nigdy nigdzie nie pojechać? – zirytowała się Kamila. – On jest uzależniony od pracy! Gdy był dyrektorem sprzedaży w firmie handlującej kosiarkami spalinowymi, wracał do domu tylko po to, by pójść spać. Pamiętasz, że chcąc osobiście rozporządzać swoim czasem, założył własną firmę. Teraz nie ma go w domu całymi dniami. Siedzi non stop w swym biurze, a gdy wraca bardzo późno, to nawet na sen nie ma czasu. Duma prawie do rana nad stertą rozmaitych papierów, oczywiście zawsze w towarzystwie swej ukochanej telewizji!

– A może on ma jakąś całkiem sympatyczną sekretarkę? – Agata próbowała rozbroić napiętą sytuację żartem.

– Nawet jakby miał jakąś miłą pomoc biurową, to nie znalazłby dla niej ani minuty. Myśli ma zaprzątnięte tylko rachuneczkami, tabeleczkami, fakturkami i TV!

– Aaa… faktureczki, tabeleczki, telewizja. Cóż, jak by na to nie patrzeć, też są rodzaju żeńskiego. Najważniejsze, że masz na pocieszenie innego faceta.

– Zawsze jest dobrze mieć coś drugiego w zanadrzu, nawet coś małego.

Gdy przestały się śmiać, Kama dodała przepełnionym macierzyńską miłością głosem:

– No tak, Jaś! Moje szczęście! Dobrze, że chociaż do niego można się przytulić. Tylko oczywiście nie przy kolegach ze szkoły, wtedy mógłby zabić.

– To zrozumiałe! Prawdziwy mężczyzna z niego, przy kumplach musi być twardzielem. Mam nadzieję, że wykazujesz odrobinę zrozumienia… – Aga zmieniła nagle temat: – To co, wyjeżdżasz w Alpy?

– Krynickie Alpy – ryknęła Kamila.

– Znów Krynica? Myślałam, że masz jej dość!

– A co mi tam! Miałam ci nawet zaproponować, żebyś pojechała z nami… – zaczęła niepewnie, czując podskórnie, że koleżanka na pewno jej odmówi.

– Kwiatuszku – przerwała jej – mam do dokończenia ważny artykuł. Jeśli mi to choróbsko odpuści, pewnie pojedziemy jutro z Szymkiem odrobinę się poślizgać, ale to będzie jednodniowy wypad dla rozruszania kości.

Miała wspomnieć też, że chyba jest w ciąży i przede wszystkim dlatego nie może z wyjazdowymi planami wybiegać w przyszłość, ale stwierdziła, że jest zbyt wcześnie na takie wyznania. Nie chciała zapeszać.

Kamili zrobiło się przykro z powodu odmowy, lecz trzymała fason. Pożegnała się i skończyła szybko rozmowę, tak by Agata nie zdołała nawet poczuć jej rozczarowania. Uchyliła okno, aby orzeźwić się nieco mroźnym powietrzem. Po okolicy roznosiła się głośna muzyka. Usłyszała Tomasza Karolaka śpiewającego „Nie zostawiaj mnie!”. Piosenka mówiła sama za siebie. Michalska domyśliła się, że pewnie córka sąsiadów zaliczyła kolejny nieudany związek i dostała dziś kosza.

Empatyczna dusza Kamy od razu zareagowała, otwierając klapę z napisem „współczucie”. Zrobiło się jej przeraźliwie smutno. Zakochany chłopak w czarnej ramonesce, przyjeżdżający co dzień do Malwiny, stał się tylko wspomnieniem, echem szczęścia, tkliwości, delikatnych uścisków. Jego widok do niedawna przynosił tylko uśmiech, a teraz już sama myśl o nim powodowała przygnębienie. Kamila przypomniała sobie słowa babci wypowiedziane w dniu, gdy Patryk z nią zerwał: „Skoro miłość się skończyła, to znaczy, że nie była prawdziwa”.

Kama prawie nie znała tej prześlicznej młodej studentki romanistyki. Czasem tylko w drodze do sklepu mówiły sobie „dzień dobry”. Mimo to zawsze wiedziała, co u niej słychać, zwłaszcza w lecie, gdy okna były otwarte. Zadurzona Malwina wesoło śpiewała z Maanamem „Kocham Cię kochanie moje”. Gdy tęskniła, włączała na cały regulator „Sacrum” Mezo lub perfekcyjną piosenkę Perfektu „Każdy oddech Twój”. Podły nastrój kończył się nękaniem sąsiadów dźwiękami Black Sabbath. Miała zadziwiająco zróżnicowany repertuar. Nie wiadomo, czy słuchana przez nią muzyka koiła, czy raczej wzmagała ból, ale z pewnością wyrażała silne emocje.

Kamila wyczuwała w sąsiadce podobną do swojej wrażliwość, delikatność, która nie pozwalała przejść obok pchnięć losu obojętnie. Zamknęła okno, ale jakiś bliżej nieokreślony smutek pozostał w jej sercu. Widzisz na horyzoncie szczęście, chcesz poczuć jego smak. Wyciągasz rękę, by go dotknąć, a ono wyślizguje się niczym wypełniony helem balon z nieporadnej rączki zdruzgotanego dziecka. Musisz się obejść samym jego widokiem, nie potrafisz pogodzić się ze stratą.

– Mamusiu, pyszny był ten obiadek. Kotleciki palce lizać! Kocham takie dobre jedzenie, prawie tak jak ciebie! – Zadowolony łakomczuch wyrwał Kamę ze świata rozmyślań. – To teraz bierzemy się do lekcji?

– Aa! Już rozumiem twój króciutki milutki wstęp. – Mama parsknęła śmiechem. – Tylko ty idziesz do lekcji! Ja już skończyłam szkołę. Zresztą w pierwszej klasie to chyba nie ma zbyt zagmatwanych zadań?

– No nie, ale ja lubię być z tobą.

– W takim razie, gdy dokończysz swoje szlaczki, pójdziemy razem na sanki. A zaraz po powrocie napiszemy list do Świętego Mikołaja!

 

Wyrocznia

Mróz odrobinę odpuścił. Na stoku delikatnie prószył śnieg, od czasu do czasu pokazywało się słońce. Aura sprzyjała narciarzom. Dobrze, że Agacie udało się znokautować przeziębienie, bo zamiast kontemplować boskie widoki i wdychać rześkie, pachnące lasem górskie powietrze, musiałaby teraz zaglądać do miski z wrzątkiem, inhalując się sosnowym olejkiem.

Tryskała pozytywną energią. Udało się jej na chwilę zapomnieć o ciągłej walce z kilkukilogramową nadwagą i zmaganiach ze zbyt słabą wolą. Zawsze miała pełno kompleksów. Dziś jednak czuła się i wyglądała świetnie. Kremowy jednoczęściowy kombinezon i duża futrzana czapka, przykrywająca krótkie czarne loki, dodawały jej uroku.

Zbyt pulchna sylwetka często zaniżała samoocenę Agaty. Ale cóż miała poradzić na to, że uwielbiała słodycze, a gotowanie było jej pasją. Jednocześnie nie była mistrzynią przestrzegania kuracji odchudzających. Diety niskokaloryczne kończyła zdecydowanie za wcześnie, bo przeważnie już po kilku godzinach stosowania. Wiele razy zaczynała dzień jogurtem naturalnym, popijała go ziółkami na trawienie, a zamiast obiadu jadła owoc. Zawsze jednak wieczorem finiszowała talerzem pełnym kanapek. Głodówki nie należały do jej mocnych stron. Golonka, galareta i boczek często królowały w jej kuchni.

Patrzyła teraz na otaczające ją fantastyczne górskie widoki – ośnieżone drzewa, białe czapy na domach i długie soplowe ozdoby pod dachami. Zachwycała się krajobrazem, siedząc na wygodnym krzesełku wyciągu. W tak cudownych okolicznościach przyrody odrzuciła wszystkie zmartwienia. Chciała cieszyć się chwilą, być cząstką tej doskonałej natury i za bardzo od jej idealności nie odstawać.

Mimo dobrego nastroju od samego początku nie mogła się skoncentrować i w pełni poświęcić szusowaniu. Narty nie chciały jej słuchać. A to wydawały się mało śliskie, a to znów skręcały zbyt słabo, krzyżowały się. Myślała ciągle tylko o tym, co powie dziś Głos przez telefon. Wyrocznia ogłosi przyszłość. „Tak czy nie?” – to pytanie nie dawało jej spokoju od wczoraj. Coś, co może zmienić całe życie, stanie się urealnione przez jedno słowo.

Z każdą chwilą była coraz bardziej niespokojna. Zaczynała się zastanawiać, czy to dobrze, że ktoś obcy telefonicznie powiadomi ją o tak ważnej sprawie. Może powinna odebrać wynik osobiście? Oczywiście nie odczytywać go od razu – koniecznie schować do kieszeni. Potem pójść na Planty, usiąść na ławeczce lub pospacerować obok Grażyny i Litawora, Boya lub Grottgera. Dopiero pod ich bacznym okiem, dodającym patetyczności chwili, dokonać deszyfracji.

Szybko uświadomiła sobie, że na takie ekscesy jest zdecydowanie za zimno i za późno. Wybór tej wysublimowanej opcji spowodowałby dodatkowy dzień oczekiwania na werdykt (jutro jest niedziela i przychodnie będą uśpione). Tylu kolejnych godzin wątpliwości z pewnością by nie zniosła!

Czternasta zbliżała się wyjątkowo powoli. Zawsze, gdy czeka się na coś bardzo ważnego, minuty przestają być tradycyjnymi sześćdziesięcioma sekundami. Wydłużają się prawie w nieskończoność. Tym razem również złośliwe wskazówki zegara stały niemalże w miejscu. Zniecierpliwiona Agata nie mogła już dłużej wytrzymać. O trzynastej czterdzieści zjechała na parking, odpięła narty i wsiadła do samochodu. Było to jedyne miejsce, do którego nie dobiegały wrzaskliwe dźwięki radia, płynące z wszechobecnych na stoku głośników.

Wyciągnęła komórkę. Ważyły się jej losy. Parę minut bezmyślnie patrzyła na telefon, śledziła roztapiający się na nim ociekający z kurtki śnieg. Przetarła chusteczką ekran i w końcu wybrała numer. Podała dane: imię, nazwisko, PESEL. Kazali czekać. Teraz dopiero czas niemiłosiernie się dłużył, każda sekunda stawała się godziną. Denerwowała się coraz bardziej. W końcu, gdy była już bliska szaleństwa, usłyszała zbliżające się do słuchawki kroki. Stąpnięcia dudniły jej w uszach głośno niczym Dzwon Zygmunt.

– Wynik jest pozytywny – oznajmił beznamiętnie Głos.

Przezornie chciała się upewnić.

– Czy to znaczy, że…

– Tak, jest pani w ciąży. Proszę umówić się na wizytę do ginekologa.

Agata chciała krzyczeć i to bardzo głośno, ale w ostatniej chwili powstrzymała eksplodujące w niej emocje. Nadzwyczaj grzecznie podziękowała za informację i kilkanaście minut siedziała w osłupieniu, raz się śmiejąc, raz płacząc z radości. Czas płynął znów swoim starym rytmem.

W głowie huczał potok myśli. Starali się o dziecko trzydzieści sześć długich miesięcy! Nie mogła uwierzyć, że w końcu się udało. Czytała o tym nieraz w książkach, oglądała w filmach, słyszała od koleżanek. To było dla niej coś nieistniejącego w życiu realnym, coś nieopisanego. Czuła bezgraniczne, idylliczne szczęście. Ta wiadomość docierała do jej umysłu bardzo powoli. Agata oswajała się z nią ślamazarnie. W żaden sposób nie mogła uwierzyć, że jest w ciąży.

– Mamuśka, mamusia, mamunia… – powtarzała pod nosem. – O matko!

 

Epizod depresyjny

W sobotę Kamila krzątała się sama po domu. Jasiek był u kolegi Antosia – rówieśnika z sąsiedztwa. Jak przeważnie w pierwszy dzień weekendu – Jarek pracował. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej.

Z nudów zaczęła przygotowywać rzeczy potrzebne na wczasy. Nie dając pralce wytchnienia, zrobiła trzy prania z rzędu. Wyprasowała stertę ubrań. Poszukała na strychu kasków, rękawic i nart. Rozprowadziła fluorowy smar na deskach, wypolerowała je dokładnie, po czym schowała do pokrowca. Należała do tych podróżników, którzy do wyjazdów przygotowują się długo i starannie.

Była trochę rozczarowana, że zainteresowanie Agaty wspólnymi wczasami równało się zeru. Poczuła się dziwnie samotna. Znów zaczęły dopadać ją „doły”. Gorsze dni przychodziły znienacka, nieoczekiwanie budziły w niej poczucie bezsensu. Po głowie chodziło jej wtedy wymyślone przez nią samą powiedzonko: „Wiersz o miłości napisany, piosenka o życiu zaśpiewana, Ameryka odkryta, bitwa pod Grunwaldem wygrana. Co zostało dla mnie?”.

Nigdy nikomu nie mówiła o stanach chwilowego załamania. Wszyscy wokoło myśleli, że jest szczęściarą. Przecież miała męża, dziecko, ciekawą pracę, a nawet nieduży domek na obrzeżach Krakowa, który wzbudzał rzecz jasna największy entuzjazm. Nikt jednak nie wiedział, bo czym tu się chwalić, że mąż rzadko bywał w owym domku, praca była stresująca i nieregularna, a na tę malutką chałupinę mieli kolosalny kredyt, który przerażał niczym Tyrannosaurus rex.

Przygnębienie męczyło ją średnio dwa, trzy razy w miesiącu. Przychodziły jej do głowy najsmutniejsze sytuacje. Te z dzieciństwa (wyjazd rodziców), z czasów studenckich (znajomość z Gerardem) i te z czasu present continuous (drażniąca obojętność Jarka). Atakowały ją różne myśli, uderzały w głowę mocno jak baseballowy kij. Kamila ubolewała wówczas, że jej organizm nie został wyposażony w jakąś małą odnóżkę typu „backspace” lub „delete”. Byłoby łatwiej.

Amerykański bejsbolista Yogi Berra powiedział: „W teorii nie ma różnicy między teorią i praktyką. W praktyce taka różnica istnieje”. Miała męża, czyli pozornie ktoś był obok niej. W teorii żyli razem, a w praktyce osobno. Nie czuła bliskości Jarka, zainteresowania swoją osobą. To odbierało energię do zmagań z codziennością, przepełniało żalem. Czuła się osamotniona.

Miała wrażenie, że znajomi też się od niej oddalili, nawet Agata. Ci, którzy zostali, spotykają się z nią już tylko pro forma. Brakowało jej głębokich, szczerych relacji międzyludzkich. Wiedziała, że nikt tak naprawdę nie przejmuje się tym, co ona mówi, myśli, czuje. Nikt nie zatrzyma się nad jej problemem, nie przeżyje z nią trapiącego ją smutku, nawet nie będzie chciał o nim słuchać! Problemy bliźnich stają się coraz mniej ważne, większość ludzi obchodzą już tylko ich własne.

Wszyscy za czymś biegną, zapominając o tym, co w życiu najważniejsze – o miłości, przyjaźni, życzliwości, choćby dobrym słowie. Żałowała, że przyszło się jej urodzić w czasach, gdy jak igły w stogu siana można szukać altruistów, wojowników dobroci. Ludzi potrafiących poświęcić coś w imię przyjaźni, będącej bezinteresownym dawaniem sobie siebie nawzajem.

Poznała swego czasu koleżankę – sympatyczną, wygadaną Wiolę, która z ogromną przyjemnością odwiedziła gościnną Kamilę kilkanaście razy. Gdy w końcu zorientowała się, że i Kamę choć raz wypadałoby zaprosić do siebie, zaproponowała kolejne spotkanie u niej, rzucając: „Zdzwonimy się”. Więcej się nie odezwała. Są na tym świecie koleżanki, które nawet filozofom się nie śniły! A może to one były największymi myślicielami, uprawiającymi filozofię wygodnictwa.

Najgorzej, że związek z Jarkiem dotknął wszechogarniający brak zrozumienia. Wieczne pretensje stały się skonwencjonalizowanym składnikiem życia codziennego. Coraz częściej pojawiały się, używając eufemizmu, wypowiedzi nasycone ekspresją. A mówiąc bez ogródek – awantury.

Nie cieszyły ich te same rzeczy. Mieli inne oczekiwania wobec życia. Nie łączyło ich wspólne zdanie praktycznie w żadnej kwestii. Zresztą jej opinia wcale się nie liczyła, musiało być tak, jak chciał pan i władca. Zawsze wiedział najlepiej i na wszystkim doskonale się znał. Nie pozwolił jej powiesić na ścianie zdjęcia Jasia, twierdząc, że to jest démodé. Złościł się, gdy ubierała spódnicę przed kolano, przecież kobiecie w jej wieku to nie przystoi!

W dodatku mąż był nudnie przewidywalny. Prognoza zachowań Jarka sprawdzała się tak dobrze jak prognoza pogody, co za zbieg okoliczności: też Jarosława, tyle że Kreta. Niczym nie potrafił jej zaskoczyć. No, chyba że nieuzasadnionym krytykowaniem.

Wspomniała mu kiedyś, że boli ją gardło. Powiedział, żeby ściszyła głos. Bynajmniej nie z troski o jej zdrowie! Tylko dlatego, że właśnie Włodzimierz Szaranowicz komentował skoki narciarskie. Podczas walk bokserskich, rozgrywek siatkarskich i filmów z Jackiem Chanem nie było w ogóle mowy o prowadzeniu dialogu, nawet o ciągnięciu przez żonę monologu. A gdy zaczynała się Liga Mistrzów, Kamila musiała niemalże składać śluby milczenia. Telemężulek – tak go w myślach nazywała – był zakochany po uszy w swym… odbiorniku.

Chciała ratować rozpadający się coraz bardziej z dnia na dzień związek, pytała często Jarka, czy można coś jeszcze zrobić, by znów coś między nimi zaiskrzyło, by coś drgnęło. W odpowiedzi słyszała tylko dźwięki wrzasków dochodzących z odbiornika – strzelaniny, jęki i stłuczki. Powiedziała mu kiedyś, że czuje się niezrozumiana, niedoceniona. Marzy o tym, by byli bliżej siebie.

– Tobie jest za dobrze! Szukasz dziury w całym! Zajmij się czymś pożytecznym! – odparł chłodno, po czym, nie kryjąc oburzenia, wyłączył telewizor i uruchomił laptopa, by uciec w świat komputerowych gier.

Zdarzały się bardzo krótkie chwile, gdy dziwnym trafem telewizor i laptop w ich domu były wyłączone, a Jarek nie ślęczał nad dokumentami. Próbowała wtedy nadgonić stracony czas, opowiedzieć mu o swojej pracy, o zabawnych i rozgrymaszonych klientach, o wyczynach sportowych, sukcesach i porażkach Jasia w szkole. Chciała wymienić poglądy. Usłyszeć, co myśli. Zapytać go o zdanie w ważnych dla niej kwestiach. Męczył się okropnie, udając, że słucha. Czasem tylko kiwnął głową i już otwierał gazetę – z programem telewizyjnym rzecz jasna.

Telemężulek nic nie rozumiał lub rozumieć nie chciał. Wtedy pojęła, że musi żyć z dnia na dzień, cieszyć się Jasiem, ulubionym bieganiem, dobrą książką i zadowolić rozmową z Agatą lub ludźmi poznanymi przypadkowo na założonym przez siebie forum internetowym dla nieszczęśliwych żon i mężów.

Postawa Jarka doprowadziła do tego, że w świecie wirtualnym szukała odpowiedzi na swoje pytania. Ktoś obcy musiał rozwiewać jej wątpliwości, cieszyć się jej osiągnięciami i smucić porażkami. Kama mogła godzinami rozprawiać na różne tematy, wymieniać się ploteczkami i ciekawymi informacjami, lubiła polemiki. O dziwo, internetowi ludzie byli inni, bardziej oddani, zaangażowani w sprawy towarzyszy forumowiczów. Być może podobnie samotni. Sprawiało jej radość odczytywanie przyjaznych, ale też ciętych ripost do swoich komentarzy. Taką miała naturę – nie mogła żyć, nie wymieniając z kimś własnych myśli. Nie lubiła być pozostawiona sama sobie.

Wciąż jeszcze zależało jej na mężu. Chciałaby prowadzić te wszystkie rozmowy, które odbywała z wirtualnymi znajomymi, z nim – człowiekiem, który powinien być jej najbliższy i najbardziej oddany. Problem polegał na tym, że on nie miał na to najmniejszej ochoty. Rozmowa z Kamą przegrywała z telewizją. Jarek zaraz po późno skończonej pracy, a przeważnie jeszcze w trakcie jej trwania, pragnął niczym koła ratunkowego telewizora! Bez niego się dusił, nie mógł oddychać. Jego prawy kciuk ciężko chorował, cierpiał na uzależnienie od przełączania przycisków na pilocie. Mąż zauważał Kamę tylko wtedy, gdy chciał zaspokoić swoje męskie potrzeby.

Postanowiła udawać, że wszystko jest w porządku, że jej to nie przeszkadza, uczyła się z tym żyć. Często jednak szła do innego pokoju, by w ukryciu przed mężem się wypłakać. Żyła w przekonaniu, że on, nawet widząc jej łzy, niczego by nie zrozumiał. Zmądrzała, zaczęła unikać kłótni. Wiedziała, że już nic nie dadzą. Przyzwyczajała się do tej sytuacji. Żyła o krok od niego, ale bardzo daleko – w swoim własnym świecie.

Godziła się ze swym losem, ale tylko pozornie. W jej wnętrzu szalała złość. Czuła się upokorzona, odrzucona. Nie potrafiła pogodzić się z brakiem czułego spojrzenia, przytulenia, pocałunków, ciepła. Natura zbyt bogato wyposażyła jej wnętrze, o wiele zasobniej niż Jarka. Nie wiedziała, co począć z kipiącym w niej pragnieniem uczuć, emocji, wrażeń, prawdziwej miłości! Doskonale przecież pamiętała jej smak… Tak bardzo jej potrzebowała.

Była pewna, że osamotnienie w związku jest znacznie gorsze od zwykłej samotności, ale radykalnych posunięć – rozwodu, separacji, choćby dłuższego oddechu od siebie – nie brała pod uwagę. Odrzucała myśl o rozstaniu. Był przecież Jaś, który potrzebował taty. I choć doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, że nie ma sensu tkwić w chorym związku tylko dla dziecka, wbrew logice w nim trwała. Może jednak ciągle miała jeszcze nadzieję na jakieś trzęsienie ziemi, huragan czy inny kataklizm, który sprawi, że Telemężulek się opamięta – w końcu sprawdzi, czy Kama jest obok, popatrzy na nią… będzie musiał ją dostrzec.

Pomyślała, że siedem dni w górach powinno dobrze jej zrobić. Mimo że lubiła swoją pracę, była nią już trochę zmęczona. Nie tyle kaprysami turystów, ile figlami pogody. Często właśnie wtedy, gdy akurat oprowadzała wycieczkowiczów po mieście, następowała radykalna zmiana sytuacji synoptycznej. Jaś kiedyś zażartował: „Za oknem gwałtowna wichura, deszcz, grad, śnieżyca? To znaczy, że mama jest w pracy!”.

Kamila nie cieszyła się w pełni wyjazdem do Krynicy, bo jeszcze nigdy nie była na urlopie sama z dzieckiem. Nie chciała jednak rezygnować z eskapady. Ona, w przeciwieństwie do Jarka, musiała być w ruchu, podróżować, zwiedzać. Była latającym Holendrem. Lubiła poznawać miejsca, ludzi, coś bezustannie musiało się wokół niej dziać. Inaczej dopadał ją marazm, odczuwała pustkę.

Jeszcze raz w myślach odtwarzała potencjalnych towarzyszy podróży. Numer jeden – Agata. Nie ma dla niej czasu. Numer dwa – inne koleżanki. Dwie wyjechały za granicę – Gośka do faceta, a Jolka do emerytów z portfelami pełnymi kasy. Numer trzy – internetowe znajome. Wiedziała o nich zbyt mało, by zdecydować się na wspólny wyjazd.

Na trójce numery się skończyły. Był jeszcze ktoś, kto, przy normalnych układach, mógłby z nią pojechać – Martyna. Jej własna siostra. I nagle uświadomiła sobie ze smutkiem, że jest to najmniej realny kompan podróży, choć powinien być jak najbardziej prawdopodobny.

Przygnębiona zrobiła sobie herbatę z sokiem wiśniowym (z własnych owoców), po czym dołożyła drewienka do kominka. Gdy po pomieszczeniu rozeszło się przyjemne, ciepłe powietrze, położyła się na wygodnej baraniej skórze w pobliżu paleniska. Podłożyła sobie pod głowę poduszkę i pilotem włączyła muzykę. Pilota używała, w przeciwieństwie do Telemężulka, tylko do włączania płyt. Już po chwili w pokoju rozległ się nieziemski głos Sade. Zrobiła Malwinie rewanż – tak jak ona wczoraj Kama ustawiła teraz regulator głośności w pozycji maksymalnej. Ogromna ilość decybeli i cyrkowe dokonania iskierek za szybą kominka przytłumiły na chwilę smutne myśli. Poczuła się nieco lepiej.

 

Plany

Gdy tylko Agata wypatrzyła Szymona w kolejce do wyciągu, głośno zawołała na niego:

– Włochaty!

Ludzie popatrzyli ze zdziwieniem w ich stronę. Tę ksywę nadała Szymonowi, gdy podczas pierwszych, niewinnych pieszczot ujrzała jego bujną klatę rozprzestrzeniającą się na brzuch i plecy. Nie wyobrażała sobie, by mógł nazywać się inaczej niż tytułowy bohater czytanego w dzieciństwie opowiadania Henrietty Bichonnier „Włochaty potwór”.

Agata jeszcze nie potrafiła opanować łez. Mąż, widząc je, zaraz zapytał ją, co się stało. Winnym za mokre oczy uczyniła zimne powietrze. Nic nie dała po sobie poznać. To nie było to miejsce ani czas. Musiała poukładać sobie w głowie, jak należycie przekazać tę nietuzinkową informację. Tyle filmów stanęło jej przed oczami. Przypomniała sobie, w jaki sposób oznajmiały swym ukochanym tę nowinę bohaterki filmowe. Przeważnie emfatycznie, z patosem. Na końcu stanęła jej przed oczami scena z „Pręgów”.

Tatiana wręcza Wojtkowi, w którego postać kapitalnie wciela się Żebrowski, test ciążowy. Wojciech pisze na lustrze swoje imię (rzecz dzieje się w damskiej ubikacji). Potem odrobinę wystraszony zmazuje tylko litery „W” i „h”. Rebus rozwiązany – „ojciec”.

W przypadku Szymona taka genialna łamigłówka się nie sprawdzi. Agata natychmiast postanowiła, że o wszystkim powie mężowi najprościej, jak to tylko możliwe. Na miejsce i czas „akcji” wybrała ich mieszkanie wieczorową porą (mimo sentymentu do „Pręgów” w swoim scenariuszu dopuszczała wszystkie pomieszczenia poza toaletą).

Trudno było się jej powstrzymać z obwieszczeniem tej nowiny Włochatemu. Była ciekawa jego reakcji. Na szczęście karnety były już prawie wyjeżdżone. Po godzinie wrzucili deski na bagażnik i ruszyli w drogę powrotną. W połowie trasy Włochaty zatrzymał się i zaproponował buritto w przydrożnej meksykańskiej knajpce.

„O nie! Tym razem nie zatrzyma mnie nawet moje ulubione burrito z sosem guacamole i salsą w tortilli! Chcę być jak najszybciej w domu!” – wołała w myślach Agata. – „Przytulna restauracyjka… A może tu mu powiem?” – przyszło jej do głowy.

Odrzuciła jednak ten pomysł szybko, gdyż chciała konsekwentnie trzymać się planu. „Celem realizacji planu ma być budowa podstaw socjalizmu” – przypomniała sobie fragment podręcznika do historii z podstawówki. Uśmiechnęła się sama do siebie. Odpowiedziała Włochatemu, że nie jest głodna. Zdziwił się, bo ostatnio apetyt bardzo jej dopisywał, ale zgodnie z jej wolą ruszył w dalszą drogę.

Z trudem zniosła wszelkie korki, potem tankowanie benzyny, zakupy. Trwało to wszystko niemiłosiernie, nienormalnie, bezlitośnie długo.

Gdy w końcu znaleźli się w mieszkanku, przygotowała tosty z żółtym serem i gorącą herbatę. Usiedli na starej, wygodnej, ocalonej przy generalnym remoncie domu ich znajomych kanapie. Mebel sprawił, że trochę wręcz ascetyczne wnętrze salonu wydawało się bardziej przytulne. W tym momencie surową formę dużego pokoju łagodziło dodatkowo miękkie światło zachodzącego słońca wpadające przez dachowe okno. Sceneria była idealna. Agata w końcu wydobyła z siebie głos.

– Jestem w ciąży – oświadczyła.

Przeszył ją dziwny dreszcz. Patrzyła z uwagą na reakcję Szymona. W zasadzie na jej brak. Długo docierało do niego to, co usłyszał. Był zdumiony. Dopiero po dłuższej chwili wziął ją w ramiona, mocno uściskał. Nic nie mówił. Tak nawet było lepiej. Inaczej niż w tych pompatycznych filmowych scenach. Czuła, że jest szczęśliwy jak nigdy dotąd. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości.

Następnego dnia nigdzie się nie ruszali. Tradycja niedzielnych obiadków u rodziców została zaburzona. To był czas tylko dla nich dwojga… trojga. Cieszyli się. Nie! Byli wniebowzięci! Gdy na coś tak długo się czeka, smakuje jeszcze lepiej, wprost wyśmienicie.

– A nie mówiłem, że w końcu nam się uda? Ty lamentowałaś, a ja wierzyłem! Na pewne rzeczy musi przyjść właściwy czas. Nie zawsze w życiu jest tak, jakby się chciało. „Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”. Ale teraz mamy te kule w garści! – cieszył się.

– Dokładniej to w brzuchu!

Wybuchnęli śmiechem i już po chwili zaczęli snuć plany.

– Może trzeba będzie zmienić mieszkanie na większe? – Szymon rozejrzał się po niewielkim dwupokojowym lokum.

– Mam lepszy pomysł! – ryknęła rozemocjonowana Agata. – Lepiej je sprzedać i wziąć kredyt na dom! Choćby nawet taki malutki jak Kamili.

– Pamiętaj, że domek będzie niewielki, a kredyt ogromny i nie taki milutki.

Ona