Znak czterech. The Sign of Four - Arthur Conan Doyle - ebook

Znak czterech. The Sign of Four ebook

Arthur Conan Doyle

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

„Znak czterech” (inny tytuł polskiego przekładu: „Znamię czterech”) – powieść kryminalna autorstwa sir Arthura Conana Doyle’a wydana w lutym 1890 roku, druga powieść o przygodach Sherlocka Holmesa. Jest to jedyna powieść o Sherlocku Holmesie niepodzielona na dwie części. Do detektywa amatora Sherlocka Holmesa zgłasza się z prośbą o pomoc panna Mary Morstan (przyszła żona doktora Watsona). Od czasu śmierci jej ojca dostaje w prezencie co roku, w ten sam dzień, piękną perłę. Holmes i Watson mają za zadanie odkryć, kto i dlaczego przysyła pannie Morstan tak drogie prezenty i co ma z tym wspólnego tajemniczy napis „Znak czterech”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Arthur Conan Doyle

 

Znak czterech

The Sign of Four

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

przełożyła Eugenia Żmijewska

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: „The Sign of Four” illustrated by F.H. Townsend (1868-1920),

licencja:public domain, 

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Sign-t4.jpg

 

Tekst polski według edycji z roku 1898, 

noszącej tytuł „Znamię czterech”.

Tekst angielski z roku 1890.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-602-6 

 

 

 

Znak czterech

ROZDZIAŁ I. Nauka dedukcji.

Sherlock Holmes wyjął strzykawkę Pravaz, odwinął rękaw i zastrzyknął silną dawkę na ręce, poznaczonej mnóstwem ukłóć poprzednich.

Trzy razy na dzień, od wielu miesięcy, bywałem świadkiem takiej operacyi, nie mogłem się jednak z nią oswoić; przeciwnie z każdym dniem drażniło mnie to bardziej i robiłem sobie gorzkie wyrzuty, iż jako lekarz nie przeszkadzam temu powolnemu zatruwaniu organizmu.

Lecz Holmes należał do rzędu ludzi, którym trudno stawiać przeszkody, grzeczny chłód tłumił ochotę do wtrącania się w jego sprawy. Zresztą znając jego umysł głęboki i oryginalny, dotychczas nie śmiałem rad mu dawać.

Owego dnia jednak, pod wpływem może mocnego wina, którem obleliśmy śniadanie, nabrałem odwagi i spytałem:

— Cóż mamy dzisiaj: morfinę, czy kokainę?

Podniósł na mnie oczy bystre, przerażające.

— Kokaina — roztwór siedmioprocentowy. — Czy chciałbyś go pan spróbować?

— Nie — odparłem ostro — nie chcę narażać na podobne próby swojego zdrowia, nadwątlonego kampanią w Afganistanie.

Uśmiechnął się.

— Masz może słuszność, Watsonie — rzekł — z fizyologicznego punktu widzenia działanie tego płynu jest zgubnem; znajduję w nim jednak podnietę dla funkcyj mózgowych, a mniejsza o skutki poboczne.

— Zastanów-że się pan, co robisz — zawołałem, nie mogąc się już miarkować. — Pomyśl, co stawiasz na kartę. Zapewne przy pomocy tego środka możesz chwilowo mózg podniecić, lecz strzeż się; trucizna z każdym dniem podkopuje tem zdrowie i umysł i doprowadzi wreszcie do zupełnego wyczerpania. Wszak za każdym razem odczuwasz pan silną reakcyę. Czyż gra warta świecy? Czyż warto dla chwilowej przyjemności niszczyć wspaniałe dary, któremi pana obdarzyła natura? Przemawiam nietylko jako lekarz, lecz i jako przyjaciel. W obu tych charakterach czuję się odpowiedzialnym za pańskie zdrowie.

Te słowa nie rozgniewały go wcale, usiadł wygodnie na fotelu, oparł głowę na dłoniach i mówił:

— Mój umysł nie może pozostawać w spokoju. Daj mi jaki trudny problemat do rozstrzygnięcia, jaką robotę do spełnienia. Wtedy sztuczne podniety staną się zbyteczne. Lecz nie znoszę rutyny życia powszedniego, potrzebuję koniecznie ostrogi; dla tego to obrałem, a właściwie stworzyłem, zawód specyalisty, jestem bowiem jedynym jego przedstawicielem na całym świecie.

— Tak, jedynym detektywem z amatorstwa.

— Istotnie. Stanowię najwyższą instancyę. Gdy Gregson, Cestrade lub Athelney Jones nie mogą sobie poradzić, co, mówiąc nawiasem, zdarza im się często, wtedy udają się do mnie. Biorę ich słowa pod rozwagę, zastanawiam się nad ich sprawozdaniem, wyciągam wnioski i najczęściej dochodzę do pożądanego rezultatu. Powodzeniami swojemi nie chełpię się wcale. Wszak nie widziałeś pan mojego nazwiska w dziennikach; jedyną moją nagrodą jest praca, zwalczanie trudności. Zresztą poznałeś pan moją metodę w sprawie Jeffersona Hope.

— O tak, byłem poprostu zachwycony, opowiedziałem nawet tę sprawę w broszurze pod tytułem: „Detektyw z amatorstwa.“

— Czytałem ją — rzekł — i, prawdę powiedziawszy, niema panu czego powinszować. Trzeba to było przedstawić ściśle, bez domieszki romantyzmu. Pan chciałbyś wykroić powieść z teoremy geometrycznej.

— Wszak w tym wypadku był pierwiastek miłosny. Nie mogłem więc faktów przeinaczać.

— Kto inny byłby tylko napomnął o tem, z epizodu nie czynił głównego przedmiotu, ale starał się uwypuklić ciekawą metodę badania, polegającą na wysnuwaniu przyczyny i jej skutków.

Zabolała mnie taka krytyka utworu, którym pragnąłem mu sprawić przyjemność, a śmieszną mi się wydała pretensya, abym każdy wiersz tej broszury poświęcił wykazywaniu jego niepospolitych zdolności.

Nieraz już, w ciągu naszego wspólnego zamieszkiwania w domu przy Baker street, zauważyłem w Holmsie domieszkę próżności, psującą jego istotne zasługi. Nic mu jednak nie odparłszy, umieściłem wygodniej nogę, przestrzeloną w kampanii afgańskiej.

Sherlock przerwał milczenie.

— Moja sława — rzekł — brzmi już po za kanałem. W zeszłym tygodniu przybył do mnie po radę detektyw francuski Le Villard, o którym musiałeś pan słyszałeś. Obdarzony jest dziwną intuicyą, właściwą jego rasie, braknie mu jednak wiedzy. Wskazałem mu dwie sprawy analogiczne: jedną w Rydze w r. 1859, drugą w Saint-Louis w r. 1871. Ten trop doprowadził go do pomyślnego rozwiązania. Dziś właśnie pisze do mnie, dziękując za moje rady.

Przebiegłem pismo oczyma i uderzyły mnie słowa pełne zachwytu.

— Odzywa się do pana, jak do swego mistrza — rzekłem.

— Trochę przesadza — odparł z udaną obojętnością. — I on jest bardzo zdolny, ma wielki dar obserwacyi i dedukcyi. Braknie mu tylko erudycyi, ale i tę zczasem nabędzie. Teraz zajęty jest tłómaczeniem moich dzieł na język francuski.

— Pańskich dzieł?

— Więc pan nie wie? — rzekł z uśmiechem. — Mam na sumieniu kilka broszur, traktujących o sprawach technicznych. Oto tytuł jednej: „O sztuce rozpoznawania popiołu z rozmaitych cygar.“ Wymieniam 140 gatunków cygar, papierosów, tytuniu do fajek, załączając do tego kolorowe ryciny z wykazaniem różnic. Ślady tytuniu, pozostawiane przez palacza, bywają bardzo ważną poszlaką. Zdołajcie naprzykład wykazać, że zbrodnia została spełniona przez człowieka, który palił indyjskie lunkah, a ułatwicie sobie znacznie pole poszukiwań. Wprawne oko widzi taką różnicę pomiędzy ciemnym popiołem i białym, jak między kapustą a kartoflem.

— Specyalnością pańską są najdrobniejsze odcienia — rzekłem.

— Istotnie — odparł — oceniam ich doniosłość. Przeczytaj pan moją drugą broszurę „O śladach stóp“. Napisałem także ciekawy traktat „O wpływie rzemiosł na ukształtowanie ręki.“ Wszystko to są rzeczy ważne dla detektywa... Ale nudzę pana temi wywodami...

— Bynajmniej — odparłem — interesują mnie one, zwłaszcza że miałem sposobność poznać, jak je pan stosujesz w praktyce. Wspominałeś pan o obserwacyi i dedukcyi. Wszak jedno prowadzi do drugiego.

— Nie zawsze.

Mówiąc to rozłożył się wygodnie na fotelu i puścił dym z fajeczki.

— Chcesz pan przykładu? Obserwacya wskazuje mi, że byłeś pan dziś rano w biurze pocztowem przy Wigmore street, lecz dedukcya jedynie doprowadza mnie do wniosku, że przesłałeś pan telegram.

— Oba fakty są prawdziwe. Lecz jakim sposobem dowiedziałeś się pan o nich? Wszedłem do biura przypadkowo i nie mówiłem o tem nikomu.

— Moja metoda jest tak prosta, że zbytecznem niemal ją objaśniać, że jednak może posłużyć ku określeniu granic, dzielących obserwacyę od dedukcyi, dla tego to wyłożę ją panu. Obserwacya wykazuje mi, że na pańskich butach pozostało trochę czerwonego błota. Otóż naprzeciw biura pocztowego przy Wigmore street przekopano ulicę, niepodobna ominąć nasypu, a ziemia odznacza się tam specyalnym odcieniem czerwonawym, którego niema gdzieindziej. Tu kończy się obserwacya, a otwiera się pole dla dedukcyi.

— Powiedz mi pan przynajmniej, jakim sposobem dowiedziałeś się, że wyprawiłem telegram?

— Przyszło mi to łatwo. Wiem, że nie pisałeś pan listów, bo byliśmy razem przez cały ranek. Widziałem też na pańskiem biurku duży zapas marek i kart pocztowych. Więc po cóżbyś wchodził do biura pocztowego, jeśli nie dla wyprawienia telegramu?

— W danym wypadku masz pan słuszność — odparłem po chwili namysłu i dowodzenie pańskie jest istotnie bardzo proste i logiczne. Czy nie weźmiesz mi pan za złe, jeśli wystawię pańskie teorye na cięższą próbę?

— I owszem — odparł — toby mi oszczędziło wstrzyknięcia drugiej dawki kokainy.

— Mówiłeś pan nieraz, że na przedmiotach często używanych wyciskamy piętno naszej indywidualności i że wprawny spostrzegacz może odczytać te znaki. Oto zegarek, który od niedawna jest moją własnością. Zechciej pan wypowiedzieć mi swój sąd o charakterze i przyzwyczajeniach jego poprzedniego właściciela.

Podałem mu zegarek, sądząc, że zabawię się jego kosztem, gdyż próba, jak sądziłem, była po nad jego siły, chciałem też skorzystać z tego, aby jego zbytnią zarozumiałość utemperować. Zważył zegarek na dłoni, przyjrzał się cyferblatowi, otworzył kopertę, przyglądał się kółkom maszyneryi — naprzód gołem okiem, potem przez szkło powiększające. Uśmiechnąłem się złośliwie, gdy z miną poważną zamknął kopertę i zegarek mi oddał.

— Niewiele można z niego poznać — rzekł — bo był niedawno czyszczony, a to ogranicza pole obserwacyj.

— Istotnie — odparłem — był u zegarmistrza.

Posądzałem mojego towarzysza, że szuka pozoru dla osłonięcia swej nieświadomości.

— Moje obserwacye — rzekł po chwili — nie są jednak bezowocne. Ten zegarek był własnością pańskiego brata, który go odziedziczył po ojcu.

— Wnosisz pan to z liter H. W., wyrytych na kopercie.

— Tak: W jest pierwszą literą pańskiego nazwiska. Zegarek został wyrobiony przed pięćdziesięciu laty i cyfra w tymże czasie wyrżnięta. Klejnoty dostają się zwykle przy podziale starszemu synowi, który najczęściej nosi to samo imię, co ojciec. Otóż, jeśli mnie pamięć nie myli, pański ojciec umarł przed kilku laty. Ten zegarek od owego czasu pozostawał w ręku pańskiego brata starszego.

— Wszystko to prawda. A potem?

— Brat pański był niedbały i lekkomyślny. Odziedziczył spory majątek, lecz go niebawem roztrwonił. W życiu swem zaznawał różnych kolei i nędzy i wielkiego dostatku, wreszcie rozpił się i umarł. Oto owoc moich spostrzeżeń.

Podskoczyłem na krześle ze zdziwienia.

— Nie sądziłem nigdy, abyś się pan do tego poniżył — zawołałem. — Musiałeś pan zasięgnąć informacyi o moim bracie, a teraz chcesz we mnie wmówić, żeś wyczytał te dzieje z zegarka. Ja to nazywam poprostu szarlataneryą.

— Mój drogi Watsonie — przerwał mi Holmes z całym spokojem — daruj mi, że poruszyłem przykre wspomnienia. Mogę cię jednak upewnić słowem honoru, że dotychczas nie wiedziałem nawet, żeś miał brata.

— Więc jakimże cudem wykryłeś pan te fakty. Wszystko, coś mi powiedział, jest szczerą prawdą.

— Nie sądziłem nawet, że mi się tak uda, gdyż snułem wnioski, opierając się na prawdopodobieństwach.

— Nie poprzestałeś pan jednak na domysłach.

— Nie, ja się nigdy nie domyślam; to fatalny zwyczaj, nieprzyjaciel logiki. Jeśli zechcesz iść za wątkiem moich myśli, to się przekonasz, że błahe napozór spostrzeżenia dostarczają najpewniejszych obserwacyj i że prostemi i łatwemi drogami można dojść do zdumiewających rezultatów. Oto naprzykład powiedziałem panu przed chwilą, że brat pański był nieporządny. Przyjrzyj się dobrze tej kopercie a zobaczysz, że jest cała porysowana, co świadczy o zwyczaju noszenia w jednej kieszeni przedmiotów różnorodnych, jak drobnej monety, kluczów i t. d. Łatwy ztąd wniosek, że kto się tak obchodzi z zegarkiem wartości pięćdziesięciu luidorów, ten musi być nieporządny. Dalej: właściciele lombardów mają zwyczaj wypisywać szpilką numer kwitu, wydanego wzamian. Otóż na odwrotnej stronie koperty są cztery takie numery, co dowodzi, że brat pański znajdował się nieraz w kłopotach pieniężnych, lecz miewał także przypływy gotówki, skoro mógł znowu odbierać zegarek z lombardu. Przyjrzyj się pan kopercie wewnętrznej, a zobaczysz, że jest porysowana przy dziurkach do nakręcania. Takie porysowania świadczą niechybnie o braku trzeźwości. Zegarki, należące do pijaków, są zwykle porysowane w ten sposób. Właściciel chce wieczorem nakręcić zegarek, ręka mu drży, kluczyk wysuwa się z palców. Wszak wnioski moje są proste?

— O, tak, bardzo proste i zrozumiałe — odparłem. — Przepraszam pana za mój sąd pośpieszny. Powinienem był zaufać odrazu pańskiej przenikliwości. Czy wolno mi zapytać, jaką pan ma teraz sprawę na widoku?

— Niestety, nie mam żadnej i dla tego wstrzykuję sobie kokainę. Nie mogę żyć bez zajęcia i umysłowej podniety. Otwórz pan okno i spójrz na świat Boży. Prawda, jaki smutny. Szara mgła zawisła nad domami, wszędzie brzydko i bezbarwnie. Sprzykrzyła mi się już jednostajność życia, pragnę uciec przed nią za jakąbądź cenę, przy pomocy bodaj sztucznych środków, gdy mi nie dopisują naturalne.

Chciałem coś na to odpowiedzieć, gdy zapukano do drzwi. Weszła nasza gospodyni z listem na tacy.

— Jakaś panienka chce się z panem widzieć — rzekła do mojego towarzysza.

— Miss Marya Morston — odczytał z biletu. — To nazwisko jest mi obce — dodał po chwili namysłu. — Proszę tę młodą osobę tutaj wprowadzić. Nie odchodź, doktorze. Wolę, żebyś został.

ROZDZIAŁ II. Przedstawienie sprawy.

Miss Morston weszła do pokoju lekko i powiewnie. Była to ładna panienka, średniego wzrostu, jasnowłosa, ubrana wytwornie, choć skromnie w szarą sukienkę beżową. Trzewiki i rękawiczki leżały, jak ulane i widocznie pochodziły z dobrych magazynów.

Nie zdarzyło mi się widzieć sympatyczniejszej twarzy we wszystkich trzech znanych mi częściach świata, na twarzy jej odbijała się dobroć i subtelność uczuć.

W pierwszej chwili uderzył mnie spokój i powaga tej osóbki, ale przypatrując się jej spostrzegłem, że jest bardzo wzburzoną.

— Skierowała mnie do pana osoba, zawdzięczająca ci wiele, panie Sherlock Holmes — rzekła panienka. — Mistress Cecylia Forrester, u której przebywam w charakterze nauczycielki, mówiła mi, żeś pan swoją przenikliwością wybawił ją z wielkiego kłopotu. Pamięta również, żeś jej pan dużo dobroci okazał.

— O tak! mistress Cecylia Forrester! — rzekł Holmes. — Oddałem jej istotnie drobną przysługę. Chodziło o rzecz błahą.

— Ona sądzi o tem inaczej — odparła miss Morston. — Bądź co bądź nie nazwiesz pan błahą sprawy, która mnie tutaj sprowadza. Trudno o sytuacyę bardziej zawiłą, niż ta, w której się znajduję.

Holmes zatarł ręce, uszczęśliwiony. Wielka ciekawość ożywiła jego twarz jastrzębią.

— Przedstaw mi pani rzecz treściwie — rzekł z powagą.

Obawiałem się, że przeszkadzam i chciałem wyjść z pokoju, lecz ku mojemu zdziwieniu panienka prosiła mnie, abym pozostał.

Usiadłem znowu.

— Oto w krótkich słowach streszczenie faktów — zaczęła. — Mój ojciec, który był oficerem w jednym z pułków indyjskich, przysłał mnie do Anglii zanim wyszłam z lat dziecięcych. Umieszczono mnie w dobrym pensyonacie w Edymburgu. Pozostawałam w nim do siedmnastego roku życia. W r. 1878 mój ojciec jako najstarszy pułkownik swego pułku otrzymał urlop całoroczny i powrócił do Anglii. Zatelegrafował do mnie z Londynu, donosząc, że przybył zdrowo i cało i wzywając mnie natychmiast do hotelu Langham. Pośpieszyłam na to wezwanie. Za przybyciem do hotelu dowiedziałam się, że kapitan Morston zatrzymał się w nim istotnie, lecz że wyszedł wieczorem dnia poprzedniego i dotychczas nie wrócił. Czekałam przez cały dzień, ale napróżno. Wieczorem, idąc za radą administratora hotelowego, dałam znać policyi, a nazajutrz umieściłam ogłoszenie w dziennikach. Poszukiwania nie doprowadziły do żadnego rezultatu; od owego dnia aż do dzisiejszego nie było wieści o moim biednym ojcu. Wracał do kraju z radością i nadzieją, natomiast...

Tłumione łkanie wstrząsnęło jej piersią.

— Data? — zapytał Sherlock Holmes, otwierając notes.

— 3-go grudnia 1878, a więc blizko dziesięć lat temu, widziano go po raz ostatni.

— Jego bagaże?

— Pozostały w hotelu, nie było w nich jednak nic takiego, coby mogło na trop wprowadzić: znaleźliśmy odzież, książki, a głównie osobliwości z archipelagu Andaman, ojciec mój bowiem należał do garnizonu, któremu powierzono nadzór nad skazańcami, osadzonymi na tej wyspie.

— Czy miał przyjaciół w Londynie?

— O ile wiem, to tylko jednego, majora Sholto, z tego samego pułku co ojciec, 34 go strzelców w Bombayu. Major podał się był do dymisyi na krótko przedtem i mieszkał w Upper Norwood. Ma się rozumieć, zapytywaliśmy go, czy nie widział się z ojcem, ale nie słyszał nawet o przybyciu towarzysza broni do Anglii.

— Dziwna sprawa — mruknął Sherlock Holmes.

— A jednak nie powiedziałam panu jeszcze rzeczy najdziwniejszej. Przed laty sześciu, 4 go maja 1882 r., wyczytałam w „Timesie“ ogłoszenie, w którem zapytywano o adres miss Maryi Morston, dodając, iż nie pożałuje, jeśli się zgłosi. Objęłam była właśnie posadę nauczycielki u mistress Cecylii Forrester i stosownie do jej rady umieściłam swój adres w tym samym dzienniku. Tegoż dnia otrzymałam pocztą kartonowe pudełko, zawierające ogromną perłę wschodnią. Odtąd co roku tego dnia otrzymywałam takie samo pudełko z taką samą perłą i bez żadnej wskazówki co do osoby, przysyłającej mi ten klejnot. Rzeczoznawca objaśnił mnie, że te perły są rzadkie i nader cenne. Zresztą, niech się pan sam przekona.

Mówiąc to, miss Morston otworzyła pudełeczko i pokazała nam sześć przepysznych pereł. W życiu mojem nie widziałem podobnych.

— Opowiadanie pani bardzo ciekawe — rzekł Sherlock Holmes. — Czy potem nic już nie zaszło?

— I owszem, nie dalej niż dzisiaj — i to mnie właśnie do pana sprowadza. Dziś rano otrzymałam ten list. Zechciej go pan przeczytać.

— Proszę naprzód o kopertę — rzekł Holmes. — Stempel londyński, data 7-go stycznia! Na rogu ślad palca męskiego, zapewne listonosza. Gatunek papieru przedni. Koperta z tych, których paczka kosztuje szylinga. Piszący dba widocznie o wytworność papieru. Znaku fabrycznego niema.

„Zechciej pani przybyć dziś wieczorem o 7-ej do Lyceum-Theatre. Proszę stanąć przy trzeciej kolumnie od lewej strony. Niech pani przyjdzie z dwiema osobami znajomemi: wyrządzono pani krzywdę, lecz przyszła chwila odszkodowania. Gdyby pani przyprowadziła ze sobą policyę, sprawa poszłaby w niwecz.

 „Nieznany przyjaciel.“

— Hm! ciekawe istotnie — zauważył Holmes. — Jakże pani postąpi?

— Przyszłam właśnie zasięgnąć pańskiej rady.

— Otóż moja rada taka: pójdź pani na miejsce oznaczone ze mną i z doktorem Watsonem. Wszak korespondent każe pani przyprowadzić dwóch przyjaciół? Nie pierwsza to sprawa zawiła, którą rozplątujemy razem.

— Ale czy pan zechce na to przystać? — spytała, zwracając ku mnie swą wdzięczną twarzyczkę.

— Rad będę i dumny, jeśli zdołam pani dopomódz.

— Dziękuję panu serdecznie — odparła. — Dotyczas pędziłam życie odosobnione i nie mam przyjaciół, którzyby mogli oddać mi tę usługę. Więc mam tu przyjść o szóstej?

— Tak — odparł Holmes — byle nie później. Ale jeszcze jedno pytanie: czy list skreślony jest tem samem pismem, co adresy na pudełkach z klejnotami?

— Mam te wszystkie adresy przy sobie — rzekła, wyjmując z kieszeni sześć pasków papieru.

— Pani jesteś klientką wzorową: domyślasz się, co może być potrzebnem. Proszę pokazać.

Rozłożył paski na stole i zaczął je porównywać uważnie.

— Adresy wypisane charakterem zmienionym, zaś list — właściwym — rzekł po chwili — wszystko jednak wyszło z pod jednego pióra: to nie ulega wątpliwości. Przyjrzyjcie się państwo: małe c podobne są do e, przy każdem s na końcu słowa idzie kreska w dół. Jeden i ten sam człowiek pisał to wszystko. Nie chcę wzbudzać w pani fałszywej nadziei, miss Morston, lecz zechciej mi pani powiedzieć, czy pomiędzy tem pismem a pismem ojca pani zachodzi jakie podobieństwo?

— Niema żadnego.

— Tak też sądziłem. A więc czekamy na panią o szóstej. Czy pozwoli mi pani zachować te papiery? Jest zaledwie wpół do czwartej. Przez ten czas zbadam sprawę. Dowidzenia pani.

— Dowidzenia — odparła panienka i skłoniwszy się wdzięcznie, wyszła z pokoju.

Przyglądałem się jej przez okno. Wreszcie znikła mi wśród tłumu.

— Czarująca osóbka! — zawołałem do swojego towarzysza.

— Doprawdy? — podchwycił obojętnie — nie zauważyłem tego.

— Pan jesteś automatem, machiną do wysnuwania wniosków — rzekłem oburzony.

Uśmiechnął się drwiąco.

— Mój drogi panie — rzekł — dla mnie każdy klient, bez względu na jego płeć, jest jednostką w matematycznem zadaniu. Najwdzięczniejszą, najsłodszą kobietę, jaką znałem, powieszono za zamordowanie trojga dzieci, które ubezpieczyła na życie. Przeciwnie zaś, najmniej sympatyczny z moich znajomych jest słynnym filantropem, który wydał przeszło pięćkroć sto tysięcy funtów szterlingów dla ulżenia londyńskiej niedoli.

— Jednak w danym wypadku nie powinniśmy się uprzedzać na niekorzyść tej ślicznej osóbki.

— Ja nigdy nie robię wyjątków, bo wyjątki potwierdzają tylko regułę. Czy pan zajmował się kiedy grafologią? Co też pan myśli o tem piśmie?

— Jest ładne i czytelne — odparłem — wyszło zapewne z pod pióra aferzysty, człowieka energicznego.

Holmes wstrząsnął głową.

— Spojrzyj pan na litery długie: zaledwie występują z linij. To d mogłoby uchodzić za a, a to l za e. Ludzie energiczni wydłużają bardziej te litery. K zdradza charakter chwiejny, zaś duże litery świadczą o zarozumiałości. Ale już muszę wyjść, bo mam do przeprowadzenia śledztwo. Powrócę za godzinę.

Usiadłem przy oknie z książką w ręku, ale czytać nie mogłem. Myślałem wciąż o miss Morston. Przypominałem sobie wszystkie szczegóły jej powierzchowności, każde jej słowo. Ponieważ w chwili zniknięcia ojca miała lat siedmnaście, więc obecnie liczyła dwadzieścia siedm. W tym wieku śmiałość młodzieńczą temperuje doświadczenie. Z jakąż powagą i słodyczą mówiła o swojem nieszczęściu. Jakże była słodką i wdzięczną w swem osamotnieniu! Jakże chętnie przyszedłbym jej w pomoc! Tak rozmyślałem, aż wreszcie rzekłem sobie, że ta młoda osoba nie powinna mnie obchodzić tak żywo i dla odpędzenia jej słodkiego obrazu pogrążyłem się w swojej książce. Był to uczony traktat psychologiczny.

Tak, stanowczo, Holmes miał słuszność: ona powinna być dla mnie tylko jednostką w matematycznem zadaniu do rozstrzygnięcia.

ROZDZIAŁ III. W pogoni za wyjaśnieniem.

Holmes powrócił o wpół do szóstej. Był widocznie zadowolony i w doskonałym humorze.

— Cała ta sprawa nie jest zbyt tajemniczą — oświadczył popijając herbatę, którą mu nalałem. — Widzę jedno tylko wyjaśnienie.

— Jakie? Rozstrzygnąłeś już pan to zadanie?

— Rozstrzygnąć — nie rozstrzygnąłem, lecz wykryłem pewien fakt, który nas może zaprowadzić na drogę właściwą. Przeglądając roczniki „Timesa,“ wyczytałem, że major Sholto, zamieszkały przy Wipper-Norwood, eks-wojskowy 34-go pułku strzelców bombajskich, zmarł 8-go kwietnia 1882 r.

— Jestem może bardzo ograniczony, ale nie widzę, jaki to może mieć związek z tą sprawą.

— Doprawdy? Dziwisz mnie pan. A więc słuchaj. Kapitan Morston znika. Jedyną osobą w Londynie, z którą utrzymywał stosunki, jest ów major Sholto. Lecz ten twierdzi, że nic nie wiedział o bytności swego przyjaciela w Londynie. W cztery lata potem umiera major Sholto. W tydzień po jego śmierci miss Morston otrzymuje prezent wielkiej wartości; powtarza się to co roku; wreszcie piszą do niej, że stała jej się krzywda. Do czego może się odnosić to słowo, jeśli nie do zniknięcia jej ojca? Co znaczą te podarki, przesyłane jej zaraz po śmierci majora Sholto? Ja tłómaczę to sobie w ten sposób, że spadkobierca owego majora zna tajemnicę śmierci Morstona i że poczuwa się do obowiązku odszkodowania jego córki. Czy możesz pan to objaśnić inaczej?

— Byłoby to, coprawda, dziwne odszkodowanie, a i sposób dziwaczny. Dla czegóż ów spadkobierca pisze teraz, nie zaś przed laty sześciu? W liście wspomina o naprawieniu krzywdy. Ale jaką drogą? Niepodobna przypuścić, że ojciec miss Morston żyje, a oprócz jego śmierci, żadnej innej krzywdy nie doznała.

Sherlock zamyślił się.

— Oczywiście, że moje wyjaśnienie nie jest jeszcze zupełnem, lecz nasza wieczorna wyprawa uzupełni te braki. Czyś pan już gotów? Trzeba jechać.

Wziąłem kapelusz i laskę wylaną ołowiem, bo zauważyłem, że Holmes wsuwa do kieszeni rewolwer, a zatem nasza wyprawa mogła być niebezpieczną.

Weszła miss Morston, owinięta w ciemną zarzutkę. Była spokojną, tylko bladość świadczyła o wewnętrznem wzburzeniu. Z najzimniejszą krwią odpowiadała na pytania, które jej Sherlock zadawał.

— Mój ojciec i major Sholto znali się na wyspie Audaman — rzekła — i jak zwykle się zdarza wśród Europejczyków, którzy spotykają się w krajach obcych, zawarli niebawem przyjaźń serdeczną. Mój ojciec wspominał o nim często w swoich listach. Znaleziono pomiędzy papierami nieboszczyka ojca dokument, którego nikt nie zrozumiał. Nie sądzę, aby ten dokument miał jaką wartość, przypuszczałam jednak, że zechcesz go pan zobaczyć i dla tego przyniosłam go. Oto jest.

Holmes rozłożył papier i wygładził go na kolanie, potem przyjrzał mu się przez szkło powiększające.

— Jest to papier indyjskiego wyrobu — rzekł. — Ten arkusz był przez długi czas przytwierdzony szpilkami do deski. Odrysowana na nim figura zdaje się by planem jakiegoś obszernego budynku, zawierającego wiele podwórzy, przejść, korytarzów i sieni. Tu nakreślono mały krzyżyk czerwonym atramentem, a po nad nim ołówkiem, który się już zatarł: „337 od lewej strony.“ Po przeciwnej stronie znajduje się ciekawy hieroglif w kształcie czterech krzyżów połączonych ze sobą. Obok pismem grubem, niewprawnem czytam słowa: „Znamię czterech. Johathan Small, Mahomet Singh, Abdullah Khan, Dost Akbar.“ Przyznaję, że nie mogę dostrzedz związku pomiędzy temi słowami a naszą sprawą. Ten dokument musi mieć jednak dużą doniosłość. Był przechowywany starannie w pugilaresie, gdyż obie strony są zarówno czyste.

— Znaleźliśmy go istotnie w pugilaresie ojca.

— Niechże go pani schowa, miss Morston, bo może nam być bardzo potrzebnym. Zaczynam przypuszczać, że to sprawa bardziej skomplikowana, niż w pierwszej chwili sądziłem. Muszę uporządkować swoje wnioski.

Wsunął się wgłąb dorożki i przymknął oczy. Widziałem, że jego umysł pracuje. Rozmawialiśmy z panną Morston po cichu o naszej wyprawie i o jej możliwych skutkach, lecz nasz towarzysz pozostał milczącym do końca.

Było to w wieczór wrześniowy, około siódmej, po dniu pochmurnym i mglistym. Nad miastem zawisła gęsta mgła. Latarnie gazowe płonęły światłem przyćmionem. Nie jestem wrażliwy z natury, byłem jednak bardzo wzruszony, a czułem, że i miss Morston doświadcza tych samych uczuć. Tylko Holmes był spokojny. Trzymał na kolanach otwarty notatnik i od czasu do czasu przy świetle latarni kreślił na nim jakąś cyfrę lub uwagę.

Przed teatrem Lyceum były już tłumy. Długim szeregiem sunęły powozy prywatne i dorożki, wysiadali panowie we frakach i strojne damy. Zaledwieśmy doszli do trzeciego filaru, miejsca wyznaczonego na spotkanie, zbliżył się do nas mężczyzna niewielkiego wzrostu, w przebraniu dorożkarza.

— Czy panowie towarzyszą miss Morston? — zapytał.

— Ja jestem miss Morston, a ci dwaj panowie przybyli ze mną.

Nasz interlokutor spojrzał na nas wzrokiem przenikliwym.

— Przepraszam panią — rzekł — ale muszę zażądać od niej słowa, że ci dwaj jegomoście nie należą do policyi.

— Upewniam pana słowem — odparła.

Usłyszawszy to, zagwizdał przeciągle. Na ten sygnał podjechała dorożka, a on otworzył drzwiczki. Wsiedliśmy do wehikułu, on wskoczył na kozieł, woźnica zaciął konia i ruszyliśmy szybko.

Położenie nasze było niezwykłe. Jechaliśmy, niewiadomo dokąd i niewiadomo po co. Albo cała ta sprawa była mistyfikacyą, albo też nasza podróż miała sprowadzić ważne skutki.

Zachwycony byłem dzielnością miss Morston. Starałem się ją rozerwać, opowiadając jej epizody z mojej kampanii w Afganistanie, lecz coprawda sam byłem tak wzruszony, że plątałem się i bredziłem.

Do dziś dnia twierdzi, żem jej mówił o karabinie, patrzącym na mnie z po za krzaków, i o tygrysie, z którego wystrzeliłem dwukrotnie.

Z początku zdawałem sobie sprawę, gdzie jedziemy, lecz niebawem skutkiem mgły i mojej niedostatecznej znajomości Londynu, straciłem zupełnie kierunek. Stwierdzałem tylko, że przeprawa jest długa.

Sherman Holmes rozglądał się i za każdą ulicą, zaułkiem lub przedmieściem nazwę ich wymieniał.

— Rochester row, Vincent Square! Ach! jesteśmy na moście Yauxhall. Widzę połysk rzeki.

Dorożka pędziła szybko. Byliśmy już na drugiem wybrzeżu. Zagłębiliśmy się w labirynt ulic.

— Wordsworth road — wymieniał dalej nasz towarzysz — Priory road, Lark Hall lane, Stockwell place, Robert street, Cold Harbaur lane. Nasza wyprawa nie zwraca się ku wytwornym dzielnicom.

Istotnie wjechaliśmy w brudne przedmieście, oświetlone tylko światłem, wychodzącem z szynków. Potem przesuwały się dwupiętrowe wille w malutkich ogródkach. Wreszcie dorożka zatrzymała się przed domem zupełnie ciemnym. Otaczające go budynki wydawały się także puste. Zaledwieśmy jednak zapukali do drzwi, wyszedł służący Indyanin w żółtym turbanie na głowie.

Ta sylwetka wschodnia, ukazująca się na progu domu londyńskiego, wydała nam się dziwaczną.

— Sahib czeka — oznajmił Indyanin piskliwie.

— Wprowadź tych panów Khitmugar, wprowadź zaraz.

ROZDZIAŁ IV. Opowiadanie łysego człowieka.

Weszliśmy za Indyaninem na korytarz źle oświetlony. Otworzył drzwi w głębi na prawo; w świetle lampy ujrzeliśmy niewielkiego człowieka z dużą łysiną, okoloną wieńcem rudych włosów. Zacierał ręce ruchem nerwowym, rysy jego to układały się do uśmiechu, to do potwornego grymasu. Zwisająca dolna warga obnażała zęby zepsute, żółte, starał się je zasłonić, wodząc wciąż ręką po brodzie. Pomimo łysiny, wyglądał młodo, w istocie miał lat trzydzieści.

— Sługa uniżony miss Morston — powtórzył kilkakrotnie głosem ostrym, piskliwym. — Sługa uniżony. Proszę do mojego sanktuaryum. Malutkie, lecz umeblowane gustownie, oaza sztuki w tej hałaśliwej pustyni londyńskiej.

Zdumieliśmy, ujrzawszy apartament, do którego nas wprowadził. Sala umeblowana zbytkownie w tym nędznym domu robiła wrażenie brylantu, oprawnego w ołów. Ściany powleczone były wspaniałemi makatami, zawieszone cennemi obrazami w kosztownych ramach, na stołach ustawione wschodnie wazony i przepyszne bronzy. Dywan był tak miękki, że nogi tonęły w nim, jakby we mchu. Dwie skóry tygrysie, rzucone na ziemię i nargil, postawiony w rogu na macie, uzupełniały ten wschodni obraz. Od sufitu na niewidocznym złotym łańcuszku zwieszała się lampka w kształcie gołąbki, która, paląc się, roztaczała zapach aromatyczny.

— Nazywam się Tadeusz Sholto — rzekł mały jegomość, uśmiechając się słodko. — Pani jesteś naturalnie miss Morston, a ci panowie...

— To pan Sherlock Holmes, a to doktor Watson.

— Doktor? Doprawdy? — zawołał mały człowieczek z ożywieniem. — Czy pan ma ze sobą stetoskop? Czy wolno poprosić?... Czy byłbyś pan tak uprzejmy?... Obawiam się o swoją aortę i chciałbym zasięgnąć pańskiej rady...

Zbadałem jego serce, lecz nie znalazłem nic anormalnego, choć po drżeniu, wstrząsającem jego ciałem, stwierdziłem, że się czegoś boi.

— Wszystko funkcyonuje prawidłowo — orzekłem. — Możesz pan się nie obawiać.

— Daruje mi pani mój niepokój, miss Morston — rzekł wesoło — jestem trochę niezdrów, a oddawna doświadczam poważnych obaw. To też miło mi dowiedzieć się, że były bezpodstawne. Gdyby ojciec pani, miss Morston, leczył się był na chorobę serca, żyłby dotychczas.

Oburzyło mnie, że ten człowiek wyraża się tak lekko o przedmiocie tak bolesnym. Miss Morston zbladła śmiertelnie i osunęła się na fotel.

— Więc on już nie żyje! Przeczucia mnie nie zawiodły — szepnęła.

— Mogę pani udzielić wszelkich objaśnień w tym względzie — mówił mały jegomość — a co ważniejsza — dodał — mogę pani sprawiedliwość wymierzyć. I uczynię to, przysięgam, wbrew temu, co pani powie mój brat Bartłomiej. Rad jestem, że pani przyszłaś z przyjaciółmi, gdyż służyć będą nietylko jako eskorta, lecz za świadków tego, co pani wyjawię. Możemy się ułożyć zgodnie, bez niczyjej pomocy. Brat mój nie chciałby wytaczać tej sprawy publicznie.

Usiadł na nizkim fotelu i patrzał na nas, mrugając wilgotnemi oczyma.

— Co do mnie — rzekł Holmes — mogę pana upewnić, że cokolwiek nam pan wyjawisz, nie wyjdzie po za te ściany.

Skinąłem głową na znak, że i ja to potwierdzam.

— A więc wybornie — rzekł łysy człowiek. — Czy mogę państwa poczęstować tokajem? Nie mam innego wina. Czy pozwoli pani odkorkować butelkę? Nie. Czy pani znosi zapach wybornego tytuniu? Jestem trochę nerwowy, a nic mnie tak nie uspakaja, jak nargil.

Zapalił swój przyrząd, dym, sycząc, przechodził przez wodę różaną.

Siedzieliśmy wszystko troje w półkole, pośrodku usadowił się mały człowieczek.

— Przedewszystkiem muszę państwu powiedzieć — zaczął — że jestem bardzo wrażliwy i subtelny w swoich gustach. Otóż nic tak nie razi mojego poczucia estetycznego, jak widok policemana. Mam wstręt do wszelkiego brutalnego realizmu, bez względu na jego formę i nigdy nie wchodzę w tłum wulgarny. Jak państwo widzicie, otaczam się pewną wytwornością i mogę się nazwać przyjacielem sztuk pięknych. Jest to moja słabostka. Ten krajobraz wyszedł z pod pędzla Corota, oto jest utwór Salvatora Rosy, a to płótno malował Bouguereau. Przepadam za nowoczesną szkołą francuską.

— Daruje pan — przerwała miss Morston — ale przybyłam tu na pańskie wezwanie, dla dowiedzenia się o jakiejś tajemnicy. Późno już i chciałabym, aby ta nasza rozmowa skończyła się jaknajprędzej.

— Choćbym najzwięźlej rzecz przedstawił, to nie będzie pani mogła prędko do domu wrócić — odparł — gdyż musimy pojechać do Norwood, aby się zobaczyć z moim bratem Bartłomiejem. Pojedziemy razem i postaramy się go przejednać. Jest zły na mnie, że obrałem drogę działania, która mi się wydawała jedynie właściwą. Miałem z nim okropną scenę wczoraj wieczorem. Mój brat Bartłomiej jest straszny, gdy w złość wpadnie.

— Jeżeli mamy jechać do Norwood, to jedźmy zaraz — napomknąłem.

Słysząc to Tadeusz Sholto parsknął głośnym śmiechem.

— Nie, to niepodobna — oświadczył. — Wyobrażam sobie, jakby nas przyjął, gdybym państwa przywiózł znienacka. Nie, nie, naprzód muszę wam sytuacyę wyjaśnić. Przedewszystkiem zaznaczam, że w tej historyi jest dla mnie samego kilka punktów zupełnie niewyjaśnionych. Mogę więc tylko powtórzyć to, co wiem. Jak się domyślacie zapewne, mój ojciec był majorem Sholto, eks-wojskowym z armii indyjskiej. Przed laty jedenastu podał się do dymisyi i zamieszkał w Pondichery Lodge, w dzielnicy Upper Norwood. Poszczęściło mu się w Indyach, wracał ze znacznym kapitałem, wiózł ze sobą duże zbiory osobliwości i służbę indyjską. Kupił ten dom, umeblował go zbytkownie i osiadł tu z nami. Był wdowcem; mój brat bliźni Bartłomiej i ja byliśmy jedynemi jego dziećmi. Pamiętam, ile hałasu narobiło tajemnicze zniknięcie kapitana Morstona. Z gorączkowem zainteresowaniem czytywaliśmy szczegóły, podawane w dziennikach, albowiem kapitan był przyjacielem mojego ojca i rozprawialiśmy o tem zdarzeniu w jego obecności. Brał udział w naszej rozmowie, wyrażał swoje przypuszczenia; nie przyszło nam nawet na myśl, że posiada klucz do tej zagadki i że wie, co się stało z Arturem Morstonem.

„Wiedzieliśmy jednak, że majorowi Sholto grozi niebezpieczeństwo. Nie lubił wychodzić sam i za odźwiernych do Pondichery Lodge przyjął dwóch znanych siłaczów cyrkowych, jeden z nich to Williams, który przywiózł państwa tutaj. Swego czasu był zapaśnikiem niezrównanym.

„Ojciec nie objaśniał nam powodu swoich obaw, zmiarkowaliśmy tylko, że nie znosi widoku ludzi o jednej nodze drewnianej. Pewnego dnia nawet strzelił do takiego kaleki, jak się okazało, Bogu ducha winnego kolportera. Musieliśmy zapłacić znaczną sumę, dla stłumienia awantury.

„Obaj z bratem przypuszczaliśmy, że to są poprostu dziwactwa, lecz dalsze wypadki wykazały, że byliśmy w grubym błędzie.

„Na początku 1882 r. ojciec otrzymał z Indyj list, który go przejął żywym niepokojem. Odczytując go przy śniadaniu, zemdlał; od owego czasu zdrowie jego, zawsze słabe, poniosło szwank znaczny. Nie wyjaśnił nam, o co chodziło w tym liście; widzieliśmy tylko, że był krótki i kreślony ręką niewprawną.

„Od roku ojciec uskarżał się na cierpienia wątrobiane. Po tem piśmie choroba przybrała groźniejsze rozmiary; wreszcie pewnego dnia, w kwietniu, oznajmiono nam, że niema ratunku i że ojciec pragnie nam coś wyjawić.

„Gdyśmy weszli do pokoju, siedział oparty na poduszkach i oddychał z trudnością. Kazał drzwi na klucz zamknąć, ujął nas obu za rękę i głosem wzruszonym opowiedział nam dziwną historyę. Postaram się ją powtórzyć.

„Jedno mi ciąży na sumieniu w tej ostatniej chwili — mówił — a mianowicie moje postępowanie z córką tego nieszczęśliwego Morstona. Przeklęte skąpstwo, moja główna wada, sprawiło, żem zatrzymał część skarbu, przypadającą jej w udziale. A jednak sam nie korzystałem nigdy z niego, albowiem skąpstwo jest namiętnością niedorzeczną i ślepą; posiadanie tego skarbu sprowadziło mi tylko noce bezsenne i ustawiczne obawy. Nie mogłem jednak pogodzić się z myślą, że trzeba połowę oddać. Obejrzyjcie ten naszyjnik z pereł. Leży przy buteleczce z chininą. Wyjąłem go ze szkatułki z zamiarem przesłania go miss Morston, ale nie mogłem się na to zdobyć. Moi synowie, podzielcie się z nią rzetelnie. Lecz nic jej nie posyłajcie, dopóki ja będę żył. Wszak ludzie wracają do zdrowia po gorszych dolegliwościach, niż moje.

„A teraz wam opowiem, jak umarł kapitan Morston. Od lat wielu był chory na serce, ukrywał to przed wszystkimi, ja tylko wiedziałem o tej chorobie.

„Podczas naszego pobytu na wyspach Audaman i skutkiem dziwnych okoliczności, obaj weszliśmy w posiadanie wielkiego skarbu. Przywiozłem go ze sobą do Anglii; natychmiast po przybyciu do Londynu Morston przyszedł tu, aby się o niego upomnieć. Przybył pieszo z dworca kolejowego, wprowadził go tutaj stary i wierny Sal-Chowdar, który już nie żyje. Nie mogliśmy jednak zgodzić się w kwestyi podziału, doszło niebawem do sprzeczki. Nagle Morston, w porywie gniewu, zerwał się, przyłożył rękę do serca, zbladł okropnie i padł na ziemię, raniąc sobie głowę o róg skrzyni okutej, zawierającej nasze skarby. Rzuciłem się, aby go podnieść, lecz, niestety, spostrzegłem, że już nie żyje.

„Przez chwilę stałem oszalały, nie wiedząc, co począć. Chciałem wzywać pomocy, lecz przyszło mi na myśl, że mogę być posądzony o morderstwo.

„Ta śmierć po kłótni i rana w czole zwracałyby na mnie podejrzenia. Przytem śledztwo wykryłoby okoliczności, odnoszące się do skarbu, a chciałem tego uniknąć.

„Morston powiedział mi, że nikt nie wie, gdzie się udał. A zatem odnalezienie było trudnem.

„Gdym tak myślał, ujrzałem na progu Sal-Chowdara. Wszedł po cichu i drzwi na klucz zamknął.

„— Niech się Sahib nie boi — rzekł — nikt nie będzie wiedział, że to ty go zabiłeś. Ukryj trupa.

„— Ależ ja go nie zabiłem — rzekłem przerażony.

„— Słyszałem wszystko, Sahib — odparł — słyszałem kłótnię, a potem uderzenie. Ale ja mam pieczęć na ustach. Wszyscy w domu śpią. Zakopiemy go razem.

„Te słowa położyły kres moim wahaniom. Jeżeli mój własny sługa nie wierzył w moją niewinność, jakże mogłem się spodziewać, że przekonam o niej dwunastu głupich sędziów przysięgłych?

„Nie tracąc więc chwili, przy pomocy Sal-Chowdara ukryłem zwłoki. W kilka dni potem wszystkie gazety londyńskie rozpisywały się o tajemniczem zniknięciu kapitana Morstona.

„Nie mogę sobie darować jednej rzeczy, a mianowicie, żem ukrył nietylko zwłoki, ale i skarb również, żem zatrzymał część przypadającą na Morstona, jak gdyby była moją własną.

„Dziś żałuję tego serdecznie i pragnę złe naprawić. Przyłóż ucho do moich ust, powiem ci: skarb jest ukryty...

„W chwili tej właśnie twarz mojego ojca wykrzywiła się bolem śmiertelnym, oczy rozwarły się szeroko, zęby zgrzytnęły, zawołał głosem strasznym:

„— Nie wpuszczajcie go! Na miłość Boską, nie wpuszczajcie!

„Odwróciliśmy się obaj do okna i wśród mroku ukazała nam się twarz spłaszczona o szybę.

„Za oknem stał człowiek z długą brodą i niesforną czupryną, z oczu jego biła dzika nienawiść i okrucieństwo. Obaj z bratem rzuciliśmy się do okna, lecz zjawisko znikło.

„Gdyśmy powrócili do ojca, głowa zwisła mu już na piersi, oddech zamarł.

„Tegoż wieczora przeszukaliśmy cały ogród, lecz nie było ani śladu strasznego człowieka. Na trawniku pod oknem dostrzegliśmy tylko odbicie jednej nogi.

„Gdyby nie ten ślad, moglibyśmy przypuszczać, że ta dzika twarz była wytworem naszej wyobraźni. Niebawem jednak przekonaliśmy się dowodnie, że coś się koło nas knuje; nazajutrz rano znaleziono otwarte drzwi od pokoju, w którym leżał nieboszczyk, wszystkie meble były poprzestawiane, na piersiach zmarłego przypięto papier z napisem: „Znamię czterech.“

„Co znaczyły te słowa? Kto tu był wśród nocy? Do dziś dnia nie dowiedzieliśmy się o tem. O ile można było stwierdzić, nic nie ukradziono, choć wszystko w pokoju było poprzewracane do góry nogami.

„Obaj z bratem tłómaczyliśmy sobie obawy ojca tem dziwnem zjawiskiem, które mu się ukazało w ostatniej chwili jego życia, ale kto to był, pozostało dla nas zagadką nierozstrzygniętą.“

Mały człowieczek umilkł, zapalił znowu nargil i przez chwilę pogrążył się w zadumie.

Byłem wzruszony tem opowiadaniem; przy wzmiance o śmierci kapitana Morstona, spojrzałem na jego córkę i dostrzegłem na jej twarzy bladość śmiertelną. Nalałem jej wody szklankę, wypiła, spoglądając na mnie z wdzięcznością.

Sherlock Holmes siedział rozparty i udawał, że nic nie widzi i nie słyszy, wiedziałem jednak, co się ukrywa pod temi pozorami obojętności. Nie dalej niż dziś rano uskarżał się na brak wrażeń, na jednostajność życia; teraz musiał być zadowolony, gdyż staliśmy wobec trudnego problematu. Trzeba było nielada przenikliwości, aby go rozstrzygnąć.

Pan Tadeusz Sholto spojrzał na każdego z nas kolejno, aby się przekonać, jakie słowa jego zrobiły na nas wrażenie i ciągnął dalej:

— Obaj z bratem byliśmy mocno zaciekawieni tym skarbem i postanowiliśmy go odnaleść. Przekopaliśmy cały ogród wzdłuż i wszerz, lecz bez żadnego skutku. O bogactwie skarbu mogliśmy wnosić z pereł naszyjnika. Ten naszyjnik stał się powodem sprzeczki. Perły miały wielką wartość i brat mój nie chciał się ich pozbywać, gdyż, mówiąc między nami, Bartłomiej odziedziczył główną wadę ojca. Dla upozorowania swej chciwości wmawiał we mnie, że jeśli oddamy naszyjnik, wznieci to ludzkie domysły i gawędy i może nam wiele przykrości sprowadzić. Tyle jednak wskórałem, że mi pozwolił odszukać adres miss Morston i przesyłać jej po jednej perle w pewnych odstępach czasu.

— To myśl zacna — dziękuję panu za nią serdecznie — rzekła panienka.

Mały człowieczek złożył ręce, jak do modlitwy.

— Byliśmy tylko depozytaryuszami połowy skarbu — odparł — tak przynajmniej zapatruję się na tę sprawę, choć Bartłomiej jest innego zdania. To, co nam major zostawił, przedstawia i bez tego znaczną fortunę. Nie żądałem większej. Zresztą nie chciałem krzywdzić kobiety. Bądź co bądź, rozterka pomiędzy nami z tego powodu tak się zaostrzyła, że uznałem za stosowne opuścić Pondichéry Lodge i wraz z Williamsem i starym Kilmutgar zamieszkałem tutaj. Życie płynęło mi tu spokojnie i cicho, gdy nagle wczoraj dowiedziałem się, że skarb został odnaleziony. W tejże chwili porozumiałem się z miss Morston. Teraz należy nam udać się do Norwood i upomnieć się o należną nam cząstkę. Już wczoraj uprzedziłem brata o naszem przybyciu. Nie jesteśmy zbyt pożądani, ale bądź co bądź nas przyjmie.

Tadeusz Sholto umilkł; nie odzywaliśmy się także, rozważając nad nowemi komplikacyami tej sprawy; pierwszy zabrał głos Sherlock Holmes.

— Postąpiłeś pan bardzo rzetelnie — oświadczył. — Może za powrotem zdołamy wyświetlić ciemne punkty tej sprawy. Ale, jak słusznie zauważyła miss Morston przed chwilą, późno już i trzeba się śpieszyć z przeprowadzeniem śledztwa.

Nasz nowy znajomy odstawił nargil, wyjął z szafy palto watowane z barankowym kołnierzem, zapiąwszy go pod samą szyję, mimo ciepłego powietrza, wsunął na głowę filcowy kapelusz z zausznicami po obu stronach twarzy, tak, iż widać było tylko nos śpiczasty i usta wykrzywione.

— Jestem bardzo słabowity — tłómaczył się, wskazując nam drogę — muszę zachowywać wszelkie ostrożności.

Przed bramą stała dorożka. Wszystko było widocznie przygotowane, gdyż nie czekając na adres, woźnica ruszył natychmiast. Jechaliśmy szybko. Tadeuszowi Sholto nie zamykały się usta. Mówił głosem piskliwym, zagłuszającym turkot powozu.

— Bartłomiej jest rozumny — prawił. — Nie domyślicie się państwo, jakim sposobem skarb odnalazł. Po skopaniu całego ogrodu, brat mój doszedł do przekonania, że skarb musi się ukrywać w domu. Sporządził plan dokładny i przekonał się, że wysokość zewnętrzna gmachu równa się 74 stopom, zaś wewnętrzna, po uwzględnieniu grubości posadzki, którą zbadał sondą, wynosi zaledwie stóp 70. Zatem brakło 4 stóp, które mogły się odnaleźć jedynie u szczytu budynku. Przewiercił otwór w suficie pokoju, który mu służy za laboratoryum, a znajduje się na ostatniem piętrze pod dachem i odszukał strych zupełnie nieznany. Tu w kufrze skarb się ukrywał. Brat mój spuścił go przez otwór i ustawił w swojem laboratoryum. Twierdzi on, że zawarte w kufrze drogie kamienie przedstawiają wartość dziesięciu milionów conajmniej.

Usłyszawszy taką cyfrę, spojrzeliśmy po sobie ze zdumieniem.

A więc miss Morston, po otrzymaniu przypadającej na nią części, z ubogiej nauczycielki stanie się odrazu najbogatszą dziedziczką w Anglii. Powinienem był ucieszyć się tem ze względu na nią, lecz przyznaję, że ta wieść zraniła mnie boleśnie.

Szepnąłem kilka słów powinszowania, lecz wypowiedziałem je z głową zwieszoną i bez zapału.

Nasz towarzysz paplał bezustannie; skończywszy opowieść o skarbie, opowiadał nam o swoich cierpieniach, o objawach rozmaitych chorób, błagał mnie, abym mu wskazał działanie i skład chemiczny rozmaitych eliksirów, któremi miał kieszenie zapełnione.

Mam nadzieję, że nie zapamiętał moich objaśnień w tym względzie. Holmes twierdzi, że go ostrzegałem, aby nie zażywał więcej, niż dwie krople oleju rycinowego, zalecając mu przytem strychninę w dużych dawkach.

Bądź co bądź rad byłem, gdy dorożka stanęła i woźnica drzwiczki otworzył.

— Jesteśmy w Pondichery Lodge, miss Morston — oświadczył Tadeusz Sholto i pomógł jej wysiąść.

ROZDZIAŁ V. Dramat w Pondichery Lodge.

Przybyliśmy na miejsce około jedenastej, pozostawiając za sobą mgły i opary stolicy. Noc była jasna, ciepły wiatr rozganiał chmury, księżyc ukazywał się co chwila, zlewając potoki światła na ziemię, mimo to Sholto wziął jedną z latarni powozowych, aby wskazywać drogę.

Pondichery Lodge była to piękna rezydencya, wznosząca się wśród ogrodu i otoczona wysokim murem, najeżonym ostremi żelaznemi kolcami. Wązka okuta furtka prowadziła do tej siedziby. Nasz przewodnik zastukał, naśladując uderzenie młotka.

— Kto tam? — zapytał z po za furtki głos ochrypły.

— To ja, Mac Murdo. Czyż nie poznajesz mnie po pukaniu do furtki?

Zgrzytnęły klucze i furtka posunęła się na ciężkich zawiasach. Na progu stał mężczyzna średniego wzrostu, ale niezwykle barczysty. Przy świetle latarni ujrzeliśmy twarz z wystającemi szczękami i oczyma o kocim blasku.

— To pan Tadeusz? — zawołał odźwierny. — Któż są ci państwo? Pozwolono mi wpuścić tylko pana.

— Doprawdy, Mac Murdo? To mnie dziwi. Oznajmiłem wczoraj swojemu bratu, że przyprowadzę kilka osób.

— Pan Bartłomiej nie wychodził z pokoju przez cały dzień i powtarzam raz jeszcze, że mi nie wspominał o tych gościach. Wszak pan wie, że mi nie wolno wpuszczać nikogo bez rozkazu. Niech pan wejdzie. Tamci państwo muszą zostać za furtką.

Była to zwłoka nieprzewidziana i przykra. Tadeusz Sholto rozglądał się niespokojnie dokoła.

— Tego już za wiele, Mac Murdo — rzekł głosem lękliwym. — To są moi przyjaciele: skoro ja za nich ręczę, powinno ci to wystarczyć. Zresztą, jak widzisz, jest z nami dama; wszak nie może stać na ulicy.

— Przykro mi bardzo, panie Tadeuszu — mówił odźwierny — ale poradzić na to nie mogę. Pańscy przyjaciele mogą nie być przyjaciołmi mojego pana. Płaci mi, żebym pełnił służbę i spełniam ją sumiennie. Nie znam ani jednej z tych osób, a więc...

— Mylisz się — przerwał mu spokojnie Sherlock Holmes. — Czyżbyś miał pamięć tak krótką, Mac Murdo? Czy zapomniałeś już amatora, który przed czterema laty na twoim występie pokonał cię trzykrotnie w walce na pięści?

— Pan Sherlock Holmes! — zawołał dawny szermierz. — Że też pana odrazu nie poznałem? Nie trzeba było stać na uboczu, lecz zbliżyć się do mnie i palnąć mnie w zęby na odlew, a byłbym pana poznał w tej chwili. Szkoda, wielka szkoda, wielka szkoda, żeś pan do jakiego cyrku nie wstąpił. Czekała pana sława niezrównana. Ja to panu powiadam, ja, Mac Murdo.

— Widzisz, Watsonie — zawołał Holmes — gdyby mnie wszystko inne zawiodło, mógłbym jeszcze obrać godną siebie karyerę. Ale teraz pewien jestem, że mój przyjaciel nie pozwoli nam stać za bramą.

— Niechże pan wejdzie i owszem — odparł odźwierny. — Wpuszczę też i pańskie towarzystwo. Przepraszam, ale miałem rozkaz stanowczy. Nie pozwolono mi otwierać drzwi nieznajomym. Teraz, to co innego.

Weszliśmy w aleję posypaną żwirem, wiodła przed gmach ciężki, niegustowny, oświetlony tylko promieniami księżyca, które padały na jedno z okien pierwszego piętra. Ponury wygląd tego domu przejmował dreszczem. Nawet Sholto był stropiony; latarnia, którą trzymał w ręku, drżała.

— Nie pojmuję doprawdę — szeptał — musiało zajść jakieś nieporozumienie. Wszak oznajmiłem wyraźnie Bartłomiejowi, że tu przyjdziemy, a jednak w jego pokoju ciemno. Cóż to znaczy, u licha?

— Czy pański brat zawsze tak broni wstępu do swego domu?

— Strzeże tradycyi ojca. Był jego ulubieńcem. Zdaje mi się, że major musiał mu powiedzieć coś więcej, niż mnie o tym skarbie. Oto okna Bartłomieja, te właśnie, które księżyc oświetla. Zdaje mi się, że niema światła wewnątrz.

— Istotnie — rzekł Holmes — dostrzegam jednak światełko w tem oknie przy drzwiach.

— To pokój szafarki, starej mistress Bernstone. Zobaczę, co to znaczy. Poczekajcie tu chwilkę, muszę ją uprzedzić, bo gdyby nas zobaczyła niespodzianie, przestraszyłaby się okropnie. Cicho... Cóż ja słyszę?

Podniósł latarnię, ale ręka tak mu drżała, że światło jakby tańczyło nad jego głową. Miss Morston uczepiła się mojego ramienia, staliśmy, jak wryci. Z głębi domu doleciał nas głuchy jęk kobiety, a potem okrzyk trwogi.

— To głos mistress Bernstone — szepnął Sholto. — Jedyna to kobieta w całym domu. Poczekajcie tutaj. Wrócę za chwilę.

Rzucił się do drzwi i zapukał trzykrotnie raz po razu. Otworzyła mu wysoka kobieta, a ujrzawszy go, krzyknęła z radości.

— Och! panie Tadeuszu, jakże się cieszę, że pana tu widzę! Jakie się cieszę, mój dobry panie Tadeuszu!

Słyszeliśmy jak powtórzyła jeszcze kilkakrotnie te słowa, potem drzwi się zamknęły, doleciał nas tylko cichy szmer.

Nasz przewodnik zostawił nam latarnię. Holmes chodził z nią naokoło domu, przyglądając się wszystkiemu bacznie i ciekawie. Miss Morston została przy mnie. Trzymaliśmy się za ręce.

Co to za niepojęte uczucie, ta miłość! My dwoje widzieliśmy się po raz pierwszy, nie wiedzieliśmy o sobie nic zgoła, nie zamieniliśmy czułych spojrzeń, ani przysiąg, a jednak wobec poczucia niebezpieczeństwa nasze ręce splotły się instynktownie.

Nieraz w następstwie dziwiłem się temu nagłemu porozumieniu dusz, lecz w danej chwili wydało mi się ono zupełnie naturalnem, a i ona mówiła mi potem, że instynktowo czuła, iż znajdzie we mnie opiekę. Staliśmy więc jak dwoje dzieci, ręka w rękę; pomimo otaczających nas niebezpieczeństw i ciemności, czuliśmy się zupełnie szczęśliwi.

— Co za dziwne miejsce! — szepnęła wodząc okiem dokoła.

— Istotnie — potwierdziłem — możnaby sądzić, że się jest wśród zoranego pola, gdzie ani jedna grudka ziemi nie pozostała na miejscu.

— Przypomina mi to raczej kopalnię złota — wtrącił Holmes, zbliżając się do nas — bo też szukano skwapliwie skarbów i to przez lat sześć, nie dziw więc, że ogród cały w brózdach.

W chwili tej drzwi domu gwałtownie się otworzyły i wypadł przez nie Tadeusz Sholto, blady, z rękoma wzniesionemi do góry.

— Nieszczęście! — wołał głosem przerażonym. — Coś strasznego zdarzyło się Bartłomiejowi. Co począć? Ratujcie!

Miał łzy w oczach, wyglądał jak dziecię przestraszone, wzywające opieki.

— Wejdźmy do domu! — rzekł Holmes nakazująco.

Weszliśmy za nim do pokoju szafarki, na prawo od korytarza.

Mrs. Bernstone chodziła po swojej izdebce, załamując ręce. Ujrzawszy nas stanęła wystraszona, ale widok miss Morston uśmierzył widocznie jej obawy.

— Niechże Bóg błogosławi twoją słodką twarzyczkę — zawołała z płaczem. — Te pogodne oczy dodają mi otuchy. Miałam dzisiaj dzień straszny!

Miss Morston zbliżyła się do klucznicy, ujęła jej spracowaną rękę w swe dłonie i pocieszała ją słodko.

— Nasz pan zamknął się na klucz i nie chce mi odpowiadać — mówiła mrs. Bernstone. — Czekałam przez cały dzień na jego wezwanie, gdyż nie lubi, żeby mu przeszkadzać. Dopiero przed godziną, w obawie, czy mu się co złego nie stało, zajrzałam do pokoju przez dziurkę od klucza. Pójdźcie tam, panowie, i zobaczcie sami... Już dziesięć lat jestem tutaj. Widziałam pana Bartłomieja szczęśliwym i stroskanym, ale nigdy nie widziałam na jego twarzy takiego wyrazu.

Rozpłakała się znowu.

Sherlock