Znachor - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść Znachor Tadeusza Dołęgi-Mostowicza napisana w 1937 roku należy do klasyki polskiej literatury.

Znany chirurg, profesor Rafał Wilczur, dowiaduje się, że porzuciła go żona. Zrozpaczony mężczyzna upija się i pada ofiarą bandytów. Ciężko pobity doznaje amnezji. Nie wie, kim jest, wędruje po wsiach i podejmuje się przypadkowych prac. Zostaje przygarnięty przez wiejskiego gospodarza i zaczyna leczyć ludzi jako Antoni Kosiba.

Gdy mimo prymitywnych warunków, przeprowadza udaną operację na kalekim synu gospodarza, sława znachora zaczyna się rozprzestrzeniać nie tylko w najbliższej okolicy.

Niezwykła popularność Znachora przyczyniła się do powstania popularnej ekranizacji z 1981 roku w reżyserii Jerzego Hoffmana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Oceny
4,8 (16 ocen)
12
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
buziaczka3

Nie oderwiesz się od lektury

Historię znamy z filmu, ale warto poznać książkę, podobną lecz nie całkiem. Dużo więcej szczegółów. Uwielbiam
00
Miyuna

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka
00
pysia2307

Nie oderwiesz się od lektury

To moja pierwsza styczność z tą historią. I wpadłam w nią kompletnie, nie mogąc się oderwać! Jest absolutnie wzruszająca, czuję że zostanie w moich myślach na długo.
00
MartaJankowska34

Nie oderwiesz się od lektury

ciepła historia napisana naprawdę w dobrym stylu. nie ma w niej niepotrzebnych scen i dłużyzn.
00



Rozdział I

W sali ope­ra­cyj­nej pano­wała zupełna cisza. Z rzadka prze­ry­wał ją ostry, krótki brzęk meta­lo­wych narzę­dzi chi­rur­gicz­nych na szkla­nej pły­cie. Powie­trze nagrzane do trzy­dzie­stu sied­miu stopni Cel­sju­sza prze­ni­kał słod­kawy zapach chlo­ro­formu i surowa woń krwi, które, prze­ni­ka­jąc przez respi­ra­tory, napeł­niały płuca nie­zno­śną mie­sza­niną. Jedna z sani­ta­riu­szek zemdlała w kącie sali, lecz nikt z pozo­sta­łych nie mógł odejść od stołu ope­ra­cyj­nego, by ją ocu­cić. Nie mógł i nie chciał. Trzej asy­stu­jący leka­rze nie spusz­czali czuj­nego wzroku z otwar­tej czer­wo­nej jamy, nad którą poru­szały się wolno i, zda­wało się, nie­zgrab­nie wiel­kie, grube ręce pro­fe­sora Wil­czura.

Każdy naj­mniej­szy ruch tych rąk trzeba było zro­zu­mieć natych­miast. Każde mruk­nię­cie wydo­by­wa­jące się od czasu do czasu spod maski zawie­rało dys­po­zy­cję zro­zu­miałą dla asy­sten­tów i wyko­ny­waną w mgnie­niu oka. Szło prze­cie nie tylko o życie pacjenta, lecz i o coś znacz­nie waż­niej­szego, o uda­nie się tej sza­leń­czej, bez­na­dziej­nej ope­ra­cji, która stać się mogła nowym wiel­kim trium­fem chi­rur­gii i przy­nieść jesz­cze więk­szą sławę nie tylko pro­fe­so­rowi, nie tylko jego lecz­nicy i uczniom, lecz całej nauce pol­skiej.

Pro­fe­sor Wil­czur ope­ro­wał wrzód na sercu. Trzy­mał je oto w lewej dłoni i ryt­micz­nym ruchem pal­ców maso­wał nie­ustan­nie, gdyż wciąż sła­bło. Przez cienką gumową ręka­wiczkę czuł każde drgnię­cie, każdy lekki bul­got, gdy zastawki odma­wiały posłu­szeń­stwa i drę­twie­ją­cymi pal­cami zmu­szał je do pracy. Ope­ra­cja trwała już czter­dzie­ści sześć minut. Czu­wa­jący nad pul­sem dok­tor Mar­czew­ski już po raz szó­sty zanu­rzał pod skórę pacjenta igłę szprycki z kam­forą i atro­piną.

Prawa ręka pro­fe­sora Wil­czura raz po raz poły­ski­wała krót­kimi ruchami lan­ce­tów i łyżek. Na szczę­ście wrzód nie się­gał głę­boko w mię­sień ser­cowy i ukształ­to­wał się płyt­kim, pra­wi­dło­wym stoż­kiem. Życie tego czło­wieka było do ura­to­wa­nia. Oby wytrzy­mał jesz­cze osiem, dzie­więć minut.

„A jed­nak nikt z nich nie odwa­żył się!” – cheł­pli­wie pomy­ślał pro­fe­sor. Tak, nikt, żaden chi­rurg ani w Lon­dy­nie, ani w Paryżu, w Ber­li­nie czy Wied­niu. Przy­wieźli go do War­szawy, wyrze­ka­jąc się i sławy, i kolo­sal­nego hono­ra­rium. A to hono­ra­rium to dobu­do­wa­nie nowego pawi­lonu lecz­nicy i coś waż­niej­szego – podróż Beaty z małą na Wyspy Kana­ryj­skie. Na całą zimę. Ciężko będzie bez nich, ale zrobi to im dosko­nale. Nerwy Beaty w ostat­nich cza­sach…

Sina­wo­ró­żo­wawa poduszka płuca wzdęła się spa­zma­tycz­nym odde­chem i skur­czyła się nagle. Raz, drugi, trzeci. Kawa­łek żywego mięsa w lewej dłoni pro­fe­sora zady­go­tał. Z małej ranki na fio­le­tową błonę spły­nęło kilka kro­pli krwi. W oczach wszyst­kich obec­nych zami­go­tało prze­ra­że­nie. Roz­legł się cichy syk tlenu, a igła rekordu wnik­nęła znowu pod skórę cho­rego. Grube palce pro­fe­sora ści­skały się i otwie­rały ryt­micz­nie.

Jesz­cze kilka sekund i ranka była oczysz­czona. Cie­niutka nić chi­rur­giczna miała teraz doko­nać dzieła. Jeden, drugi, trzeci szew. To było wprost nie do uwie­rze­nia, że te ogromne ręce zdolne są do takiej pre­cy­zji. Ostroż­nie zło­żył serce i przez chwilę wpa­try­wał się w nie uważ­nie. Pęcz­niało i wiot­czało nie­rów­nym tem­pem, ale nie­bez­pie­czeń­stwo już minęło. Wypro­sto­wał się i dał znak. Z płacht ste­ry­li­zo­wa­nych płó­cien dok­tor Skó­rzeń wydo­był wypi­ło­waną część klatki pier­sio­wej. Jesz­cze kilka nie­zbęd­nych zabie­gów i pro­fe­sor ode­tchnął. Reszta nale­żała już do asy­sten­tów. Mógł im w zupeł­no­ści zaufać. Wydał kilka dys­po­zy­cji i prze­szedł do ubie­ralni.

Z roz­ko­szą ode­tchnął tu nor­mal­nym powie­trzem, zdjął respi­ra­tor, ręka­wiczki, far­tuch i kitel zabry­zgane krwią i prze­cią­gnął się. Zegar wska­zy­wał drugą trzy­dzie­ści pięć. Znowu spóź­niał się na obiad. I to w taki dzień. Beata wpraw­dzie wie, jak ważną ma dziś ope­ra­cję, ale nie­wąt­pli­wie spóź­nie­nie w takim dniu sprawi jej dużą przy­krość. Umyśl­nie wycho­dząc z rana z domu, niczym po sobie nie dał poznać, że pamięta tę datę: ósma rocz­nica ich ślubu. Ale Beata wie­działa, że zapo­mnieć nie mógł. Co roku tego dnia otrzy­my­wała jakiś piękny pre­zent, co roku pięk­niej­szy i co roku droż­szy, w miarę jak rosła jego sława i jego mają­tek. I teraz już na pewno w gabi­ne­cie na par­te­rze jest nowy. Kuśnierz musiał już rano przy­słać…

Pro­fe­sor śpie­szył się i prze­brał szybko. Musiał jed­nak zaj­rzeć jesz­cze do dwóch cho­rych na dru­gim pię­trze i do pacjenta ope­ro­wa­nego przed chwilą. Czu­wa­jący przy nim dok­tor Skó­rzeń zara­por­to­wał krótko:

– Tem­pe­ra­tura trzy­dzie­ści pięć i dzie­więć, ciśnie­nie sto czter­na­ście, puls bar­dzo słaby z lekką aryt­mią sześć­dzie­siąt do sześć­dzie­siąt sześć.

– Dzięki Bogu. – Pro­fe­sor uśmiech­nął się doń.

Młody lekarz obrzu­cił wzro­kiem peł­nym uwiel­bie­nia ogromną, niedź­wie­dzio­watą postać szefa. Był jego słu­cha­czem na uni­wer­sy­te­cie. Poma­gał mu w przy­go­to­wa­niu mate­ria­łów do jego dzieł nauko­wych, póki jesz­cze pro­fe­sor pra­co­wał naukowo, odkąd zaś otwo­rzył wła­sną lecz­nicę, dok­tor Skó­rzeń zna­lazł tu dobrą pen­sję i duże pole pracy. Może żało­wał w duchu, że szef wyrzekł się tak nagle ambi­cji uczo­nego, że ogra­ni­czył się do bel­ferki uni­wer­sy­tec­kiej i do robie­nia pie­nię­dzy, ale nie mógł go z tej racji mniej cenić. Wie­dział prze­cież, jak i wszy­scy w War­sza­wie, że pro­fe­sor nie robił tego dla sie­bie, że pra­co­wał niczym nie­wol­nik, że ni­gdy nie zawa­hał się wziąć na sie­bie odpo­wie­dzial­no­ści, a czę­sto doka­zy­wał takich cudów jak dziś.

– Pan jest geniu­szem, pro­fe­so­rze – powie­dział z prze­ko­na­niem.

Pro­fe­sor Wil­czur zaśmiał się swoim niskim, dobro­dusz­nym śmie­chem, który takim spo­ko­jem i ufno­ścią napeł­niał jego pacjen­tów.

– Bez prze­sady, kolego, bez prze­sady! I wy do tego doj­dzie­cie. Ale przy­znam, że jestem kon­tent. W razie czego każ­cie dzwo­nić do mnie. Cho­ciaż sądzę, że obej­dzie się bez tego. I wolał­bym, bo mam dziś… święto domowe. Już tam pewno dzwo­nili, że obiad się przy­smali…

I pro­fe­sor nie mylił się. W jego gabi­ne­cie już kilka razy odzy­wał się tele­fon.

– Pro­szę zawia­do­mić pana pro­fe­sora – mówił lokaj – by jak naj­prę­dzej wra­cał do domu.

– Pan pro­fe­sor jest na sali ope­ra­cyj­nej – za każ­dym razem z jed­na­kową flegmą odpo­wia­dała sekre­tarka, panna Jano­wi­czówna.

– Cóż to tak sztur­mują, u licha?! – ode­zwał się, wcho­dząc, naczelny lekarz, dok­tor Dobra­niecki.

Panna Jano­wi­czówna prze­krę­ciła wałek w maszy­nie i wyj­mu­jąc gotowy list, powie­działa:

– Dziś rocz­nica ślubu pro­fe­so­ro­stwa. Zapo­mniał pan? Ma pan prze­cież zapro­sze­nie na bal.

– Ach, prawda. Spo­dzie­wam się nie­złej zabawy… Jak zawsze u nich będzie wyśmie­nita orkie­stra, luk­su­sowa kola­cja i naj­lep­sze towa­rzy­stwo.

– Zapo­mniał pan, o dziwo, o pięk­nych kobie­tach – zauwa­żyła iro­nicz­nie.

– Nie zapo­mnia­łem. Skoro pani tam będzie… – odciął się.

Na chude policzki sekre­tarki wystą­pił rumie­niec.

– Nie­do­wcipne – wzru­szyła ramio­nami. – Choć­bym była naj­pięk­niej­sza, nie liczy­ła­bym na pań­ską uwagę.

Panna Jano­wi­czówna nie lubiła Dobra­niec­kiego. Podo­bał się jej jako męż­czy­zna, bo istot­nie był bar­dzo przy­stojny z tym orlim nosem i wyso­kim, dum­nym czo­łem, wie­działa, że jest świet­nym chi­rur­giem, bo sam pro­fe­sor powie­rzał mu naj­trud­niej­sze ope­ra­cje i prze­for­so­wał go na sta­no­wi­sko docenta, uwa­żała go jed­nak za zim­nego karie­ro­wi­cza, polu­ją­cego na bogate mał­żeń­stwo, a poza tym nie wie­rzyła w jego wdzięcz­ność dla pro­fe­sora, któ­remu prze­cież wszystko zawdzię­czał.

Dobra­niecki był dość sub­telny, by wyczuć tę nie­chęć. Ponie­waż jed­nak miał zwy­czaj nie nara­żać sobie nikogo, kto mógłby mu w czym­kol­wiek zaszko­dzić, ode­zwał się pojed­naw­czo, wska­zu­jąc na sto­jące przy biurku pudło:

– Spra­wiła pani sobie już nowe futro? Widzę pudło od Poraj­skiego.

– Nie stać mnie w ogóle na Poraj­skiego, a zwłasz­cza na takie futro.

– Aż „takie”?

– Niech pan zaj­rzy. Czarne sobole.

– Fiu, fiu. Dobrze się powo­dzi pani Beacie.

Poki­wał głową i dodał:

– Przy­naj­mniej mate­rial­nie.

– Co pan przez to rozu­mie?

– Nic.

– Wsty­dziłby się pan – wybu­chła. – Takiego męża i tak kocha­ją­cego mogłaby pozaz­dro­ścić jej każda kobieta.

– Zapewne.

Panna Jano­wi­czówna prze­szyła go gniew­nym wzro­kiem.

– Ma wszystko, o czym kobieta może marzyć! Ma mło­dość, urodę, cudną córeczkę, sław­nego i powszech­nie uwiel­bia­nego męża, który pra­cuje dniami, nocami, by zapew­nić jej wygody, zbytki, zna­cze­nie w świe­cie. I upew­niam pana, dok­to­rze, że ona to umie doce­nić!

– I ja nie wąt­pię – ski­nął lekko głową – tylko wiem, że kobiety naj­wy­żej cenią…

Nie dokoń­czył, gdyż do gabi­netu wpadł dok­tor Bang i zawo­łał:

– Zdu­mie­wa­jące! Udało się! Będzie żył!

Z entu­zja­zmem zaczął opo­wia­dać prze­bieg ope­ra­cji, przy któ­rej asy­sto­wał.

– Jeden tylko nasz pro­fe­sor mógł się porwać na to! Poka­zał, co umie! – zawo­łała panna Jano­wi­czówna.

– No, nie prze­sa­dzajmy – ode­zwał się dok­tor Dobra­niecki. – Moi pacjenci nie zawsze są lor­dami i milio­ne­rami, może nie zawsze mają sześć­dzie­siątkę, ale histo­ria zna cały sze­reg pomyśl­nych ope­ra­cji serca. Nawet histo­ria naszej medy­cyny. War­szaw­ski chi­rurg dok­tor Kra­jew­ski taką wła­śnie ope­ra­cją zdo­był świa­towy roz­głos. A było to trzy­dzie­ści lat temu!

W gabi­ne­cie zebrało się jesz­cze kilka osób z per­so­nelu lecz­nicy i gdy po chwili zja­wił się pro­fe­sor, zasy­pano go gra­tu­la­cjami.

Słu­chał ich z uśmie­chem zado­wo­le­nia na swo­jej czer­wo­nej, wiel­kiej twa­rzy, lecz wciąż rzu­cał okiem na zega­rek. Minęło jed­nak dobrych dwa­dzie­ścia minut, zanim zna­lazł się na dole w swo­jej dużej, czar­nej limu­zy­nie.

– Do domu – rzu­cił szo­fe­rowi i roz­siadł się wygod­nie.

Znu­że­nie mijało szybko. Był zdrów i silny, a cho­ciaż dzięki swo­jej tuszy wyglą­dał nieco sta­rzej, miał prze­cież tylko czter­dzie­ści trzy lata, czuł się jesz­cze młod­szym. Cza­sami po pro­stu jak smar­kacz. Prze­cie umiał z małą Mariolą kozioł­ko­wać na dywa­nie lub bawić się w cho­wa­nego nie tylko dla jej przy­jem­no­ści, ale i dla wła­snej.

Beata nie chciała tego zro­zu­mieć i gdy przy­glą­dała się mu w takich chwi­lach, miała w wyra­zie oczu coś jakby zaże­no­wa­nie i obawę.

– Rafale – mówiła – gdyby cię tak zoba­czono!

– Może zaan­ga­żo­wano by mnie wów­czas na fre­blankę1 – odpo­wia­dał ze śmie­chem.

A w grun­cie rze­czy robiło mu się w takich chwi­lach tro­chę przy­kro. Beata nie­wąt­pli­wie była naj­lep­szą żoną na świe­cie. Na pewno go kochała. Dla­czego jed­nak odno­siła się doń z tym nie­po­trzeb­nym sza­cun­kiem, z jakąś jakby czcią? W jej dba­ło­ści i pie­czo­ło­wi­to­ści było coś z litur­gii. W pierw­szych latach przy­pusz­czał, że się go boi, i robił wszystko, by to usu­nąć. Opo­wia­dał o sobie naj­ko­micz­niej­sze rze­czy, zwie­rzał się jej ze swo­ich omy­łek, nie­zasz­czyt­nych przy­gód stu­denc­kich, sta­rał się wyru­go­wać z jej główki naj­mniej­szą myśl o tym, że nie są zupeł­nie równi. Prze­ciw­nie, na każ­dym kroku pod­kre­ślał, że żyje tylko dla niej, że pra­cuje tylko dla niej i że tylko przez nią jest szczę­śliwy. Zresztą była to szczera prawda.

Kochał Beatę do sza­leń­stwa i wie­dział, że ona odpłaca mu równą miło­ścią, cho­ciaż cichą i mniej impul­sywną. Zawsze była taka paste­lowa i deli­katna jak kwiat. Zawsze miała dlań uśmiech i dobre słowa. I myślałby, że nie potrafi być inna, gdyby nie to, że widział ją nie­raz roz­ba­wioną, wybu­cha­jącą raz po raz gło­śnym śmie­chem, żar­to­bliwą i zalotną, ile­kroć ota­czało ją towa­rzy­stwo mło­dzieży i ile­kroć nie wie­działa, że on na nią patrzy. Na gło­wie sta­wał, by prze­ko­nać ją, że jest bar­dziej od innych, od naj­młod­szych, gotów do takiej bez­tro­skiej zabawy – na próżno. Wresz­cie z bie­giem czasu pogo­dził się z tym, wyper­swa­do­wał sobie pre­ten­sje do dal­szego spo­tę­go­wa­nia i tak olbrzy­miego swego szczę­ścia.

I tak przy­szła ósma rocz­nica ich ślubu, ósma rocz­nica wspól­nego życia nie­za­kłó­co­nego ani razu naj­mniej­szą sprzeczką, naj­drob­niej­szym spo­rem czy bodaj cie­niem nie­uf­no­ści, za to ileż razy roz­świe­tlo­nego tysią­cem chwil i godzin rado­ści, piesz­czot, zwie­rzeń…

Zwie­rzeń… Wła­ści­wie tylko on się jej zwie­rzał ze swych uczuć, myśli, pla­nów. Beata nie umiała tego lub też jej życie wewnętrzne było zanadto jed­no­lite, zanadto pro­ste… Może zanadto – Wil­czur skar­cił sie­bie za to okre­śle­nie – zanadto ubo­gie. Uwa­żał, że uwła­cza to Beacie, że ją skrzyw­dził, tak o niej myśląc. Jeżeli jed­nak było tak naprawdę, tym więk­sza tkli­wość napeł­niała jego serce.

– Ogłu­szam ją – mówił do sie­bie – oszo­ła­miam sobą. Jest taka inte­li­gentna i tak sub­telna. Stąd draż­li­wość i obawa, by nie oka­zać mi, że jej sprawy są drobne, codzienne, pospo­lite.

Doszedł­szy do takiego wnio­sku sta­rał się wyna­gro­dzić jej tę krzyw­dzącą dys­pro­por­cję. Wni­kał z naj­więk­szą uwagą i z prze­ję­ciem w szcze­gó­liki domowe, inte­re­so­wał się jej stro­jami, per­fu­mami, pod­chwy­ty­wał każde słówko pro­jek­tów towa­rzy­skich czy doty­czą­cych pokoju dzie­cin­nego i roz­wa­żał je z takim zaję­ciem, jakby cho­dziło o kwe­stie naprawdę ważne.

Bo i były dlań ważne, waż­niej­sze ponad wszystko, skoro wie­rzył, że szczę­ście należy pie­lę­gno­wać z naj­więk­szą tro­skli­wo­ścią, skoro rozu­miał, że te nie­liczne, wyrwane z pracy godziny, które może Beacie poświę­cić, musi napeł­nić jak naj­in­ten­syw­niej­szą tre­ścią, jak naj­więk­szym cie­płem…

Auto sta­nęło przed piękną, białą willą, nie­wąt­pli­wie naj­ład­niej­szą w całej Alei Bzów, a jedną z naje­le­gant­szych w War­sza­wie.

Pro­fe­sor Wil­czur wysko­czył, nie cze­ka­jąc, aż szo­fer otwo­rzy drzwiczki, wziął z jego rąk pudło z futrem, szybko prze­biegł chod­nik i dróżkę, wła­snym klu­czem otwo­rzył drzwi i zamknął je jak naj­ci­szej za sobą. Chciał Beacie zro­bić nie­spo­dziankę, którą uło­żył sobie jesz­cze przed godziną, gdy pochy­lony nad otwartą klatką pier­siową ope­ro­wa­nego obser­wo­wał powi­kłany splot aort i wen2.

W hallu jed­nak zastał Bro­ni­sława i starą gospo­się Micha­łową. Widocz­nie Beata nie była w dobrym humo­rze z powodu jego spóź­nie­nia, gdyż mieli miny prze­cią­gnięte i widocz­nie nań cze­kali. Pro­fe­so­rowi psuło to plany i ruchem ręki kazał się im wyno­sić.

Pomimo to Bro­ni­sław ode­zwał się:

– Panie pro­fe­so­rze…

– Ćśśś!… – prze­rwał mu Wil­czur i marsz­cząc brwi dodał szep­tem – weź palto!

Słu­żący chciał znowu coś powie­dzieć, lecz tylko poru­szył ustami i pomógł pro­fe­so­rowi się roze­brać.

Wil­czur prędko otwo­rzył pudło, wyjął zeń piękne palto z czar­nego, lśnią­cego futra o dłu­gim, jedwab­nym wło­sie, narzu­cił je sobie na ramiona, na głowę wło­żył zawa­diacko koł­pa­czek z dwoma filu­ter­nie zwi­sa­ją­cymi ogon­kami, na rękę wsu­nął mufkę i z roz­ra­do­wa­nym uśmie­chem przej­rzał się w lustrze: wyglą­dał arcy­ko­micz­nie.

Rzu­cił okiem na służbę, by spraw­dzić wra­że­nie, lecz we wzroku gosposi i lokaja było tylko zgor­sze­nie.

„Głup­tasy” – pomy­ślał.

– Panie pro­fe­so­rze… – zaczął znowu Bro­ni­sław, a Micha­łowa zadrep­tała na miej­scu.

– Mil­czeć, do licha – szep­nął i wymi­ja­jąc ich, otwo­rzył drzwi do salonu.

Spo­dzie­wał się zastać Beatę z małą albo w różo­wym pokoju, albo w budu­arze.

Prze­szedł sypial­nię, buduar, dzie­cinny. Nie było ich. Zawró­cił i zaj­rzał do gabi­netu. I tu było pusto. W jadalni, na ukwie­co­nym stole, poły­sku­ją­cym zło­ce­niami por­ce­lany i krysz­ta­łami, były dwa nakry­cia. Mariola z miss Tho­le­reed jadały razem wcze­śniej. W otwar­tych drzwiach do kre­densu stała poko­jówka. Miała twarz zapła­kaną i zapuch­nięte oczy.

– Gdzie jest pani? – zapy­tał zanie­po­ko­jony.

Dziew­czyna w odpo­wie­dzi wybu­chła łka­niem.

– Co to jest? Co się stało?! – zawo­łał, już nie hamu­jąc głosu. Prze­czu­cie jakie­goś nie­szczę­ścia chwy­ciło go za gar­dło.

Gospo­dyni i Bro­ni­sław wsu­nęli się cicho do jadalni i w mil­cze­niu stali pod ścianą. Powiódł po nich prze­ra­żo­nym spoj­rze­niem i krzyk­nął roz­pacz­li­wie:

– Gdzie jest pani?!

Nagle wzrok jego zatrzy­mał się na stole. Przy jego nakry­ciu oparty o wysmu­kły krysz­ta­łowy kie­li­szek stał list. Bla­do­nie­bie­ska koperta z wysre­brzo­nymi brzeż­kami.

Serce skur­czyło się mu gwał­tow­nie, w gło­wie zawi­ro­wało. Jesz­cze nie rozu­miał, jesz­cze nic nie wie­dział. Wycią­gnął rękę i wziął list, który wydał mu się sztywny i mar­twy. Przez chwilę trzy­mał go w pal­cach. Na koper­cie adre­so­wa­nej do niego poznał cha­rak­ter pisma Beaty. Duże, kan­cia­ste litery.

Otwo­rzył i zaczął czy­tać:

„Drogi Rafale! Nie wiem, czy zdo­łasz wyba­czyć mi kie­dy­kol­wiek to, że odcho­dzę…”.

Wyrazy zaczęły drgać i wiro­wać przed oczami. W płu­cach zabra­kło powie­trza, na czole wystą­piły kro­ple potu.

– Gdzie ona jest! – krzyk­nął zdła­wio­nym gło­sem. – Gdzie ona jest?!

I poto­czył wzro­kiem dokoła.

– Pani odje­chała z panienką – wybą­kała cicho gospo­sia.

– Kła­miesz! – ryk­nął Wil­czur. – To nie­prawda!

– Sam spro­wa­dzi­łem tak­sówkę – przy­świad­czył rze­tel­nym tonem Bro­ni­sław, a po pau­zie dodał – i walizki zno­si­łem. Dwie walizki…

Pro­fe­sor, zata­cza­jąc się, wyszedł do sąsied­niego gabi­netu, zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie. Pró­bo­wał czy­tać dalej list, lecz minęło sporo czasu, zanim potra­fił zmu­sić się do zro­zu­mie­nia tre­ści.

„Nie wiem, czy zdo­łasz wyba­czyć mi kie­dy­kol­wiek to, że odcho­dzę. Postę­puję podle, wypła­ca­jąc Ci się tą krzywdą za Twoją wielką dobroć, któ­rej ni­gdy nie zapo­mnę. Ale dłu­żej zostać nie mogłam. Przy­się­gam Ci, że mia­łam tylko jedno inne wyj­ście: śmierć. Jestem jed­nak tylko słabą i biedną kobietą. Nie umia­łam zdo­być się na hero­izm. Od wielu mie­sięcy wal­czy­łam z tą myślą. Może ni­gdy nie będę szczę­śliwa, może ni­gdy nie zaznam spo­koju. Ale nie mia­łam prawa odbie­rać sie­bie naszej Marioli i – jemu.

Piszę cha­otycz­nie, lecz trudno mi zebrać myśli. Dziś rocz­nica naszego ślubu. Wiem, żeś przy­go­to­wał, drogi Rafale, jakiś poda­rek dla mnie. Byłoby to nie­uczciwe, gdy­bym przy­jęła go od Cie­bie teraz, gdy już nie­odwo­łal­nie posta­no­wi­łam odejść.

Poko­cha­łam, Rafale. I ta miłość sil­niej­sza jest ode mnie. Sil­niej­sza od wszyst­kich uczuć, jakie żywię i zawsze żywi­łam dla Cie­bie, od bez­gra­nicz­nej wdzięcz­no­ści do naj­głęb­szego sza­cunku i podziwu, od szcze­rej życz­li­wo­ści do przy­wią­za­nia. Nie­stety, nie kocha­łam Cię ni­gdy, lecz dowie­dzia­łam się o tym dopiero wtedy, gdy na swo­jej dro­dze spo­tka­łam Janka.

Odjeż­dżam daleko i miej nade mną miło­sier­dzie: nie szu­kaj mnie! Bła­gam, uli­tuj się nade mną! Wiem, że jesteś wiel­ko­duszny i nad­ludzko dobry. Nie pro­szę Cię, Rafale, o prze­ba­cze­nie. Nie zasłu­ży­łam na nie i zdaję sobie sprawę z tego, że masz prawo mnie nie­na­wi­dzić i mną pogar­dzać.

Ni­gdy nie byłam godna Cie­bie. Ni­gdy nie się­ga­łam do Twego poziomu. Sam o tym wiesz aż nadto dobrze i jedy­nie Two­jej dobroci przy­pi­suję to, żeś zawsze sta­rał się nie oka­zać mi tego, co jed­nak było ponad wszelką miarę dla mnie poni­ża­jące i drę­czące. Oto­czy­łeś mnie zbyt­kiem i ludźmi swego świata. Zasy­py­wa­łeś mnie cen­nymi pre­zen­tami. Ale ja widocz­nie nie byłam stwo­rzona do takiego życia. Męczył mnie i wielki świat, i bogac­two, i Twoja sława i – moja nicość przy Tobie.

Teraz świa­do­mie idę w nowe życie, gdzie może czeka mnie osta­teczna bieda, a w każ­dym razie ciężka walka o każdy kawa­łek chleba. Ale walkę tę toczyć będę obok i razem z czło­wie­kiem, któ­rego bez­brzeż­nie kocham. Jeżeli swoim czy­nem nie zabi­jam szla­chet­no­ści Twego serca, jeżeli potra­fisz, zakli­nam Cię, zapo­mnij o mnie. Na pewno wkrótce odzy­skasz spo­kój, jesteś prze­cie taki mądry, na pewno spo­tkasz inną, sto­kroć lep­szą ode mnie. Życzę Ci z całej duszy szczę­ścia, które i ja w pełni odzy­skam, gdy dowiem się, że Tobie dobrze.

Zabie­ram Mariolę, bo bez niej nie potra­fi­ła­bym prze­żyć jed­nej godziny. Sam to wiesz naj­le­piej. Nie myśl, że chcę ogra­bić Cię z tego naj­więk­szego skarbu, który jest naszą wspólną wła­sno­ścią. Po kilku latach, gdy już oboje spo­koj­nie będziemy mogli spoj­rzeć w prze­szłość, ode­zwę się do Cie­bie.

Żegnaj, Rafale. Nie posą­dzaj mnie o lek­ko­myśl­ność i nie łudź się, że cokol­wiek może wpły­nąć na zmianę mojego postę­po­wa­nia. Nie odstą­pię od niego, gdyż wola­ła­bym raczej śmierć. Nie umia­łam Cię okła­my­wać i wiedz, że byłam Ci wierna do końca. Żegnaj, miej litość i nie sta­raj się mnie odna­leźć.

Beata

PS Pie­nią­dze i całą biżu­te­rię zosta­wiam w kasie. Klucz od kasy wło­ży­łam do skrytki w Twoim biurku. Zabie­ram z sobą tylko rze­czy Marioli”.

Pro­fe­sor Wil­czur opu­ścił rękę z listem i prze­tarł oczy: w lustrze naprze­ciw zoba­czył swoje odbi­cie w dzi­wacz­nym stroju. Zrzu­cił z sie­bie to wszystko i zaczął czy­tać list od nowa.

Cios spadł nań tak nie­ocze­ki­wa­nie, że wciąż wyda­wał mu się czymś nie­re­al­nym, jakąś dopiero groźbą czy ostrze­że­niem.

Czy­tał:

„…nie­stety, nie kocha­łam Cię ni­gdy…”.

A dalej:

„…męczył mnie i wielki świat, i bogac­two, i Twoja sława…

– Jakże to tak? – jęk­nął. – Dla­czego? Dla­czego?

Na próżno usi­ło­wał zro­zu­mieć wszystko. W jego świa­do­mo­ści było to: ode­szła, porzu­ciła go, zabrała dziecko, kocha innego. Żaden z moty­wów nie docie­rał do jego mózgu. Widział tylko nagi fakt, dziki, nie­praw­do­po­dobny, gro­te­skowy.

Na dwo­rze zaczy­nał się wcze­sny, jesienny zmierzch. Zbli­żył się do okna i czy­tał list Beaty, już nie wie­dział sam po raz który.

Nagle roz­le­gło się puka­nie do drzwi i Wil­czur drgnął. Przez jedno mgnie­nie ogar­nęła go nie­przy­tomna nadzieja.

„To ona! Wró­ciła!”

Lecz już w następ­nej chwili pojął, że to nie­po­do­bień­stwo.

– Pro­szę – ode­zwał się ochry­płym gło­sem.

Do pokoju wszedł Zyg­munt Wil­czur, jego daleki krewny, pre­zes sądu ape­la­cyj­nego. Utrzy­my­wali dość ser­deczne sto­sunki i bywali u sie­bie dość czę­sto. Zja­wie­nie się Zyg­munta w tej chwili nie mogło być przy­pad­kowe i pro­fe­sor od razu domy­ślił się, że musiała go zawia­do­mić tele­fo­nicz­nie Micha­łowa.

– Jak się mie­wasz, Rafale? – ode­zwał się Zyg­munt tonem ener­gicz­nym i przy­ja­ciel­skim.

– Jak się masz? – Pro­fe­sor wycią­gnął doń rękę.

– Cóż tak sie­dzisz po ciemku? Pozwo­lisz? – I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, prze­krę­cił kon­takt. – Zimno tu, pie­ska jesień. Co widzę! Drzewo na kominku! Nie ma to jak komi­nek. Niech­że ten Bro­ni­sław zapali…

Uchy­lił drzwi i zawo­łał:

– Bro­ni­sła­wie! Pro­szę tu zapa­lić w kominku.

Słu­żący wcho­dząc, zer­k­nął z ukosa na swego pana, pod­niósł z pod­łogi porzu­cone futro, roz­nie­cił ogień i wyszedł. Ogień szybko objął suche drwa. Pro­fe­sor stał nie­ru­chomo przy oknie.

– Chodźże, sią­dziemy tu, poga­wę­dzimy. – Zyg­munt pocią­gnął go na fotel przed komin­kiem. – No, tak. Cie­pło to cudowna rzecz. Ty jako młody nie umiesz jesz­cze tego oce­nić. Ale na moje stare gnaty… Cóż to, nie w lecz­nicy? Próż­nu­jesz dziś?

– Tak… Zło­żyło się tak.

– A wła­śnie tele­fo­no­wa­łem – nad­ra­biał pre­zes swadą – tele­fo­no­wa­łem do lecz­nicy. Chcia­łem wpaść, by zasię­gnąć two­jej rady. Zaczyna mi doku­czać lewa noga. Oba­wiam się, że to ischias…

Pro­fe­sor słu­chał w mil­cze­niu, lecz tylko poje­dyn­cze słowa tra­fiały do jego świa­do­mo­ści. Jed­nakże równy i pogodny głos Zyg­munta spra­wił to, że myśli się zaczy­nały sku­piać, łączyć, wią­zać w jakiś nie­mal już realny obraz rze­czy­wi­sto­ści. Drgnął, gdy kuzyn zmie­nił ton i zapy­tał:

– A gdzież Beata?

Twarz pro­fe­sora ścią­gnęła się i odpo­wie­dział z wysił­kiem:

– Wyje­chała… Tak… Wyje­chała… Wyje­chała… za gra­nicę.

– Dzi­siaj?

– Dzi­siaj.

– To dość, zdaje się, nie­spo­dzie­wany pro­jekt? – od nie­chce­nia zauwa­żył Zyg­munt.

– Tak… tak. Wysła­łem ją… Rozu­miesz… były pewne sprawy i w związku z tym…

Mówił z taką trud­no­ścią, a cier­pie­nie tak wyraź­nie ryso­wało się na jego twa­rzy, że Zyg­munt pośpiesz­nie potwier­dził naj­cie­plej­szym tonem, na jaki umiał się zdo­być:

– Rozu­miem. Natu­ral­nie. Tylko widzisz, na dzi­siaj roze­sła­li­ście zapro­sze­nia na wie­czór. Nale­ża­łoby zate­le­fo­no­wać do wszyst­kich i odwo­łać… Czy pozwo­lisz, że się tym zajmę?

– Pro­szę…

– No, to dosko­nale. Sądzę, że Micha­łowa ma listę zapro­szo­nych. Wezmę to od niej. A ty zro­bił­byś naj­le­piej, gdy­byś poło­żył się spać. Co? Nie będę ci zawra­cał dłu­żej głowy. No, do widze­nia…

Wycią­gnął rękę, lecz pro­fe­sor tego nie zauwa­żył. Zyg­munt pokle­pał go po ramie­niu, zatrzy­mał się jesz­cze przy drzwiach na chwilę i wyszedł.

Wil­czur ock­nął się, gdy trza­snęła klamka. Zauwa­żył, że ści­ska w dłoni list Beaty. Zgniótł go w małą kulkę i rzu­cił w ogień. Pło­mień od razu ją oto­czył, zabły­sła czer­wo­nym pąkiem i spo­pie­lała. Już dawno i śladu po niej nie zostało, już dawno drwa w kominku zmie­niły się w kupkę czer­wo­nych węgli, gdy prze­tarł oczy i wstał. Powol­nym ruchem odsu­nął fotel, obej­rzał się.

– Nie mogę, nie mogę tu wytrzy­mać – szep­nął bez­gło­śnie i wybiegł do przed­po­koju.

Bro­ni­sław zerwał się z krze­sła.

– Pan pro­fe­sor wycho­dzi? Jesionkę czy cie­plej­sze palto?

– Wszystko jedno.

– Tylko pięć stopni na dwo­rze. Lepiej, sądzę, cie­plej­sze – zade­cy­do­wał słu­żący i podał palto.

– Ręka­wiczki! – zawo­łał, wybie­ga­jąc za pro­fe­so­rem na ganek, lecz Wil­czur musiał nie dosły­szeć. Już był na ulicy.

Koniec paź­dzier­nika w tym roku był chłodny i dżdży­sty. Gałę­zie drzew obdzie­rał silny pół­nocny wiatr z resz­tek przed­wcze­śnie zżół­kłych liści. Na chod­ni­kach chlu­po­tała woda. Nie­liczni prze­chod­nie szli z nasta­wio­nymi koł­nie­rzami, pochy­la­jąc głowy, by osło­nić twarz przed drob­nymi, ostrymi kro­plami desz­czu lub obu­rącz trzy­mali para­sole, któ­rymi tar­gały raz po raz gwał­towne porywy wia­tru. Spod kół z rzadka prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów try­skały mętne bry­zgi wody, doroż­kar­skie konie czła­pały leni­wie, a pod­nie­sione budy ocie­kały desz­czem, mdło poły­sku­jąc w świe­tle żół­tych latarni.

Dok­tor Rafał Wil­czur machi­nal­nie zapiął palto i szedł przed sie­bie.

„Jak mogła tak postą­pić? Jak mogła?” – powta­rzał w myśli pyta­nie. Czyż nie zda­wała sobie sprawy z tego, że odbiera mu wszystko, że pozba­wia go racji i celu ist­nie­nia? I dla­czego? Dla­tego, że spo­tkała jakie­goś czło­wieka… Gdyby go cho­ciaż znał, gdyby miał pew­ność, że on ją potrafi oce­nić, że jej nie skrzyw­dzi, że da jej to szczę­ście. Napi­sała tylko jego imię: Janek.

Wil­czur zaczął w pamięci liczyć bliż­szych i dal­szych zna­jo­mych. Żaden z nich. Może to jakiś nędz­nik, oszust, obie­ży­świat, który ją porzuci przy pierw­szej spo­sob­no­ści. Jakiś zawo­dowy uwo­dzi­ciel, który Beatę otu­ma­nił, okła­mał, znę­cił fał­szy­wymi wyzna­niami i przy­się­gami. Liczył zapewne na pie­nią­dze. Co się sta­nie, gdy prze­kona się, że Beata nawet swo­jej biżu­te­rii nie zabrała? To na pewno wyra­fi­no­wany łotr. Tak, trzeba go ści­gać, trzeba póki czas zapo­biec łaj­dac­twu. Trzeba zażą­dać od władz, od poli­cji, by ich szu­kano. Roze­słać listy goń­cze, detek­ty­wów…

Pod wpły­wem tej myśli zatrzy­mał się i rozej­rzał. Był w śród­mie­ściu. Przy­po­mniał sobie, że gdzieś w pobliżu, na dru­giej czy na trze­ciej prze­cznicy kie­dyś, prze­jeż­dża­jąc, widział szyld komi­sa­riatu poli­cji.

Ruszył w tam­tym kie­runku, lecz już po kil­ku­na­stu kro­kach zawró­cił.

– I cóż z tego, że ją odnajdę? Ni­gdy nie zgo­dzi się wró­cić do mnie.

Napi­sała wyraź­nie, że nie kocha, że drę­czyła ją jego rze­koma wyż­szość, jego bogac­two, jego sława… a na pewno i jego miłość. Była o tyle deli­katna, że tego nie powie­działa wyraź­nie… Jakimże pra­wem on ma ją osą­dzić, zade­cy­do­wać o jej losie? A jeżeli ona woli nawet ponie­wierkę przy tam­tym? Jakichże argu­men­tów można użyć, chcąc prze­ko­nać kobietę, by wró­ciła do nie­ko­cha­nego, do… nie­na­wi­dzo­nego męża? Zresztą czy nie zbyt pośpiesz­nie doszedł do prze­ko­na­nia, że tam­ten czło­wiek jest wyrzut­kiem spo­łe­czeń­stwa i chci­wym łotrem? Beata ni­gdy nie lubiła męż­czyzn tego rodzaju, pocią­gali ją zawsze ide­ali­ści, marzy­ciele… Nawet Marioli czy­ty­wała godzi­nami liryczne wier­sze, któ­rych to sied­mio­let­nie dziecko nie mogło zro­zu­mieć. Czy­tała dla sie­bie.

Czło­wiek, za któ­rym poszła, musi być mło­dym, nie­prak­tycz­nym bie­da­kiem. W jaki spo­sób, kiedy go poznała? Czemu ni­gdy sło­wem nie wspo­mniała o nim? I nagle ucie­kła, postą­piła z całą bez­względ­no­ścią, z całym okru­cień­stwem. Porzu­ciła czło­wieka, który dla niej wszystko… jak pies, jak nie­wol­nik… – I za co? Za co?!

Czy zgrze­szył czym­kol­wiek prze­ciw niej, prze­ciw swo­jej miło­ści? Ni­gdy! Nawet myślą! W ogóle była pierw­szą kobietą, którą poko­chał. Było to nie­spełna dzie­sięć lat temu. Jakże dobrze pamię­tał wszystko. Poznał ją przy­pad­kowo. I bło­go­sła­wił ten przy­pa­dek jesz­cze do dzi­siej­szego dnia, bło­go­sła­wił rano i wie­czór, o każ­dej godzi­nie, gdy patrzył na nią i gdy cie­szył się myślą, że będzie na nią patrzył. Wtedy był jesz­cze docen­tem i miał wła­śnie ćwi­cze­nia w pro­sek­to­rium, gdy na ulicy wóz cię­ża­rowy prze­je­chał jej dziadka. Udzie­lił pierw­szej pomocy. Powi­kłane zła­ma­nie obu nóg. Sta­ru­szek zakli­nał go, by zawia­do­mił w naj­bar­dziej ostrożny spo­sób jego żonę, chorą na serce, i wnuczkę. Drzwi małego miesz­kanka na Sta­rym Mie­ście otwo­rzyła mu Beata.

A w kilka mie­sięcy póź­niej byli już zarę­czeni. Miała zale­d­wie sie­dem­na­ście lat. Była szczu­pła i blada, nosiła tanie poce­ro­wane sukienki. W domu pano­wała bieda. Rodzice Beaty stra­cili pod­czas wojny cały swój mają­tek. Dzia­dek aż do dnia owego śmier­tel­nego wypadku utrzy­my­wał żonę-sta­ruszkę i wnuczkę z lek­cji obcych języ­ków udzie­la­nych po domach. Babka, póki nie prze­nio­sła się w ślad za mężem do rodzin­nego grobu na Powąz­kach, do jedy­nej wspa­nia­łej posia­dło­ści, jaka im po daw­nym bogac­twie została, godzi­nami opo­wia­dała wnuczce i jej narze­czo­nemu o minio­nej świet­no­ści rodu Gon­tyń­skich, o pała­cach, polo­wa­niach, balach, o tabu­nach koni i o klej­no­tach, o stro­jach spro­wa­dza­nych z Paryża… Beata sie­działa zasłu­chana, a w jej roz­ma­rzo­nych oczach, zda­wało się, migo­tał żal za tą utra­coną prze­szło­ścią, za tą bajką, która już nie wróci.

I w takich chwi­lach on ści­skał jej chudą rączkę i mówił:

– Wszystko to ci dam. Zoba­czysz, Beato! I klej­noty, i stroje z Paryża, i bale, i służbę! Wszystko ci dam!

A sam wów­czas nie miał nic oprócz paru wali­zek w kawa­ler­skim pokoju, szafy facho­wych ksią­żek i skrom­nego upo­sa­że­nia docenta.

Ale miał też wolę ze stali i wiarę potężną, i pra­gnie­nie palące jak ogień, by przy­rze­cze­nia Beacie dotrzy­mać. Zaczął walkę. O sta­no­wi­ska, o prak­tykę, o boga­tych pacjen­tów. Duża wie­dza, wro­dzony talent, nie­złomny cha­rak­ter i praca, zawzięta, wście­kła praca zro­biły swoje. A przy tym i szczę­ście sprzy­jało. Rosła sława, rosły dochody. W trzy­dzie­stym siód­mym roku życia otrzy­mał kate­drę, a w kilka tygo­dni póź­niej jesz­cze więk­sze szczę­ście go spo­tkało: Beata uro­dziła córeczkę.

Wła­śnie na cześć owej świet­nej pra­babki Gon­tyń­skiej dano jej imiona: Maria Jolanta i tak samo w zdrob­nie­niu nazy­wano ją Mariolą.

Wspo­mnie­nie córki nowym bólem ści­snęło serce pro­fe­sora Wil­czura. Nie­raz zasta­na­wiał się nad tym, którą z nich bar­dziej kocha… Gdy zaczęła mówić, jed­nym z pierw­szych słów było:

– Tapu­siu…

Tak już i zostało. Zawsze nazy­wała go tapu­siem. Gdy w dru­gim roku zapa­dła na ciężką szkar­la­tynę, a w końcu wyzdro­wiała, ślu­bo­wał sobie, że odtąd wszyst­kie biedne dzieci będzie leczył darmo. W jego dro­giej lecz­nicy, gdzie zawsze miejsc bra­kło, kilka pokoi zaj­mo­wały dzieci, bez­płatni pacjenci. Wszystko to prze­cież było dla niej, na inten­cję jej zdro­wia.

A teraz mu ją ode­brano.

To już było nie­ludz­kie, to już prze­kra­czało wszelką miarę ego­izmu.

– Musisz mi ją oddać. Musisz! – mówił gło­śno, zaci­ska­jąc pię­ści.

Prze­chod­nie oglą­dali się za nim, lecz nie spo­strze­gał tego.

– Za mną jest prawo! Porzu­ci­łaś mnie, ale zmu­szę cię, byś mi Mariolę zwró­ciła. Prawo jest za mną. I moralne prawo też. Sama to musisz przy­znać, ty, podła, podła, podła! Nik­czemna, czyż nie rozu­miesz, że popeł­ni­łaś zbrod­nię! Jakaż może być cięż­sza zbrod­nia? Jaka, powiedz sama! Mier­ziły cię pie­nią­dze i wszystko. Dobrze, ale czego ci bra­ko­wało? Nie miło­ści prze­cie, bo nikt cię tak kochać nie potrafi jak ja! Nikt! Na całym świe­cie!

Potknął się i omal nie upadł. Szedł nie­za­bru­ko­waną ulicą, grzę­znąc w bło­cie po kostki. Tu i ówdzie roz­rzu­cone były duże kamie­nie, po któ­rych miesz­kańcy małych dom­ków tej dziel­nicy usi­ło­wali dostać się do sie­bie suchą nogą. Okna były już ciemne. Rzad­kie latar­nie gazowe roz­sie­wały mdłe nie­bie­skawe świa­tło. W prawo szła więk­sza, gęściej zabu­do­wana ulica. Wil­czur zawró­cił w nią i wlókł się coraz wol­niej.

Nie odczu­wał zmę­cze­nia, lecz nogi stały się cięż­kie, nie­zno­śnie cięż­kie. Musiał być prze­mo­czony aż do koszuli, gdyż każdy podmuch wia­tru czuł jak na gołej skó­rze.

Nagle ktoś mu zastą­pił drogę.

– Panie ozdobny – ode­zwał się ochry­pły głos – pożycz pan bez gwa­ran­cji ban­ko­wej pięć „zet” na hipo­tekę Pol­skiego Mono­polu Spi­ry­tu­so­wego. Pew­ność i zaufa­nie.

– Co? – pro­fe­sor nie zro­zu­miał.

– Nie cokaj, bo obco­kany będziesz, powiada Pismo Święte: jakim cokiem cokasz bliź­niego twego, takim i cie­bie obco­kają, oby­wa­telu sto­licy trzy­dzie­sto­mi­lio­no­wego pań­stwa z dostę­pem do morza.

– Czego pan sobie życzy?

– Zdro­wia, szczę­ścia i wszel­kiej pomyśl­no­ści. A nadto win­szuję sobie napeł­nić mój pusty żołą­de­czek czter­dzie­sto­pię­cio­pro­cen­to­wym roz­czy­nem alko­holu, przy łaska­wym współ­udziale pew­nej dozy wie­przo­wej padliny, zwa­nej kieł­basą.

Obdar­tus chwiał się lekko na nogach, a z jego twa­rzy poro­śnię­tej nie­go­loną od wielu dni szcze­ciną zala­ty­wał odór wódki.

Pro­fe­sor się­gnął do kie­szeni i podał mu kilka monet.

– Pro­szę.

– Bis dat, qui cito dat – sen­ten­cjo­nal­nie orzekł pijak. – Thank you, my dar­ling. Pozwól jed­nak, hojny ofia­ro­dawco, że w zamian i ja ofia­ruję ci coś cen­nego. Myślę o swoim towa­rzy­stwie. Tak! Słuch cię nie myli, dobry czło­wieku. Możesz dostą­pić tego zaszczytu. Noblesse oblige! Ja sta­wiam! Zmo­kłeś, sir, i prze­mar­z­łeś na zim­nie, pójdź do mej chatki i roz­grzej się przy mnie. Wpraw­dzie nie mam chatki, ale za to posia­dam wie­dzę. Cóż zna­czy jaki­kol­wiek budy­nek w porów­na­niu z wie­dzą? A ja się nią chęt­nie z panem, mon prince, podzielę. Wie­dza moja jest roz­le­gła. Na razie mówię tylko o jej czę­ści topo­gra­ficz­nej. Wiem mia­no­wi­cie, gdzie się mie­ści jedyna knajpa, do któ­rej o tej porze czło­wiek dostać się może bez wyła­my­wa­nia zam­ków i krat. Jedno słowo: Droż­dżyk. Tu na rogu Poła­niec­kiej i Witeb­skiej.

Wil­czur pomy­ślał, że istot­nie alko­hol dobrze mu zrobi. Rze­czy­wi­ście był zzięb­nięty. A poza tym mono­tonna gada­tli­wość spo­tka­nego pijaka dzia­łała ogłu­sza­jąco. Mimo woli sta­rał się z jego papla­niny coś zro­zu­mieć, a to już tłu­miło tę jaskrawą świa­do­mość dozna­nego nie­szczę­ścia, która roz­pę­tała pod czaszką całe wiry naj­bo­le­śniej­szych myśli.

Zaczy­nało już sza­rzeć na wscho­dzie, gdy po dłu­gim stu­ka­niu w zamknięte okien­nice dostali się wresz­cie do małego skle­piku prze­siąk­nię­tego wyzie­wami beczek od śle­dzi, odo­rem piwa i nafty. W izbie za skle­pi­kiem, więk­szej, lecz jesz­cze bar­dziej cuch­ną­cej, peł­nej dymu z taniego, kwa­śnego tyto­niu, sie­działo w kącie kilku męż­czyzn doszczęt­nie pija­nych. Gospo­darz, kwa­dra­towy drab o twa­rzy zaspa­nego bul­doga, w brud­nej koszuli i w roz­pię­tej kami­zelce, nie pyta­jąc o nic, posta­wił na wol­nym sto­liku butelkę wódki i wyszczer­biony talerz z obrzyn­kami jakichś wędlin.

Ale było tu cie­pło. Roz­kosz­nie cie­pło i zgra­białe ręce zda­wały się roz­kosz­nie, aż bole­śnie tajać. Pierw­sza szkla­neczka wódki roz­grzała od razu gar­dło i żołą­dek. Przy­godny towa­rzysz nie prze­sta­wał mówić. Pijacy z kąta nie zwra­cali na przy­by­łych naj­mniej­szej uwagi. Jeden chra­pał gło­śno, trzej pozo­stali wybu­chali od czasu do czasu beł­ko­tem nie­zro­zu­mia­łych słów. Zda­wali się o coś spie­rać.

Druga szklanka wódki przy­nio­sła Wil­czu­rowi pewną ulgę.

„Jak to dobrze – pomy­ślał – że nikt tu na mnie nie patrzy, że nikt nic nie…”

– …bo, uwa­żasz, hra­bio – cią­gnął swój mono­log szcze­ci­nia­sty towa­rzysz – Napo­le­ona dia­bli wzięli, Ole­sia Mace­doń­skiego ditto. A dla­czego, pytasz grom­kim gło­sem? Oto dla­tego, że nie sztuka być kimś. Sztuka być niczym. Niczym, drob­nym insek­tem za koł­nie­rzem Opatrz­no­ści – disce puer! Ja ci to mówię, ja, Samuel Obie­dziń­ski, który ni­gdy z kotur­nów nie zleci na zbity pysk, bo ni­gdy na nic nie wej­dzie. Cokół jest pod­kładką dla dur­niów, przy­ja­cielu. A wiara to balon, z któ­rego wcze­śniej czy póź­niej gaz wyleci. Szansa? Jest, ow­szem: że prę­dzej sam zdech­niesz. Strzeż­cie się balo­nów, oby­wa­tele!

Pod­niósł w górę pustą butelkę i zawo­łał:

– Panie Droż­dżyk, jesz­cze jedną! Sza­fa­rzu wszel­kich rado­ści, opie­ku­nie zbłą­ka­nych, dawco świa­do­mo­ści i zapo­mnie­nia.

Ponury szyn­karz bez pośpie­chu przy­niósł wódkę, sze­roką dło­nią trza­snął w dno i posta­wił odkor­ko­waną przed nimi.

Pro­fe­sor Wil­czur w mil­cze­niu wypił i wzdry­gnął się. Ni­gdy nie pił i wstrętny smak ordy­nar­nej gorzałki wywo­ły­wał w nim obrzy­dze­nie. Ale czuł już lekki szum w gło­wie i chciał oszo­ło­mić się zupeł­nie.

– Cały sens posia­da­nia sza­rej masy mózgo­wej – mówił czło­wiek, który nazwał sie­bie Samu­elem Obie­dziń­skim – polega na żon­glo­wa­niu mię­dzy świa­do­mo­ścią a mro­kiem. Bo czymże pokryć dra­mat inte­lektu, który docho­dzi do absur­dal­nego stwier­dze­nia, że jest wybry­kiem natury, zbęd­nym bala­stem, pęche­rzem przy­cze­pio­nym do ogona naszej zwie­rzę­cej eks­ce­len­cji? Co wiesz o świe­cie, o rze­czach, o celu ist­nie­nia? Tak, pytam cię, istoto obar­czona dwoma kilo­gra­mami sub­stan­cji mózgo­wej, co wiesz o celu? Czyż nie para­doks? Nie potra­fisz poru­szać ręką, nie potra­fisz zro­bić kroku bez jasnego i zro­zu­mia­łego celu. Prawda? A tym­cza­sem rodzisz się i w ciągu kil­ku­dzie­się­ciu lat wyko­nu­jesz miliony, miliardy róż­nych czyn­no­ści, bory­kasz się, pra­cu­jesz, uczysz się, wal­czysz, padasz, wsta­jesz, cie­szysz się, roz­pa­czasz, myślisz, zuży­wasz tyle ener­gii co elek­trow­nia war­szaw­ska i po jaką to wszystko cho­lerę? Tak, przy­ja­cielu, nie wiesz i wie­dzieć nie możesz, w jakim celu to robisz. Jedyną instan­cją, do któ­rej możesz zwró­cić się o udzie­le­nie mia­ro­daj­nych infor­ma­cji w tym wzglę­dzie, jest twój umysł, a ten, że tak powiem, roz­kłada bez­rad­nie ręce. Więc gdzież sens, gdzież logika?

Zaśmiał się gło­śno i dusz­kiem wychy­lił szklankę.

– Więc po cóż ist­nieje umysł, skoro nie umie speł­nić swego jedy­nego, wła­ści­wie jedy­nego zada­nia? Wiem, co mi odpo­wie, ale to też bzdura. Powie, że jego zakres dzia­ła­nia obej­muje tylko funk­cje życia. Przy­czyny i cele życia nie należą do jego depar­ta­mentu. Zgoda. Ale zoba­czysz, jak on sobie daje radę z życiem. Co nam tu może wyja­śnić? I oka­zuje się, że nic. Nic poza naje­le­men­tar­niej­szymi funk­cjami zwie­rzę­cymi. Więc po co wyrósł nam pod czaszką ten nowo­twór? Po kiego, zapy­tuję cię, czci­godny pre­ze­sie, licha? Bo cóż on wie? Czy wie, co to jest myśl?! Czy dał czło­wie­kowi moż­ność bodaj pozna­nia samego sie­bie? Pozna­nia cho­ciażby o tyle, by móc o sobie z całą pew­no­ścią powie­dzieć: jestem łotrem albo też: jestem uczciwy. Jestem ide­ali­stą lub: jestem mate­ria­li­stą. Nie, po sto­kroć nie! Powie tylko, czy wolę cie­lę­cinę, czy wie­przo­winę. Ale na to wystar­czy mózg zwy­kłego Azorka. A jeżeli cho­dzi o ludzi, o bliź­nich? Nauczy nas czego? Nie! Gwa­ran­tuję całym swoim mająt­kiem, że pod pań­skim wyso­kim czo­łem nie zro­dził się ani jeden pew­nik co do mojej inte­re­su­ją­cej osoby. Cho­ciaż obcu­jemy z sobą już od… od dwu bute­lek. Zresztą powiedzmy, czy ma pan jakiś pew­nik nie o mnie, lecz o tych, któ­rych zna pan od lat? Czy ja wiem, o bra­ciach, o ojcu, o żonie, o przy­ja­cielu? Nie! Ludzie cho­dzą w impre­gno­wa­nych ska­fan­drach. I nie ma spo­sobu prze­nik­nię­cia do ich tre­ści. Nasze kawa­ler­skie! Pij pan!

Stuk­nął w szklankę Wil­czura i wypił swoją.

– Jeżeli zechcesz, maestro, dowie­dzieć się, jak naprawdę wygląda szy­kowna dama, możesz ją pod­pa­trzeć w łazience przez dziurkę od klu­cza. Spraw­dzisz, powiedzmy, że ma zde­ze­lo­wany biust i cien­kie uda. Dowiesz się o niej cze­goś nowego. Ale o jej isto­cie nie będziesz w dal­szym ciągu nic wie­dział. Bo nawet gdy jest sama i zdej­muje ska­fan­der, w który się zawsze ubie­rała dla cie­bie, ma pod spodem drugi, któ­rego nie zdej­muje ni­gdy i który dla niej samej jest czymś nie­prze­nik­nio­nym. Prawda? Oczy­wi­ście, są chwile, kiedy można komuś zaj­rzeć przez rękaw czy za koł­nierz. Są to chwile kata­strofy. Ska­fan­der się roz­dziera, pęka, zja­wiają się szcze­liny i szparki. Ot… ot na przy­kład w takiej sytu­acji, w jakiej ty jesteś teraz, wodzu! Prze­to­czyło się po tobie coś cięż­kiego.

Pochy­lił się nad sto­li­kiem i wle­pił w Wil­czura swoje nie­bie­skie, prze­krwione gałki oczne.

– Prawda? – zapy­tał z naci­skiem.

– Tak. – Pro­fe­sor ski­nął głową.

– Oczy­wi­ście! – gniew­nie krzyk­nął Obie­dziń­ski. – Oczy­wi­ście! Czło­wiek tak pra­gnący spo­koju jak ja nie może kroku zro­bić, by nie otrzeć się o głu­potę ludzką! Bo dno każ­dej tra­ge­dii to głu­pota! Więc co? Balon czy koturny? Zban­kru­to­wa­łeś, wylali cię z jakie­goś mini­ste­rial­nego stolca czy roz­cza­ro­wa­nie? Co? Kobieta? Zdra­dziła cię?

Wil­czur opu­ścił głowę i odpo­wie­dział głu­cho:

– Porzu­ciła…

Oczy Obie­dziń­skiego bły­snęły wście­kło­ścią.

– No więc i co! – wrza­snął. – Więc cóż to jest?!

– Co to jest? – Wil­czur chwy­cił go za rękę. – Co to jest? To jest wszystko. Wszystko!

W jego gło­sie musiało być coś, co star­czyło za naj­moc­niej­szy argu­ment, gdyż Obie­dziń­ski uspo­koił się od razu, sku­lił się i zamilkł. Dopiero po kilku minu­tach zaczął mówić cicho jakimś narze­ka­ją­cym tonem:

– Podłe jest życie, a ja mam pecha. Brzy­dzę się wszel­kimi sen­ty­men­tami, to wła­śnie los musi wiecz­nie roz­rzu­cać na mojej dro­dze różne ofiary sen­ty­men­tów. Dia­bli nadali… Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że to rzecz względna. Jed­nego maczuga z nóg nie zwali, drugi pośliź­nie się na pestce od wiśni i łeb sobie roz­trza­ska. Nie ma żad­nej miary, żad­nego kry­te­rium. Pij, bra­cie. Wódka to dobra rzecz. Sapri­sti!

Nalał szklanki.

– Pij – powtó­rzył, wci­ska­jąc szklankę w palce Wil­czura. – Hej, Droż­dżyk, daj następną!

Gospo­darz zwlókł się ze swego lego­wi­ska w alko­wie i przy­niósł butelkę, po czym zga­sił świa­tło. Nie było już potrzebne. Przez okno z brud­nego podwó­rza zaglą­dał pochmurny i dżdży­sty, ale już zupełny dzień. Towa­rzy­stwo z kąta, porzu­ciw­szy chra­pią­cego kom­pana, wysy­pało się na ulicę.

Obie­dziń­ski oparł się na łok­ciach i w pijac­kim zamy­śle­niu mówił:

– Tak to jest z kobie­tami… Jedna przy­ssie się do cie­bie i wszyst­kie soki wycią­gnie, inna obe­drze cię z tego, co masz, trze­cia oszuka na każ­dym kroku, albo i taka będzie, co cię wcią­gnie w sza­rzy­znę, w powsze­dnie błoto… Pra­nie, sprzą­ta­nie, pie­lu­chy i takie rze­czy. Ot i życie… Ale to nie­prawda, to wszystko od męż­czy­zny zależy. Jaki jest! Po jed­nym spły­nie gładko, drugi jak postrze­lony kot zakręci się, zapisz­czy i zdy­cha, a taki jak ty, amigo? Twardy musisz być. Jak wiel­kie drzewo. Gdyby cię z kory obłu­skano, porósł­byś nową, gdyby ci gałę­zie obcięto, wyro­słyby nowe… Ale ot, wyrwało cię z korze­niami z gruntu… Rzu­ciło cię na pusty­nię…

Wil­czur pochy­lił się ku niemu i wybeł­ko­tał:

– Z korze­niami… to prawda…

– A widzisz. I siła nie pomoże, gdy opar­cia nie ma. Grunt roz­miękł, roz­pły­nął się, prze­stał ist­nieć. Już Archi­me­des powie­dział… Co to on powie­dział… Zresztą pies z nim tań­co­wał… Aha! O czym mówi­łem? Że korze­nie! Naj­sil­niej­sze korze­nie nic nie pomogą, jeżeli nie mają czego trzy­mać się. O! Pie­skie nie­bie­skie… takie życie…

Język mu się plą­tał coraz bar­dziej. Wresz­cie kiw­nął się, wsparł się o ścianę i zasnął.

Wil­czur reszt­kami przy­tom­no­ści powta­rzał w myśli:

„Jak drzewo wyrwane z korze­niami… Jak drzewo wyrwane z korze­niami…”.

Nie spał zapewne długo, gdyż obu­dzony bez­ce­re­mo­nial­nymi sztur­chań­cami, z trud­no­ścią otwo­rzył oczy i zato­czył się. Alko­hol nie zdą­żył wypa­ro­wać. Na stole znowu stała wódka, a prócz noc­nego towa­rzy­sza było jesz­cze trzech nie­zna­jo­mych. Pro­fe­sor Wil­czur z tru­dem uświa­do­mił sobie, gdzie się znaj­duje, i nagłym ostrym bólem ode­zwało się w nim wspo­mnie­nie Beaty. Zerwał się i prze­wra­ca­jąc po dro­dze krze­sła, skie­ro­wał się do drzwi.

– Hej, panie sza­nowny! – krzyk­nął za nim gospo­darz.

– Co?

– A pła­cić to nie łaska? Rachu­nek czter­dzie­ści sześć zło­tych.

Wil­czur machi­nal­nie wydo­był z kie­szeni port­fel i podał mu bank­not.

– Ale forsy! Fiu, fiu – zagwiz­dał cicho jeden z kom­pa­nów.

– Stul mordę – wark­nął drugi.

– Droż­dżyk! – zawo­łał trzeci. – Co stru­gasz fra­jera! Oddaj gościowi resztę! Widzisz go!

Gospo­darz spoj­rzał nań nie­na­wist­nie, odli­czył pie­nią­dze i podał Wil­czu­rowi.

– A ty, łobu­zie – mruk­nął – pil­nuj swego.

Wil­czur nie zwró­cił na to naj­mniej­szej uwagi i wyszedł na ulicę. Padał gęsty, mokry śnieg, lecz jezd­nia i chod­niki pozo­stały czarne, gdyż natych­miast tajał. Środ­kiem jezdni cią­gnęły wozy nała­do­wane węglem.

– Porzu­ciła mnie… porzu­ciła… – powta­rzał Wil­czur. Szedł przed sie­bie, zata­cza­jąc się. – Jak drzewo wyrwane z korze­niami…

– Sza­nowny pan na Gro­chów? – usły­szał obok sie­bie czyjś głos. – To może lepiej obejść Raw­ską. Błoto mniej­sze.

Poznał jed­nego z kom­pa­nów.

– Wszystko mi jedno. – Mach­nął ręką.

– To i dobrze. Po dro­dze mi. Pój­dziem razem. Zawsze wese­lej. A pana podob­nież zmar­twie­nie spo­tkało?

Wil­czur nie odpo­wie­dział.

– Wia­domo, rzecz ludzka. A ja panu powiem, że na zmar­twie­nie to jeden jest tylko spo­sób: zalać cho­lerę na glanc. Wia­domo, nie w takiej norze jak u tego Droż­dżyka, któ­ren kan­ciarz jest i wędlinę ze strych­ni­nami gościom daje. Ale tu nie­da­leko na Raw­skiej ulicy jest porządna knajpa jak się patrzy. I zaba­wić się można, kel­nerki gościom obsłu­gują. A cena ta sama.

Szli znowu w mil­cze­niu. Towa­rzysz, znacz­nie niż­szy i szczu­plej­szy od Wil­czura, wziął go pod rękę i raz po raz zadzie­rał głowę, by spoj­rzeć nań spod daszka swo­jej cykli­stówki. Minęli kilka prze­cznic, gdy pocią­gnął go w bok.

– No, to wstą­piem, czy jak? Naj­le­piej zalać. To już tutaj. Na jed­nego.

– Dobrze – zgo­dził się Wil­czur i weszli do knajpki.

Pierw­szy łyk wódki nie przy­niósł ulgi. Prze­ciw­nie, jakby otrzeź­wił zamglony umysł, następne jed­nak kolejki zro­biły swoje.

W sąsied­niej izbie chra­pli­wie grał orkie­stron. Zapa­lono świa­tła. Po jakimś cza­sie przy­łą­czyli się do nich jesz­cze dwaj męż­czyźni, z wyglądu robot­nicy. Tłu­sta, mocno wyma­lo­wana kel­nerka przy­sia­dła się rów­nież. Pili już trze­cią butelkę, gdy nagle z bocz­nego poko­iku roz­legł się gło­śny śmiech kobiecy.

Pro­fe­sor Wil­czur zerwał się na równe nogi. Krew ude­rzyła mu do głowy, przez sekundę stał nie­ru­chomy. Byłby przy­siągł, że poznał głos Beaty. Gwał­tow­nym ruchem ode­pchnął zagra­dza­ją­cego mu drogę kom­pana i jed­nym sko­kiem zna­lazł się we drzwiach.

Dwie gazowe lampy jasno oświe­tlały nie­duży pokój. Przy sto­liku sie­dział brzu­chaty, krępy czło­wiek i jakaś pie­go­wata dziew­czyna w zie­lo­nym kape­lu­szu.

Z wolna zawró­cił, ciężko opadł na krze­sło i wybuch­nął łka­niem.

– Nalej mu jesz­cze – mruk­nął czło­wiek w cykli­stówce – ma łeb do wódy.

Potrzą­snął Wil­czura za ramię.

– Pij, bra­cie! Co tam!

Gdy o jede­na­stej knajpę zamy­kano, towa­rzy­sze musieli pod­trzy­mać Wil­czura, gdyż nie mógł już iść o wła­snych siłach. I tak, zata­cza­jąc się swoim wiel­kim cia­łem, chwiał nimi na wszyst­kie strony. Sapali z wysiłku. Na szczę­ście nie mieli dale­kiej drogi. Za rogiem, w ciem­nej pustej uliczce cze­kała dorożka z nasta­wioną budą. Bez słowa wła­do­wali Wil­czura do środka i wci­snęli się z nim. Doroż­karz zaciął konia.

Po kil­ku­na­stu minu­tach domy prze­rze­dziły się. Po obu stro­nach tu i ówdzie mię­dzy par­ka­nami bły­skało świa­tełko naf­to­wej lampy. Wresz­cie i te zni­kły. Nato­miast w noz­drza ude­rzył cuch­nący odór wiel­kich zwa­lisk śmieci. Dorożka skrę­ciła w bok, ustało od razu kla­ska­nie kopyt koń­skich. Na mięk­kiej, grun­to­wej dro­dze nie było ich sły­chać. Doje­chali do pierw­szej gli­nianki.

– Stój, naj­le­piej tu – ode­zwał się cichy głos.

Nasłu­chi­wali przez chwilę. Z daleka jed­no­staj­nym gło­sem huczało mia­sto. Tu dokoła pano­wała zupełna cisza.

– Wyle­waj go – roz­le­gła się krótka komenda.

Trzy pary rąk wcze­piły się w bez­władne ciało. Po chwili zawar­tość kie­szeni została wyjęta. Bez trudu zdjęli też palto, mary­narkę i kami­zelkę. Nagle, widocz­nie pod wpły­wem zimna, Wil­czur oprzy­tom­niał i zawo­łał:

– Co to, co robi­cie?!

Jed­no­cze­śnie usi­ło­wał pode­rwać się z ziemi. W chwili jed­nak, gdy już stał na nogach, otrzy­mał straszny cios w tył głowy. Bez jęku zwa­lił się niczym kłoda. Ponie­waż zaś pada­jąc, zato­czył się aż na brzeg wiel­kiego dołu, do któ­rego zsy­py­wano śmieci, ciało po pochy­ło­ści zsu­nęło się na dno.

– Cho­lera! – zaklął jeden – nie mogłeś przy­trzy­mać?

– A po co?

– Durny szcze­niak! Po co? Złaź teraz do gli­nianki po buty i por­tki.

– Sam złaź, kie­dyś taki chy­try.

– Co ty powiesz?! – Pierw­szy zbli­żył się doń groź­nie.

Zano­siło się na roz­prawę, gdy ozwał się fleg­ma­tyczny głos doroż­ka­rza, który dotych­czas w mil­cze­niu palił papie­rosa.

– A ja mówię: jadziem. Chce­cie, żeby nas tu nakryli?

Męż­czyźni opa­mię­tali się i wsko­czyli do dorożki. Koń ruszył z miej­sca. Przed wjaz­dem na główną szosę zatrzy­mali się, doroż­karz wycią­gnął spod kozła stary worek i dokład­nie obtarł wszyst­kie koła ze śmieci, które się do nich poprzy­le­piały, po czym wsko­czył, cmok­nął na szkapę i wkrótce na polach zapa­no­wała dawna cisza.

W ciągu dnia nikt tu nie zaglą­dał, a nocą tym bar­dziej. Nad ranem tylko zaczy­nał się przy gli­nian­kach ruch. To chłopi z wio­sek poło­żo­nych w pro­mie­niu kil­ku­na­stu kilo­me­trów od sto­licy, trud­niący się wywo­że­niem śmieci z mia­sta, przy­jeż­dżali ze swoim cuch­ną­cym ładun­kiem. Przy­jeż­dżali, wysy­py­wali z fur śmieci i z paru­zło­to­wym zarob­kiem wra­cali do domu. Sumien­niejsi zwa­lali nie­czy­sto­ści wprost do gli­nia­nek, tak jak było przy­ka­zane, inni, korzy­sta­jąc z braku kon­troli, wysy­py­wali je wprost na pole.

Stary Paweł Bań­kow­ski, gospo­darz z Brzo­zo­wej Wólki, lubił jed­nak uczciwą robotę. Dla­tego wła­śnie pod­je­chał nad gli­niankę i sys­te­ma­tycz­nie wypróż­niał swoją furę. Nie śpie­szył, bo i kobyle trzeba było dać wypo­cząć przed drogą, a i sam cier­piał już na zadyszkę, co w jego wieku było rze­czą zro­zu­miałą.

Wła­śnie skoń­czył i mościł sobie na pokry­wie worek z reszt­kami siana, gdy z dołu posły­szał wyraźne stę­ka­nie. Prze­że­gnał się na wszelki wypa­dek i nasta­wił uszu. Stę­ka­nie ode­zwało się gło­śniej.

– Ej tam! – zawo­łał. – Co za licho?

– Wody – zaję­czał słaby głos.

Głos ten wydał się Paw­łowi Bań­kow­skiemu zna­jomy. Wła­śnie wie­czo­rem jechał do mia­sta i widział Mate­usza Pio­trow­skiego z Byczyńca, który tak samo jechał i też na zwózkę śmieci. Coś tknęło Bań­kow­skiego, że to wła­śnie Pio­trow­ski. I głos ten sam, i zawsze do tej gli­nianki zsy­py­wał. A i wypić lubił. Po pija­nemu wpadł do dołu, może sobie co prze­trą­cił i leży.

Rozej­rzał się. Ciemno jesz­cze było, na wscho­dzie led­wie sza­rzało. Jeżeli Pio­trow­ski swoją fur­mankę tu zosta­wił, koń na pewno sam powlókł się do Byczyńca.

– A to wy, panie Pio­trow­ski? – zapy­tał. – Wpa­dli­ście czy jak?

Jedyną odpo­wie­dzią był cichy jęk.

„A może go te miej­skie urzą­dziły?” – zasta­no­wił się gospo­darz. Po ludziach z mia­sta wszyst­kich naj­gor­szych rze­czy zawsze się spo­dzie­wał.

Poma­cał nogą pochy­łość, po namy­śle wró­cił do konia, odwią­zał postronki zastę­pu­jące lejce, scze­pił je, moc­nym supłem przy­wią­zał do osi i trzy­ma­jąc się sznura zszedł na dół.

– Panie Mate­uszu, a ode­zwij­cie się, bo ciemno – zawo­łał. – Gdzie wy?

– Wody! – posły­szał głos tuż przy sobie.

Pochy­lił się i nama­cał ramię.

– Nie mam wody, skąd woda? Musi­cie wyleźć na wierzch. A gdzie wasz koń? Pew­ni­kiem sam do domu poszedł? No, nie dźwi­gnę was, spró­buj­cie wstać.

Ubił nogami śmie­cie, zaparł się i szarp­nął bez­wład­nym cię­ża­rem.

– Rusz­cie się. Dalej go! Sam nie dam rady.

– Nie mogę.

– Ooo! Nie mogę! Natęż­cie się. Dyć nie będzie­cie tu zdy­chać.

Ręce Bań­kow­skiego natra­fiły na gęstą ciecz oble­pia­jącą włosy. Pową­chał swoje palce i zapy­tał:

– Zabili was, co?

– Nie wiem…

Chłop zasta­no­wił się.

– Tak czy siak, nie będzie­cie tu zdy­chać. Tfu! Uwa­ża­cie, mam postro­nek, żeby­ście jeno wstali, to jakoś się pod­cią­gnie­cie.

Leżą­cemu widocz­nie wra­cały siły, gdyż poru­szył się raz, drugi, lecz znowu opadł, choć Bań­kow­ski pod­trzy­my­wał go, jak mógł.

– Nie ma co – orzekł – trzeba iść po pomoc. Pewno już ludzie nad­je­chali.

Wygra­mo­lił się i po kilku minu­tach wró­cił z dwoma innymi, tłu­ma­cząc im, że jakieś war­szaw­skie łobuzy zabiły tu Pio­trow­skiego z Byczyńca. Chłopi bez gada­nia zabrali się do roboty i wkrótce wycią­gnęli ran­nego i uło­żyli go na wozie sta­rego. Zresztą ura­to­wany poczuł się lepiej, bo usiadł sam i zaczął skar­żyć się na zimno.

– Ledwo go w por­t­kach zosta­wili psie­kr­wie – zaklął jeden z gospo­da­rzy.

– Trza by do komi­sa­riatu – zauwa­żył drugi.

Bań­kow­ski wzru­szył ramio­nami.

– Nie moja sprawa. Pod­wiozę go do Byczyńca, i tak po dro­dze, a tam niech jego syno­wie robią, co chcą. Czy na poste­ru­nek, czy jak.

– Ano – przy­tak­nęli – pewno. Ich rzecz.

Stary pod­su­nął leżą­cemu worek z sia­nem pod głowę, sam usiadł na gołych deskach i tar­gnął lej­cami. Gdy wje­chali na szosę, usa­do­wił się wygod­niej, zdrzem­nął się. Kobyła sama dobrze znała drogę.

Obu­dził się, gdy już jasno było na nie­bie. Obej­rzał się i prze­tarł oczy. Za nim na wozie przy­kryty derką leżał jakiś nie­zna­jomy czło­wiek. Duża, obrzę­kła twarz, czarne włosy zle­pione na cie­mie­niu zakrze­płą krwią. Bań­kow­ski przy­siągłby, że ni­gdy w życiu go nie widział. A już do Pio­trow­skiego z Byczyńca wcale nie był podobny. Wzro­stem chyba i tuszą, bo też był kawał chłopa. Spod krót­kiej, dziu­ra­wej derki wyzie­rała cienka, podarta koszula, uma­zane w bło­cie spodnie i miej­skie trze­wiki.

– Ki dia­beł! – zaklął i zamy­ślił się, co tu z tym zda­rze­niem zro­bić.

Kal­ku­lo­wał, kal­ku­lo­wał, a wresz­cie prze­chy­lił się w tył i potrzą­snął pasa­żera za ramię.

– Hej, panie, obudź się! Licho nadało! Obudź się! Czło­wiek sam na sie­bie przez niego biedy napyta… Obudź się!

Pasa­żer z wolna otwo­rzył oczy i pod­niósł się na łok­ciu.

– Coś pan za jeden? – gniew­nie zapy­tał chłop.

– Gdzie jestem, co to? – odpo­wie­dział pyta­niem pasa­żer.

– A dyć na moim wozie. To nie widzisz?

– Widzę – mruk­nął czło­wiek i z tru­dem usiadł, pod­cią­ga­jąc nogi.

– No?

– A skąd ja się tu wzią­łem?

Bań­kow­ski odwró­cił się i splu­nął przed sie­bie. Nale­żało się namy­ślić.

– A ja wiem? – Wzru­szył wresz­cie ramio­nami. – Ja spa­łem, a ty pewno na wóz wla­złeś. Z War­szawy, co?

– Co takiego?

– To i pytam, pan war­sza­wiak? Bo jeżeli tak, to nie masz czego ze mną jechać do Wólki ani do Byczyńca. Ja do domu jadę. A pan prze­cież nie do Wólki. O, już mnie za tam­tym wia­tra­kiem skrę­cać trzeba… Wysiądź­cie czy jak? I tak do rogatki będzie stąd z dzie­sięć kilo­me­trów…

– Dokąd? – zapy­tał czło­wiek, a w jego oczach było zdu­mie­nie.

– Dyć mówię, do war­szaw­skiej rogatki. Wy z War­szawy?

Czło­wiek wytrzesz­czył oczy, prze­tarł czoło i powie­dział:

– Nie wiem.

Bań­kow­skiego aż pode­rwało. Teraz już poznał, że ma do czy­nie­nia z łobu­zem. Poma­cał się ostroż­nie po pier­siach, gdzie miał ukryty wore­czek z pie­niędzmi, i rozej­rzał się. W odle­gło­ści może pół kilo­me­tra cią­gnęły się fur­manki.

– Cóż to uda­jesz głu­piego – wark­nął – nie wiesz, skąd jesteś?

– Nie wiem – powtó­rzył czło­wiek.

– To ci się chyba rozum pomie­szał. A tego, kto ci łeb roz­bił, pewno też nie wiesz?

Tam­ten obma­cał sobie głowę i mruk­nął:

– Nie wiem.

– No to złaź z wozu! – krzyk­nął ziry­to­wany do osta­tecz­no­ści chłop. – Dalej go! Złaź!

Ścią­gnął lejce i kobyła sta­nęła. Nie­zna­jomy posłusz­nie zgra­mo­lił się na szosę. Zlazł i stał, roz­glą­da­jąc się, jakby nie­przy­tomny, na wszyst­kie strony. Bań­kow­ski widząc, że obcy nie ma widocz­nie żad­nych złych zamia­rów, posta­no­wił mu jed­nak prze­mó­wić do sumie­nia.

– To ja z tobą po ludzku, po chrze­ści­jań­sku, a ty jak do psa. Tfu, miej­skie ścierwo! Pytam, czy z War­szawy, to nawet powiada, że nie wie. To może też nie wiesz, że cię matka uro­dziła? Może nie wiesz, coś za jeden i jak się nazy­wasz?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Fre­blanka – przed­szko­lanka ucząca dzieci metodą Fröbla, kła­dą­cego nacisk na wszech­stronny roz­wój dziecka. [wróć]

2. Wena – żyła. [wróć]