Zmora - Tadeusz Jaroszyński - ebook

Zmora ebook

Tadeusz Jaroszyński

0,0
3,84 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Masterlab
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

"Umyślnie nie kładę tu nawet imion ludzi, ani nie określam bliżej miejsca i czasu straszliwych wydarzeń, jakich byli aktorami, ażeby najmniejszym przypomnieniem identyczności nie wywoływać zgrozy wśród tych, którzy ich znali osobiście. Nie chciałbym też ściągać odium na krewnych i powinowatych, jakich niewątpliwie mieć muszą po świecie szerokim. / Zresztą, rzecz sama jest zbyt ponura i okropna. Może nie powinienem przerażać opowiadaniem tej historii, której motywy w swym tragizmie są nazbyt jaskrawe dla nerwów ludzi współczesnych. Może należało zabrać ze sobą do grobu tajemnicę, którą posiadam za sprawą przypadku, czy też raczej złośliwej fatalności, skoro udawało się tym nieszczęśnikom ukrywać swoją zbrodnię aż do grobu i... za grób..." (fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 157

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zmora

Tadeusz Jaroszyński

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-071-7 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2014. Rok pierwszego wydania: 1914. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zachowane w brzmieniu zgodnym z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Sias van Schalkwyk
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl
Białobrzegi

ZMORA

I.

Umyślnie nie kładę tu nawet imion ludzi, ani nie określam bliżej miejsca i czasu straszliwych wydarzeń, jakich byli aktorami, ażeby najmniejszym przypomnieniem identyczności nie wywoływać zgrozy wśród tych, którzy ich znali osobiście. Nie chciałbym też ściągać odium na krewnych i powinowatych, jakich niewątpliwie mieć muszą po świecie szerokim.

Zresztą, rzecz sama jest zbyt ponura i okropna. Może nie powinienem przerażać opowiadaniem tej historii, której motywy w swym tragizmie są nazbyt jaskrawe dla nerwów ludzi współczesnych. Może należało zabrać ze sobą do grobu tajemnicę, którą posiadam za sprawą przypadku, czy też raczej złośliwej fatalności, skoro udawało się tym nieszczęśnikom ukrywać swoją zbrodnię aż do grobu i... za grób...

Niechby zapadła raz na zawsze w mroki zapomnienia z całą swoją ohydą.

Tak też miałem uczynić. Przed nikim prócz jednego mimowolnego aktora tych zdarzeń, dotąd słowem jednym nie zdradziłem się, że wiem cośkolwiek w sprawie, która przed laty emocjonowała do najwyższego stopnia opinię publiczną. Owszem sam starałem się o wszystkim zapomnieć; starałem się wyrwać z pamięci świadomość okropnego faktu, który tak potężnie wstrząsnął całym moim jestestwem i potem długo jeszcze niby koszmar męczący niepokoił mnie po nocach upiornymi widziadłami. Jeżeli teraz jednak odważam się na rozgrzebywanie tak głębokich pokładów wspomnienia i wywlekam na światło dnia białego ponurą tę sprawę, to tylko dlatego, że tkwi w niej nauka doniosłego znaczenia. Tkwi w niej mianowicie straszliwa odpowiedź tym wszystkim esprits forts, co zaufawszy własnemu rozumowi i woli przechwalają się bezwzględnym panowaniem nad mocą przyrodzonych nakazów wewnętrznych. Tkwi w tym przerażająca nauka dla tych wszystkich refrakterów od tak zwanej pogardliwie moralności stadowej, którzy w szatańskiej pysze, ufni w potęgę swej indywidualności, dowodzą, że prostem, praktycznym obliczeniem strat i korzyści mogą wytknąć sobie taką, a nie inną linię konduity, bez względu na odwieczne „przesądy i uprzedzenia".

Tamci oboje niezaprzeczalnie należeli do kategorii ludzi, których słusznie, czy niesłusznie nazywamy „esprits forts".

Och, doprawdy, było coś nieludzkiego, żeby nie powiedzieć, nadludzkiego w tym ich absolutnym zaprzeczeniu wszelkich norm etyki ogólnej.

— Mój panie — mówił mi on, kiedy w straszliwej walce ze sobą wahałem się z ostatecznymi rewelacjami — mój panie, niepotrzebnie pan robisz sobie ze mną tyle ceremonii. Nie należę do ludzi, którzy dźwigają na sobie wiekowe obarczenia dziedzicznej nietykalności honorowej. Jako syn złodzieja i prostytutki nie mam w swej organizacji psychicznej miejsca na bezmyślne odruchy podobnej natury. Z tej strony jestem najzupełniej uodporniony, dlatego też wszelkie przypuszczalne powikłania tragiczne z góry są wykluczone.

— Ha, ha, — śmiał się — bądź pan bez obawy — ludzie mojej kategorii nigdy nie stają się igraszką ślepego fatum. Potrafię zapanować nad każdą sytuacją i pójść drogą, jaką mi wskaże zdrowy rozsądek. Nie panie, nie zagram przed panem roli klasycznego bohatera — jestem kategorycznym zaprzeczeniem wszelkiego klasycyzmu.

Takie nagie, surowe, bezwzględne postawienie sprawy przejęło mię dreszczem. Uczułem mróz w kościach, ciarki przeszły mi po mleczu pacierzowym. Sądziłem na razie, że jest to efekt niezwykłości zjawiska, wobec jakiego niespodziewanie się znalazłem, że jest to po prostu objaw ostrego zdumienia, jakie odczuwamy w chwilach, kiedy nieprzygotowani stajemy nagle oko w oko z sensacją niespodziewaną. Było to jednak coś wręcz przeciwnego. Było to mianowicie nieuświadomione przerażenie wobec rzeczy fatalnej.

Zrozumiałem to, kiedym ujrzał ich trupy straszliwe za szklaną ścianą Morgi paryskiej, ułożone w szeregu między bezimiennymi ofiarami nędzy i zbrodni wielkomiejskiej...

Musiałem wymienić Paryż, jako miejsce, gdzie rozegrały się końcowe sceny tragedii. Nie sądzę jednak, ażebym popełnił przez to niedyskrecję.

Zapewne, gdyby ktoś miał cierpliwość przejrzeć akta paryskiej prefektury, a właściwie jej wydziału, zwanego Sureté, z owych lat kilkunastu niewątpliwie ze szczegółów na jakie w ciągu opowiadania wskazać będę zmuszony — łatwo poznałby sprawę, o której mowa, zwłaszcza, że szczegóły te bynajmniej do najpospolitszych nie należą. Niemniej przecież najprzenikliwszy agent śledczy z danych, jakie tam znajdzie, rzeczywistych nazwisk bohaterów, poznać jeszcze nie zdoła.

Stało się bowiem, że pomimo całej sprawności policji francuskiej, pogrzebiono ich ciała bez ostatecznego ustalenia identyczności. Denatom, którzy zapewne pragnęli co do osób swoich zachować jak najgłębszą tajemnicę i po śmierci, udało się to zupełnie, dzięki tej, jak mniemam okoliczności, iż do Paryża przybyli z Ameryki Południowej i zamieszkali pod przybranem nazwiskiem w Passy, w jednej z najbardziej arystokratycznych dzielnic miasta, gdzie nikogo z dawnych znajomych nie spotykali. Sąsiedzi, wiedząc jedynie o ostatniem miejscu pobytu, mieli ich za Brazylijczyków, czy innych mieszkańców Ameryki Południowej. Skoro więc po wypadku należało określić osobistości ofiar ewentualnego mordu, czy samobójstwa, wszelkie poszukiwania zwrócono w tym kierunku. Oczywiście nie dały one i dać nie mogły rezultatów pozytywnych... Gnani trwogą niepojętą, chłostani karzącymi biczami Eumenid, przebiegali bez wytchnienia, jak para żydów wiecznych tułaczy, najludniejsze stolice świata i najbardziej bezludne pustynie. Cóż stąd, że ostatnio przybywali z Rio de Janeiro, skoro niema żadnej pewności, iż zatrzymali się tam bodaj na dzień jeden, że pozwolili się poznać komukolwiek z mieszkańców tego miasta. Kiedy więc ciała wystawiono w Mordze dla rozpoznania, niewątpliwie, w skutek rozbudzonej przez pisma ciekawości, przed straszliwą szklaną ścianą tego ponurego przybytku, przeciągnąć musiały liczne rzesze, bawiących w Paryżu obywateli obu Ameryk, ale ani jednemu z członków polskiej kolonii nie przyszło na myśl w danym mianowicie wypadku szukać tam swoich znajomych.

Zmyliło to całkowicie kierunek dochodzenia. Policja była bezsilna wobec tego w założeniu już fałszywego punktu wyjścia.

Co do mnie, to przyznaję, drżałem, ażeby ktoś z Polaków, mieszkających zwłaszcza w dzielnicy łacińskiej, nie zabłądził przypadkiem do przeklętego miejsca. Swego czasu zbyt byli w "quar-tier" popularni, ażeby ich nie znano, bodaj z widzenia. Rozumiałem, że powinni odnieść w cienie niebytu tajemnicę nieprzeniknioną. Gdyby ich poznano, dotarłoby już niezawodnie do dna okropnej treści.

Sam jednak mimo wszystko, nie mogłem się oprzeć pokusie, ażeby na własne oczy nie ujrzeć tego, co uważałem za rzecz konieczną.

Los złośliwy związał mnie fatalistycznie z tą sprawą.

Właśnie na kilka dni przed wypadkiem byłem u nich osobiście. Na zasadzie dawniejszych pełnomocnictw, otrzymałem dwanaście tysięcy rubli, stanowiących resztę majątku, jaki kobieta ta wyprocesowała od krewnych, mieszkających przeważnie w południowych guberniach Rosji. Kiedy przed kilku laty wyjeżdżałem w tamte strony, poleciła mi ona podniesienie tej sumy, na co otrzymałem najformalniej zalegalizowaną plenipotencję. Ponieważ jednak suma była chwilowo zakwestionowana, nie mogłem jej odebrać natychmiast, odesłano mi ją do Paryża w kilka miesięcy potem, ale już po ich zniknięciu z miasta bez śladu.

Znalazłem się doprawdy w nader trudnym położeniu. Nie wiedziałem co mam z tym fantem począć. Chciałem już z powrotem odesłać pieniądze, skąd przyszły, aż pewnego wieczoru wpada do mnie niespodziewanie on, zmieniony do niepoznania, bo młody zarost, niegolony od dawna, nadawał jego twarzy wyraz, jakiego przedtem nie znałem.

Wydała mi się ta twarz dziwnie dzika i surowa.

— Miałem wiadomość — zaczął, że jej sumę dawno już wysłano dla nas na pańskie ręce.

Odczułem w tonie jakby podejrzliwość. Ubodło mnie to do żywego. Odparłem ostro:

— Pieniądze są — bynajmniej nie miałem zamiaru państwa wywłaszczać... nie wiedziałem jednak, gdzie ich szukać.

— Ach, są pieniądze! — krzyknął uradowany.— Przepraszam pana. Przyznaję — zełgałem. Nie miałem znikąd żadnej wiadomości, z nikim korespondencji nie utrzymujemy, z nikim absolutnie nie komunikujemy się... A pieniądze te są strasznie.. strasznie potrzebne! Podróżowaliśmy... Wydało się moc grosza... Doskonale!

Wyciągnął rękę, jakby przypuszczał, że mu natychmiast całą należność wyliczę.

Oczywiście, nie mogłem sumy takiej trzymać w domu. Złożyłem ją do banku, więc dopiero nazajutrz mógłbym ją stamtąd wycofać i oddać komu należy. Kiedym mu to powiedział, skrzywił się.

— W takim razie przyjdę jutro do pana o tej samej godzinie.

Teraz z kolei we mnie zbudziły się podejrzenia... i to nader poważne. Zacząłem przypuszczać, że chce on pieniądze wyłudzić podstępnie. Wszakże podstępu użył, ażeby się dowiedzieć, że mi je już przysłano.

Nie znałem go z tej strony. Pomimo całego cynizmu, czy może właśnie z powodu tego cynizmu, zawsze dotąd był w stosunkach pieniężnych niezmiernie prosty i szczery. Dziś puszcza się na krętactwa. To mnie uczyniło bacznym.

Powiedziałem mu otwarcie:

— Proszę pana, plenipotencję do podniesienia pieniędzy wystawiła mi pani — nie pan. Dlatego, proszę mi darować, ale to, co mi przysłano, pani, nie panu do rąk oddać uważam za stosowne.

Zachwiał się. Po chwili jednak wymienił adres, zaklinając wszakże, abym nikomu ze znajomych o ich pobycie w Paryżu nie wspomniał.

Ściśle dotrzymałem zobowiązania, ale sam byłem nazajutrz w ich domu.

Najęli sobie około Passy tak zwany hôtel particulier, z kompletnym, a nawiasem mówiąc, bardzo wytwornym urządzeniem.

Był to niewielki, biały pałacyk, ukryty wśród bujnej roślinności pięknie utrzymanego ogrodu.

Urocze zacisze!

Przyznaję, że nie bez pewnej zazdrości oglądałem rozkoszną, niesłychanie wygodnie i pomysłowo urządzoną siedzibę. Ona oprowadzała mnie po wszystkich kątach i kącikach, pokazywała szczegółowo wszystkie pokoje i zakamarki, chwaliła się barwistym, cudnie rozwiniętym kwietnikiem, zwracała uwagę na artyzm zdobiących fronton rzeźb i ornamentacji. Poznałem miejscowość jak najdokładniej. Dlatego też, skoro nazajutrz po katastrofie codzienne pisma ilustrowane podały wizerunek kokieteryjnej elewacji pałacyku, gdzie się wydarzyło owe sensacyjne morderstwo, pomimo nader fantastycznego brzmienia nazwisk, co do osób nie miałem najmniejszej wątpliwości.

Oni!

Uprzytomniłem sobie nagle rozkład mieszkania — z dziwną jakąś plastyką i wyrazistością oczami wyobraźni ujrzałem ten świetny, błękitną materią wybity pokój, zbluzgany krwią i ich dwa trupy, rozciągnięte na puszystym dywanie.

Widziałem to tym jaskrawiej, że już wtedy znalazłszy się tam, pod wpływem grozy przypuszczeń, wyobraziłem sobie tę rzecz jako rzecz nieuniknioną. Podniecona imaginacja odtąd nie przestawała pracować ani na chwilę. Z przerażającą ścisłością odbudowałem w fantazji szczegół po szczególe końcowe sceny tragedii. W ciszy rozmyślań samotnych słyszałem najdokładniej słowa ich rozmów rozdrażnionych, niecierpliwych, rozpacznych, gwałtownych, prowadzących nieodwołalnie do ostatecznych konsekwencji... Padał strzał... drugi... trzeci.. Sen haftował dalej na tej obrzydłej kanwie najokropniejsze widziadła. Powracały uparcie, skoro tylko, znużony, zmrużyłem oczy na chwilę. Budziłem się nagle w nocy, wstrząśnięty hukiem strzałów, widokiem upadających ciał...

Okropne wizje zaczęły mnie prześladować potem na jawie w dzień, w czasie czuwania. Zdawało mi się ciągle, iż jestem pod wpływem niezmiernie wyraźnych halucynacji wzrokowych i słuchowych. Na moment jeden nie mogłem od siebie odpędzić złej mary; nie mogłem opanować się i skupić na tyle, ażeby skierować myśli w inną stronę. po prostu nie byłem już w możności zająć się żadną literalnie pracą. Kiedy brałem książkę do ręki, sądząc, że oderwie mnie od myśli natrętnej, spostrzegałem nagle, że nie rozumiem tego, co czytam, natomiast każde zdanie, każdy wyraz, każda litera niemal budziły jakieś niesłychanie bliskie skojarzenia ze sprawą, o której pragnąłem właśnie wszelkimi siłami zapomnieć.

Rzucałem książkę. Szukałem towarzystwa, gwarnych rozmów, huczącej wesołości, zabawy. Do późnej nocy przesiadywałem u Pascala, gdzie zawsze można było znaleźć liczną, choć może nie nazbyt dobraną kompanię. Nie chciałem być wybredny. Ciągnąc piwo, słuchałem niewymyślnych konceptów, oklepanych anegdot i pikantnych plotek kolonialnych, ażeby tylko nie znaleźć się w samotności.

Ale i to nie bardzo pomagało. Przez pięć dni po owej fatalnej wizycie w ich domu, czułem na sobie niewypowiedzianą udrękę. Aż oto gazety poranne przyniosły wiadomość, zda się, niecierpliwie oczekiwaną. Czytając w dziennikach opisy wypadku, miałem wrażenie, że przeżywam z nadzwyczajną dokładnością po raz wtóry momenty, już kiedyś przeżyte. Z opisów tych wydało mi się, jakoby cała mise en scéne wypadku była przeze mnie uprzednio zaaranżowana. Straciłem poczucie granic rzeczywistości i własnego marzenia, jak człowiek, który ulega chorobliwemu rozdwojeniu osobowości.

Wszakże ja to wszystko już widziałem, tak co do joty, jak to podają gazety.

Kiedy? Wtedy, w czasie wizyty, czy przez te pięć dni męczących halucynacjł? Czy może teraz dopiero, po przeczytaniu w gazetach szczegółowych opisów wydarzenia, nie zdając sobie sprawy, — przenoszę fakty konkretne na tło własnych przywidzeń i stąd owo niepojęte pomieszanie w czasie i przestrzeni doznań doraźnych.

Ale nie. Czytam, dajmy na to w "Journalu" fantastyczną legendę, którą pomysłowy reporter wyssał sobie z palca, i nie poddaję się bynajmniej sugestii. Owszem, czuję w sobie potrzebę sprostowywania na każdym kroku błędnych informacji dziennikarskich. Niebawem jednak numer "Matina", który mi wpadł w rękę, a którego informacje, snadź na miejscu u źródeł sprawdzone, były nierównie ściślejsze, przekonał mnie, że moje sprostowania są najzupełniej zgodne z prawdą.

Dlaczegóż nie poddałem się sugestiom "Journal'a"?

Nie będąc na miejscu, umiałbym o wiele dokładniej nakreślić plan sytuacyjny wypadku, niż to uczyniły niektóre pisma, przez umyślnie w tym celu wysłanych na miejsce rzeczoznawców. mimo woli w dziennikach, które mi wpadły w rękę, robiłem ołówkiem odpowiednie poprawki.

Portrety ofiar, podane przez pisma, zgoła są niepodobne. Z pamięci narzuciłem w notesie kilku liniami ich podobizny i jestem przekonany, że nieskończenie wymownej przypominają ich wykrzywione walką i spazmem śmiertelnym rysy, niż wszystkie zdjęte z natury fotografie.

Zaczęło mnie w najwyższym stopniu interesować to korygowanie błędów i niedokładności publicystycznych, zwłaszcza, kiedy śledztwo sądowe, ze złych wychodząc założeń, na fałszywe całą sprawę skierowało drogi.

Ja jeden byłem w posiadaniu pewnych, niczym niezmąconych, wiodących jedynie do rozwiązania tajemnicy, wskazań.

Oczywiście, łatwo i natychmiast wykryto, że nazwiska pod jakimi zapisali w się Paryżu były przybrane. Poznanie jednak prawdziwych okazało się sprawą trudniejszą.

Wystawiono zatem ciała w Mordze.

Jak wyżej wspomniałem, nie mogłem zapanować nad sobą, ażeby tam nie pobiec. Ciągnęła mnie nieprzeparta chęć sprawdzenia naocznie, że nie jestem igraszką przywidzeń. Pragnąłem także sprawdzić, na ile rysunki moje pamięciowe były zgodne z rzeczywistością. Nie wiem dlaczego, ale ogromną do tego przykładałem wagę. Biegłem też z gorączkowym pośpiechem, nie bacząc na to, że czynem tym mogę się zdradzić, jak blisko ze sprawą jestem związany, czy lepiej, jak wiele... jak przerażająco wiele mógłbym o niej powiedzieć. A powiedzenie tego głośno, publicznie, przed kratkami sądowymi, wobec licznie zebranych tłumów kosztowałoby mnie zaprawdę zbyt wiele...

Raczej zapaść się w ziemię.

Rozumiałem też, że wyprawa do Morgi była najwyższą nieostrożnością. Wiedziałem, że detektywi mają zwyczaj przez szpary i zamaskowane okienka obserwować tych wszystkich, którzy przeciągają przed szklaną ścianę tej okropnej wystawy. Często wśród obojętnych, wiedzionych prostą ciekawością widzów, dostrzegają osobistości, których wyraz twarzy zdradza ukrywających się dotąd przed pościgiem winowajców. Znana jest powszechnie ta strona w psychologii morderców, że krążą dokoła swych ofiar, jakby pod przemocą praw jakiegoś fatalistycznego przyciągania. Jakże to często wpadają oni w sidła, nie mogąc oprzeć się sile tego przyciągania. Zjawiają się na miejscu przestępstwa w chwilach dla siebie najniebezpieczniejszych, podążają na cmentarz za trumną ofiary lub starają się bodaj z daleka zobaczyć jej oblicze. Oczywiście niepodobna, ażeby w tym wypadku zachowaniem się, wyrazem, gestem, nie zdradzili jakiegoś żywszego poruszenia. Dla agentów wydziału śledczego bywa to niekiedy jedyną wskazówką, prowadzącą na trop właściwy.

Zapewne, nie byłem mordercą, czułem jednak, że w chwili, kiedy ujrzałem ich trupy, na twarzy mojej odmalowało się znacznie więcej, niż zwykła ciekawość. Drżałem na całym ciele i niewątpliwie byłem śmiertelnie blady. Miałem pewność, że argusowe oczy, obserwujące mnie gdzieś z ukrycia, nie mogę nie zauważyć pomieszania. Prawie namacalnie poczułem na sobie jakieś śliskie, gadzie dotknięcia niewidzialnych spojrzeń.

Kto zgadnie, jak ci ludzie, przywykli do tropienia zbrodni, zechcą zachowanie się moje rozumieć? Uświadomienie sobie tego wytrącało mnie jeszcze bardziej z równowagi.

Zachwiałem się na nogach, jakbym był bliski omdlenia.

Zacząłem wyrzucać sobie, że popełniłem tak wielką nieostrożność, ale w tej chwili wszystko zrozumiałem.

I to było konieczne. I tę chwilę przeżywałem powtórnie. Wszystko musiało się spełnić dokładnie aż do końca. Ja już ich widziałem przedtem w tych pozycjach, w tym otoczeniu; drżałem, ażeby się nie zdradzić.

Byli tu w licznym towarzystwie. Po prawej stronie na narach leżało trzech topielców, wydobytych z Sekwany. Widziałem już kiedyś te postrzępione łachmany nędzarzy, a na nich zzieleniałe błoto rzeki. Po lewej ciągnął się szereg zwłok męskich i kobiecych, o głowach zmiażdżonych, pogniecionych, zniekształconych w sposób najokropniejszy. Patrzyłem na nich jak na starych, dobrych znajomych.

Tak, są tu wszyscy. Nikogo nie braknie!...

Tych dwoje niewątpliwie wyróżniało się w kompanii dystynkcją i owym wyrazem szczególniejszym. Przypomniało mi się, żem ten wyraz „wtedy" zanotował.

Dobyłem z kieszeni notes z rysunkiem.

Nie! To było po prostu niepojęte. Czyż tylko i jedynie intuicja prowadziła mi rękę wtedy, kiedym szkicował ich podobizny?

W oczach mi się zamroczyło. Oparłem się o ścianę.

— Panu zrobiło się niedobrze? — szepnął koło mnie jakiś głos.

Nie odpowiedziałem. Po chwili uczułem, że mnie jakaś silna dłoń ujęła pod ramię i wyprowadza z tego przybytku okropności.

— Ale pan ma delikatne nerwy, do diabła! — Słyszę ten sam głos, kiedy się już znalazłem na dworze, w blasku jasnego, pogodnego dnia letniego.

— Stał przede mną człowiek w niebieskiej bluzie i brązowych, aksamitnych, bajecznie szerokich spodniach.

Charakterystyczny typ robotnika francuskiego.

— Wzięło pana, co?

— Wzięło. Widok istotnie jest przerażający — odparłem i dziękowałem za pomoc.

Machnął ręką.

— Niema za co.

Skręcił na pięcie i poszedł w swoją stronę.

Zostałem sam na moście. Świeży powiew powietrza od rzeki otrzeźwił mnie. Uczułem przypływ sił i sił tych użyłem natychmiast do raptownej ucieczki z tych miejsc okropnych. Nagle opamiętałem się. Podobna ucieczka wzbudzić musiała jeszcze silniejsze podejrzenia. Poskromiwszy się tedy całą mocą woli, szedłem wolniej, ale oglądałem się co chwila za siebie, czy jaka podejrzana osobistość nie następuje mi na pięty.

Wróciłem przecież do domu nie śledzony, a przynajmniej nic niepokojącego w tej mierze nie zauważyłem. Natychmiast jednak spaliłem owe fatalne rysunki, ażeby zniszczyć tak wymowny dowód rzeczowy.

Bądź co bądź spodziewałem się, że czy wcześniej, czy później przyjdą mnie zapytać...

II.

Nikt wszakże nie przychodził. Nazajutrz jednak, po przeczytaniu dzienników, chciałem już choć niepytany i nienagabywany przez nikogo, sam narzucić się ze swymi zeznaniami.

Sprawa przybierała tok całkiem niespodziewany. Władze śledcze odrzuciły całkowicie hipotezę o samobójstwie, co było jedynie słuszne i logiczne, a uparcie powracały do podejrzeń o morderstwo w celach rabunku.

Pisma przyniosły właśnie wiadomość o zaaresztowaniu ich lokaja, młodego chłopca, który mieszkał w pałacu w jednym z pokoików niskiej, zdobiącej fronton, attyki. a którego krytycznego poranka znaleziono w łóżku. Spał spokojnie snem sprawiedliwego. Sen ten, zresztą w czasie, kiedy właściwie z natury obowiązków swoich, lokaj powinien być na stanowisku, sędzia śledczy uznał za symulację i chłopca zamknięto, zwłaszcza, że jakoby wina jego miała za sobą mnóstwo jeszcze innych, niesłychanie obciążających dowodów.

Dla mnie, który cały wypadek widziałem wyobraźnią z taką ścisłą dokładnością w każdym szczególe, ów zwrot w dochodzeniu wydał się jednym z najidiotyczniejszych błędów policji i to błędem w najwyższym stopniu niebezpiecznym. Bo jeżeli było rzeczą ostatecznie obojętną, że danych do stwierdzenia osobistości denatów szukano w Ameryce Południowej, jeżeli, powiadam, niewykrycie ich pochodzenia i nazwisk właściwych nikomu krzywdy przynieść nie mogło, owszem, z pewnych względów było nawet pożądane — o tyle już samo posądzenie o zabójstwo człowieka niewinnego jest doprawdy czymś okropnym. Jeżeliby jednak okoliczności miały się tak złożyć, że nie będzie on umiał dowieść swej niewinności, jeżeli poszlaki przeciw niemu spiętrzą się tak fatalnie, że mogą go wysłać pod gilotynę, wtedy milczenie tych wszystkich, którzy by jakiekolwiek światło na sprawę rzucić mogli, byłoby zbrodnią nieprzebaczalną.

Ja byłem w posiadaniu owego światła. Sądziłem, że skoro tylko zjawię się w urzędzie i odkryję wszystkim tajemnicę, wszystko stanie się jasne i zrozumiale. Prysną wszelkie uboczne, nieugruntowane na niczym podejrzenia i nikt gdzie indziej na zewnątrz, poza ich zbrodnią wewnętrzną, winnych szukać nie będzie.

Sądziłem, że władam magicznym słowem, które jak zaklęcie otworzy biedakowi bramy więzienia i bez wszelkich zastrzeżeń wywiedzie go na wolność.

Nie mogłem się wahać. Pobiegłem natychmiast do profektury. Przyjęto mnie dosyć lekceważąco, choć oświadczyłem, że mam do zeznania rzeczy nader ważne. Urzędnik, który prowadził sprawę, był nieobecny. Kazano mi przyjść po południu. Tymczasem owych kilka godzin przyniosło nowe rewelacje.

O południu ukazał się specjalny dodatek któregoś z ruchliwszych dzienników i to, co tam wyczytałem, zachwiało postanowieniem. Zachwiało ono także całą konstrukcją, jak się wydało, całkowicie fantastyczną.

Policja, jak zwykle w podobnych wypadkach, przed ukończeniem śledztwa nie dawała prasie informacji dokładnych, owszem umyślnie wskazała jej kilka punktów najzupełniej fałszywych, ażeby tym sposobem odwrócić uwagę od rzeczywistego kierunku poszukiwań. Prasa odegrała w danym razie rolę naganki, która miała ostatecznie napędzić do matni osaczonego już ze wszystkich stron zwierza. Podszępnięto jej umyślnie historię o samobójstwie, ażeby tym pewniej, tym łatwiej zarzucić sieć na istotnych morderców, którzy, ufając rozpuszczanym głośno wieściom, pewni, że wszelkie podejrzenia od nich są już stanowczo odwrócone, ze swej strony zaniedbają koniecznych ostrożności i sami wpadną w ręce policji.

Dalsze prowadzenie gry podobnego rodzaju okazało się zbyteczne, gdyż wszystkie zamierzenia paryskiej "Sureté" powiodły się nadspodziewanie szybko. Przestępcy odkryli się przy pierwszej sposobności i są już pod kluczem. Wobec tego niema potrzeby podstępnego maskowania śledztwa, które od razu wpadło na trop właściwy.

Przypuszczenie samobójstwa wyłączała stanowczo i bez wszelkich wątpliwości, choćby ta okoliczność, że przy zabitych nie znaleziono broni z której zginęli, a mianowicie sześciostrzałowego rewolweru bardzo małego kalibru.

Nie