Zmiana kursu - Maureen Sherry - ebook + książka

Zmiana kursu ebook

Maureen Sherry

3,6

Opis

Mądry, cięty, szczery obraz tego, co to znaczy być kobietą na Wall Street. Świetna książka.

Reese Witherspoon

Jest rok 2008. Isabelle, trzydziestokilkuletnia wysoko postawiona pracownica Wall Street, z pozoru ma wszystko: wielkie mieszkanie na Upper West Side, trójkę zdrowych dzieci, przystojnego męża, stanowisko dyrektora zarządzającego w dużym banku inwestycyjnym. Rzeczywistość jednak wygląda inaczej. Jej środowisko pracy przypomina męski akademik, mąż uważa, że podjęcie jakiegokolwiek zatrudnienia jest poniżej jego godności, a logistyka opieki nad dziećmi spada w głównej mierze na jej już mocno obciążone barki.

Wtedy pojawia się Henry, były narzeczony, z którego nigdy się do końca nie wyleczyła, dziś magnat branży hedgingowej. Zostaje jej największym klientem i Belle ma okazję się przekonać, jak mogłoby wyglądać jej życie, gdyby wciąż byli razem. Podczas gdy Henry dąży do odzyskania Belle, seksualnie napastowane kobiety z jej biura podejmują działania na rzecz poprawy warunków pracy i werbują Belle do sekretnego "klubu szklanego sufitu", którego celem jest zmiana zdominowanej przez mężczyzn kultury bankowej i walka o równą płacę za równą pracę. W tym samym czasie Belle wyczuwa, że rynki finansowe zmierzają ku, jak się wkrótce okaże, historycznemu krachowi, kiedy zaś dojdzie do nieuchronnego tąpnięcia, zmieni się wszystko: jej małżeństwo, kariera, stan jej konta bankowego i męsko-szowinistyczne zachowanie współpracowników.

Prawa do sfilmowania powieści wykupiła Reese Witherspoon, która nazwała ją książką "mądrą, ciętą i szczerą". Zabawna, na czasie i często szokująca opowieść.

Dowcipna, napisana ze znawstwem realiów powieść Maureen Sherry o kobiecie, która pełni kierowniczą funkcję na Wall Street, a jednocześnie próbuje być matką i żoną, jest pasjonującym, żartobliwym i momentami romantycznym wezwaniem do boju dla każdej kobiety, która kiedykolwiek dążyła do tego, by mieć wszystko, ale od mężczyzn słyszała, że nie ma na to szans.

"Entertainment Weekly"

Zabawna, na czasie i często szokująca… Nawet jeśli nie macie życia jak z bajki, "Zmiana kursu" zabawi, nauczy, a i może skłoni was do tego, żebyście trochę mocniej przytulili swoich najbliższych.

"Washington Post"

Dowcipna powieść Maureen Sherry rozwija się jak film… wręcz słyszę ścieżkę dźwiękową z "Money Changes Everything" w wykonaniu Cyndi Lauper.

"Dallas Morning News"

Jak się okazuje, korporacyjny seksizm i kryzys hipoteczny mogą bawić do rozpuku, przynajmniej gdy przedstawione są tak jak na kartach tej rozkosznie komicznej powieści… Nie dość że niezwykle zabawna, to jeszcze pouczająca.

"Kirkus Reviews"

Połączenie "Pracującej dziewczyny" z "Wilkiem z Wall Street", rzut oka za kulisy świątyni elity finansowej, odsłonięte przez przenikliwą, inteligentną kobietę, zmuszoną funkcjonować w świecie męskich układów.

Jill Kargman, autorka "Odd Mom Out"

"Zmiana kursu" to dogłębnie oddająca ducha czasu powieść o macierzyństwie, małżeństwie, mizoginii, żądzy, ambicji, odkrywaniu prawdy, rozczarowaniu, kapryśnych opiekunkach do dzieci i krakersach na podłodze, powieść, która (co chyba najważniejsze) pod każdym względem jest wiarygodna. To jednak nie wszystko. Książka Sherry jest również przezabawnym i często zjadliwie krytycznym studium sekretnych reguł i praktyk panujących w elitarnym, społecznie zacofanym plemieniu mężczyzn, którzy realnie rządzą światem.

Wednesday Martin, autorka "Naczelnych z Park Avenue"

Maureen Sherry pokazuje, jak to jest być kobietą w napędzanym adrenaliną, złożonym, ekscytującym, dającym spełnienie i wymagającym środowisku Wall Street. Prawdziwy roller-coaster, na którym nie zaznacie chwili nudy.

Amy Goodfriend, dyrektor wykonawcza Goodfriend Partners, dawniej partner w Goldman Sachs.

Po dwunastu latach pracy na Wall Street, Maureen Sherry, niegdyś najmłodsza dyrektor zarządzająca w historii Bear Stearns, zmieniła bieg swojego życia i ukończyła studia humanistyczne na Columbia University, a następnie zajęła się powieściopisarstwem i pomocą w nauce dzieciom ze szkół w trudnych dzielnicach. Jej debiut, "Walls Within Walls", powieść detektywistyczna dla młodych czytelników, otrzymał nagrody dla najlepszych lektur w Teksasie i Connecticut, a Amerykańskie Stowarzyszenie Biblioteczne obwołało autorkę jednym z najbardziej obiecujących nowych głosów w literaturze. Maureen zasiada też w zarządach licznych organizacji charytatywnych. Mieszka w Nowym Jorku z mężem i czwórką dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (7 ocen)
3
0
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

OPENING BELLE

 

Copyright © 2016 by The Glass Ceiling Group, Inc.

Polish translation rights arranged

with Melanie Jackson Agency, LLC

through Anna Jarota Agency

 

Zdjęcia na okładce

© Irina Alexandrovna/Shutterstock.com;

Ryan DeBerardinis/Shutterstock.com

 

Redaktor prowadzący

Joanna Maciuk

 

Redakcja

Anna Kanobrodzka

 

Korekta

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8169-575-6

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Książkę dedykuję Elli, Kierze, Cavanowi i Owenowi,

którzy przez całe swoje życie obserwowali,

jak nad nią pracuję.

Pewnego dnia zatęsknię za tym,

jak smarowaliście mi klawiaturę

masłem orzechowym.

ROZDZIAŁ 1

Kłopoty z Barbie

Już po raz dziesiąty będę na takim spędzie. Znam zasady: tylko jedna lampka wina i dużo wody. Mamy rok dwa tysiące siódmy, nie wypada, by trzydziestosześciolatka na świątecznym spotkaniu pracowników wywijała swoimi walorami. Pokręcę się po sali, zagadnę paru partnerów biznesowych, z którymi nie mam okazji zbyt często rozmawiać, po czym obiorę kurs na drzwi i wyjdę – wymknę się do domu, do Bruce’a i naszego chaosu pełnego pieluch.

Kilka kroków przed wejściem instynktownie się zatrzymuję, przywołuję bardziej władczą wersję siebie, przekonuję ją, by pokazała się tego wieczoru. Prostuję plecy, odpalam wewnętrzny czar i jednocześnie wyliczam w myślach nazwiska mężczyzn – bo to sami mężczyźni – którzy decydują o wysokości premii na koniec roku fiskalnego. Z kim spośród siwiejących członków kierownictwa nie rozmawiałam w ostatnich tygodniach i jak im dyskretnie przypomnieć o moich największych transakcjach?

Przeprowadzam próbę generalną przed podniesieniem kurtyny. Myślę o potencjalnych przykrych scenach i przywołuję sztuczny spokój, jak w chwilach, kiedy moja czteroletnia córka wrzeszczy tak, że szkło prawie pęka. Próbuję osiągnąć stan tego swoistego przeciwzen, które sprawia, że mężczyźni nachylają się ku mnie i słuchają. Za nic, ale to za nic nie wolno mi wpaść w rolę rozhisteryzowanego babsztyla – taki stereotyp kobiety mają faceci. Opanowanie, profesjonalizm, nierobienie z siebie rozplotkowanej laluni to najlepsza strategia, dzięki niej naprawdę daleko zaszłam.

Robię w pamięci listę mężczyzn, z którymi w żadnych okolicznościach, bez względu na to, jak mogliby wpłynąć na stan mojego konta bankowego, dziś nie zatańczę. Wewnętrzny troglodyta uwalnia się z pęt, kiedy spotykamy się w komplecie przy nielimitowanych drinkach po zamknięciu giełdy. Domyślam się, że w każdym miejscu pracy jest lista podejrzanych, których należy unikać na imprezach, ale kłopot z Feagin Dixon – czy raczej ogólnie z mężczyznami zarabiającymi duże pieniądze – jest taki, że zdarza się tu luźno traktować przysięgę małżeńską. Nie żeby szefowie nie kochali żon – kochają je, jak sądzę – ale forsa uderza im do głowy i wysysa z nich wszelkie skrupuły. Faceci, którzy w poprzednim życiu byli pewnie ofermowatymi mózgowcami, słyszą zew swojego niemal gwiazdorskiego statusu i stają się napaleni. Jeśli można o nich powiedzieć, że kiedyś przechodzą okres rui, to wypada on właśnie teraz, kilka miesięcy przed okresem przyznawania premii.

Specjaliści z Wall Street mają pensje godne pozazdroszczenia. Kierownicy niższych szczebli zarabiają od pięćdziesięciu do dwustu tysięcy dolarów rocznie, wicedyrektorzy około dwustu pięćdziesięciu tysięcy, a ja, dyrektor zarządzająca, pół miliona. Świetna sprawa, ale to jeszcze nic, najlepsze zaczyna się potem. Pod koniec roku fiskalnego, za raptem kilka miesięcy, zostaną rozdzielone prowizje dla tych, którzy trzymali cugle: bankowcy dostaną procent od transakcji banków inwestycyjnych, nabywcy i sprzedawcy akcji i obligacji wypłacą traderom ustaloną kwotę od każdego papieru wartościowego, a kierownicy, niegenerujący zysków, uszczkną sobie co nieco ze wszystkich działów, w których kiedykolwiek postała ich noga. Te premie, powiększające pensje czasem dwu-, czasem czterokrotnie, a czasem w ogóle ją przyćmiewające, wynoszą nas w najwyższe warstwy ekonomicznej stratosfery. Ja zamierzam trwać na stanowisku dotąd, aż stać mnie będzie, by rzucić pracę na zawsze; spieniężę wtedy swoje opcje na akcje i mam nadzieję, że będę jeszcze na tyle młoda, by zająć się czymś pożytecznym. Przeprowadzę się ze swoim plemieniem składającym się z trójki dzieci i przeważnie niepracującego męża na jakieś przedmieście, które będę z lubością nazywała „ekskluzywnym”. Wstąpię do komitetu rodzicielskiego, pozwolę dzieciom dojeżdżać autobusem do szkoły, będę przeznaczać spore sumy na szlachetne cele i nauczę się z czcią odnosić do męża i jego ezoterycznych zainteresowań, które szumnie określa „pracą”. Na razie jednak opłacam czesne trojga dzieci, nianię, osobę, która wyprowadza psa, gosposię zjawiającą się od wielkiego dzwonu, miejsce parkingowe, raty kredytu hipotecznego i czynsz za dom w Hamptons, do którego uciekamy w każdy weekend, żeby odetchnąć – wszystko to z moich zarobków netto. Dziś wieczorem muszę dobrze wypaść.

Stoję u szczytu schodów restauracji i wdycham rześkie grudniowe powietrze. Zauważam swoje odbicie w szklanych drzwiach. Dobrze to ja nie wyglądam. Jak obładowana torbami biedulka w drogich ciuchach. Wszyscy, którzy wchodzą po schodach razem ze mną, odszykowali się na tę okazję. Ładnie pachną, twarze im błyszczą z emocji. Ci, którzy po drodze zrobili zakupy świąteczne, niosą eleganckie, obciążone do granic wytrzymałości torby z napisami oznajmiającymi wszem wobec, jak cenna jest ich zawartość: Hermès, Mikimoto, Takashimaya, Prada. Ja tacham reklamówki Toys „R” Us wielkości worków na śmieci, a w nich plastikowe figurki Rescue Bots, wielką głowę Barbie do czesania (wypisz wymaluj głowa manekina do nauki pierwszej pomocy, gdyby nałożyć na nią blond perukę) i ogromne klocki Peek-a-Blocks produkcji Fisher-Price. Cały ten majdan nie waży dużo, ale elegancję diabli wzięli. Co gorsza, kiedy Peek-a-Blocks o coś stukają, zaraz uderzają w pieśń. To chyba pierwsza w dziejach zabawka, którą sprzedają z bateriami w zestawie. Ilekroć trącam torbę kolanem, słyszę porywającą elektroniczną wersję „Zamknij dłonie, otwórz dłonie, zamknij dłonie, otwórz dłonie, klaśnij w rączki, klask, klask, klask”.

Właśnie się zastanawiam, jak daleko mam do szatni i ile jeszcze osób zobaczy mnie po drodze, kiedy za moimi plecami wyrasta Ballsbridge.

Marcus Ballsbridge, przeważnie nazywany Ballsym, jest trzydziestodziewięcioletnim ojcem dwójki dzieci. Ma gęste, ciemne włosy, takie, że aż chce się je zmierzwić. Oczywiście gdyby któraś z kobiet to zrobiła, odebrano by to jako rodzaj zachęty do spółkowania. Po kilku minutach wszyscy wokół wiedzieliby, jaka z niej flirciara. Dziewczyna może o mierzwieniu pomyśleć, ale nie śmie tego zrobić. Ballsbridge ma kanciaste rysy i urzekający południowy akcent, którego melodia ucisza trajkot asystentek do spraw sprzedaży. Jest chyba jedynym moim względnie bliskim znajomym z pracy. Siedzimy plecami do siebie w sali transakcji. Przez większą część dnia przekomarzamy się na tematy zawodowe jak rodzeństwo. Po zamknięciu giełdy nie odzywamy się do siebie aż do następnego ranka. Wszystkie nasze rozmowy odbywają się między dziewiątą trzydzieści, kiedy dźwięk dzwonu oznajmia otwarcie giełdy, a jej zamknięciem o szesnastej, co znaczy, że teraz oficjalnie trwa cisza w eterze. Tego wieczoru Ballsbridge mnie jednak zaskakuje.

– Hej, Isabelle kochana, obskoczyliśmy wszystkie modne sklepy, co? – Uśmiecha się szeroko i podnosi torbę, która wygląda jak moja, tylko z droższymi opakowaniami w środku.

– Stoimy na znacznie wyższym szczeblu ewolucji – odpowiadam, zauważając w duchu, że Marcus mówi wolniej, kiedy czas to nie pieniądz. Z tego, co widzę, w pojedynkę ratuje FAO Schwarz przed bankructwem. – Nadal jesteście na etapie fioletowego dinozaura?

Ballsbridge ma niezdrową obsesję na punkcie dinozaura Barneya. Nader często wspomina o nim podczas rozmów. Dziwne.

Recytuję listę życzeń moich dzieci do Świętego Mikołaja, jakby od tego zależało moje życie:

– Bionicle, głowa Barbie do czesania, Peek-a-Blocks, transformery i karty Yu-Gi-Oh, do tego książki dla dzieci. Na pewno o czymś zapomnę i złamię komuś serce – mówię całkiem serio.

– Skarbie, nie wiem, czy wiesz, ale wyliczyłaś to w kolejności alfabetycznej.

Ballsy ma wesoły, świąteczny nastrój. Zwykle, kiedy słyszę, jak rozmawia przez telefon z żoną, jest wściekły, ponieważ a to kupiła coś niepotrzebnego, a to zafundowała sobie jakiś retusz urody czy zabieg w spa, może nawet konieczny, ale przede wszystkim kosztowny. Dziś wieczorem jest inny, pogodny i zabawny, podczas gdy ja czuję w sercu ukłucie panicznego strachu. Taki ważny wieczór, a tak słabo wyglądam.

– Zasłoń mnie, Marcus. Wyglądam jak matka, na litość boską. – Wskazuję ruchem głowy na moje torby.

Bez wahania wyrywa mi je z rąk, mocno potrącając Peek-a-Blocks, i wchodzimy przy dźwiękach „Trójkąt A-B-C, trójkąt 1–2–3”.

– Dzięki. – Wypuszczam powietrze i patrzę, jak plecy Ballsy’ego i nasze zdobycze znikają w szatni. Zastanawiam się, dlaczego on z taką dumą nosi zabawki, a ja nie.

Metronome to duża restauracja, którą tego wieczoru przerobiono na tancbudę. Impreza jest na razie we wczesnej fazie: ludzie piją dla kurażu; większość stoi przy barze. Didżej puszcza niewinne kawałki, numery w sam raz na wesele: Celebrate good times, come on!

Czy tę piosenkę mógłby wreszcie szlag trafić?

Kilka kobiet tańczy ze sobą w nadziei, że rozkręcą towarzystwo, ale na razie nie ma chętnych do zabawy. Panuje krępująca, trzeźwa atmosfera.

Sala transakcji, gdzie pracuje większość z nas, stwarza idealne warunki do tańca godowego. Codziennie. Labirynt połączonych biurek zajmuje przestrzeń wielkości jednej czwartej boiska futbolowego. Nie ma ścianek ani boksów, nic nie oddziela nas od siebie. W godzinach pracy wszyscy rozmawiają przez telefon albo flirtują. W sali transakcji jest wszystko, czego trzeba, by nadnercza wytwarzały kortyzol: wiadomości z ostatniej chwili, tragedie, pieniądze, rasizm, seksizm i świntuszenie, choć trochę bardziej dyskretne niż kiedyś. Z dmuchanych lalek, które fruwały tam w latach dziewięćdziesiątych, zeszło powietrze, dostawy erotycznych czekoladek ustały. Moja najbliższa przyjaciółka Elizabeth, kiedy odwiedza mnie w pracy, zawsze powtarza: „Masz tu klimat jak w klubie nocnym”. W porównaniu z technologicznym start-upem, w którym pracuje, Wall Street, jej zdaniem, jest w bardziej zaawansowanym stadium bezprawia.

Impreza świąteczna z alkoholem, przygaszonymi światłami i muzyką, cały ten show, który zaraz się zacznie, jest nostalgiczną jednonocną przepustką do starych dobrych czasów. Nigdy nie zawodzi oczekiwań.

Widzę mój pierwszy cel – to Simon Greene, mój bezpośredni przełożony. Jest niemodnie ubranym, oślizłym, łysym, nadpobudliwym facetem pod sześć­dziesiątkę. Odzywa się do mnie tylko wtedy, kiedy ma złe wieści. Nie rozmawialiśmy ze sobą od niepamiętnych czasów, co dobrze wróży wysokości mojej premii. Pora jednak dać mu do zrozumienia, jak bardzo liczę na to, że będzie o mnie pamiętał. Zamierzam z nim pogadać.

– Wesołych – bąkam. Miałam powiedzieć „świąt”, ale w ostatniej milisekundzie ugryzłam się w język, bo Simon jest Żydem, no i zostało samo „wesołych”. Na pewno straciłam kilka punktów.

– Cześć, Isabelle – odpowiada matowym tonem.

– Niedługo głosowanie w Cheetah Global. Chciałabym, żebyś tam się pokazał. Może wybierzemy się do nich razem? – pytam.

Do kogo, jak nie do mojego najlepszego klienta, miałabym zaprowadzić szefa przed dniem wypłaty? Już widzę oczami wyobraźni, jak Simon, słuchając peanów klienta na moją cześć, wypisuje mi czek z premią. W tym roku dzięki mnie prowizje od Cheetah dla Feagin wzrosły dwukrotnie. Ściskam wilgotną dłoń Greene’a i kieruję się do Kinga McPhersona, głównego tradera i członka komisji do spraw wynagrodzeń.

Kinga najlepiej dorwać teraz, na początku imprezy. Ten uderzająco przystojny, prawie dwumetrowy były koszykarz drużyny uczelni Duke szybko staje się duszą towarzystwa i kobietom puszczają hamulce. Innymi słowy, jeśli nie pogadam z nim od razu, później się do niego nie dopcham.

– Isabelle! – wrzeszczy, gdy się do niego przeciskam. Stoi oparty o kontuar razem z Ballsbridge’em. – Wesołych świąt, kochana – mówi i daje mi całusa połączonego z dyskretnym liźnięciem w policzek.

Postanawiam nie zauważyć liźnięcia. Z takimi facetami jak King spotykałam się kiedyś, zanim zostałam orędowniczką zatrudnionych poniżej kwalifikacji. Dziarski, zabawny, zjednuje sobie ludzi swoją poufałością. Względnie szybko rozpoznałam w nim krętacza, któremu nie wolno ufać. Dla porównania: kiedy mój mąż Bruce tłumaczy, że nie wrócił do domu, bo samolot wiozący go z konferencji na Sint Maarten zgubił silnik i musieli awaryjnie lądować na Saint-Barthélemy, gdzie akurat trwała sesja zdjęciowa do numeru „Sports Illustrated” z udziałem kobiet w strojach kąpielowych, a nie zadzwonił dlatego, że zakwaterowali go w jednym pokoju z [tu wstawić nazwisko supermodelki], z którą tylko się zaprzyjaźnił, nic więcej, i nie chciał jej budzić, jest to prawda. Gdy coś takiego mówi facet pokroju Kinga, kłamie. Wiedziałam, że zniosę rolę żywicielki rodziny, ale nie mogłabym pogodzić się z byciem okłamywaną żoną. Kiedyś byłam okłamywaną narzeczoną i uznałam, że takie życie nie jest dla mnie.

King opuszcza rękę, kładzie dłoń na moim krzyżu i obraca mnie twarzą do kontuaru. Marcus, niczym samozwańczy starszy brat, zdejmuje ze mnie jego rękę. Powinnam być wdzięczna, że tak o mnie dba, ale wcale mi się to nie podoba. Umiem sama o siebie zadbać.

– Zobacz, co Ballsy kupił swoim dzieciom! – mówi King, zaczepiając kciukiem o pas mojej spódnicy. To mnie rozprasza i działa mi na nerwy, ale udaję, że wszystko gra i jestem zadowolona, Marcus też nie reaguje. Miło, że mnie wspiera, ale czasem robi to protekcjonalnie, jakby nie chciał pozwolić, żebym sama walczyła o swoje prawa.

Posłusznie odwracam się twarzą do wymarzonego, trudnego do zdobycia, złożonego z czterech modułów Zamku Sinobrodego. Wiem, co to jest, bo mój siedmiolatek też go sobie zażyczył, powiedziałam mu jednak, że Święty Mikołaj nie przynosi zabawek za dwieście osiemdziesiąt dziewięć dolarów. Może jestem zamożna, ale nie zamierzam rozpuszczać dzieci. Ballsbridge najwyraźniej nie ma takich skrupułów. Obaj mężczyźni, chichocząc, wkładają baterie i wsuwają wielkie plastikowe klucze we wrota fortecy (litości, klucze do wrót zamku?). Zamek skrzeczy: „Intruz! Intruz!”. Rozbrzmiewają dzwonki i syreny, a dłoń Kinga wędruje na południe, w stronę mojego tyłka. Oho, już wniknęła za pas spódnicy. Ilekroć syreny zaczynają wyć, śmieje się i przy każdym wybuchu śmiechu trąca dłonią mój tyłek.

Mam dwa spostrzeżenia: po pierwsze, gardzę sobą za to, że nie odchodzę, że toleruję takie zachowanie po to tylko, by móc pogadać o sprawach służbowych, po drugie, zastanawiam się, jak to jest, że ja chowam zabawki, żeby ukryć swoje drugie życie, a Marcus się swoimi chwali. Opowiada z dumą, jak je kupował, a King kwituje: „Ach ten Ballsy, to się nazywa dobry mąż i ojciec”.

– Cześć, słoneczko. – Ktoś odciąga mnie od Kinga, gdy jego dłoń ponownie na chwilę zahacza o pasek mojej spódnicy. To jeden z facetów, których zamierzałam unikać. Nadeszła chwila, do której się przygotowywałam.

Nazywa się Salvatore Brody, ale wszyscy wołają na niego Sally, jest współkierownikiem działu obrotu pozagiełdowego i tańczy jak typowy człowiek pochodzenia irlandzko-włoskiego, produkt kultur znanych ze stepowania i czerwonego wina; z tego, jak widzę, nie szczędzi dziś sobie ani jednego, ani drugiego. Próbuję naśladować jego kretyńskie ruchy, z uśmiechem krzyżuję nogi, podskakuję i liczę: raz, dwa, trzy, cztery, trzymając ręce mocno przyciśnięte do boków.

Następna piosenka to Jump Around House of Pain, więc, a jakże, skaczemy. Przez głowę przebiega mi myśl, żeby zapytać o pakiet akcji, który mi uciekł sprzed nosa (kupił go ktoś inny, choć zależało na nim mojemu klientowi), ale uprzytamniam sobie, że musiałabym, podskakując, krzyczeć mu do ucha, a nie mam na to siły i nie chcę się do niego zbliżać. Piosenka na szczęście jest krótka, uciekam więc do damskiej toalety. Tam wpadam na Amy Yapp.

Amy i ja siedzimy w pracy jakieś półtora metra od siebie, ale rzadko rozmawiamy. Jest na nieco niższym stanowisku ode mnie i marzy o awansie. Podstępnie węszy na moim terytorium, ilekroć idę na macierzyński, więc zwykle trzymam się od niej na dystans. Dziś wieczorem stoimy jednak razem przy umywalce, sztywno, w zgodnym rytmie myjemy ręce i unikamy swoich spojrzeń w lustrze. Jej supermodne blond włosy są krótko przycięte, cienkie obcasy znacznie ją podwyższają. W czerwonej sukni koktajlowej wygląda wystrzałowo, ale z całej jej postaci bije napięcie. Szum płynącej wody jest zbyt cichy, nasze milczenie zbyt sztuczne. Dlaczego czujemy się przy sobie tak niezręcznie, jeśli akurat nie omawiamy pilnych spraw? Amy jest świeżo po rozwodzie, nie ma dzieci ani – jak mi się zdaje – żadnych zainteresowań poza pracą.

Naszą uwagę odwracają głosy dwóch asystentek do spraw sprzedaży. Należą do personelu pomocniczego; całymi dniami bilansują transakcje. Kojarzą, skupują i sprzedają zlecenia na miliony dolarów, jeszcze kilka lat temu mające postać bilecików z nieczytelnie nagryzmolonymi numerami kont. Pilnują, żeby w górach codziennie zmieniających właścicieli pieniędzy wszystko się zgadzało, i modlą się, żeby się nie pomylić. Są nisko opłacanymi, maltretowanymi kobietami, dla których taka posada jak moja to łakomy kąsek. Sama nie jestem pewna, które z nas ciężej pracują, one jednak zdają się lepiej bawić, a ja więcej zarabiam. Coś za coś.

Kabina 1: Widziałaś, jak King wziął mnie na kolana? [westchnienie]

Kabina 2: Proooszę cię, dostałam już od chłopaków klucze na afterparty.

Afterparty to osławiona balanga w pokojach hotelowych, która odbywa się po oficjalnej imprezie świątecznej. Coś jak wypad klasowej śmietanki nad morze po studniówce, kiedy cała reszta wraca do domu. Swoją drogą, na tamto afterparty też mnie nie zaproszono. Amy wskazuje ruchem głowy kabiny, w których trwa rozmowa o flirtach z Mężczyznami Decydującymi o Naszych Premiach.

Kabina 1: Ależ byłaś bezczelna, oczom nie wierzyłam!

Kabina 2: Byli zachwyceni. Ach, ten King… Gdybym musiała wybierać między nim a moim Anthonym, miałabym zagwozdkę.

Kabina 1: Daj mu dzisiaj coś ekstra… Niedługo będą rozdawali premie, rozumiesz?

Amy mocniej odkręca wodę, żeby je zagłuszyć i dać im do zrozumienia, że słyszymy wszystko, co mówią. Wiem, że już ma czyste ręce, i zastanawiam się, dlaczego te kobiety tak ją drażnią? Woda tryska głośnym, ale, jak się okazuje, nie dość głośnym strumieniem. Asystentki po prostu podnoszą głos o kilka decybeli. Spodziewam się zobaczyć złośliwy uśmiech na twarzy Amy. Jestem pewna, że przewróci oczami, jakby chciała powiedzieć „Żałosne laski, co?”. Ona tymczasem patrzy na mnie bez wyrazu, jej przenikliwe niebieskie oczy wpijają się w moje. „Co?”, myślę.

– Co? – mówię.

Chyba się na mnie rozzłościła. Woda przestaje płynąć, rozmowa w kabinach cichnie i Amy jednym gwałtownym ruchem ściąga kilka ręczników ze szklanej półki. Pozostałe spadają na podłogę poruszone podmuchem, który wywołała, gniewnie obracając się na pięcie i wychodząc.

Kiedy wracam do sali, zauważam, że nastrój ostrożności i wyczekiwania przeszedł już w pełne rozpasanie. To jak impreza w męskim akademiku, tylko z lepiej ubranymi uczestnikami. Większość mężczyzn na parkiecie zawiązała krawaty od Hermèsa na głowach jak indiańskie opaski. Jakbym widziała grupę przedszkolaków. Wpadają na siebie i łapią kobiety, które weszły im w drogę. One piszczą z udawanym przerażeniem, ale nie próbują uciec. Ktoś mógłby powiedzieć, że im się to podoba, ale niekoniecznie tak jest. Może czują potrzebę, by zadowolić facetów i pokazać, że też są częścią zespołu, może pragną pobyć w towarzystwie ważniaków i dostać choć garść ochłapów z pańskiego stołu. Mogłabym się o tym przekonać, gdybym z którąś poważnie porozmawiała, ale tego nie robię. O tych sprawach właściwie się nie mówi, a już na pewno nie przy mnie, jednej z nielicznych wysokich rangą kobiet w naszym dziale. Zostałam dyrektorem zarządzającym w wieku dwudziestu ośmiu lat, jako najmłodsza w historii firmy. Teraz, w wieku trzydziestu sześciu lat, czuję się w tej roli komfortowo. Tak bardzo jestem z tego powodu dumna. Tak bardzo jestem z tego powodu samotna.

Jeszcze jedno zwraca uwagę: wśród roztańczonych Indian są głównie starsze szychy. Młodsi stoją niepewnie na uboczu i oduczają się wszelkich norm politycznej poprawności, jakie im wpajano przez całe życie. Wydawałoby się, że taranowanie kobiet i zrywanie z siebie ubrań w wyuzdanych wygibasach to niekoniecznie najwłaściwsze zachowanie na firmowej imprezie, nie bardzo więc rozumieją, co się dzieje na ich oczach, i nie wiedzą, jak zareagować. Stoją skrępowani, przestępują z nogi na nogę, przekładają szklanki z drinkami z ręki do ręki. Podświadomie uczą się, co to znaczy być ważną figurą na Wall Street.

Specjalistki z firmy sterczą przy barze i wyglądają na lekko zagubione, jakby na tę imprezę zabłąkały się przypadkiem. Można odnieść wrażenie, że słabo się znają, tak zresztą jest w istocie.

Pokazałam się, to wystarczy; wszyscy widzieli, że byłam na spędzie świątecznym, więc mogę się wymknąć. Już nic dobrego się tu nie wydarzy, czas na pielęgnację znajomości służbowych minął.

W drodze do wyjścia przystaję, bo na parkiecie tanecznym dzieje się coś dziwnego. Chłopaki radośnie klaszczą w zgodnym rytmie i coś do siebie rzucają. Ustawili się w sporym kręgu jak zespół tańca ludowego i entuzjastycznie ciskają tę rzecz jeden do drugiego. Dostrzegam rzucany przedmiot w przelocie: to coś jak włochata piłka, która po każdym rzucie na chwilę rozbłyskuje w świetle. Chcę wyjść, ale patrzę jak zahipnotyzowana, bo ta niby-piłka wygląda jakoś znajomo. Tańczący, podskakujący, spoceni mężczyźni wiwatują, krąg jest coraz większy. Wydają okrzyki, kiedy ktoś łapie lecący przedmiot, a ja nie mogę oderwać od niego oczu.

Gdy rozpoznaję, czym rzucają, przez milisekundę odbywam w duchu rozmowę ze sobą, która z grubsza przebiega tak:

Logicznie Myśląca Ja: Wstrzymaj się chwilę. Naprawdę chcesz zrobić scenę?

Rozhisteryzowana Ja: Skopię Kingowi ten jego kościsty tyłek.

Logicznie Myśląca Ja: Jeśli to zrobisz, przestaną cię szano­wać; po prostu złap ją, włóż z powrotem do torby z Toys „R” Us i z godnością zejdź ze sceny.

Rozhisteryzowana Ja: No dobra, idę do nich.

Logicznie Myśląca Ja: Wycofaj się, nie wdawaj się w żadne konfrontacje ani bójki. Zachowując status quo, zachowasz reputację.

Rozhisteryzowana Ja: Rzucają głowę Barbie do czesania, którą kupiłam dla Brigid. Prezent od Świętego Mikołaja dla mojej czterolatki. Stałam po nią czterdzieści pięć minut w kolejce, ostatni egzem­plarz na półce.

Wpadam w dwóch susach na parkiet. Marcus trzyma głowę Barbie przy uchu i rzuca ją jak rozgrywający piłkę w futbolu amerykańskim. Wyskakuję naprzód i chwytam ją w locie. Nie do wiary, jak zgrabnie mi to wyszło. Trzymam ją za zmierzwione włosy. Kilku facetów gwiżdże, zaczynam krzyczeć.

– Bezmózgie prymitywy! To prezent na Boże Narodzenie dla mojej córki. Jak mogliście? JAK MOGLIŚCIE?! – Prawie zagłuszam muzykę. Klaskanie gubi rytm i słyszę kilka głosów: „Hola, luzik”.

Podnoszę głowę i widzę, że kobiety przy barze zastygły z drinkami w połowie drogi do ust. Stone Dennis, młody bankowiec inwestycyjny, którego pomagam przysposobić do pracy w naszym dziale sprzedaży, podchodzi do mnie pewnym krokiem. Kojarzę go jako czarusia: z cyferkami radzi sobie kiepsko, za to gorąco pragnie się wszystkim przypodobać. To żenujące, że właśnie on musi postawić towarzystwo do pionu. Muzyka dalej ryczy, ale nikt już nie tańczy, wszyscy czekają, co się stanie. Mam ochotę powiedzieć Stone’owi, żeby nawet nie próbował przepraszać. Jest nowy, młody i wiem, że nie odpowiada za to, co zrobili. Zamiast jednak się do mnie odezwać, z uśmiechem nachyla się do mojej lewej dłoni i jednym ruchem wyrywa mi Barbie z ręki. Rzucam się na niego.

– Wyluzuj, laska – mówi do mnie.

Nazwał mnie „laską”? Nie przesłyszałam się?

Wstępuje we mnie jakaś obca energia i mam wrażenie, że obserwuję z zewnątrz samą siebie, miotającą się jak wariatka. Chwytam rękę Stone’a w nadgarstku i wykręcam, przestaję dopiero wtedy, kiedy odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, i wtedy obejmuję ramieniem jego szyję. Zamierza się na mnie łokciem. Czy temu dwudziestotrzylatkowi aż tak zależy na tym, żeby się przypodobać kumplom z pracy, że zaraz mi przywali? Raczej mnie to dziwi, niż przeraża.

– Jestem bardzo wyluzowana – syczę mu do ucha.

– HOLA! – krzyczy Marcus i staje między nami.

Gruba żyła występuje na szyi Stone’a, jego oddech pachnie marychą. Rzuca Barbie do Marcusa, który mi ją oddaje, nawet lekko przygładza jej włosy, a potem posuwa się do tego, żeby przygładzić włosy także i mnie.

– Belle, rany Julek, przecież toto kosztuje, nie wiem, dziewiętnaście dziewięćdziesiąt dziewięć czy coś. Jutro kupię ci nową – mówi z autentycznie skruszoną miną.

Mamy coraz większą publiczność. Coś ściska mnie w gardle, pora wyjść, zanim do reszty się rozkleję. Nie mówiąc ani słowa więcej, idę do szatni po płaszcz i po to, co zostało w moich torbach z zabawkami.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

ROZDZIAŁ 1. Kłopoty z Barbie

ROZDZIAŁ 2. Tacy byliśmy

ROZDZIAŁ 3. Nocny wypad

ROZDZIAŁ 4. Stado na ulicy

ROZDZIAŁ 5. Gdzie serce twoje

ROZDZIAŁ 6. Podium Pistoletów

ROZDZIAŁ 7. Jak lepiej nie poznawać męża, część II

ROZDZIAŁ 8. Zamiana miejsc

ROZDZIAŁ 9. Na parkiecie

ROZDZIAŁ 10. Bez prawa do dywidendy

ROZDZIAŁ 11. Jak lepiej nie poznawać męża, część I

ROZDZIAŁ 12. Dzień, kiedy rynek wprawił mnie w drżenie

ROZDZIAŁ 13. Mężczyźni wolą obligacje

ROZDZIAŁ 14. Przy forsie

ROZDZIAŁ 15. Koniec, który był początkiem

ROZDZIAŁ 16. Przejęcie

ROZDZIAŁ 17. Pochwal i porzuć

ROZDZIAŁ 18. Golaska

ROZDZIAŁ 19. Zamieńmy się

ROZDZIAŁ 20. Balony próbne

ROZDZIAŁ 21. Kapryśne notowania

ROZDZIAŁ 22. Informacje z pierwszej ręki

ROZDZIAŁ 23. Bogini obligacji

ROZDZIAŁ 24. Sprawy kobiece

ROZDZIAŁ 25. Wiedza plemienna

ROZDZIAŁ 26. Złote kajdanki

ROZDZIAŁ 27. Odchylenie standardowe

ROZDZIAŁ 28. Dlatego, że do mnie pasujesz

ROZDZIAŁ 29. Za krótka pozycja

ROZDZIAŁ 30. Wskaźnik ubóstwa

ROZDZIAŁ 31. W pogoni za zyskiem

ROZDZIAŁ 32. Konsumpcja

ROZDZIAŁ 33. Transakcje wyprzedzające

ROZDZIAŁ 34. Jak ona to robi?

ROZDZIAŁ 35. Godzina trzech wiedźm

ROZDZIAŁ 36. Krach

ROZDZIAŁ 37. Wyprzedaż

ROZDZIAŁ 38. Lepsza oferta

ROZDZIAŁ 39. Podskok martwego kota

ROZDZIAŁ 40. Żniwa

ROZDZIAŁ 41. Racjonalna euforia

PODZIĘKOWANIA