Zmartwychwstanie - Lew Tołstoj - ebook

Zmartwychwstanie ebook

Lew Tołstoj

4,3

Opis

Zmartwychwstanie” to powieść Lwa Tołstoja, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli realizmu w literaturze europejskiej.

Utwór powstał w ostatnim okresie twórczości pisarza, zawarł w nim on swoje credo filozoficzne, artystyczne, etyczne wynikające z idei uniwersalizmu chrześcijańskiego. Fabuła Zmartwychwstania, oparta na autentycznym wydarzeniu zaczerpniętym przez Tołstoja z kroniki sądowej, stała się przyczynkiem do snucia refleksji nad możliwościami moralnego odrodzenia człowieka i odkupienia win.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 525

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
4
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-21-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Tom I

E. S. Łukasz. Rozdział VI. Uczeń nie bywa lepszym od mistrza; a wydoskonaliwszy się, każdy, będzie jako nauczyciel jego. Mat. 21. Wtedy Piotr przystąpił do Niego i rzekł: Panie, ile razy mam przebaczyć bratu memu, co zgrzeszył przeciwko mnie — do siedmiu razy? Mat. 22. A Jezus odpowiedział mu — i nie mówię tobie 7 razy — ale siedem razy po siedemdziesiąt. Mat. R. VII. A widzicie słomkę w oku bliźniego, a belki w swojem oku nie widzicie.

E. S. Jana. Rozdział VIII. Kto z was bez grzechu, niech pierwszy na nią rzuci kamieniem.

I

Daremnie starali się ludzie, zbici w gromadę stotysięczną na jednem miejscu, aby zeszpecić tę ziemię, na której się cisnęli i gnietli. Napróżno brukowali ten szary proch granitem, aby nic na nim nie rosło. Napróżno wyrywali każdą trawę drobną, dymili węglem kamiennym i naftą, obcinali drzewa, wypłaszali zwierza i ptactwo. Wiosna była wiosną nawet w mieście. Grzało słońce, zieleniła się i rosła trawa, choć ją gracowano i tępiono. Rosła ona nietylko na trawnikach i bulwarach, ale w szczelinach płyt kamiennych. Topole, brzozy, czeremchy rozwijały swe lipkie i wonne liście, nabrzmiewały pąki lipowe, gołębie, kawki i wróble wiły radośnie gniazda, brzęczały muchy około ścian, nagrzanych słońcem. Weseliły się rośliny i ptaki, i owady i dzieci. Ale ludzie dojrzali, dorośli, nie przestali oszukiwać się i dręczyć wzajemnie. Ludzie byli przekonani, że świętem i ważnem, to nie ten ranek wiosenny, nie ta piękność Bożego świata, dana dla szczęścia wszechstworzenia, piękność darząca spokojem, miłością, zgodą, lecz świętem i ważnem to tylko to, co oni wymyślili, aby panować jedni nad drugimi. Więc nic dziwnego, że i w urzędzie gubernialnego więzienia, jako rzecz świętą i doniosłą uznawano nie to, że tak dla zwierząt, jak i dla ludzi płynie oto wesele i błogość wiosny, ale, że wczoraj przysłano opatrzone numerem, nagłówkiem i pieczęcią polecenie, aby dziś, t. j. dnia 28 kwietnia, o godzinie dziewiątej rano, dostawić do sądu troje znajdujących się w śledczem więzieniu aresztantów, a mianowicie dwie kobiety i jednego mężczyznę. Jedna z kobiet, jako najgłówniejsza winowajczyni, miała być dostawiona osobno. Przeto na zasadzie takiego polecenia, w dniu 28 kwietnia, w ciemnym i cuchnącym kurytarzu więziennego oddziału dla kobiet pojawił się starszy dozorca. Za nim weszła na korytarz siwa już, o bladej i zmęczonej twarzy kobieta, ubrana w kaftan z rękawami o szerokich wyłogach, podpasana pasem z niebieską wypustką. Była to dozorczyni.  — Potrzebujesz pan Masłowej — zapytała, podchodząc z dyżurnym dozorcą do jednej z cel, której drzwi otwierały się na korytarz.  Nadzorca, brząkając kluczami, odemknął zamek, i otworzywszy drzwi celi, z których buchnął jeszcze większy niż w korytarzu zaduch, zawołał: „Masłowa, do sądu!“ I znów przymknął drzwi i czekał.  Nawet w podwórzu więziennem było czyste, świeże powietrze pól, przywiane wiatrem do miasta. Zato w korytarzu czuć było dziegieć i zgniliznę. Powietrze duszne, działające przygnębiająco na każdego nowego przybysza. Dośwadczyła tego na sobie, nawet przywykła do zaduchu dozorczyni. Wszedłszy na korytarz, uczuła zmęczenie i senność. W celi więziennej słychać było krzątaninę, stąpanie bosych nóg, i kobiece głosy.  — Żywo! ruszaj się tam, Masłowa — krzyknął przezedrzwi starszy dozorca.  W parę minut wyszła rzeźko z celi i, obróciwszy się szybko, stanęła obok dozorcy średniego wzrostu, o wydatnej, pełnej piersi młoda kobieta w szarym więziennym płaszczu, przywdzianym na biały kaftan i białą spódnicę. Na nogach miała płócienne pończochy i więzienne trzewiki. Głowę obwiązała białą chustką, z pod której widocznie umyślnie wymykały się loki kręconych czarnych włosów. Twarz kobiety była nadzwyczajnej białości, tej białości właściwej u ludzi długo pozostających w zamknięciu, a przypominającej kiełki kartofla, w wilgotnej piwnicy wyrosłe. Białe były drobne i szerokie ręce, białą pełna szyja, widniejąca z pod szerokiego kołnierza płaszcza. Przy matowej bladości cery, tem żywszą zwracały uwagę czarne, błyszczące oczy, nieco obrzmiałe — ale żywe. Jedno oko nieco zezowało.  Trzymała się nadzwyczaj prosto, podając pełną pierś naprzód. Wyszedłszy na korytarz z nieco zadartą głową, spojrzała wprost w oczy dozorcy i stanęła jakby gotowa spełnić wszystko, co jej polecą. Dozorca chciał już zamknąć drzwi, gdy wtem wychyliła się z nich blada, surowa i pomarszczona twarz gładko uczesanej starej kobiety. Staruszka zaczęła coś mówić do Masłowej. Ale dozorca nacisnął drzwiami na głowę starej, i głowa znikła. W celi zachychotal śmiech kobiecy, Masłowa także się uśmiechnęła i podeszła do małego, zakratowanego we drzwiach okienka.  Staruszka przycisnęła twarz z drugiej strony okna i zawołała ochrypłym głosem:  — Nie mów, co niepotrzeba, trzymaj się przy swojem i koniec.  — Niech się raz skończy, gorzej nie będzie — odpowiedziała Masłowa.  — Wiadomo, że raz, a nie dwa — rzekł starszy nadzorca — przeświadczony urzędownie o swoim dowcipie. — No, marsz za mną!  Oko staruszki zniknęło z otworu zakratowanego. Masłowa wyszła na środek korytarza i drobnym, szybkim krokiem podążyła za starszym dozorcą. Zeszli nadół po schodach kamiennych, minęli jeszcze więcej niż w żeńskim oddziale cuchnące i hałaśliwe cele męzkie, z których przez okienka w drzwiach umieszczone, patrzały ciekawie oczy, i weszli do kancelaryi, gdzie już czekało dwóch żołnierzy z karabinami. Pisarz wręczył jednemu żołnierzowi przesiąkły dymem tytoniowym papier i wskazawszy na aresztantkę, rzekł: „Zabierz!“ Żołnierz, chłop nowogrodzki, z czerwoną i ospowatą twarzą, włożył papier za wyłóg rękawa od szynela, i uśmiechnąwszy się, dał znak koledze, Czuwaszowi o wydatnych szczękach, wskazując oczyma na aresztantkę. Żołnierze z aresztantką zeszli ze schodów, kierując się do głównego wyjścia.  W drzwiach bramy otworzyła się furtka. Żołnierze, przestąpiwszy z aresztantką próg, wyszli na podwórze więzienne, a następnie podążyli przez miasto środkiem brukowanych ulic.  Dorożkarze, kucharki, sklepikarze, robotnicy, urzędnicy zatrzymywali się, patrząc ciekawie na aresztantkę. Niektórzy kiwali głowami myśląc: „Oto do czego prowadzi złe i nie takie, jak nasze, postępowanie.” Dzieci spoglądały z przestrachem na zbrodniarkę, uspokajając się tem tylko, że za nią idą żołnierze i nic złego zrobić im nie potrafi.  Chłop wiejski, sprzedający węgiel, napiwszy się herbaty w garkuchni, podszedł do aresztantki, przeżegnał się, i dał jej kopiejkę. Konwojowana zarumieniła się, skłoniła głowę i coś rzekła. Widząc zwrócone na siebie spojrzenia, nieznacznie, głowy nie zwracając, spoglądała ukosem na patrzących — i weseliło ją owo zainteresowanie.

 Cieszyło ją także czyste, w porównaniu z więziennem, powietrze wiosenne, ale źle było iść po kamieniach nogami, co od chodzenia odwykły, a przeszkadzały także niezgrabne, ciężkie ciżmy więzienne. Patrzała przeto pod nogi i starała się stąpać o ile można lekko. Przechodząc koło sklepu z mąką, przed którym spacerowały, kołysząc się z boku na bok, gołębie, tylko co nie nastąpiła nogą na jednego siwka. Gołąb porwał się i trzepocząc skrzydłami, przeleciał jej koło samego ucha. Pęd wiatru wionął na jej twarz. Uśmiechnęła się, a potem westchnęła cicho, wspomniawszy dolę swoją.

II

Dzieje aresztantki Masłowej — to zwykłe dzieje. Była córką niezamężnej dziewki dworskiej, mieszkającej przy matce, jako pastuszka wiejska, u panien właścicielek wioski. Dziewczyna ta miewała co rok dziecko, a jakto zwykle po wsiach bywa, dziecko chrzcono, a następnie matka nie karmiła niepożądanego, nieoczekiwanego i przeszkadzającego w robocie niemowlęcia, i niemowlę wkrótce umierało z głodu.  W ten sposób zmarło pięcioro dzieci. Wszystkie chrzcono, potem głodzono i dzieci marły. Szósty dzieciak, owoc miłości z przejezdnym Cyganem, był dziewczynką. I nie uniknąłby zwykłego losu, ale traf zdarzył, że do obory przyszła jedna ze starych panien właścicielek, aby wyłajać dziewki za śmietankę, cuchnącą krowieńciem.  W oborze leżała położnica ze ślicznem i zdrowem dziecięciem. Stara panna wyłajała za śmietankę, wyłajała i za to, iż puszczono rodzącą do obory, i miała już iść precz, gdy ujrzawszy dzieciątko, rozradowała się niem i zapragnęła być chrzestną matką. Ochrzciła tedy dziewczyninę, a potem, litując się nad swoją chrześniaczką, dawała mleko i pieniądze matce, i dziewczynka wychowała się. Stara panna nazwała ją „ocaloną.” Dziewczynka miała trzy lata, gdy matka jej zachorowała i umarła. Babka pastuszyna nie mogła dać sobie rady z wnuczką, wtedy stara panna wzięła dziewczynę do siebie. Czarnooka dziewczyna była nadzwyczaj żywą i miłą, a stare panny nie mogły się nią nacieszyć.  Jak to mówiliśmy, dwie były stare panny. Młodsza Zofia lepsza, i ona to właśnie trzymała do chrztu dziewczynę, starsza, Marya, surowa. Zofia stroiła dziewczynę, uczyła czytać i chciała uczynić z niej swoją wychowanicę. Marya utrzymywała, że z dziewczyny należy zrobić służebną dobrą pokojówkę. Była przeto wymagającą, karała, a nawet czasami biła dziewczynę, zwłaszcza w chwilach złego humoru.  Wynikiem tego podwójnego wpływu było, że dziewczyna wyrosła pół na pokojówkę, a pół na wychowankę. Więc i zwano ją także nieokreślonem imieniem, nie Kasią, nie Kasieńką, lecz Kachną.  Umiała szyć, sprzątała pokoje, czyściła kredą obrazy, paliła, mełła i podawała kawę, a czasami siedziała z pannami i czytała im głośno.  Starano się o nią, ale nie chciała iść za nikogo, czując, że życie z tymi ludźmi pracy, którzy pragnęli ją poślubić, byłoby trudnem dla niej, zepsutej wygodami pańskiego życia.  Tak przeszło lat szesnaście. A kiedy szesnaście lat już minęło, do panien dziedziczek przyjechał krewny, bogaty student, i Kasia, nie śmiejąc tego ani jemu, ani sobie powiedzieć, zakochała się w paniczu.  W dwa lata później znów tenże sam krewny przyjechał do ciotek, idąc na wojnę, zabawił cztery dni, otumanił i uwiódł kochankę, a wsunąwszy jej ostatniego dnia w garść storublówkę, odjechał.  Od tej pory wszystko jej zbrzydło. Myślala tylko o tem, jakby uniknąć wstydu, który ją czekał. Zaczęła leniwie i źle obsługiwać panny, i sama nie wiedząc dlaczego, jak to mówią „poniosło ją.” Pannom nagadała impertynencyj, czego następnie bardzo żałowała, i zażądała uwolnienia ze służby.  I panny, bardzo z niej niezadowolone, odprawiły ją.  Zgodziła się za pokojówkę do „stanowego.“ Ale przebyło na tej służbie tylko trzy miesiące, bo stanowy, 50-cioletni siwosz, zaczął się do niej zalecać, i pewnego razu, gdy te zalecanki stały się natarczywe, uniosła się, nazwała go durniem i starym dyabłem, i odepchnęła tak silnie, że się przewrócił. Wygonili ją przeto za hardość.  Iść do służby nie było po co — czas rozwiązania nadchodził, więc zamieszkała u wiejskiej babki, handlującej wódką.  Poród odbył się pomyślnie. Ale babka, odbierając przedtem dziecko u chorej kobiety na wsi, zaraziła Kasię gorączką połogową, a chłopca odesłała do domu wychowawczego, gdzie dziecko, wedle opowiadania starej baby, co je woziła, zaraz po przyjeździe umarło.  Zamieszkawszy u babki wiejskiej, Kachna miała pieniędzy 127 rubli: dwadzieścia siedem zarobionych, a setkę otrzymaną od uwodziciela. Kiedy zaś opuszczała dom akuszerki, posiadała tylko 6 rubli. Nie umiała szczędzić grosza, wydawała dużo na siebie. Babka za posiedzialne, jadło, herbatę porachowała za dwa miesiące 40 rubli, 25 rubli poszło na wysłanie dziecka. Babka wyprosiła 40 rubli pożyczki na krowę, 20 rubli poszło na ubranie i podarunki, słowem, skoro Kachna wyzdrowiała, nie miała grosza przy duszy, i trzeba było postarać się o służbę. Miejsce trafiło się u leśniczego. Leśniczy był człowiekiem żonatym, ale również, jak i stanowy, od pierwszego dnia zaczął się zalecać. Zona pomiarkowała się i zastawszy raz męża sam na sam z Kachną w pokoju, rzuciła się na nią, chcąc bić. Kachna stawiła opór, przyszło do bitki, wskutek czego wygnano ją z domu, nie zapłaciwszy należnych zasług. Wtedy Kasia pojechała do miasta i zamieszkała u ciotki. Mąż ciotki był introligatorem; przedtem miał się dobrze, następnie stracił całą klientelę i pił, przepijając wszystko, co tylko dostał do ręki.  Ciotka utrzymywała niewielką pralnię i z tej pralni żyła z dziećmi i wspomagała pijaka męża. Zaproponowała Masłowej, aby została u niej praczką. Ale Masłowa, widząc ciężką dolę pracujących u ciotki praczek, zwlekała z postanowieniem, szukając w kantorach miejsca służącej.  I znalazło się miejsce u pani, mającej dwóch synów, uczniów gimnazyalnych. Po tygodniu służby starszy syn, wąsaty szóstoklasista, przestał się uczyć i Masłowej pokoju nie dawał. Matka winę przypisywała Masłowej i oddaliła ją. Nowego miejsca nie było, ale tak się zdarzyło, że Maslowa, przyszedłszy do kantoru stręczeń, zastała tam panią w pierścionkach i bransoletach na opuchłych, nagich rękach. Pani ta, dowiedziawszy się o położeniu Masłowej, szukającej miejsca, dala jej swój adres i zaprosiła do siebie. Masłowa poszła. Pani przyjęła ją uprzejmie, poczęstowała ciastkami i słodkiem winem, i posłała swoją pokojówkę do kogoś z kartką.  Wieczorem do pokoju wszedł wysoki mężczyzna z długiemi, siwemi włosami i siwą brodą i natychmiast przysiadł się do Masłowej i żartować z nią zaczął. Gospodyni wyszła z nim do drugiego pokoju i Masłowa słyszała, jak mówiła: „świeżutka, ze wsi.“ Potem gospodyni zawołała Masłową, powiedziała jej, że to literat, mający dużo pieniędzy, i że on niczego nie pożałuje, jeżeli tylko mu się będzie podobała. Podobała się Masłowa i literat dał jej 25 rubli, obiecując często się z nią widywać. Pieniądze rozeszły się szybko na zapłatę za utrzymanie ciotce, na nową suknię, kapelusz i wstążki. W kilka dni literat przysłał po nią po raz drugi. Poszła. Znów dał jej 25 rubli i zaproponował przeprowadzkę do osobnego mieszkania.  Mieszkając w lokalu najętym przez literata, Masłowie podobał się wesoły subiekt, mieszkający w tem samem podwórzu. Więc sama uprzedziła o tem literata i przeprowadziła się do małej oddzielnej stancyjki. Dysponent, obiecujący żenić się, nie powiedziawszy ani słowa, porzucił ją i wyjechał do Nowogrodu. Masłowa została samą.  Chciała mieszkać osobno, ale jej nie pozwolono. Wtedy powróciła do ciotki. Ciotka, widząc ją w sukni modnej, zarzutce i kapeluszu, przyjęła ją z honorami i nie śmiała proponować miejsca praczki osobie, zajmującej wyższy szczebel w hierarchii społecznej.  Zresztą Masłowa ani myślała teraz o tem. Patrzyła ze współczuciem na to życie katorżne, jakie wiodły blade z wychudłemi rękoma praczki, piorąc i prasując w atmosferze do 30-tu stopni nagrzanej mydlanej pary, przy otwartych zimą i latem oknach. I wzdrygała się na samą myśl, że i ona mogła wprządz się do takiego maneżu. Masłowa paliła już papierosy oddawna, obecnie przyzwyczajała się coraz więcej do picia. Wódka ciągnęła ją nie tylko dlatego, że była smaczna, ale więcej dla tego, że niosła jej zapomnienie tych ciężkich chwil, jakie przeżyła, że dawała pewność i przeświadczenie o jej znaczeniu, czego nie miała bez wódki. Bez wódki obco jej jakoś było, wstyd ją gnębił. Masłowa miała do wyboru: albo służbę, gdzie czeka ją prześladowanie mężczyzn, albo stanowisko pewne, spokojne i uprawnione. Prócz tego, myślała zapłacić tem uwodzicielowi swemu, i subjektowi handlowemu, i tym wszystkim ludziom, którzy jej zło czynili.  Przytem skłaniała ją, a nawet spowodowała ostateczne postanowienie ta okoliczność, że mogła zamawiać sobie suknie, jakie zapragnęła. Aksamitne, jedwabne, balowe, z wycięciem, jak się podoba. A kiedy pomyślała sobie, jak będzie wyglądała w żółtej jedwabnej sukni, ubranej czarnym aksamitem, poprostu wytrzymać nie mogła. I od tej chwili rozpoczęło się dla niej to życie, jakie wiodą setki i tysiące kobiet, życie, co dla dziewięciu dziesiątych z całej liczby kończy się chorobą męczącą, przedwczesną zgrzybiałością i śmiercią.  Po nocnej orgii ciężki sen rankiem i we dnie. Około godziny trzeciej lub czwartej po południu leniwe wstawanie z brudnej pościeli, selcerska woda po przepiciu, kawa, wałęsanie się po pokojach w peniuarach, kaftanach, szlafrokach, patrzenie w okna, sprzeczki. Następnie perfumowanie ciała i włosów, przymierzanie sukien, kłótnie o nie z gospodynią, przeglądanie się w zwierciadle, malowanie twarzy i brwi, słodka i tłusta strawa. Dalej strojenie się w jasną jedwabną suknię, wyjście do malowanego, jasno oświetlonego salonu, przybycie gości, muzyka, tańce, cukry, wino, papierosy...

 Tak przeżyła Masłowa siedem lat. W ósmym roku, kiedy liczyła 26 lat wieku, wydarzyło jej się to właśnie, za co zamknięto ją w więzieniu, a teraz prowadzono do sądowej sali, po sześciu miesiącach pobytu w kryminale razem z mordercami i złodziejkami.

III

W tej samej chwili, kiedy Masłowa, zmęczona długim pochodem pod konwojem, dochodziła do sądowego gmachu, krewny jej wychowawczyń, tenże sam książę Dymitr, syn Iwana Nechludow, co ją uwiódł, spoczywał jeszcze na wysokiej sprężynowej z puchowym materacem pościeli, i rozpiąwszy kołnierz białej holenderskiej nocnej koszuli, z zakładkami na gorsie, palił papierosa. Patrzył przed siebie w dal i dumał. Dumał o tem, co należy mu zrobić obecnie, i o tem, co było wczoraj.  Rozmyślając o wczorajszym wieczorze, przepędzonym u Korczaginów, ludzi zamożnych i ze znaczeniem, z których córką wedle powszechnego głosu opinii, powinien był się ożenić — westchnął i rzuciwszy wypalonego papierosa, chciał wydostać ze srebrnej papierośnicy drugiego. Ale rozmyślił się i spuściwszy z łóżka gładkie, białe nogi, znalazł niemi pantofle, narzucił na szerokie plecy jedwabny szlafrok i stąpając szybko i ciężko, poszedł do sąsiadującej z sypialnią ubieralni, przesiąkłej sztucznym zapachem eliksirów, wody kolońskiej, fiksatuarów i perfum wschodnich. Tam wyczyścił osobliwym proszkiem plombowane w wielu miejscach zęby, wypłukał płukaniem wonnem, a następnie zaczął się myć i wycierać rozmaitego rodzaju ręcznikami. Wymywszy woniejącem mydłem ręce, wyczyściwszy starannie szczoteczkami długie paznogcie, w dużej marmurowej umywalce, umył twarz i tłustą szyję, i poszedł do trzeciego pokoju, gdzie przygotowany był natrysk. Obmywszy tam chłodną wodą muskularne, dobrze obłożone tłuszczem białe ciało, wytarł się kosmatem prześcieradłem, wdział czystą, prasowaną bieliznę, świecące się jak lustro trzewiki, i siadł przed toaletą, czesząc dwiema szczotkami niewielką czarną, kędzierzawą bródkę i rzedniejące na przedniej części głowy, kręcące się włosy. Wszystkie rzeczy, jakich używał, wszystkie przyrządy toaletowe, bielizna, odzież, obuwie, krawaty, szpilki, spinki, były przedniego gatunku, drogie, skromne, proste, mocne i cenne.  Z dziesiątka szpilek i krawatów wziął te, co były pod ręką. Dawniej było to nowem i zabawnem, dziś stało się obojętnem Niechludow ubrał się w oczyszczone i przygotowane na krześle ubranie. Wprawdzie nie zupełnie świeży, ale czysty i pachniący, poszedł do długiego ze świeżo wczoraj przez trzech chłopców wyfroterowaną posadzką jadalnego pokoju, gdzie stał duży, dębowy bufet i takiż sam duży rozsuwany stół, mający coś wspaniałego w szeroko rozstawionych, niby lwie łapy, rzeźbionych nogach. Na stole tym, pokrytym cienką, krochmaloną, z dużemi frendzlami serwetą, stał srebrny imbryk z wonną kawą, srebrna cukiernica, kubek ze śmietanką prażoną i koszyk ze świeżym plackiem, sucharkami i biszkoptami. Obok zastawy leżały nadesłane listy, gazety i nowy zeszyt Revue des deux Mondes. W chwili, kiedy Niechludow zabierał się do przejrzenia dzienników, weszła drzwiami z korytarza dość otyła, stara już kobieta, w żałobie, w czarnej koronkowej chusteczce na głowie. Była to pokojowa zmarłej niedawno w temże mieszkaniu matki Niechludowa, Agrafia Piotrowna, pełniąca obecnie obowiązki zarządzającej domem. Agrafia ostatnie dziesięć lat przebyła z matką Niechludowa za granicą i miała wygląd i maniery pańskie. Przebyła w domu Niechludowych od dzieciństwa i znała Dymitra jeszcze Miteńkiem.  — Dzień dobry panu — rzekła wchodząc.  — Witam panią — cóż tam nowego, dobrego? — spytał żartobliwie Niechludow.  — Jest list, nie wiem, czy od księżnej, czy od księżniczki. Pokojowa przyniosła już dawno i czeka na odpowiedź — rzekła, podając list i uśmiechając się znacząco.  Uśmiech ten oznaczał, że list pochodził od księżniczki, z którą, wedle mniemania Agrafii, Niechludow miał się żenić. I ta właśnie okoliczność, zaznaczona uśmiechem gospodyni, nie była księciu przyjemną.  — Więc powiem jej, niech zaczeka. — I zobaczywszy szczoteczkę do zmiatania okruchów ze stołu, leżącą nie na właściwem miejscu, przełożyłażyła ją w inne miejsce i kołysząc się, wyszła z jadalni.  Niechludow otworzył woniejący list i czytał. Na arkuszu grubego, szarego papieru z nierównemi brzegami, cienkim szerokim charakterem było napisane co następuje:  „Zobowiązawszy się być pamięcią pańską, przypominam, że dziś, t. j. 28 kwietnia, masz pan zasiadać w sądzie przysięgłych, przeto nie możesz pan jechać razem z nami i Kołosowem oglądać obrazów, jak to pan wczoraj ze zwykłą sobie lekkomyślnością przyrzekł.  A moins que vous ne soyez disposé á payez la cour d’assises les 300 roubles d’amenque vous vous refuser pour votre cheval, za to, że nie stanął w porę. Przypomniałam to sobie wczoraj zaraz po wyjściu pańskiem. Więc niech pan pamięta.

Ks. UL Korczagina.

 Na drugiej stronie był dopisek: „ Maman vous fait dire que votre couvert vous attendue jusqu’a la nuit. Venez absolment a quelle heure que cela soit.“

M. K.

 Niechludow nachmurzył się. Bilecik był dalszym ciągiem tej delikatnej gry, którą już dwa miesiące prowadziła księżniczka, aby subtelnemi, niedojrzanemi nićmi oplątać go i przywiązać do siebie.  Prócz zwykłego braku stanowczości, właściwego nie pierwszej młodości ludziom, zwłaszcza tam, gdzie o żeniaczkę chodzi, Niechludow miał jeszcze jeden ważny powód, dla którego nie mógł się obecnie oświadczyć. Nie chodziło mu o to, że dziesięć lat temu oszukał i zwiódł Kasię. O tem zapomniał zupełnie, to nie przeszkadzałoby do żeniaczki. Ale miał stosunki z inną kobietą, mężatką, których, jakkolwiek już sam zerwał, ale nie zerwała druga strona, również interesowana.  Niechludow nie lękał się kobiet, ale ta właśnie odwaga spowodowała w owej mężatce chęć pokonania śmiałka. Kobieta owa była żoną marszałka tego powiatu, gdzie Niechludow jeździł na wybory. Wciągnęła go w ten stosunek, który z dniem każdym plątał go co raz więcej, a zarazem coraz więcej odpychał. Z początku Niechludow nie mógł oprzeć się pokusie, następnie czując się winnym, nie mógł zerwać bez poprzedniego porozumienia się i zgody. Dlatego to właśnie uważał za niemożliwe oświadczenie się księżniczce.  Na stole leżał list od męża tej kobiety. Poznawszy jego pismo i pieczątkę, Niechludow zarumienił się, i poczuł w sobie tą rosnącą energię, jaką miał zawsze wobec niebezpieczeństwa. Ale wzruszenie było zbytecznem. Mąż, jako marszałek szlachty tego powiatu, gdzie leżały dobra Niechludowa, zawiadamiał go, że w końcu maja odbędzie się nadzwyczajne zebranie ziemstwa, przeto prosi Niechludowa, aby koniecznie przyjechał, donner un conp d’epaule ważnym sprawom mającym być przedmiotem obrad, a mianowicie kwestyi szkółek i dróg podjazdowych, zwłaszcza, że jest oczekiwanem silne przeciwdziałanie partyi reakcyjnej.  Marszałek był człowiekiem liberalnym, pochłaniała go całkowicie owa walka stronnictw i nic nie wiedział o nieszczęśliwem położeniu we własnem domowem pożyciu. Niechludow przypomniał sobie te ciężkie, męczące chwile, przeżyte w stosunku do tego człowieka. Wspomniał, jak raz myślał o tem, że mąż dowiedział się o wszystkiem, i gotów był przyjąć wyzwanie, i następnie strzelić w powietrze. Wspomniał i o tej strasznej scenie z nią samą, kiedy w rozpaczy pobiegła do sadzawki w ogrodzie, aby się utopić. Jak ją gonił, jak szukał jej... „Nie pojadę — nic nie postanowię, póki mi ona nie odpowie” — myślał.  Tydzień przedtem napisał list stanowczy. Przyznawał się do winy, gotów był do wszelkich ze swej strony ofiar, ale pragnął dla jej właśnie dobra, aby to raz skończyło się — i na zawsze. I na list czekał — i odpowiedzi nie odbierał. Że nie było odpowiedzi, to dobry znak. Gdyby nie zgadzała się na zerwanie, dawnoby już odpisała, albo przyjechała sama, jak to dawniej czyniła. Niechludow coś słyszał, że tam kręcił się jakiś oficer. To budziło w nim trochę zazdrości, a zarazem pocieszało nadzieją, że wybrnie z fałszywego położenia, które mu dolegało.  Drugi list był od rządcy dóbr.  Rządca pisał, aby Niechludow sam przyjechał, najpierw dlatego, aby potwierdzić prawo posiadania, a prócz tego zadecydować, jak dalej prowadzić gospodarstwo. Czy tak, jak było prowadzone za nieboszczki księżnej, czy też wedle planu, jaki przedstawiał już księżnej nieboszcze i obecnie młodemu księciu przedstawia, a mianowicie: powiększyć inwentarz i grunta, obecnie dzierżawione chłopom, uprawiać i obsiewać samemu. Rządca pisał, że taka gospodarka będzie daleko korzystniejszą. Tłomaczył się z opóźnieniem przysyłki 3,000 rubli na 1-go bieżącego miesiąca, ale pieniądze wyśle najbliższą pocztą. Przyczyną opóźnienia była nieterminowość chłopów, co aby usunąć, musiał żądać interwencyi władzy. List ten był i przyjemnym i zarazem przykrym dla księcia. Przyjemnie było czuć się posiadaczem wielkiej własności — nieprzyjemnem zaś to wspomnienie, że kiedyś w młodości książę był zapalonym wielbicielem Herberta Spencera, a w szczególności zadziwiło go to, jako posiadacza większej własności, że w dziele swem „Social Statics“ Spencer uważa każdą prywatną własność ziemską, jako niesprawiedliwość.  W prostocie i stanowczości młodej, on wówczas nie tylko utrzymywał, że ziemia nie może być prywatną własnością, nie tylko pisał o tem podczas pobytu w uniwersytecie rozprawę, ale otrzymawszy niewielki majątek ziemski, w spadku po ojcu, rozdał go chłopom, nie chcąc mieć ziemi w posiadaniu. Teraz, zostawszy spadkobiercą obszernych włości, należało mu albo rozdać w ten sposób majątek, jak to niegdyś z dwustu ojcowskiemi dziesiatynami uczynił, albo w skrytości ducha uznać dawne poglądy swoje za błędne i kłamliwe.  Ziemi oddać nie mógł, bo innych środków utrzymania nie posiadał. Służyć nie miał ochoty, a nadto do wygód życia przywyknął. Nie miał już tej siły przekonań, jak za lat młodych, ani tej stanowczości, ani żądzy sławy i chętki wywołania podziwu, jak niegdyś. Zaprzeczyć zaś dowodom Spencera, zawartym w jego Statystyce socyalnej, dowodom, których potwierdzenie znalazł w dziełach Henry Georga, nie potrafił.

 Dla tej przyczyny list rządcy podziałał nań niemile.

IV

Niechludow, wypiwszy kawę, poszedł do gabinetu, aby zobaczyć na wezwaniu sądowem, o której godzinie zaczyna się sprawa, a także, żeby odpisać na list księżniczki. Do gabinetu szło się przez pracownię. W pracowni stały stalugi z odwróconym zaczętym obrazem, i rozwieszone były szkice. Widok tego obrazu, nad którym pracował dwa lata, i szkiców, i całej pracowni, przywodził mu na pamięć, to uczucie niemocy, doznawane z niezwykłą siłą w czasach ostatnich, to przeświadczenie, że dalej w sztuce pójść nie potrafi. Tłomaczył sobie to uczucie zbyteczne rozwiniętym nerwem artystycznym, zawsze jednak to przeświadczenie było przykrem.  Od siedmiu lat porzucił służbę, zdecydowawszy, że ma powołanie do malarstwa, i z wysokości artystycznych pojęć traktował z lekceważeniem wszelką inną pracę. Obecnie okazało się, że nie miał prawa po-temu. Więc i wspomnienia były nieprzyjemne. Popatrzył z pewnem uczuciem przygnębienia na wykwintne urządzenie pracowni i w niewesołym nastroju ducha wszedł do gabinetu.  Gabinet był duży, wysoki, urządzony z komfortem i nadzwyczaj wygodnie.  W pudełku, na olbrzymim stole, w przegródce z napisem „terminowe”, znalazł natychmiast zawiadomienie, które opiewało, że w sądzie należy być o jedenastej. Siadł tedy napisać słów parę do księżniczki, dziękując za zaproszenie, i zapewniając, że stawi się na obiad. Ale napisawszy jedną kartkę, podarł ją — zbyt była serdeczną. Napisał drugą — zanadto obojętna, nawet ubliżająca. Więc znów podarł i pocisnął guzik dzwonka elektrycznego na ścianie. We drzwiach ukazał się w szarym perkalowym fartuchu posępny, wygolony, z faworytami służący.  — Proszę posłać po dorożkę...  — Słucham księcia pana.  — Tam czekają od Korczaginów — proszę powiedzieć, że dziękuję i przyjdę.  — Słucham..  Niegrzecznie — ale nie mogę pisać. Wszystko jedno, zobaczę się z nią wkrótce, pomyślał i poszedł się ubrać.  Skoro wyszedł ubrany na ganek, znajomy dorożkarz na gumach już czekał.  — Wczoraj, jak tylko pan wyjechał od księcia Korczagina — mówił dorożkarz, zwracając do połowy gruby opalony kark w białym kołnierzu koszuli, i ja przyjechałem zaraz, a szwajcar powiada: „ot dopierutko co pan poszedł.” „Już dorożkarze wiedzą o moich stosunkach z Korczaginami” — pomyślał Niechludow — i nierozwiązane pytanie, co zajmowało jego umysł w czasach ostatnich, pytanie: żenić się, czy nie żenić z Korczaginą — znów stanęło przed nim, a on, jak na wiele innych pytań zajmujących go w tej dobie, ani tak, ani inaczej odpowiedzieć nie umiał. Za małżeństwem przemawiało najpierw to, że małżeństwo, prócz słodyczy domowego ogniska, dawało możność prowadzenia moralnego żywota, gdyż nie rozumiał inaczej familijnego życia, a następnie, co najważniejsza, to nadzieja, że rodzina i dzieci dadzą jakiś cel w życiu, które obecnie było bez treści.  Przeciw małżeństwu występował najpierw właściwy wszystkim podżyłym kawalerom strach utracenia swobody, i jakiś lęk bezwiedny wobec zagadkowej i tajemniczej natury kobiecej.  Za małżeństwem z Missi w szczególności (Korczaginej było na imię Marya i, jak to zwykle dzieje się w rodzinach pewnej sfery, dano jej przezwisko) przemawiało najpierw to, że była rasową, i że wszystkiem, poczynając od ubrania i sposobu mówienia, chodem, śmiechem i t. p., wyróżniała się od ludzi pospolitych. Nie było to czemś wyjątkowem, ale „poprawnością.” Nie mógł Niechludow określić ściślej jej swoistych zalet, ale ją cenił bardzo wysoko. Prócz tego Missi więcej go ceniła niż inni, przeto, wedle jego własnego rozumienia, lepiej go pojmowała. To w oczach Niechludowa świadczyło o jej rozumie i bystrości sądu. Znów przeciw małżeństwu z Missi występował zarzut, że przecież można było znaleźć pannę, jeszcze więcej wartą, a tem samem godniejszą jego osoby. Dalej, że Missi liczyła już 27 lat, więc pewnie nie obeszło się bez poprzednich miłostek, a myśl ta trapiła Niechludowa. Jego duma nie pozwalała na to, aby nawet kiedyś kochała kogo innego. Naturalnie, czyż mogła wiedzieć o tem, że go kiedyś spotka w życiu, a jednak sama myśl, że kiedyś kogoś kochać mogła, była mu przykrą i wprost ubliżającą.  Było to tyle danych za, co i przeciw. Dane te były równe co do wartości i siły, więc Niechludow, drwiąc sam z siebie, nazywał się Boridonowskim osłem.  I pozostawał nim w dalszym ciągu, nie wiedząc, w którą skierować się stronę.  — Wreszcie, nie mając odpowiedzi od Maryi Wasilewny, żony marszałka szlachty, nie załatwiwszy tamtej sprawy, nic stanowczo zadecydować nie mogę — rzekł sam do siebie.  I to przekonanie, że może odciągać i zwlekać, robiło mu przyjemność.  — Zresztą wszystko to obmyślę później — rzekł sam do siebie w chwili, kiedy dorożka podjeżdżała po asfalcie cicho pod gmach sądowy.  — A teraz sumiennie, jak to zawsze jest moim zwyczajem, należy spełnić obowiązek społeczny. Prócz tego to bywa czasami zajmujące, pomyślał Niechludow, i wszedł, mijając szwajcara, do przedsionka sądowego.

V

W korytarzach sądu było już rojno i gwarno.  Woźni chodzili szybko, nawet biegali kłusem, suwając nogami po podłodze i roznosząc polecenia i papiery. Komisarze sądowi, adwokaci i urzędnicy snuli się w tę i ową stronę, interesanci i podsądni na wolnej stopie będący przechadzali się wzdłuż ścian, lub wyczekiwali siedząc.  — Gdzie tu sąd okręgowy? — zapytał Nechludow jednego z woźnych.  — Niby jaki? Jest wydział cywilny, jest wydział kryminalny.  — Jestem przysięgłym.  — Wydział kryminalny... Tak trzeba było mówić. Tędy na prawo, potem na lewo w drugie drzwi.  Niechludow poszedł wedle udzielonej informacyi.  Przed wskazanemi drzwiami czekały dwie osoby. Jakiś wysoki, otyły kupiec, poczciwe człowieczysko, który najwidoczniej już zjadł i wypił, przeto usposobiony był wesoło. Drugim był kantorzysta widocznie żydowskiego rodu.  Rozmawiali z sobą o cenie wełny, gdy zbliżył się Niechludow, zapytując, gdzie jest pokój przysięgłych.  — Tutaj panie, tutaj. Nasz brat przysięgły? — wesoło zapytał dobroduszny kupiec.  — Cóż — będziemy pracowali razem, ciągnął, otrzymawszy odpowiedź twierdzącą. Mam honor — drugiej gildyi — Bakłaszew, rzekł, podając szeroką, miękką, sztywną dłoń. — Popracować trzeba. Z kimże mam zaszczyt?  Niechludow wymienił swoje nazwisko i wszedł do pokoju przysięgłych.  W izbie przysięgłych było dziesiątek osób różnego stanu. Wszyscy dopiero co przybyli. Jedni siedzieli, drudzy chodzili, patrzyli jeden na drugiego i zabierali znajomości. Był jakiś dymisyonowany wojskowy w mundurze, reszta w surdutach, kurtkach, a jeden w sukmanie.  Choć wielu odrywało to od zajęć i, jak utrzymywali, było uciążliwem, znać jednak było na twarzach pewne zadowolenie, wywołane uczuciem spełniania doniosłego społecznego obowiązku.  Przysięgli, jedni poznajomiwszy się, drudzy domyślając się tylko z kim rozmawiają, gawędzili o pogodzie, o wczesnej wiośnie, o przyszłych interesach. Ci, co nie znali Niechludowa, spieszyli przedstawić mu się, uważając to oczywiście za szczególny zaszczyt. I Niechludow, jak zwykle śród obcych ludzi, uważał to, jako rzecz jemu przynależną. Gdyby go zapytano, dlaczego uważa się za lepszego od drugich, nie umiałby odpowiedzieć, bo jego życie niczem się osobliwem nie wyróżniało. Boć to, że mówił dobrze po angielsku, francusku i niemiecku, że nosił bieliznę, ubranie, krawat, spinki z pierwszorzędnych składów, nie mogło, co sam rozumiał, być dowodem jego wyższości. A przecież uznawał niewątpliwie tę wyższość swoją, i przyjmował wszelakie oznaki szacunku, jako rzecz słusznie przynależną, i czułby się obrażonym, gdyby było inaczej.  I właśnie spotykała go ta nieprzyjemność w izbie przysięgłych. W liczbie zawezwanych znalazł się znajomy Niechludowa. Był to niejaki Piotr Harasimowicz (Niechludow nie pamiętał jego nazwiska, i nawet chełpił się tem, że nie pamiętał), a pełnił niegdyś obowiązki nauczyciela przy dzieciach siostry księcia. Obecnie był nauczycielem gimnazyalnym. Nie lubił go Niechludow za dziwną poufałość, za głośny śmiech, wieczne zadowolenie z siebie i za „komunizm“, jak to nazywała siostra Niechludowa.  — A... złapali pana! — witał z głośnym śmiechem Niechludowa Piotr Harasimowicz. — Nie udało się wykręcić?  — Nie myślałem wcale wykręcać się — chłodno i surowo odrzekł Niechludow.  — A! to zasługa obywatelska. Ale poczekaj pan, jak się przegłodzisz, nie wyśpisz, będziesz śpiewał inaczej. Tak to, tak — mówił, śmiejąc się jeszcze głośniej Piotr Harasimowicz.  — Ten popowicz niezadługo tykać mnie zacznie — pomyślał Niechludow, i nadawszy swej twarzy wyraz tak głębokiego smutku, jakby dopiero co otrzymał zawiadomienie o śmierci wszystkich najbliższych krewnych, odszedł od Piotra Harasinowicza i zbliżył się do grupy, otaczającej wysokiego, wygolonego jegomościa, który coś żywo opowiadał. Jegomość rozprawiał o procesie, który właśnie toczy się obecnie w wydziale cywilnym, jako o rzeczy wybornie mu znanej. Wymieniał z kolei nazwiska sędziów i znakomitych obrońców. Mówił właśnie o szczególnym obrocie sprawy, jaki potrafił nadać jej znany adwokat, wynikiem czego było, że jakaś niemłoda już pani, pomimo, że miała, jako strona, zupełną racyę, przegrała sprawę i musi zapłacić gruby grosz stronie przeciwnej.  — Genialny adwokat! — prawił jegomość.  Słuchano go z natężoną uwagą, niektórzy chcieli wtrącić swoje słówko, ale opowiadający przerywał im, jakby on jeden tylko wiedział wszystko najdokładniej.  Chociaż Niechludow spóźnił się, trzeba było jeszcze dość długo czekać. Sprawę wstrzymywał jeden z członków sądu, który dotąd nie przybył.

VI

Przewodniczący przyjechał do sądu wcześnie. Był to wysoki, otyły mężczyzna, o długich, siwych bokobrodach.  Chociaż żonaty, pędził życie rozwiązłe, również jak jego połowica. Nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Dziś właśnie otrzymał rankiem liścik od guwernantki, szwajcarki, która w lecie bawiła w ich domu. Właśnie przyjeżdżała z południa do Petersburga, ma być w mieście i pomiędzy godziną trzecią a szóstą czeka go w hotelu „Italia“. Więc pan prezes chciał wcześniej zacząć posiedzenie i wcześniej skończyć, aby zdążyć przed szóstą do rudej Klary, z którą zeszłego roku zawiązał romansik na letniem mieszkaniu.  Wszedłszy do gabinetu, zamknął drzwi na zasuwkę, dobył z szafy z papierami ciążki i wykonał 20 ruchów w górę, naprzód, w bok i na dół, a następnie trzy razy lekko przysiadł, trzymając ciążki ponad głową.  — Nic tak nie podtrzymuje, jak oblewanie zimną wodą i gimnastyka — pomyślał, obmacywując lewą ręką z pierścionkiem, wsadzonym na mały palec, naprężony mięsień dwugłowy prawego ramienia. Należało jeszcze robić młynek (dwa te ruchy zawsze wykonywał przed dłuższem posiedzeniem), ale drzwi nagle drgnęły. Ktoś próbował je otworzyć. Przewodniczący pospiesznie schował ciążki i drzwi otworzył.  — Przepraszam — rzekł.  Do pokoju wszedł jeden z sędziów, nizki, w złotych okularach, z podniesionemi ramionami i twarzą chmurną.  — Znów Macieja Nikitycza niema — przemówił przybysz z niezadowoleniem.  — Niema jeszcze? — rzekł przewodniczący, wdziewając mundur. — Wiecznie się spóźnia.  — To dziwne — taka niesumienność — wtrącił sędzia i usiadł gniewny, wyjmując papierosa.  Sędzia, człowiek bardzo systematyczny, miał rano nieprzyjemne zajście z żoną o to, że żona wydała wcześniej dane jej na cały miesiąc pieniądze. Prosiła, aby dał zaliczkę, on odrzekł, że od swego nie odstąpi. Ztąd chryja. Żona powiedziała, że jeśli tak, to dziś obiadu w domu nie będzie, że niema co na obiad w domu czekać. Z tem odjechał. I bał się, że baba dotrzyma słowa, bo po niej wszystkiego spodziewać się można. No i żyj tu porządnie, moralnie, zgodnie — myślał, patrząc na jaśniejącego zdrowiem i weselem prezesa, co rozstawiwszy szeroko łokcie, pięknemi białemi dłońmi gładził gęste i długie siwiejące już faworyty i układał po obu stronach haftowanego kołnierza. Żyj-że tu... On zawsze zadowolony i wesoły, a ja męki cierpię.  — Wszedł sekretarz i przyniósł akta.  — Bardzo dziękuję — rzeki przewodniczący i zapalił papierosa.  — Jakąż sprawę weźmiemy pierwszą?  — Ja myślę, że otrucie — na pozór obojętnie rzeki sekretarz.  — Dobrze — jak otrucie, to otrucie — rzekł przewodniczący, skombinowawszy, że to taka sprawa, którą można skończyć o godzinie czwartej, a następnie odjechać.  — Macieja Nikitycza niema?  — Niema jeszcze.  — A Brewe jest.  — Jest — odrzekł sekretarz.  — Proszę mu powiedzieć, jeśli go pan zobaczy, że zaczynamy od otrucia.  Brewe był właśnie podprokuratorem, który miał wnosić oskarżenie.  Wyszedłszy na korytarz, sekretarz spotkał Brewego. Z wysoko podniesionemi ramionami, w rozpiętym mundurze, z teką pod pachą, podprokurator biegał, machając rękami i stukając obcasami, w jedną i drugą stronę korytarza.  — Michał Piotrowicz zapytuje, czyś pan gotów? — rzekł sekretarz.  — Rozumie się — ja zawsze jestem gotów. Jaka sprawa pierwsza?  — Otrucie.  — Wybornie — rzekł podprokurator. Ale nie znajdował tego wybornem — całą noc nie spał. Odprowadzano kolegę. Była pijatyka i karty do godziny drugiej, tak, że sprawy o otrucie przeczytać nie zdążył, i teraz ot, chciał ją choć przejrzeć. Sekretarz zaś umyślnie, wiedząc, że podprokurator sprawy tej nie czytał, poradził przewodniczącemu od niej zacząć. Sekretarz był człowiekiem liberalnym, a nawet radykalistą w zapatrywaniach.  Brewe zaś był konserwatystą. Sekretarz nie lubił go i zazdrościł mu posady.  — No, a jakże tam ze „skopcami?” — zapytał sekretarz.  — Powiedziałem, że nie mogę — odpowiedział podprokurator. — Nie mogę z powodu braku świadków. Sam to oświadczę sądowi.  — Przecież to wszystko jedno.  — Nie mogę — rzekł podprokurator i machając ręką, podążył do swego gabinetu.  Odkładał sprawę „skopców” z powodu braku małoznaczącego świadka, dlatego tylko, że gdyby sprawę sądził komplet sędziów intelligentnych, łatwo mogłoby wydarzyć się uniewinnienie. A wedle umowy z prezydującym, sprawę należało przenieść na posiedzenie powiatowew, gdzie będzie więcej chłopów, a tem samem więcej szans dla oskarżenia.  Ruch na korytarzu, wzrastał. Najwięcej ciekawych kupiło się około sali wydziału cywilnego, gdzie toczyła się sprawa, o której opowiadał przysięgłym ów okazały jegomość, wielki amator spraw sądowych. W chwili zarządzonej przerwy z sali wyszła ta sama staruszka, której potrafił genialny adwokat zagrabić majątek na rzecz strony nie mającej do tego żadnego prawa. Wiedzieli o tem sędziowie, wiedział tem lepiej sam powód i jego adwokat, ale wymyślony przez nich zabieg był takim, że trzeba było zabrać majątek staruszce i oddać go powodowi. Staruszka była to sobie otyła kobiecina, ubrana odświętnie, z ogromnemi kwiatami u kapelusza. Wyszedłszy ze drzwi, stanęła na korytarzu i wymachując tłustemi, krótkiemi rękoma, wciąż powtarzała, zwrócona do swego adwokata: Cóż teraz będzie? Zmiłuj się pan. Cóż to takiego? Adwokat patrzył na kwiaty, na kapelusz i nie słuchał jej — coś w myśli kombinując.  Za staruszką ze drzwi sali wydziału cywilnego, błyszcząc wyłogami szeroko otwartej kamizelki i z zadowolonem z siebie obliczem, wyszedł szybko tenże sam znakomity adwokat, który to sprawił, że staruszka z kwiatami straciła wszystko, a klient, co mu zapłacił za sprawę dziesięć tysięcy rubli, dostał więcej niż sto tysięcy. Oczy wszystkich zwróciły się na adwokata, on to czuł i całą swoją powierzchownością zdawał się mówić: „No, nie potrzeba żadnych oznak czci” i przeszedł szybko, mijając zebranych.

VII

Przyjechał nareszcie i Maciej Nikitycz, a komisarz sądowy, chudy człek z długą szyją, chodzący bokiem i na bok wydymający dolną wargę, wszedł do pokoju przysięgłych. Komisarz sądowy był to człowiek zacny, z wykształceniem uniwersyteckiem, ale nigdzie nie zagrzał miejsca, jako pijak nałogowy. Trzy miesiące temu pewna hrabina, protektorka jego żony, wyrobiła mu to miejsce i jakoś szczęśliwie utrzymał się dotąd, z czego był szczerze zadowolonym.  — Cóż, panowie są wszyscy? — rzekł, nakładając pince-nez i przyglądając się obecnym.  — Zdaje się, że nikogo nie brakuje — odpowiedział wesoły kupiec.  — Sprawdzimy — rzekł komisarz sądowy i dobywszy z kieszeni listę, zaczął wywoływać z kolei, patrząc to przez pince-nez, to bokiem...  — Radca stanu I. M. Nikiforów.  — Jest — rzekł okazały pan, znający wszystkie sądowe sprawy.  — Dymisyonowany pułkownik Jan Siemionowicz Iwanow.  — Tutaj — przemówił człowiek w mundurze.  — Kupiec 2-ej gildyii Piotr Bakłaszow.  — Jest — rzekł dobroduszny kupiec, śmiejąc się całą gębą. — Do usług!  — Porucznik gwardyi, książę Dymitr Niechludow.  — Ja — odrzekł Niechludow.  Komisarz sądowy ze szczególną uprzejmością, patrząc powyżej okularów, skłonił się, jakby wyróżniając tem księcia od drugich.  — Kapitan Jerzy Dmitryewicz Danczenko, Kupiec Grzegórz Jefimowicz Kuleszów itd. itd.  Dwóch tylko było nieobecnych, reszta stawiła się.  — Teraz panowie raczą przejść do sali — rzeki komisarz, uprzejmie wskazując drzwi.  Ruszyli wszyscy i przepuszczając jeden drugiego we drzwiach, wyszli na korytarz, a z korytarza do sali posiedzeń. Sala sądowa była długą i obszerną. Jeden jej koniec zajmowało podwyższenie, na które wiodło trzy schodki. Na wzniesieniu pośrodku stół stał, pokryty zielonem suknem, z ciemniejszem równie zielonem oszyciem. Za stołem stały trzy krzesła dębowe z Wysokiem rzeżbionem oparciem. W prawym kącie wisiał wizerunek Chrystusa w cierniowej koronie i stał stolik z Ewangelią, z prawej strony stała katedra dla prokuratora. Z lewej strony, naprzeciw katedry, był w głębi stolik sekretarza, a bliżej od publiczności rzeźbiona dębowa krata, po za nią zaś pusta ława podsądnych. Z prawej strony na wzniesieniu stały dwa rzędy krzeseł z wysokiemi oparciami dla przysięgłych, niżej krzesła dla adwokatów. Wszystko to mieściło się w jednej części sali, przedzielonej kratkami na dwoje. Część tylną wypełniały ławki, wzniesione jedna nad drugą, i ciągnęły się tak, aż do ściany. W pierwszych ławkach siedziało cztery kobiety, robotnice fabryczne, czy też służące, i dwóch mężczyzn, również wyrobników.  Oszołomieni wspaniałą dekoracyą sali, trwożliwie szeptali między sobą.  Wkrótce po wejściu przysięgłych komisarz sądowy, idąc boczkiem, wystąpił na środek sali i doniosłym głosem, jakby chcąc przerazić tem obecnych, krzyknął.  — Sąd idzie!  Powstali wszyscy, a na podniesienie sali weszli sędziowie. Najpierw przewodniczący z rozwiniętemi mięśniami i pysznemi bokobrodami. Dalej posępny sędzia w złotych okularach, który był jeszcze posępniejszy, bo przed samą sesyą spotkał swego szwagra, kandydata sądowego, który oświadczył mu, że widział się z siostrą, a siostra powiedziała, że obiadu nie będzie.  — No więc cóż? pójdziemy do szynczku? — żartował szwagierek.  — Nic w tem śmiesznego — rzekł ponury sędzia i stał się jeszcze więcej ponurym.  I nakoniec trzeci członek sądu, tenże sam Maciej Nikitycz, co się wiecznie spóźniał. Był to dobry, brodaty człowieczysko, z łagodnemi, w dół spuszczonemi oczyma. Chorował na katar żołądka i właśnie tegoż rana rozpoczął nowy rodzaj dyety, i ten to nowy sposób zatrzymał go dłużej w domu, niż zwykle. Teraz właśnie, wchodząc na podwyższenie, miał uwagę niezmiernie skupioną, bo zwykł był odgadywać odpowiedź na pytanie, jakie sobie zadawał. Więc umyślił sobie, że jeżeli liczba kroków odedrzwi gabinetu do krzesła da się podzielić przez trzy całkowicie, to nowy regime wyleczy go z kataru żołądka, jeżeli przeciwnie to nie wyleczy. Kroków naliczył 26, ale zrobił jeden maleńki kroczek i akurat dwudziestym siódmym doszedł do krzesła. Osobistości przewodniczącego i sędziów, skoro weszli na wzniesienie w mundurach z kołnierzami haftowanemi złotem, były nad miarę imponujące.  Oni to sami czuli, więc jakby zmieszani swą wielkością, siedli spiesznie, spuściwszy skromnie oczy na rzeźbione krzesła, w stół zielonem suknem kryty, na którym spoczywał czysty papier i świeżo zatemperowane ołówki różnej wielkości.  Razem z członkami sądu wszedł podprokurator.  I on również spiesznie, z teczką pod pachą, machając ręką, podążył na swoje miejsce przy oknie i natychmiast pogrążył się w czytanie i przeglądanie papierów, korzystając z każdej minuty, aby się przygotować do sprawy. Sekretarz siedział na przeciwnym końcu wzniesienia i przygotowawszy wszystkie papiery, jakieby mogły być potrzebne do czytania, przeglądał artykuł, który dostał i czytał wczoraj. Chciał pomówić o tym artykule z brodatym sędzią, który podzielał jego zapatrywanie, i przed rozmową pragnął jeszcze lepiej rzecz zbadać.

VIII

Przewodniczący, przejrzawszy papiery, zadał kilka pytań komisarzowi sądowemu i sekretarzowi, a otrzymawszy odpowiedzi twierdzące, rozkazał przyprowadzić podsądnych. Drzwi za kratą otwarły się i weszło dwóch żandarmów w czapkach, z dobytemi pałaszami, a za nimi najpierw jeden podsądny, rudy, piegowaty mężczyzna, i dwie kobiety. Mężczyzna miał na sobie płaszcz aresztancki, nieco za szeroki i za długi na niego. Wchodząc na salę, miał ręce na dół spuszczone, podtrzymując szeroko odstawionemi wielkiemi palcami obu rąk opadające zbyt długie rękawy szyneli. Nie patrząc na sędziów i widzów, uważnie spoglądał na ławkę, którą obchodził. Obszedłszy uważnie, siadł na brzegu robiąc miejsce dla drugich, wlepił wzrok w przewodniczącego i niby coś szepcząc, zaczął poruszać mięśniami żwaczami. Za nim weszła niemłoda już kobieta, także w aresztanckim chałacie. Na głowie miała chustkę więzienną, twarz blado-szarą, bez brwi i rzęs i z poczerwieniałemi oczyma. Kobieta ta wydawała się zupełnie spokojną. Kiedy przechodziła na swoje miejsce, chałat jej o coś się zaczepił. Więc starannie, nie spiesząc się, odczepiła go i usiadła.  Trzecią podsądną była Masłowa.  Jak tylko weszła, oczy wszystkich mężczyzn, w sali będących, zwróciły się na nią i długo nie odrywały się od tej białej twarzy, czarnych błyszczących oczu i rysującej się wyraźnie pod chałatem wyniosłej, wypukłej piersi. Nawet żandarm, obok którego przechodziła, nie spuszczając oczu, spoglądał na nią, jak przechodziła, jak siadła, a następie, gdy się już usadowiła. Jakby czując się winnym, odwrócił się szybko i otrząsnął i długo, patrzył się uparcie w okno wprost przed siebie. Przewodniczący czekał, dopóki podsądni miejsc swych nie zajmą, a skoro tylko Masłowa siadła, zwrócił się do sekretarza.  Zaczęła się zwykła procedura. Obliczenie przysięgłych, rozprawa o nieobecnych, nałożenie na nich kary, decyzya o tych, co się wypraszali, i dopełnienie nieobecnych zapasowymi. Następnie przewodniczący poskładał kartki, włożył je do szklanej urny i zaczął, zakasawszy nieco haftowane rękawy, wyjmować po jednej kartce, roztwierać je i czytać. Następnie poprawił rękawy i poprosił obecnego duchownego o odebranie od sędziów przysięgłych przysięgi. Staruszek duchowny, z obrzmiałą blado-żółtą twarzą, w brunatnej rasie, ze złotym krzyżem na piersiach i jakimś jeszcze niewielkim orderem przypiętym z boku, powoli suwając pod rasą obrzmiałemi nogami, zbliżył się do stojącego przed obrazem stolika z Ewangelią. Przysięgli wstali i tłocząc się, podeszli bliżej.  — Proszę — odezwał się duchowny, dotykając obrzmiałą ręką krzyża na piersiach, i czekając zbliżenia się wszystkich przysięgłych.  Kiedy przysięgli weszli wszyscy na wzniesienie, duchowny przechyliwszy na bok siwą i łysą głowę, wdział na siebie szatę kościelną i poprawiwszy rzadkie włosy, zwrócił się do przysięgłych.  — Prawą rękę podnieść, a palce złożyć ot tak — mówił powolnie starczym głosem, podnosząc opuchłą rękę z dołkami nad każdym palcem, i składając te palce wedle przepisanej formy. — Teraz proszę powtarzać za mną: Ślubuję i przysięgam Bogu Wszechmogącemu, przed świętą jego Ewangelią i krzyżem Pańskim, że w sprawie co do której... mówił, czyniąc przestanek po każdem zdaniu.  — Nie opuszczać rąk — proszę trzymać tak — rzekł do młodego człowieka, co opuścił rękę... że co do sprawy w której...  Jegomość z faworytami, pułkownik, kupiec i inni trzymali ręce ze złożonemi do siebie dwoma palcami, jak tego wymagał duchowny, i jakby ze szczególną rozkoszą, bardzo poprawnie i wysoko, drudzy jakoś niechętnie i niewyraźnie.  Jedni zbyt głośno wymawiali słowa, jakby wyzywająco i z zaznaczeniem, jakby chcieli wyrazić: a ja będę mówił i będę — co mi kto zrobi, drudzy tylko szeptali, opóźniali się i znów, jakby przerażeni, domawiali spiesznie. Jedni trzymali w górze złożone palce, inni rozszerzali je i znów składali. Po wykonaniu przysięgi przewodniczący wezwał przysięgłych do wyboru ze swego grona kierownika obrad. Przysięgli wstali i przeszli do izby obrad, gdzie prawie wszyscy wyjęli papierosy i palić zaczęli. Ktoś zaproponował na przewodniczącego owego pokaźnego jegomościa. Wszyscy zgodzili się na to od razu i rzuciwszy niedopałki, powrócili na salę. Przewodniczący zakomunikował prezesowi sądu, że jest wybranym, i przysięgli zasiedli w dwóch rzędach krzeseł z wysokiemi oparciami. Wszystko szło gładko i uroczyście, i ta właśnie prawidłowość, konsekwencja, nastrój podniosły, widocznie zadowalniały obecnych, dając im to przekonanie, iż spełniają poważne i doniosłe zadanie społeczne. Tego wrażenia doznawał i Niechludow.  Skoro przysięgli usiedli, prezes sądu wygłosił mówkę o ich przywilejach, obowiązkach i odpowiedzialności.  Wygłaszając swą mowę, przewodniczący ciągle zmieniał pozycyę: to opierał się prawą, to lewą ręką, to przechylał się w tył, to ku poręczy krzesła, to równał brzegi papieru, to znów gładził nożyk do przecinania, lub obracał w palcach ołówek.  Przywileje przysięgłych, wedle słów mówcy, zależały na tem, że mogą oni za pośrednictwem przewodniczącego zadawać pytania podsądnym, mogą mieć papier i ołówek i oglądać dowody rzeczowe.  Obowiązek zaś polegał na tem, aby sądzić nie stronniczo, ale sprawiedliwie. Odpowiedzialność zależała na tem, że w razie zdradzenia tajemnicy obrad, lub znoszenia się z podsądnymi, przysięgli pociągnięci będą do odpowiedzialności. Wszyscy słuchali z namaszczeniem. Kupiec, siejąc naokoło siebie odór wódki, i powstrzymując głośną czkawkę, za każdem zdaniem kiwał głową przytakująco.

IX

Przewodniczący, zakończywszy przemówienie, zwrócił się do podsądnych:  — Szymonie Kartinkin proszę wstać.  Szymon zerwał się nerwowo. — Mięśnie twarzy zaczęły drgać mu jeszcze żywiej.  — Nazwisko pańskie?  — Szymon syn Piotra Kartinkin — wygłosił sucho i szybko, najwidoczniej przygotowawszy się do odpowiedzi.  — Stan?  — Włościanin.  — Gubernia i powiat?  — Z Tulskiej guberni, z Kropiwińskiego powiatu, gminy kupianskiej, wsi Borki.  — Ile lat wieku?  — Trzydzieści cztery, rodziłem się w tysiąc ośmset...  — Jakiego wyznania?  — Rosjanin — prawosławny.  — Żonaty?  — Kawaler.  — Rodzaj zajęcia?  — Numerowy z hotelu „Maurytania”.  — Oskarżony był pod sądem?  — Nigdy — jako się żyło przedtem...  — Nie był oskarżony pod sądem?  — Nigdy, uchowaj Boże.  — Kopię aktu oskarżenia doręczono?  — Otrzymałem.  — Proszę usiąść. Eufemia Iwanowna Boczkowa — rzekł przewodniczący, zwracając się do następnej podsądnej.  Ale Szymon stał jeszcze, zasłaniając sobą Boczkowę.  — Kartinkin — proszę usiąść.  Kartinkin stał ciągle.  — Kartinkin proszę usiąść!  Ale Kartinkin stał dalej i usiadł dopiero wtenczas, kiedy nadbiegł komisarz z krzywą głową, i wytrzeszczywszy oczy z tragicznym szeptem przemówił: — Siąść! siąść!  Kartinkin siadł równie szybko jak i wstał, owinął się w chałat i znów zaczął, milcząc, poruszać szczękami.  — Nazwisko — z ciężkiem westchnieniem odezwał się przewodniczący do podsądnej, nie patrząc na nią i coś szukając w leżących przed nim papierach. Prezes był tak udoskonalony w robocie, że mógł robić dwie rzeczy naraz.  Boczkowa liczyła lat 43, była mieszczanką rodem z Kołomny, służyła za numerowę w tymże hotelu Maurytania.  Pod sądem i śledztwem nie zostawała, kopię aktu oskarżenia otrzymała. Odpowiadała śmiało i z taką intonacyą, jakby chciała wyrazić: Tak. Eufemia i Boczkowa, kopię otrzymałam, i szczycę się tem, i drwić z siebie nikomu nie dam:  Boczkowa, nie czekając, rychło jej każą usiąść siadła, jak tylko ukończono pytania.  — Nazwisko? — rzekł przewodniczący do trzeciej podsądnej.  — Trzeba wstać... przemówił miękko i łagodnie, widząc, że Masłowa siedzi.  Masłowa bystrym ruchem podniosła się i z wyrazem gotowości, wystawiając naprzód wydatną pierś swoją, patrzyła prosto na twarz przewodniczącego uśmiechającemi się czarnemi, nieco skośnemi oczyma.  — Nazwisko?  — Nazywano mnie Lubow — odparła szybko.  Niechludow nałożywszy pincenez, patrzył na podsądnych w miarę tego, jak ich badano. — To nie może być — pomyślał nie spuszczając podsądnej z oczu. — Jakim-że sposobem „Lubow’, ” myślał, usłyszawszy odpowiedź.  Przewodniczący chciał pytać dalej, ale sędzia w okularach, zaszeptawszy coś gniewnie, wstrzymał go. Przewodniczący skłonił głowę potakująco i zwrócił się do oskarżonej.  — Jakże — Lubow? — Oskarżona zapisana jest inaczej.  Podsądna milczała.  — Pytam oskarżoną, jakie jej imię rzeczywiste?  — Jakie imię dano na chrzcie św.? — zapytał gniewny sędzia.  — Przedtem wołano na mnie Katarzyna.  — To niepodobna — mówił dalej do siebie Niechludow. I wiedział już teraz niewątpliwie1 że to była taż sama dziewczyna, wychowanka pokojowa, ta, którą niegdyś miłował, rzeczywiście miłował, którą potem w jakimś obłędzie bezrozumnym uwiódł porzucił i której nigdy później nie wspominał. A nie wspominał dlatego, że to wspomnienie było dlań przykrem i męczącem, bo czyniło go winnym, bo wykazywało jawnie, że on, szczycący się uczciwością, nietylko nieuczciwie, ale nawet podle z tą kobietą postąpił.  Tak — to była ona. — I on widział obecnie tę jasną, wyjątkową tajemną odrębność, co wyróżnia każdego człowieka śród innych, co daje mu ów typ właściwy jeden jedyny, w wszechświecie nie znajdujący sobowtóru.  Nie mówiąc już o niezwykłej białości i krągłości twarzy, ta oryginalność, miła, wyjątkowa, przyrosła do tej twarzy — do tych policzków i ust, a osobliwie do tych nieco skośnych oczu — do tego naiwnego wejrzenia, w przychylnym wyrazie nietylko w twarzy, ale i całej osobie.  — Trzeba było tak powiedzieć — znów szczególnie miękko rzekł przewodniczący. Nazwisko jak?  — Nie miałam ojca... rzekła Masłowa.  — Jak było chrzestnemu ojcu?  — Michał.  — Co ona mogła takiego zrobić? — myślał Niechludow, oddychając ciężko.....  — Nazwisko — jak nazwisko? — pytał dalej przewodniczący.  — Po matce nazywano mnie Masławą.  — Stan?  — Mieszczanka.  — Wyznania prawosławnego?  — Prawosławnego.  — Zajęcie...  — Masłowa milczała.  — Zajęcie? — pytam. Czem zajmowała się oskarżona?  — Pan przecie wie — rzekła Masłowa i uśmiechnęła się, ale w tej chwili bystro spojrzawszy dokoła, znów patrzała prosto w twarz przewodniczącego.  Było tak coś niezwykłego i strasznego w wyrazie twarzy, coś tak żałosnego w znaczeniu wypowiedzianych słów i w tym uśmiechu, i w spojrzeniu bystrem, jakiem obrzuciła salę, że przewodniczący pochylił się, spuściwszy oczy i w sali na chwilę zaległa cisza. Ciszę tę przerwał czyjś śmiech pośród publiki. Ktoś inny syknął.  Przewodniczący podniósł głowę i pytał dalej:  — Oskarżona nie była badaną, ani karaną sądownie?  — Nie — odrzekła cicho Masłowa i westchnęła.  — Kopię aktu oskarżenia doręczono?  — Doręczono.  — Proszę usiąść.  Oskarżona uniosła spódnicę ruchem, jakim strojne damy unoszą tren sukni, i siadła, włożywszy drobne, białe ręce w rękawy płaszcza, nie spuszczając oczu z przewodniczącego.  Rozpoczęło się wyliczanie świadków, wydalanie świadków z sali, kwestya lekarza biegłego, zaproszenie tegoż lekarza do sali posiedzeń. Potem sekretarz powstał, i zaczął czytać akt oskarżenia. Czytał wyraźnie i głośno, ale tak szybko, że głos jego źle wymawiający litery Z i r, zlewał się w monotonne usypiające brzęczenie.  Sędziowie, opierając się to o jedną, to o drugą poręcz krzesła, to na stole, to na oparciu, to przymykali oczy — to znów otwierali, szepcząc między sobą. Żandarm kilkakrotnie powstrzymywał natarczywie napastujące go ziewanie. — Z podsądnych jeden Kartinkin poruszał szczękami bez odpoczynku. Boczkowa siedziała wyprostowana i spokojna, od czasu do czasu drapiąc się w głowę pod chustką.  Masłowa to siedziała nieruchoma, słuchając czytającego, wpatrzona w niego, to wzdrygała się, jakby chcąc coś powiedzieć, czerwieniła, wzdychała ciężko, przekładała ręce, oglądała się i znów patrzyła na czytającego sekretarza.  Niechludow siedział w pierwszym rzędzie, na nizkiem krześle drugiem z brzegu, i nie zdejmując pince-nez, patrzył na Masłowę. Dusza jego pracowała w trudzie i bólu.

X

Akt oskarżenia brzmiał jak następuje:  W dniu 17 stycznia 18... roku zmarł nagle w hotelu „Maurytania” przejezdny z Kurhania kupiec 2 gildyi Terapont Emilianowicz Smielkow.  Miejscowy lekarz policyjny 48 ucząstku stwierdził, że śmierć nastąpiła od pęknięcia serca, spowodowanego nadużyciem napojów wyskokowych.  Ciało Smielkowa oddano matce ziemi.  W kilka dni później, powracający z Petersburga kupiec Tiwochin ziomek i towarzysz Smiełkowa, dowiedziawszy się o okolicznościach, w jakich nastąpił zgon Smielkowa, zaczął podejrzywać otrucie w celu zagrabienia pieniędzy, jakie zmarły posiadał.  Podejrzenie to zaczęło przybierać cechy prawdy już w początkowem śledztwie, które wykazało: I). Smielkow na parę dni przed śmiercią podniósł w banku 3,800 rb. srebrem. Tymczasem przy spisie ruchomości, pozostałych po zmarłym, znaleziono gotówką tylko 312 rb. 16 k.  2) Cały dzień poprzedzający i całą ostatnią noc Smielkow przepędził z dziewczyną Łubką (Katarzyną Masłową) w jej mieszkaniu i w hotelu „Maurytania“, gdzie także z polecenia Smielkowa, podczas jego niebytności, przyjechała z domu od siebie Katarzyna Masłowa po pieniądze, które to pieniądze wydostała z kuferka Smielkowa, otworzywszy go danym jej przez Smielkowa kluczem, a to w obecności numerowych hotelu „Maurytania”: Eufemii Boczkowej i Szymona Kartinkina. W kufrze Smielkowa, po otwarciu go przez Masłową, obecni przy tem Boczkowa i Kartinkin widzieli paczki storublowych banknotów.  3) Po powrocie Smielkowa od Łubki, razem z tąż Łubką do hotelu „Maurytania“, ta ostatnia, wedle porady numerowego Kartinkina, dała Smielkowowi w kieliszku koniaku białych proszków, który jej dał Kartinkin.  4) Nazajutrz rano Łubka (Katarzyna Masłowa) sprzedała swej gospodyni, powołanej na świadka Rozanowej, brylantowy pierścionek Smielkowa — jakoby jej przez tegoż Smielkowa podarowany.  5) Numerowa hotelu „Manrytania“, Eufemia Boczkowa, złożyła na swój rachunek do miejscowego banku handlowego 1,800 rubli srebrem.  Sekcya sądowo-lekarska i badanie chemiczne wykazało obecność trucizny, co pozwalało przypuścić, że śmierć nastąpiła z otrucia.  Badani w charakterze obwinionych: Masłowa, Boczkowa i Kartinkin, do winy się nie przyznali, zeznając: 1) Masłowa — że rzeczywiście posłał ją Smielkow do hotelu „Maurytania“ po pieniądze swoje, że otworzywszy tam kuferek danym jej przez kupca kluczem, wzięła z kuferka 40 rubli srebrem, jak jej polecono, ale więcej pieniędzy nie brała, co mogą zaświadczyć Boczkowa i Kartinkin, w obecności których otwierała i zamykała kuferek i brała pieniądze. Dalej zeznała, że przy powtórnym przyjeździe swoim do numeru kupca Smielkowarzeczywiście dała mu, nauczona przez Kartinkina, do wypicia w koniaku jakichś proszków, które uważała za proszki na sen, a dała dlatego, żeby kupiec zasnął i prędzej puścił ją do domu.  Pierścionek podarował jej sam Smielkow, za to, że ją wybił, a ona zaczęła płakać i chciała od niego odjechać.  Eufemia Boczkowa zeznała, że ona nic nie wie o zaginionych pieniądzach, że nie wchodziła do numeru kupca, gospodarowała tam tylko Łubka, a jeżeli co zagrabiono kupcowi, to wzięła Łubka, kiedy przyjechała z kluczem kupca po pieniądze.  W tem miejscu odczytywanego zeznania Masłowa drgnęła i, otworzywszy usta, spojrzała na Boczkową.  Skoro przedstawiono Boczkowej rachunek bankowy na 1,800 rb. srebrem — czytał dalej sekretarz — i zapytano: zkąd wzięła te pieniądze, zeznała że je zarobiła w ciągu 12 lat razem z Szymonem Kartinkinem, za którego myślała wyjść za mąż.  Z kolei Szymon Kartinkin przy badaniu pierwotnem zeznał, że on razom z Beczkową, za namową Masłowej, ukradł pieniądze i podzielił się niemi z Masłową i Boczkową, co posłyszawszy, Masłowa znów drgnęła, nawet zerwała się i poczerwieniała i zaczęła coś mówić, ale komisarz sądowy nie pozwolił na to.  Nareszcie — ciągnął dalej sekretarz — Kartinkin przyznał się, że dał Masłowej proszek na uśpienie kupca. W drugiem jednak badaniu zaprzeczał udziału swego w grabieży pieniędzy i dostarczeniu Masłowej proszków, oskarżając o wszystko ją jedną tylko. Co się zaś tyczy pieniędzy, złożonych przez Boczkową do banku, zgodnie z nią zeznał, że te pieniądze zarobili wspólnie podczas 12-to letniej służby w hotelu od gości, wynagradzających ich za usługę.  Wywody aktu oskarżenia były następujące:  Zważywszy, co powiedziano wyżej: włościanin ze wsi Borki Szymon Kartinkin, wieku lat 33 liczący, mieszczka Eufemia Boczkową, lat 43 licząca, i mieszczanka Katarzyna Michajłowna Masłowa, wieku lat 27, są oskarżeni o to, że w dniu 17 stycznia 18... roku, uprzednio porozumiawszy się z sobą, zagrabili pierścionek i pieniądze kupca Smielkowa, w sumie 2 500 rubli i z zamiarem pozbawienia życia, dali wypić Smielkowowi truciznę, wskutek czego nastąpiła śmierć pomienionego Smielkowa. Przestępstwo takie przewidziane 4 i 5 p. 1453 art. kodeksu karnego, dlatego więc i na podstawie art. 201 kodeksu karnego włościanin Szymon Kartinkin, Eufemia Boczkową i mieszczanka Katarzyna Masłowa, sądzeni być mają przez sąd okręgowy z udziałem sędziów przysięgłych.  Tem zakończył sekretarz odczytanie długiego aktu oskarżenia, usiadł, zebrał papiery i palcami obu rąk zaczął poprawiać długie włosy. Wszyscy lżej odetchnęli w nadziei, że zaczęło się badanie, wkrótce wyjaśni się wszystko i sprawiedliwość zostanie wymierzone.  Jeden tylko Niechludow nie doznawał tego uczucia. Pochłaniała go całkowicie i napełniała dziwnym strachem i niepokojem ta myśl: co mogła uczynić ta Masłowa, którą znał jako niewinną i zachwycającą dziewczynę dziesięć lat temu? Co ona mogła uczynić?

XI

Skoro przeczytano akt oskarżenia, przewodniczący, porozumiawszy się z członkami sądu, zwrócił się do Kartinkina z takim wyrazem twarzy, co mówił wyraźnie, że oto teraz wszystkiego dowiemy się do najdrobniejszych szczegółów.  — Włościaninie, Szymonie Kartinkin — zaczął, przechylając głowę na lewo.  Szymon Kartinkin wstał, wyprostował się i zaczął poruszać szczękami.  — Oskarżony jesteś o to, że w dniu 17 stycznia 18.... roku, łącznie z Eufemią Boczkową i Katarzyną Masłową zabrałeś z kuferka kupca Smielkowa pieniądze tegoż kupca, przyniosłeś następnie arszeniku i namówiłeś Masłową, ażeby dała wypić w wódce truciznę kupcowi Smielkowowi, wskutek czego nastąpiła śmierć tegoż Smielkowa. Czy przyznajesz się do winy? — zapytał, przekrzywiając głowę na prawą stronę.  — Nie mogę — w żaden sposób... ja usługiwałem gościom...  — Oskarżony powie później... Oskarżony przyznaje się do winy?  — Nie przyznają... Ja tylko.  — Oskarżony powie później. Czy przyznaje się oskarżony do winy? — spokojnie, ale stanowczo powtórzył przewodniczący.  — Nie mogę tego uczynić... dlatego... że... Komisarz sądowy znów podskoczył do Szymona Kartinkina, powstrzymując go tragicznym szeptem.  Przewodniczący, uważając rzecz na teraz za skończoną, przestawił łokieć ręki, w której trzymał papier, w inne miejsce, i zwrócił się do Eufemii Boczkowej.  — Eufemia Boczkowa — oskarżona jesteś, że w dniu 17 stycznia 18... roku w hotelu Maurytania, łącznie z Szymonem Kartinkinem i Katarzyną Masłową, zabraliście z kuferka kupcowi Smielkowowi pieniądze i pierścionek, a rozdzieliwszy łup między siebie, celem ukrycia przestępstwa, daliście się kupcowi napić trucizny, wskutek czego nastąpiła śmierć Smielkowa. Przyznajecie się do winy?  — Ja nic nie jestem winna — odparła śmiało i stanowczo oskarżona. — Nie chodziłam do numeru. A ta paskudnica, jak tam poszła, to i zmalowała całą sprawę.  — Oskarżona powie to potem. — Oskarżona nie przyznaje się do winy?  — Nie brałam pieniędzy, pić nie dawałam i do numeru noga moja nie stąpiła. Jakbym tam była, tobym tamtą wyrzuciła precz.  — Oskarżona nie przyznaje się do winy?  — Nigdy w świecie.  — Bardzo dobrze.  — Katarzyno Masłowo — zaczął przewodniczący, zwracając się do trzeciej obwinionej — jesteś oskarżoną o to, że przyjechawszy do numeru w hotelu „Maurytania” z kluczem od kuferka, należącego do kupca Smielkowa, wzięłaś z tego kuferka pieniądze i pierścionek — mówił dalej, jakby wyuczoną lekcyę przewodniczący, nachylając w tymże czasie ucho do członka sądu, zwracającego uwagę, że w spisie dowodów rzeczowych brakuje szklanki.  — Wzięła oskarżona z kuferka pieniądze i pierścionek — powtórzył przewodniczący — wzięła, i rozdzieliwszy łup, a potem znów przyjechawszy z kupcem Smielkowym do hotelu „Maurytania“, dała Smielkowowi do wypicia wódkę z trucizną, która spowodowała śmierć.  — Czy oskarżona przyznaje się do winy?  — Nic nie jestem winna — zaczęła mówić szybko. — Jak powiedziałam na początku, tak i teraz mówię: nie brałam, nie brałam i nie brałam, nic nie wzięłam, a pierścionek sam mi podarował.  — Więc oskarżona utrzymuje, że nie zabrała 2.500 rubli.  — Powiadam — nic nie wzięłam — tylko 40 rubli.  — A co do tych proszków — proszków w wódce danych Smielkowowi?  — To przyznaję. Tylko ja sądziłam, że to proszki na sen, jak mi to powiedzieli; że te proszki nieszkodliwe. Nie myślałam i nie chciałam, Bogiem się świadczę, nie chciałam.  — Więc oskarżona utrzymuje, że nie wzięła ani pieniędzy, ani pierścionka. Ale przyznaje, że dała proszki.  — Tak jest — tylko myślałam, że to proszki na sen. Dałam je tylko na to, żeby zasnął, nie chciałam i nie myślałam.  — Bardzo dobrze — rzekł przewodniczący widocznie zadowolony z wyniku badania. — Proszę opowiedzieć jak to było — ciągnął.dalej, opierając się w krześle i kładąc obie ręce na stole. — Proszę opowiedzieć jak było. Przyznanie się szczere znakomicie winę zmniejsza.  Masłowa milcząc, patrzyła w oczy przewodniczącemu.  — Proszę opowiedzieć, jak to się stało.  — Jak się stało? — zaczęła prędko mówić Masłowa. — Przyjechałam do hotelu, zaprowadzili ranie do numeru, tam był on, ale już bardzo pijany. (Z wyrazem dziwnego przerażenia w oczach wymawiała wyraz „on“). Chciałam odjechać, ale nie puścił.  Zamilkła, niby tracąc wątek opowieści, czy też myśląc o czem innem.  — No — a potem co?  — Cóż potem? Potem pobyłam czas jakiś i wróciłam do domu.  W tej chwili podprokurator; podniósł się z miejsca, opierając się na łokciu w dziwaczny sposób.  — Chce pan zadać pytanie? — rzekł przewodniczący, i otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, dał znak, że pytać można.  — Ja chciałbym zapytać, czy podsądna znała przedtem Szymona Kartinkina — rzekł prokurator, nie patrząc na Masłową.  I rzuciwszy pytanie — zacisnął usta i nachmurzył się.  Przewodniczący pytanie powtórzył. Masłowa z przestrachem zaczęła patrzeć na podprokuratora.  — Szymona? Znałam — odrzekła.  — Chciałbym dowiedzieć się, jaki to był rodzaj znajomości. Czy oskarżona często widywała się z nim?  — Jaka znajomość? Wołał mnie do gości, a nie znajomość — odpowiedziała Masłowa, patrząc niespokojnie to na podprokuratora, to na przewodniczącego.  — Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego Kartinkin brał dla gości Masłową a nie inne dziewczyny — pytał podprokurator, mrużąc oczy z chytrym uśmiechem Mefista.  — Alboż ja wiem. Ja nie wiem dlaczego — mówiła Masłowa, oglądając się naokół bojaźliwie i na chwilę zatrzymując spojrzenie na Niechludowie. Kogo chciał, tego wołał.  — Czyż poznała mnie? — myślał Niechludow z przestrachem, czując, jak krew uderza mu do twarzy. Ale Masłowa nie odróżniła go od innych, odwróciła się natychmiast, patrząc z wyrazem przestrachu na podprokuratora.  — Oskarżona przeczy — to znaczy, że miała bliższy stosunek z Kartinkinem. Bardzo dobrze. Nie pytam się o nic więcej.  Podprokurator przestał się opierać i zaczął coś pisać. W rzeczywistości zaś nic nie pisał, tylko pociągał piórem po literach swej notatki — ponieważ widział, jak prokuratorzy i adwokaci, po jakiemś trafnem zapytaniu, zapisują uwagę do swego przemówienia, uwagę, co, ma się rozumieć, pogrążyć winna przeciwnika.  Prezes nie badał dalej oskarżonej, ponieważ porozumiewał się z sędzią w okularach, czy tenże zgadza się na porządek pytań, który już uprzednio był ustanowiony i napisany.  — No i cóż dalej? — pytał przewodniczący.  — Przyjechałam do domu — ciągnęła dalej Masłowa — i położyłam się spać, Ale zaledwie zasnęłam, służąca nasza Berta budzi mnie. „Idźże — on znowu przyjechał.” Wyraz on znowu wymówiła z dziwnym strachem. On chciał posłać po wódkę ale pieniędzy mu zabrakło. Wtenczas posłał ją do swojego numeru. I objaśnił, gdzie są pieniądze, i wiele wziąć. No i pojechałam.  Przewodniczący szeptał coś do sędziego, siedzącego z lewej strony, i nie słyszał co Masłowa opowiadała, ale żeby dowieść, iż wszystko słyszał — powtórzył ostatnie wyrazy.  — Oskarżona pojechała — i cóż?  — Przyjechałam i zrobiłam wszystko jak żądał, poszłam do numeru. Nie poszłam sama, tylko zawołałam Szymona Michajłowicza i ją — rzekła, wskazując na Boczkową.  — Kłamie — ja nie chodziłam... — zaczęła Boczkowa, ale ją powstrzymano.  — Przy nich wzięłam cztery dziesięciorublówki — rzekła Masłowa, chmurząc się i nie patrząc na Boczkową.  — Czy oskarżona, biorąc 40 rubli, nie zauważyła, ile było pieniędzy? — zapytał podprokurator.  Masłowa drgnęła, skoro przemówił do niej podprokurator. Nie wiedziała co i dlaczego — ale czuła, że on jej źle życzy.  — Nie rachowałam — widziałam tylko sto — rublówki.  — Oskarżona widziała storublówki — to dosyć dla mnie.  — Oskarżona przywiozła pieniądze? — pytał dalej przewodniczący, patrząc na zegarek.  — Przywiozłam.  — A potem co?  — Potem on znów mnie zabrał z sobą — rzekła Masłowa.  — A jakże oskarżona dała proszek w wódce?  — Jak dałam? Wsypałam do wódki i dałam.  — A na cóż dała oskarżona?  Westchnęła cicho i głęboko — nie odpowiadając zrazu na zapytanie.  — Nie chciał mnie puścić — rzekła po krótkiem milczeniu. Zamęczał mnie. Wyszłam na korytarz i mówię do Szymona: „Żeby choć puścił mnie od siebie. Sił nie mam.“ A Szymon rzeknie: „Już i nam dojadł do żywego, chcemy mu dać proszków na sen, zaśnie, to sobie pójdziesz.“ Ja mówię: „Dobrze.” Myślałam, że to proszek nie szkodliwy. Szymon dał mi papierek. Weszłam — on leżał za parawanem i kazał dać sobie koniaku. Wzięłam ze stołu butelkę fine-champagne, nalałam dwa kieliszki sobie i jemu, do jego kieliszka wsypałam proszek i dałam mu. Czyż jabym dała, żebym wiedziała?  — A zkąd oskarżona wzięła pierścionek?  — Pierścionek sam mi podarował.  — Kiedyż podarował oskarżonej?  — Jak przyjechaliśmy do numeru ja chciałam odejść, a on uderzył mnie w głowę i złamał grzebień. Rozgniewałam się i chciałam odjechać. Zdjął z palca pierścionek i dał mi go — abym tylko nie odjeżdżała.  Pod tę porę podprokurator znów powstał — i z tymże samym rzekomo naiwnym wyrazem twarzy prosił o pozwolenie zadania jeszcze kilku zapytań. Otrzymawszy pozwolenie, przekrzywił głowę na haftowany kołnierz i spytał:  — Chciałbym dowiedzieć się, jak długo bawiła podsądna w numerze u kupca Smielkowa?  Masłową znów strach ogarnął, i niespokojna, wodziła oczyma to na przewodniczącego, to na podprokuratora. Wreszcie przemówiła prędko:  — Nie pamiętam jak długo.  — A czy nie pamięta oskarżona, czy wstępowała gdziekolwiek w hotelu, wyszedłszy od kupca Smielkowa.  Masłowa zamyśliła się.  — Do niezajętego numeru sąsiedniego wstąpiłam.  — A po co oskarżona wstępowała? — rzekł podprokurator z zajęciem, zwracając się prosto ku niej.  — Czekałam na dorożkę.  — A Kartinkin był z oskarżoną w numerze, czy nie był?  — Przyszedł sobie.  — Po cóż przychodził?  — Zostało się trochę koniaku, wypiliśmy razem.  — A, razem wypiliście. Bardzo dobrze.  — Czy oskarżona rozmawiała z Szymonem i o czem?  Masłowa nachmurzyła się, poczerwieniała i rzekła szybko:  — Co mówiłam... Nic więcej nie wiem. Róbcie ze mną co chcecie. Jestem niewinna. Nic nie mówiłam. Co było — powiedziałam już wszystko.  — Nic nie mam więcej do nadmienienia — rzekł podprokurator do przewodniczącego — i podniósłszy ramiona w sposób nadzwyczajny, jął zapisywać skwapliwie zeznanie podsądnej, że ona weszła z Szymonem do niezajętego numeru.  Zapanowało milczenie.  — Oskarżona niema nic więcej do powiedzenia?  — Powiedziałam wszystko — rzekła wzdychając — i usiadła.  Przewodniczący zanotował coś w papierach, i wysłuchawszy uwagi, zrobionej mu przez sędziego z lewej strony, ogłosił zawieszenie sprawy na 10 minut, wstał spiesznie i wyszedł z sali.  Za sędziami podążyli przysięgli, adwokaci, świadkowie, i z przyjemnem uczuciem załatwienia już części ważnej sprawy — chodzili tu i owdzie.  Niechludow wszedł do izby przysięgłych — i usiadł przy oknie.