Zły system. Teksty niewydane - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook

Zły system. Teksty niewydane ebook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

4,0

Opis

Tadeusz Dołęga-Mostowicz (1898–1939) – najpoczytniejszy polski autor w dwudziestoleciu międzywojennym. Twórca takich nieprzemijających przebojów czytelniczych, jak Kariera Nikodema Dyzmy czy Znachor, żeby wspomnieć tylko te najbardziej znane.

Wbrew powszechnemu mniemaniu powieść Kariera Nikodema Dyzmy, wydana w 1932 roku, nie była jego debiutem jako człowieka pióra. Na przełomie lat 1924/1925 T. Dołęga-Mostowicz został felietonistą dziennika „Rzeczpospolita”. We wrześniu 1927 roku za swoje cięte i bezkompromisowe publikacje zapłacił ciężkim pobiciem przez „nieznanych sprawców”. Napastnicy poruszali się, jak wykazało śledztwo, samochodem komendanta głównego Policji Państwowej.

Tom poświęcony życiu politycznemu, który oddajemy w Państwa ręce, jest pierwszą częścią zbioru ponadczasowych w swojej wymowie felietonów, które Tadeusz Dołęga-Mostowicz napisał przed rozpoczęciem błyskotliwej kariery powieściopisarskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 207

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Torsz

Nie oderwiesz się od lektury

polecam wszystkim zainteresowanym życiem w dwudziestoleciu międzywojennym
00

Popularność




Wybór, wstęp i opracowanie: ANDRZEJ PARZYMIES
Redakcja: Zespół
Korekta językowa: BERNADETA LEKACZ
Skład, łamanie, projekt okładki: EWA MAJEWSKA
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Akademickie „Dialog” Sp. z o.o., 2017
ISBN e-pub 978-83-8002-714-5
ISBN mobi 978-83-8002-715-2
Wydanie elektroniczne, Warszawa 2017
Wydawnictwo Akademickie „DIALOG” Anna Parzymies Sp. z o.o. 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218 tel./faks (+48 22) 620 87 03 e-mail:[email protected] WWW:www.wydawnictwodialog.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Wstęp

Nazwisko Tadeusza Dołęgi-Mostowicza najczęściej kojarzone jest z najsłynniejszą jego powieścią – Karierą Nikodema Dyzmy, która została dwukrotnie sfilmowana, stając się niemalże dziełem kultowym. Współczesnemu czytelnikowi znane są jeszcze takie powieści, jak m.in. Znachor, Profesor Wilczur czyPamiętnik pani Hanki.

Zaproponowany zbiór publicystyki tego autora ukazuje jego nieznane szerzej oblicze mistrza krótkich form dziennikarskich.

Dołęga-Mostowicz był w okresie międzywojennym bardzo poczytnym, rozchwytywanym pisarzem. Między 1931 a 1939 rokiem napisał kilkanaście powieści. Był autorem scenariuszy filmowych, a jego książki z sukcesem ekranizowano zarówno przed, jak i po II wojnie światowej (doskonale wszystkim znane powojenne adaptacje Kariery Nikodema Dyzmy z Romanem Wilhelmim czy Znachora z Jerzym Bińczyckim). Niewątpliwie był twórcą znanym, lubianym, uważanym za jednego z najpopularniejszych, jeżeli nie najpopularniejszego polskiego pisarza dwudziestolecia międzywojennego. Dzięki ogromnym nakładom swoich powieści i wysokim tantiemom stał się też człowiekiem bardzo zamożnym. Jego życie i karierę zakończyła żołnierska śmierć od sowieckiej kuli w kampanii wrześniowej 1939 roku. Zanim jednak został pisarzem i opublikował w 1932 roku pierwszą książkę, pracował w dzienniku „Rzeczpospolita”, gdzie karierę zawodową zaczął w 1922 roku jako zecer, a zakończył jako uznany felietonista.

Założony w 1920 roku dziennik „Rzeczpospolita” był wpływową gazetą konserwatywną o profilu chadeckim (bliskim Chrześcijańskiej Demokracji). W 1924 roku 60-procentowe udziały Ignacego Paderewskiego w dzienniku wykupił Wojciech Korfanty. Część dziennikarzy na czele z redaktorem naczelnym Stanisławem Strońskim odeszła, a w skład nowego zespołu, zdecydowanie bardziej wyważonego np. w sprawach mniejszości narodowych, wszedł też, już jako redaktor, Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Właśnie wówczas przyjął pierwszą część nazwiska: Dołęga (herb rodu ze strony jego matki). Było to o tyle ważne, że dziennik „Rzeczpospolita” kultywował ziemiańsko-szlacheckie tradycje, odpowiadając na zapotrzebowanie czytelników, wśród których były one bardzo żywe.

Rozpoczynając pracę jako redaktor „Rzeczpospolitej” na przełomie lat 1924/1925, Dołęga-Mostowicz podpisywał się pseudonimem TEM., a później też C. hr. Zan. (publikując we współpracy z Kazimierzem Bartoszewiczem). Pisał felietony polityczne, komentował życie społeczne i kulturalne w działach Uwagi, Notatnik, Przegląd Prasy.

Po przewrocie majowym 1926 roku, rozpoczęła się ostra walka polityczna z wrogami obozu rządowego nazywanego też sanacją. Zaczęły się napaści „nieznanych sprawców” na przedstawicieli opozycji, w tym na przedstawicieli prasy konserwatywnej, do której należała „Rzeczpospolita”. W „niewyjaśnionych okolicznościach” zaginął polityczny przeciwnik Piłsudskiego, gen. Włodzimierz Zagórski. Poszukiwania generała, w które ze swoim dziennikarskim piórem włączył się Dołęga-Mostowicz, nie dały rezultatu. Dziennikarz piętnował opieszałość, rozmijanie się z prawdą i nieudolne mistyfikacje w trakcie tego i innych śledztw powadzonych przez sanacyjne władze. Na liczne napaści na przeciwników obozu rządowego reagował swoimi felietonami. Napisał m.in. Rozluźnione fundamenty armii, zwracając uwagę na całkowitą bezkarność napastników i brak jakiejkolwiek reakcji władz. Wieloma felietonami naraził się pomajowym rządom. Polemizował zarówno z reprezentantami prasy rządowo-sanacyjnej (po 1926 roku) publikującymi w takich tytułach, jak „Głos Prawdy”, „Epoka” czy „Kurier Poranny”, z redaktorami Wojciechem Stpiczyńskim czy Bogusławem Miedzińskim na czele, ale także z przedstawicielami prasy lewicowej, jak „Robotnik”, czy liberalnej, jak „Kurier Polski”.

Dziennikarstwo Dołęgi-Mostowicza charakteryzuje się wnikliwością, ale też przemyślaną złośliwością. Oparte jest na celnych ripostach, zdradza jego talent polemiczny, który w każdym przypadku łączył się z dbałością o kulturę słowa. Dołęga-Mostowicz imponował zarówno wiedzą na temat procesów społeczno-politycznych zachodzących w jego epoce, jak i swobodą posługiwania się retorycznymi formułami. Nawet teksty pisane po bestialskim napadzie na pisarza przez sanacyjne służby we wrześniu 1927 roku nie nosiły znamion zacietrzewienia czy rewanżu, choć pióro miał Mostowicz ostre i jego adwersarze, często wymieniani z nazwiska zarówno dziennikarze, jak i premierzy rządów czy ministrowie, obawiali się opinii na swój temat; tym bardziej, że były one kąśliwe, jednak nigdy nieprzekraczające dobrego smaku.

Teksty pisane po pobiciu i rekonwalescencji były utrzymane w nieco spokojniejszym tonie, chociaż ich autor nie rezygnował z piętnowania wynaturzeń rządzących. W jego felietonach z 1927 i 1928 roku ciągle odnajdujemy stanowczego ironistę, satyryka, mistrza drwiny i śmiechu. Ów sprzeciw, co warto podkreślić, miał charakter apolityczny czy też, by wyrazić się precyzyjniej, ponadpolityczny. Znany był Dołęga-Mostowicz jako nieprzejednany krytyk rządów sanacyjnych i obozu piłsudczyków, jednak z wielu publikacji, szczególnie tych, które ogłaszał do przełomu lat 1928/1929 w „Rzeczpospolitej”, wynika zdecydowany dystans zarówno wobec socjalizmu, komunizmu, jak i endecji czy też chadecji. Był też Dołęga-Mostowicz stanowczym obrońcą polskich interesów na arenie międzynarodowej, bezkompromisowym komentatorem poczynań Rosji sowieckiej i ładu światowego po I wojnie światowej. Wychodząca spod jego pióra krytyka sytuacji w Polsce, będącej pod faktyczną władzą Józefa Piłsudskiego, była krytyką w każdym przypadku wyważoną, nieuderzającą w osobę Marszałka, o którym pisarz wyrażał się z atencją.

W tekście opublikowanym w 1931 roku Dołęga-Mostowicz pisze: „nigdy nie tylko endekiem, lecz żadnym partyjniakiem partyjnym czy partyjniakiem bezpartyjnym nie byłem, nie jestem i nie będę [...] Czy naprawdę w Polsce nie wolno być dziś człowiekiem na własną odpowiedzialność, czy naprawdę nie wolno własnymi oczami patrzeć na współczesne życie i mieć o nim własne zdanie?”.

Dziennikarstwo Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, choć powstałe w dwudziestoleciu międzywojennym, zawiera treści do dzisiaj aktualne, jego głos sprzeciwu wobec społecznej niesprawiedliwości, bezduszności władzy, przemocy – zarówno mentalnej, jak i fizycznej, której sam przecież padł ofiarą, wydaje się w swej wymowie uniwersalny.

Profesorowi Józefowi Rurawskiemu składamy podziękowania za inspirację i cenne uwagi.

Andrzej Parzymies

Nota redakcyjna

Ponieważ język czasów, w których powstawały utwory Dołęgi-Mostowicza, różni się znacznie od tego, którym posługujemy się obecnie, aby ułatwić Czytelnikowi lekturę, uwspółcześniliśmy fonetykę i interpunkcję. Wyrazy, zwroty, w tym zwroty obcojęzyczne, niektóre nazwiska czy wydarzenia opatrzyliśmy przypisami, które Czytelnikom w mniejszym stopniu zaznajomionym z realiami czasów powstania tych tekstów mogą pomóc w ich zrozumieniu.

marzec 1925

WARSZAWSKA SPELUNKA SZPIEGOWSKA

Deprawacja i podstęp czyhają nie tylko na naszą armię i młodzież

Głównym menedżerem nocnego dansingu lupanaru, który jak grzyb trujący wyrósł niedawno w centrum stolicy, jest znany szpieg, któremu zabroniony jest wjazd do wszystkich państw Ententy!

Szpieg otoczony całym rojem współpracowników, którzy nie próżnują.

Założył za jakieś tajemnicze pieniądze nocny dansing, gdzie przy pomocy ajentek udających kapłanki Wenus i Terpsychory wyłapuje tajemnice dyplomatyczne i wojskowe.

Ceny spelunki i pensje oficerskie

Na tle szalonych cen (jakie tam są stosowane, by zwabić najlepszą publiczność) wynikają codziennie karczemne burdy, w których częstokroć splamiony być może (a może i był?...) mundur oficerski.

Pomimo tego, że w całej Warszawie wszyscy już o tym wiedzą, ktoś uważa za celowe tolerowanie tej spelunki. Władze mylą się bardzo, jeżeli sądzą, że opinia publiczna nie znajdzie sama prawdy, a znalazłszy ją, nie zażąda rachunków.

Teraz właśnie toczy się w Sejmie sprawa udziału oficera w lubelskiej aferze kabaretowej.

Nasze władze wojskowe nie uważały za stosowne wziąć tego pod uwagę i zabronić oficerom bywania w nocnych spelunkach.

Może czekają, nim opinia publiczna dowie się szczegółowo nazwisk tych oficerów, którzy pobierając po 300–400 zł miesięcznie, hulają w lokalach, gdzie ich gaża na jedną noc zaledwie wystarcza.

Zniżka cen dla dyplomatów

Wszystko powyższe należy do zakresu naszych spraw wewnętrznych, lecz są momenty, które kwestie istnienia i promień działania brudnej spelunki warszawskiej rozszerzają znacznie dalej.

Oto w celu zwabienia dyplomatów z poselstw i ambasad obcych, rezydujących w Polsce, właściciel nocnej spelunki rozsyła zawiadomienia do konsulatów i ambasad z uprzejmym zawiadomieniem, że dla dyplomatów „jego” zakład stosuje zniżki, wcale zresztą pokaźne.

Bardzo podejrzany pryncypał

Ten szpiegowski haczyk, chociaż bardzo prymitywnie osłonięty, połykają różne osoby z korpusu dyplomatycznego i... pod wpływem alkoholu w ramionach sprytnych danserek mówią nieraz więcej, niż tego pragnęłyby Rządy wysyłające swych przedstawicieli do Warszawy.

Dziwimy się, iż mogą w tym lokalu bywać dyplomaci włoscy, francuscy, angielscy i belgijscy, dyplomaci państw, do których właścicielowi omawianej jaskini tańca został wzbroniony wjazd za afery szpiegowskie.

Fotografowanie gości

Warszawa nie jest jeszcze tak wielkim miastem, by ktoś ciekawy i wytrwały nie mógł sobie zestawić listy tych naszych i obcych dyplomatów i wojskowych, jacy bywają w tym nocnym dansingu obok szpiegów, kasiarzy, defraudantów i innych mętów społecznych.

Może nawet nie zadawać sobie wielkiego trudu, gdyż samym szpiegom potrzebne były te dane i pierwotnie zapisywano skrzętnie przy wejściu nazwiska i adresy gości. Obecnie zmienili taktykę i... fotografują salę podczas „zabawy”.

Czyż celem nakłonienia władz do zamknięcia tej spelunki trzeba jeszcze głośniejszego wołania opinii publicznej?

kwiecień 1925

SOWIECKIE POLOWANIE NA INTELIGENCJĘ

Polacy nie ufają obietnicom bolszewickim

Od kilku tygodni obserwujemy niezwykle ciekawe zjawisko. Oto na łamach prasy zaczynamy spotykać ogłoszenia poszukujące inżynierów i techników Polaków na wyjazd do czerwonej Matuszki Rosieji.

Polacy w przemyśle rosyjskim

Lat temu dziesięć nie zwróciłoby to niczyjej uwagi, gdyż w ogóle inteligencja polska była bardzo poszukiwana przez wszelakie przedsiębiorstwa rosyjskie, a w przemyśle zajmowała bardzo długi szereg wybitnych, częstokroć naczelnych stanowisk. Z wybuchem rewolucji komunistycznej represje przez nią stosowane wygnały z Rosji nie tylko inteligencję obcą, lecz i rosyjską, nieliczne zaś resztki stopniały na krew pod kulomiotami czrezwyczajek[1], zgniły w więzieniach lub wegetują pod nieustanną grozą pięści bolszewickiej.

Rewolucja komunistyczna zniszczyła również i warsztaty pracy. Przemysł rosyjski, znajdujący się przed wojną w tempie doskonałego rozwoju, dziś leży w gruzach i podnieść się nie może. „Sowduraki”[2] – to świetny taran burzący, lecz do odbudowania czegoś wziąć się nie umie.

Podczas rewolucji uciekli oni do Polski

I oto zrozumiała głowa komuny, że bez obcych rąk, bez obcych mózgów beznadziejnych ruin nie odrestauruje i... powtórzyła się stara historia Fryderyka Wielkiego, który rozkazawszy ongiś wystrzelać wszystkie wróble w państwie – później zmuszony był za drogie pieniądze kupować całe partie tego ptactwa za granicą.

Lecz inteligencja to nie... wróble. Raz uciekłszy z gniazda sowieckiego, wracać nie chce. Niemieccy poszukiwacze chleba pojechali wprawdzie do Rosji, próbowali pracować i... wyjechawszy na urlop nach vaterland[3] z zagranicy, powiewali kapeluszami w stronę raju sowieckiego:

Gdy zobaczysz ciotkę mą, to się jej kłaniaj...

Targi sowieckie o powrót Polaków

Poskrobał się wtedy „sowdurak” w ciemię:

– A nu, isprobujem polskich burżujew[4].

Więc Wniesztorg[5] rozpoczął pertraktacje z kilkoma firmami polskimi, proponując zajęcie się odbudową niektórych fabryk i fabryczek. Warunki? – Olśniewające. Pieniądze. Poparcie. Rynek wolny.

– Tylko urządzicie, zorganizujecie, a tam uwidim[6].

Jedna z firm warszawskich otrzymała taką poufną propozycję i zgodziła się zorganizować w Petersburgu fabrykę... lamp naftowych. (Oto artykuł pierwszej kulturalnej potrzeby cywilizacyjnej Sowdepii[7]). Firma zgodziła się i dała ogłoszenie: poszukiwani inżynierowie do fabryki w Rosji.

Stosunki bezpieczeństwa osobistego

Jeden z naszych znajomych zgłosił się. Kupić, nie kupić, potargować można.

– Jakie warunki?

– Proszę pana, otrzymałby pan mieszkanie, opał, oświetlenie i 500 rubli złotem miesięcznie.

– To wcale nieźle, a jakież gwarancje bezpieczeństwa osobistego?

– O! Zupełne. Takie, jakie mają wszyscy cudzoziemcy w Rosji sowieckiej.

– Ach, takie? Nie, to mnie nie konweniuje.

– Dlaczego?

– Po prostu, wie pan, mam dziwne upodobania – nie lubię siedzieć w więzieniu. Tym bardziej jestem uprzedzony do umierania od kuli.

– Ależ co pan mówi?! Przecie w obronie pańskiej stanie poselstwo polskie...

– Nie, panie. To żadna gwarancja, bo może tak się zdarzyć, że poselstwo też będzie siedziało w więzieniu... bywało już coś podobnego.

Dzisiaj wszyscy boją się gwałtów sowieckich

O ile nam wiadomo, podobne odpowiedzi otrzymała firma od wszystkich, którzy się zgłosili. Należy wątpić, czy znajdą się łatwowierni, których da się zwabić do pracy w takich warunkach bezpieczeństwa, jakie stały się sławą krainy sowieckiej. Znamy bowiem i taki wypadek, że pewnemu wybitnemu inżynierowi, który był dyrektorem jednej z największych fabryk rosyjskich przed rewolucją, proponowano obecnie wyjazd do Bolszewii i objęcie poprzedniego stanowiska. Chociaż obiecywano mu świetną, kilkadziesiąt tysięcy rubli złotych, gażę i inne warunki „przedwojenne”, nie przyjął on propozycji pomimo tego, że w Polsce nawet na dziesiątą część takiej gaży żadna fabryka nie miałaby środków.

Tak to towarzysze „sowduraki” wytępili wróble w Matuszce Rosieji, a obcych kupić nie mogą i nie kupią, póki nie zastąpią nahajki i karabinu – prawem i porządkiem.

listopad 1925

ZŁOŚLIWE BANKRUCTWA CZY ZŁOŚLIWY OPTYMIZM?

„Za co nas tak karzą? Czy za to, że byliśmy zawsze sumiennymi kupcami, pilnymi płatnikami podatków i najlojalniejszymi obywatelami kraju? Czy za to nas karzą i osadzają w więzieniach, że Rząd pana Grabskiego[1] swoją gospodarką doprowadził nas do zupełnej ruiny?”.

Tak zaczyna się list do redakcji podpisany przez kilkunastu kupców.

Smutny to zaiste dokument. Dokument świadczący o tragicznej pomyłce Sejmu, który oddał kraj w niedoświadczone ręce pana Grabskiego.

I rzeczywiście rozpacz ogarnia bardzo szerokie i coraz szersze koła obywateli, a kupiectwo skarży się najgłośniej, najboleśniej, bowiem przeżywa atrofię[2] handlu w Polsce.

Nie dość już bowiem, że kupca, który zbankrutował, zlicytowano za podatki do „ostatniej koszuli”, lecz jeszcze za zobowiązania prywatne, których wszak nie dotrzymał nie z własnej winy, lecz z winy „fenomenalnego optymisty” – wsadza się do więzienia.

Czy można dzisiaj kogo posądzić o tzw. złośliwe bankructwo?

Już nie o moratorium proszą dłużnicy, lecz tylko o pozostawienie ich na wolności. Niechże przynajmniej kraty ich ominą, skoro już zostali skazani na nędzę, a często i głód.

Sejm w tej sprawie winien uchwalić jakieś czasowe przepisy, chociażby na czas... urzędowania naszego „fenomenalnego optymisty”.

Wystrzegajcie się fabrykacji malkontentów!

marzec 1926

AUTENTYCZNE

Jeden z naszych czytelników, mecenas W.W., opowiedział nam niezwykle charakterystyczny opis swojej bytności w towarzystwie „fachowców”.

„Miałem sprawę sądową w prowincjonalnym mieście K. Przed rozprawą wstąpiłem do restauracji, gdzie panowała ogromna ciżba. Wszystkie stoliki zajęte.

Ratuje sytuację miejscowy komendant policji, który gestem ręki uprzejmie zaprasza do swego stolika, przy którym siedzi kilku panów. Następuje prezentacja.

– Panowie się nie znają?

– Pan starosta, p. kasjer kasy komunalnej, rotmistrz stojącego załogą w mieście K. pułku ułanów, obywatel ziemski i urzędnik akcyzowy.

Przy muzyce i po kilku kieliszkach wódeczki stwarza się wesoły nastrój. Komendant i kasjer są w swoich dowcipach wprost niezrównani.

– Panie komendancie – mówię – z pana byłby doskonały aktor.

– Panie mecenasie – odpowiada komendant – byłem nim przez lat 15. Występowałem przez szereg lat w „Momusie”[1], jestem z zawodu aktorem.

– A ja byłem dyrektorem trupy teatralnej w Lublinie – mówi kasjer kasy komunalnej.

– A ja byłem nauczycielem gimnazjalnym – rzecze starosta.

– Ja jestem doktorem filozofii – powiada rotmistrz ułanów.

– A ja – mówi obywatel ziemski – gospodaruję na wsi, lecz z zawodu jestem bankowcem. Przez 16 lat byłem dyrektorem banku.

– A pan, jaki fakultet skończył? – zapytuję skromnie siedzącego urzędnika akcyzy.

– Ukończyłem przed rokiem leśnictwo, lecz ponieważ mam większy pociąg do alkoholu niż do lasu, więc przeniosłem się z lasu do akcyzy.

Sami fachowcy!!!

październik 1926

ROZLUŹNIONE FUNDAMENTY ARMII

Nie było chyba w Polsce od zarania jej dni przedmiotu gorętszym otaczanego uczuciem ponad mundur wojskowy. Dumny jego zwycięstwem, rozmiłowany w jego niepokalanej chwale naród najdroższymi kwiatami ukochania ozdobił jego pierś, rosą najboleśniejszych łez skropił każdą na nim szramę od kuli czy bagnetu.

W skarbcu ducha narodowego miłość dla wojska była niezaprzeczenie najcenniejszym klejnotem.

I cóż się z nim stało? Coście z nim zrobili? Kto zrabował najdroższy skarb? Kto zdarł z naramienników hasło „honor i ojczyzna”? Kto między narodem i armią przepaść kopie?

Nie naród tu winien, nie społeczeństwo. Z tej strony nic się nie zmieniło. Więc...?

Niech mówią fakty. Ile to mieliśmy napadów uzbrojonych oficerów na publicystów i polityków? Ile razy oficer na trzeźwo czy po pijanemu użył szabli czy rewolweru wobec bezbronnego obywatela? Ile aktów terroru hańbiących mundur oficerski, ile karczemnych burd po knajpach i kabaretach zanotowały kroniki? Jest ich tak wiele, że rejestr ten pali się rumieńcem wstydu jak po policzku wymierzonym naszej niepokalanej tradycji rycerskiej.

W zdrowe szeregi oficerskie wtargnął powiew nadwołżańskiego chuligaństwa, między kapłanów honoru i rycerskości po cichu wszedł, wślizgnął się cham. Wulgarny cham z cepem w pięści, co się z bandy zbiera, ludzi po nocach napada i bije bezbronnych do krwi, do utraty przytomności, a zemdlonych butem kopie.

I znowu charakterystyczny szczegół: poseł Zdziechowski[1] wśród napastników widział kilku oficerów w mundurach żandarmerii, a i reszta – według głuchych wieści dochodzących z komendy miasta – to nie oficerowie liniowi, tylko „dekanci”[2] z różnych tyłowych formacji, co prochu nie wąchali, wroga nie bili, a swoją energię wyładowują na bezbronnych cywilach pod osłoną nocy.

Sprawcy ostatniego bestialskiego napadu – jak zapewniają w Belwederze – będą oddani pod sąd, zdegradowani i wydaleni z wojska. Sprawiedliwości stanie się zadość. Lecz będzie to tylko wstępem do wielkiej akcji, którą niezwłocznie należy podjąć.

Trzeba za wszelką cenę rozpocząć badanie przyczyn demoralizacji wkradającej się w szeregi oficerskie, trzeba sięgnąć do najgłębszych źródeł gangreny, która już zaczyna przybierać rozmiary niepokojące. Nie dość karać winnych, nie dość paraliżować ewentualne dalsze zastraszające objawy – trzeba leczyć.

Wciąż rosnący rozdźwięk między armią a społeczeństwem, którego przecież jest ona integralną częścią, masowa ucieczka z wojska elementów zdrowych – wszystko to wskazuje na konieczność energicznego wzięcia się do pracy.

październik 1926

CHORĄŻY HONORU POLAKÓW

Sto trzydziesty październik mija od owego zasnutego dymami dział dnia, kiedy marszałek Francji książę Józef Poniatowski trzecią kulą rażony wspiął konia i w nurtach Elstery utonął.

Zwarły się nad nim szare fale – ale jak pomnik mocarny, jak granitowy obelisk chwały wyrosły nad nimi wielkie dumne słowa:

– Bóg mi powierzył honor Polaków – Jemu go oddaję!

A głos ten spadł na błyskawice pokrwawionych szabel, podniósł je do zwycięstwa, hartował do klęski. Jak topór stalowy zapadł w serca – i były niezłomne. Dymiące rusznice w ręce powstańców wkładał, a gdy na Sybir iść przyszło, głowy hardo podnosił, aż z pobudką Wielkiej Wojny jak orzeł szpony wbił w trzy rozdarte części Rzeczypospolitej i potężnym hasłem: Honor i Ojczyzna! sprzęgł je w trwałą całość.

Kto bardziej nad Ciebie honor ukochał, żołnierzu Konstytucji 3 Maja? Kto miecz swój przeciw rokoszowi Targowicy podniósł? A gdy król, zbrodnię sankcjonując, do zdrady przystąpił, kto zdrętwiałe ramię opuścił, nie mogąc służyć hańbie?

Bóg Ci powierzył honor Polaków i choć żeś życie w honoru obronie stracił, nadal stróżem jego zostałeś.

Na wielkim placu Saskim[1], gdzie ongiś pułki swoje sprawiał, stoi oto spiżowy książę Józef na straży honoru Polaków, na straży grobu Nieznanego Żołnierza[2]... A gdy noc przyjdzie, szara noc październikowa, i fioletowe blaski lampionów po brązie pełgać zaczną – wytęża w mrok stolicy swój wzrok posąg Rycerza...

Czy Książę widzi? Czy wie? Czy słyszał jęki rannych, co padli w bratobójczej walce? Czy słyszy zgiełk przetargów, swarów?

Czy mu spiżowe serce nie pękło – gdy Jego i Polski honor podeptano, w dziesięciu napadając jednego, tchórzliwie kryjąc nazwiska?

Po stężałej w bólu twarzy spod ślepo rozwartych powiek płyną łzy... na piersi, na łęk, na grzbiet koński...

– Książę płacze?...

Nie, to szaruga jesienna, to deszcz spływa po książęcej twarzy. Księciu płakać nie wolno – wartę trzyma w imieniu tych, co polegli przy honorze żywych. Ciężką masz służbę, ciężką jak Twój posąg spiżowy, który porwać się nie może i krzyknąć dawnymi słowy:

– Straćcie wszystko, ale zachowajcie cześć!

I milczeć musiał Rycerz bez trwogi i zmazy, gdy przed jego oczyma deptano właśnie cześć, i nie mógł rzucić rozkazu:

– Do szeregów, niekarni!

I widział wiece miast służby, i widział błazenadę składanych Mu meldunków. Lecz nie rozpękło się spiżowe serce, bo dalej patrzeć umiał.

Oto tam wielki szary gmach widnieje, a na frontonie trwają najświętsze słowa:

– Honor i Ojczyzna!

To młodzi, to ci, których piersi już wolnym odetchnęły powietrzem, to niezatruci jadem niewoli, nieprzeżarci miazmatami konspiracji... Wolni! Młodzi! Silni! Duma i przyszłość narodu!

– Podchorążówka[3]!...

Spadkobiercy Twego honoru. Twoi synowie z krwi i kości. Na imię im Przyszłe Pokolenie – a tyś ich wodzem i wzorem. Serca ich to płomień, a wiara: Honor i Ojczyzna!

Zaprawdę, Książę, obetrzyj łzy, obetrzyj słone krople październikowej szarugi! Armia Twoja jest silna i niespożyta, armia Twoja jak Ty, o Książę, nie zna, co to trwoga i zmaza...

Na placu Saskim, gdzie ongiś pułki swe sprawiał, stoi spiżowy Książę Józef, niezłomny chorąży honoru Narodu...

październik 1926

DYWIZJON USTAWODAWCZY

Zdarzenia nadchodzą z pedantyczną konsekwencją. Po zasileniu administracji państwowej pewnym quantum[1] ludzi wojskowych – czas pomyśleć i o Sejmie. Tu jednak, jako że posłowie z wyboru są i nominacją nic nie wskórasz – trzeba było chwycić się innych środków. Padło hasło: uwojskowić rozleniwiony Sejm!

Opracowanie nowego regulaminu powierzono grupie liberalnych kapłanów pod przewodnictwem profesora weterynarii p. Bęben-Przepuklińskiego. Projekt przedstawia się, jak następuje:

Zwierzchnikiem Sejmu de nomine pozostaje marszałek, główną wszakże kontrolę nad zachowaniem się posłów prowadzi dyżurny referent z Ministerstwa Spraw Wojskowych w stopniu nie niższym od podporucznika. Gdy ten wchodzi na salę, posłowie wstają, po czym na dany znak chórem śpiewają „Pierwszą Brygadę”.

Następuje sprawdzanie listy obecnych. Ci posłowie, którzy się nie stawili na poprzednie posiedzenie, składają zaświadczenia rządców domu o chorobie. Przemówienia zaczynać się winny od słów:

– Poseł taki to a taki posłusznie melduje...

Wyjść z Sali wolno tylko w razie koniecznej a natychmiastowej potrzeby, za zezwoleniem dyżurnego referenta. W godzinach wolnych od posiedzeń będą się odbywały na podwórzu sejmowym obowiązkowe ćwiczenia wojskowe dla posłów. Ćwiczenia będą prowadzić wicemarszałkowie, którzy dla nadania im autorytetu otrzymają stopień sierżantów.

Dla uproszczenia sytuacji wszyscy posłowie winni nosić mundury żołnierskie. Ci zaś, którzy karnością i sumiennością w wykonywaniu rozkazów zasłużą na pochwałę dowódców, otrzymają szarżę kaprala.

Z posłów, którzy wykazali już swoje zdolności muzyczne, stworzona zostanie orkiestra, która w dni uroczyste (np. 19 marca[2]) będzie szła na czele maszerujących batalionów Sejmu.

Początkowy projekt, aby kuchnię polową powierzyć posłowi Okoniowi[3] – upadł. Natomiast rozważana jest kwestia przemianowania marszałka Sejmu na dowódcę dywizjonu ustawodawczego.

listopad 1926

PARLAMENTARYZM I ROZCZAROWANIE

Adolf Nowaczyński[1] przypomina w „Gazecie Porannej Warszawskiej”[2] słowa, jakie włożył Wyspiański w usta Wlk. Ks. Konstantego:

– Listopad to dla Polaków niebezpieczna pora...

i zestawia daty listopadowe, które się zaznaczyły silnymi wstrząsami w naszych dziejach. Jest ich kilkanaście. Obecnie przeżyliśmy znowu listopadowy zatarg ceremoniałowy[3] zakończony „feralną” trzynastką, na którą zostało wreszcie wyznaczone otwarcie sesji parlamentarnej.

Zatarg rozpoczęty przez Rząd w ostatnich dniach października nie zakończył się zwycięstwem żadnej ze stron. Sejm jednak wiele na nim zyskał, zdobywając uznanie za obronę prawa i powagi Konstytucji. Boleje też nad tym poseł Stroński[4] w ciążącej do zmiany ustroju parlamentarnego „Warszawiance”[5]:

Jest jeden tylko sposób przesłonienia wad zepsutego parlamentaryzmu, otoczenia go nowym blaskiem nietykalności, osłabienia dążności do naprawy. A tym jedynym sposobem jest pasowanie parlamentaryzmu właśnie na obrońcę pomijanego i nieszanowanego prawa państwowego. W ścieraniach się z lekkomyślną, nieudolną i łapczywą władzą wykonawczą parlamentaryzm rósł w urok w świadomości społeczeństw i nadmiernie się rozrastał, i to niechybnie znowu się powtórzy, jeśli powtórzą się także starcia, i to z pozostawieniem słuszności prawnej po stronie parlamentaryzmu. W takich warunkach chwilowe nad nimi zwycięstwa będą właśnie w sobie niosły zarodki przyszłych jego powag i nowych wybujań.

Coś tak wygląda, że u nas obecnie parlamentaryzm ciężkim dotknięty rozkładem doznaje niespodziewanie pomocy przez osłanianie jego pożałowania godnego stanu narzucaną mu gwałtem szatą obrońcy i nieomal męczennika prawa.

A na to wyraźnie i dobitnie odpowiada „Gazeta Warszawska Poranna”, że musimy się liczyć z istniejącym ustrojem opartym na istniejącej Konstytucji, bowiem:

Państwo nie może istnieć w atmosferze pozakonstytucyjnej.

Społeczeństwo domagać się musi poszanowania prawa przede wszystkim ze strony tych, którzy złożyli uroczystą wobec całego Narodu przysięgę, iż będą praw Rzeczypospolitej stróżami. Naruszenie podstaw ustroju prawnego Rzeczypospolitej, jakimi są przepisy konstytucyjne, zachwiać musi całym ustrojem praworządności w Państwie.

Nie o „kurtuazję” tedy chodzi.

Chodzi o to, by rząd, który głosi o sobie, iż pragnie przestrzegać praworządności, przestrzegał kardynalnych przepisów Konstytucji, by nie narażał się na kompromitację, że nie umie ujawnić sprawców napadu na posła, skoro byli oni ubrani w mundury oficerskie; by nie legalizował na kresach organizacji, które [dążą] mordem i pożogą do urzeczywistnienia swoich „ideałów”.

Słowem, chodzi o to, by młodociana państwowość odrodzonej Polski rozwijała się na granitowym gruncie prawa i praworządności, poszanowania Konstytucji przez rząd zaprzysiężonej, nie zaś na gruncie jakiejś nieznanej prawu publicznemu „kurtuazji konstytucyjnej”.

W ogóle od maja nasze życie państwowe zostało jakąś dziwaczną, nieznaną terminologią używaną do nazywania wszelakich tajemniczych manipulacji Rządu i ludzi rządowych. Jak stwierdza „Robotnik”[6], o ważniejszych czynnościach gabinetu nie są informowani nawet „niektórzy” ministrowie.

Oczywiście chodzi tu o ministrów socjalistycznych: Moraczewskiego i Jurkiewicza[7], uważanych widocznie za „niebłagonadiożnych”[8]. Tajemniczość i zakamarkowość polityki marszałka Piłsudskiego oburza do głębi „Robotnika”.

I tu miejsce na jedną rzecz, raczej na jedno pytanie: jaki ma sens i komu jest potrzebna tajemniczość otaczająca politykę Rządu zarówno w sprawie Sejmu, jak i wielu innych? Cechą istotną demokracji, nie specjalnie parlamentarnej, ale każdej, jest jawność: jawność planów i jawność działania. Zaufanie musi się opierać na wiedzy tego, o co chodzi. Wiara wystarcza sektom, nikomu ponadto. Bez jawności demokracja umiera. Kraj ma prawo wiedzieć, dokąd go prowadzą jego kierownicy.

Biedna, po trzykroć biedna Partia Socjalistyczna! Twoimi rękami majowe kasztany wydobywano, twoich ludzi do przedpokoju rządowego dopuszczono, skompromitowano się wobec mas, którym tak długo zawracałaś głowę, by teraz przez szparkę uchylonych drzwi pokazać ci figę, jaką ty kurtuazyjnie nazywasz znakiem zapytania. Cóż wam teraz pomoże gwałtowne i groźne kiwanie palcem w bucie? Samiście wbijali w swych adherentów[9] obok inicjałów „P.P.S.” inicjały „J.P.”[10], a teraz tamte dwie literki przesłaniają wasze trzy.

Czy to warto było tak się w maju przejmować?

styczeń 1927

USTRÓJ

„Głos Prawdy”[1] ogłosił ankietę na temat, jaki winien być ustrój polityczny w Polsce. Pominiemy fakt, że ogłaszanie podobnej ankiety mogłoby nasunąć myśl, że i „Głos Prawdy” obecny stan rzeczy nazywa rozstrojem, skoro o ustrój się troszczy. Nie chodzi mi też o udowodnienie, że sam pomysł ankietowy jest symptomem rozstroju ani że właśnie „Głos Prawdy” jest tego rozstroju winien.

Poruszam ten temat wyłącznie ze względów humanitarnych. Chcę przyjść z samarytańską pomocą tym nieszczęśliwym współpracownikom „Głosu”, którzy dla utrzymania pozorów powodzenia ankiety wyczerpują resztki inwencji na płodzenie odpowiedzi stających się z dniem każdym straszliwszymi. Wszystkie możliwe ustroje zostały już wyczerpane: jedni chcieli monarchii samowładnej, względnie sowietów arystokratycznych, inni republiki narodowościowej z syndykatami zawodowymi, rzeczypospolitej z królem, regentem i dyrygentem z pieprzem i cebulką, ze śpiewami i tańcami, byli amatorzy wzorów amerykańskich, chińskich, meksykańskich, przedrozbiorowych i przedpotopowych, faszystowskich. Wypowiadał się i p. Zenon Pryszczyk, i pani Genowefa Kuppereck, i p. M. Jehanne-Wielkopolska, i młodszy przodownik p. Pacewiczowski... Poza tym każdy ze współpracowników redakcji (pod pseudonimami) kilkadziesiąt razy – żeby ożywić dyskusję.

Otóż – jak wspominałem – ze względów humanitarnych, chcąc przyjść tym ostatnim z pomocą, postanowiłem wziąć niniejszym udział w ankiecie.

Proponuje ustrój następujący:

Republika z tendencjami monarchicznymi, z nieobowiązującą konstytucją, która ma być składana, żeby się nie łamała. Sejm musi być i Senat, ale pod warunkiem, że nie ma prawa głosu w sprawach państwowych, którymi kieruje rząd. Ten ostatni winien się składać z socjalkonserwatystów i z monarchizujących radykałów. Co do fachu – teki należy rozdzielić między chirurgów, pułkowników i profesorów. Może być kilku generałów i jeden kapitan. Wszyscy ministrowie muszą stać „na baczność” przed premierem i nie mają prawa palcem ruszyć bez pozwolenia specjalnie do tego wynajętego doktora filozofii. Najważniejsze postanowienia rządu muszą być ściśle zakonspirowane, nad czym czuwa nieoficjalna rada przyboczna premiera złożona z czterech lub pięciu oficerów niższej rangi i wyższych aspiracji. Prasę się znosi lub subsydiuje. Organizuje się nowych siedemnaście ministerstw, które tymczasowo obejmuje wicepremier, jaki winien być „ministrem do wszystkiego”. Poza tym stwarza się parę setek różnych rad: prawniczą, gospodarczą, hodowli kanarków itd.

Nad pracami rządu winna czuwać loża masońska.

Oto mój głos do ankiety „Głosu Prawdy”. Czyżby ten projekt był niedorzeczny?

luty 1927

DOSYĆ TEGO WRESZCIE!

– Rozgrodziła się Najjaśniejsza Rzeczpospolita i wszystkie świnie w nią włażą! – biadał ongiś Zagłoba.

Przypomina się to smutne powiedzenie dziś, kiedy – choć ogrodzeni jesteśmy mocno – wskutek naiwności różnych dyplomatołków nawiedza nas nierogacizna ze wszech stron globu. Wtrąca się to do naszych spraw, tu i owdzie poryje, a później kwiczy na cały świat, że w Polsce biały terror, mordownia i katownia.

Takich kilka niedawno nam z Anglii na kark spuszczono. Przyjechali do Polski Ponsonby, Trevelyan, Shepard, Glynes i Beckett, wszystko grubsze łososie z Labour Party[1] i takowe, korzystając z uprzejmości władz państwowych, zwiedzili więzienia w Polsce, a korzystając z informacji państwa Sempołowskiej, Thugutta, Miotły, Wołoszyna[2], radykalii żydowskiej i innych podobnych, wyrżnęli w paryskiej komunistycznej jaczejce[3] pani Séverine[4] raport pierwszej klasy.

Z niego to dowiadujemy się, że nasze więzienia są najstraszliwszą na świecie torturą, że państwo nasze dyszy antypacyfizmem, że połowa ludności to tajna policja, która gniecie drugą połowę, tj. biednych komunistów, że dzienniki lewicowe nie mają prawa wychodzić, a opozycyjne zobowiązane są pod grozą kary in extenso[5] drukować wszystkie przemówienia rządowe, które trwają minimum 4 do 5 godzin! I dalej kilkanaście bitych stron szalonych, opętańczych bzdur w tępych anglosaskich łbach wylęgłych.

Nie dziwimy się tym kretynom zza kanału. Przyzwyczajeni do krwawego gnębienia setek milionów kulturalnych Hindusów i innych narodów przerastających intelektem o dwie głowy głuptasów i ignorantów z Wielkiej Brytanii wypuszczonych w charakterze małych kundelburych i mopsów na świat Boży. Nie będziemy też opowiadali męczeństwa wojennych i niewojennych jeńców armii angielskiej, nie mamy zamiaru rozwodzić się o okrucieństwach i barbarzyństwach z ulicy Downing[6]. Nie.

Zapytujemy tylko nasz rząd, póki będzie ułatwiał wjazd do Polski różnej kanalii oczerniającej nas później na rynkach handlu prawdą – fałszem? Zapytujemy tylko, póki będziemy tolerować w Polsce ten wrzód, tę narośl, ten nowotwór bolszewicki, słowem histeryczną towarzyszkę Sempołowską, inspiratorkę pirackich insynuacji matołów z Labour Party?

Przecie wszystko musi mieć swoje granice!

marzec 1927

WIELKOLUDY MAŁOŚCI

Istnieje specjalna kategoria tak zwanych ważniaków. Są to ludzie, którym Bóg oszczędził samokrytycyzmu, a pozwolił jednocześnie zawisnąć przy jakimś urzędzie, jakiejś instytucji czy organizacji.

Tępak taki uważa się już za półboga, skoro jakieś tam papierki obrabia i z głębokim politowaniem patrzy na wszystko, co nie ma bezpośredniej styczności z jego dłubaniną.

Z takim typem głuptaska niestety zbyt często w Polsce się spotyka i należałoby może przejść ze wzruszeniem ramion obok tych szczęśliwych w swej urojonej ważności człowieczków, gdyby nie nagminność takiego schorzenia. Nieboszczyk Czechow nie żałował bicza satyry na różnych mydłków niezachwianie wierzących w swe nadprzyrodzone stanowisko. Może te uwagi trafią do przekonania robaczkowi, co „świaszczennodiejstwujet”[1] nawet przy temperowaniu ołówka.

– A czy nie można tego tak i tak zrobić?

– Panie – odpowiada z bezgraniczną litością „ważniak” – pan nie zna przepisów trzeciego referatu, siódmego wydziału, dziewiątego departamentu!

Albo siedzi taki bubek: dłubie w nosie. Człowiek dla zabicia czasu, czekając na coś, odzywa się np.:

– Urodzaje, zdaje się, będą niezłe?

– Panie, „my” nie mamy czasu o takich rzeczach myśleć.

Czy to będzie Napoleon, czy Sienkiewicz, czy Bismarck – ważniak zawsze z politowaniem nań patrzy. I gdyby np. przy jego biureczku zjawił się Kopernik i powiedział:

– Ziemia się kręci dookoła Słońca.

Człeczyna odrzeknie z wyniosłą miną:

– Niestety, nic panu na to poradzić nie możemy. To jest pańska sprawa prywatna.

Ileż jest w Polsce biurek, za którymi siedzą takie irytujące indywidua, które już sam fakt (rzeczywiście zdumiewający) swej tam obecności uważają za epokowe zdarzenie, swoje papirki za trzy czwarte wszechświata, a kiepskie struganie ołówka za misję dziejową.

Szkoda, że Czechow nie żyje w naszych czasach.

kwiecień 1927

NIEUSTANNY PRIMA APRILIS

O mało nie stała się rzecz przykra. Mianowicie dwaj korespondenci pism zagranicznych, wziąwszy na serio nasz koncept primaaprilisowy o zamordowaniu posła chińskiego w Warszawie, chcieli wysłać o tym depeszę do swych dzienników. Przeoczyli nawet ten drobny szczegół, że w Polsce nie ma w ogóle i nigdy nie było przedstawiciela Chin. Na szczęście odpowiednim czynnikom udało się w sam czas dowiedzieć o zamiarach niezorientowanych dziennikarzy i zapobiec głupstwu.

Dziwić się tylko należy owym korespondentom, że nie poznali się na „bujdzie” nawet w dniu 1 kwietnia. Obserwator naszego życia mógł przecież przez ostatnie dziesięć miesięcy wyostrzyć na tyle swój zmysł rozpoznawczy, raz po raz potykając się o „bujdy” i „zawracanie głowy”. Czas się przyzwyczaić do tych primaaprilisowych kawałów.

No bo jakże? Najpierw rewolucja z czerwonym sztandarem, później ledwie nie koronacja z „pierwszą brygadą”, walka z Sejmem i ledwie nie przedłużenie kadencji, walka z parlamentaryzmem i pozory demokracji, lekceważenie Izb Ustawodawczych i niedopuszczenie do zmiany ordynacji wyborczej.

Zaczęło się od walki z nieprawością, a nieprawości rosną jak na drożdżach, zaczęło się od sanacji moralnej, a skończyło się na sanacji niemoralnej. Rzucono hasło „radości tworzenia”, a skończyło się na radości niszczenia insektów. Sanacja zmieściła się w ramach... sanitarnych. Zwalczano partyjnictwo, a stworzono pięć razy dziesięć nowych efemeryd partyjnych. Protestowano przeciw klikom rządzącym, a stworzono całą mafię żrącą się na dobitek wewnętrznie.

Czyż to nie dość? Czyż całe nasze bytowanie, cała nasza pomajowa wegetacja publiczna nie jest nieustającym kompleksem dziwacznych niespodzianek i naprawdę kiepskich żartów?

Czas się do tego przyzwyczaić, jeżeli nas nie stać na... odzwyczajanie.

kwiecień 1927

JESZCZE P. KRZYŻANOWSKI

Niezbyt dawno wystąpiliśmy na tym miejscu przeciw panu inż. Józefowi Krzyżanowskiemu, który dzięki zadziwiającej umiejętności lawirowania, sprytowi i naiwności czynników decydujących wgramolił się czy wślizgnął na wysoce odpowiedzialne stanowisko naczelnego dyrektora Centralnego Zarządu Wytwórni Wojskowych. Podnieśliśmy wówczas zarzuty niefachowości i blagi.

Nie był to pierwszy odruch opinii przeciw niemu, ale zdaje się, dopełnił miary, gdyż oto p. Krzyżanowski otrzymał nareszcie dymisję, co należałoby zapisać na wielki plus rządu, gdyby nie dwie nowe strony medalu.

Następcą p. Krzyżanowskiego został p. inż. Wierzejski, fachowiec w produkcji narzędzi... rolniczych. Nie wiemy, czy w przemyśle wojennym ta „fachowość” okaże się pożyteczna, natomiast przyda się niewątpliwie gorąca przyjaźń, jaka łączy p. Wierzejskiego z ministrem Miedzińskim[1].

Sanacja „wylała” słusznie p. Krzyżanowskiego, miejsce jego obsadzając równie nieodpowiednim, ale swoim kandydatem.

Ale wróćmy do byłego dyrektora. Otóż rząd, wydalając go pod naciskiem opinii, a tym samym stwierdzając, że p. Krzyżanowski istotnie był szkodnikiem bez kwalifikacji, rząd „ocukrza” p. Krzyżanowskiemu dymisję ...orderem Polonia Restituta. – Za co? Mało tego. Wydalając człowieka nieodpowiedniego i szkodliwego przed upływem kontraktu, władza, miast pociągnąć go do odpowiedzialności – dopłacała mu jeszcze coś 40 000 zł! – Za co?

I to jeszcze nie wszystko. Pan Krzyżanowski przybył z Rosji, gdzie skompromitował swym stosunkiem do bolszewików zawód inżyniera polskiego, do Ameryki, skąd niepomyślne wiatry przywiały go do Polski. Pan Krzyżanowski był wówczas goły jak mysz turecka. Po kilkuletnim „piastowaniu” wysokiego stanowiska państwowego p. Krzyżanowski stał się właścicielem fabryki sztucznej wełny pod Sochaczewem, obiektu kilkumilionowej wartości!

Za to „stworzenie z niczego” nowej placówki przemysłowej, chyba za to p. K. został udekorowany orderem. Ale i tego było mu mało, bo oto ponoć zdołał wydębić od rządu dużą pożyczkę dla tej fabryki.

Nie wątpimy, że w tę sprawę zechce wejrzeć Naczelna Izba Kontroli Państwa.

Polska nie jest tak bogata, by mogła sobie pozwolić na bezkontrolne ekspensy[2].

maj 1927

BIĆ ALBO NIE BIĆ?

Gdyby każdy z napadanych przez meksykańskie indywidua[1] publicystów nosił przy sobie równie grubą laskę jak Adolf Nowaczyński[2] – pewnie by każdy z napastników chodził przez tyleż dni z guzem, co i p. Medard Downarowicz[3].

Jest to jedyny racjonalny sposób załatwienia kwestii. Na wapory awanturnicze najlepszym lekarstwem są okłady z... laski. Tylko trzeba okładać planowo, systematycznie i baczyć, by równo puchło ze wszystkich stron. Ustaną wówczas uliczne napady w teatrach i teatralne na ulicy. Nie należy przy tym obawiać się o całość czaszki napastnika, a tylko kij co grubszy wybrać. Taki bowiem meksykaniec ma łeb twardy, zakuty i prędko się wyliże.

Dowodem być tu może ciężarowe myślenie owych typów:

– On mi publicznie zarzuca taką to i taką aferę? I na dowód przytacza moje curriculum vitae? Nic na swą obronę nie mam, ale napadnę go, to wszyscy pomyślą, że to odruch poniewieranej niewinności.

Słowo się rzekło – kasztanka u płotu. Zaczai się gdzieś za słupkiem i czeka (najczęściej w 5–6 osób), później wypada i... czystość udowodniona. Bo zaskoczony publicysta najczęściej nie ma czasu nawet do obrony. Potem „zrehabilitowany” bubek chodzi w chwale między swymi i zyskuje markę pogromcy prasy od Małej Ziemiańskiej[4] po Dużą.

Wprawdzie każdy byk mógłby powalić Sokratesa i temu ostatniemu nie przyniosłoby to ujmy – zawsze jednak lepiej jest takiego byka poskromić, i to właśnie laską.

– Veni vidi[5] będziecie bici.

czerwiec 1927

TO JUŻ NIE PERFIDIA

Swoją drogą, bezczelność pomimo tylokrotnego zdemaskowania nie wychodzi z arsenału walk politycznych ani z repertuaru dyplomacji.

Stary sposób uciekającego rzezimieszka krzyczącego dla zmylenia publiczności:

– Trzymajcie złodzieja!

Stary sposób, na który już dziś nikt się nabrać nie da, stosowany jest przez dyplomację sowiecką nadal z uporczywością iście bohaterską. Rosja oficjalnie patronująca Trzeciej Międzynarodówce, otwarcie wspomagająca akcję wywrotową prowadzoną przez specjalnie w tym celu istniejący Komintern[1], w nocie do rządu polskiego domaga się prześladowań kontrrewolucyjnych organizacji rosyjskich, jakich zresztą w Polsce nie ma.

Powołuje się przy tym rząd Sowietów na klauzulę Traktatu ryskiego zobowiązującą obie strony do... zwalczania na swoim terenie takich stowarzyszeń, które by działały przeciw ustrojowi sąsiada. Przecie nie będzie nam twierdził pan Litwinow[2], że rząd sowiecki zwalcza działalność Kominternu, który wcale nie kryje się z tym, że prowadzi akcję wywrotową u nas!

Niczego byśmy bardziej nie pragnęli jak literalnego wypełnienia Traktatu ryskiego przez obie strony. Podczas gdy my nic sobie zarzucić nie możemy, Sowiety dotychczas sabotują cały szereg poczynionych zobowiązań nie tylko natury politycznej, lecz i gospodarczej.

Mało tego. Co by powiedział rząd moskiewski, gdybyśmy wydzielili parę powiatów i nazwali ten teren Monarchią Rosyjską, i ukoronowali któregoś z pretendentów do tronu rosyjskiego, uznając w nim samodzierżawnego cara Wszechrosji? Cara czekającego tylko i czyhającego na upadek bolszewizmu, by panowanie swe i ustrój kilkupowiatowej monarchii rozciągnąć na całą Rosję?

Co by powiedział na to rząd sowiecki?

A tymczasem Sowiety wydzieliły właśnie parę powiatów i utworzyły tam Polską Republikę Sowiecką pod wezwaniem Dąbala[3].

To już nie jest perfidia, a zwykła bezczelność krzyczeć w tych warunkach o tolerowaniu przez Polskę jakichś nieistniejących kontrrewolucyjnych stowarzyszeń emigracji rosyjskiej. Jeżeli nawet takie stowarzyszenia istnieją, to są zakonspirowane i rząd polski nic o nich nie wie, a tym bardziej nie subsydiuje ich tak, jak to robi rząd Sowietów z Kominternem lub z groteskową republiką napędzonego z Polski huncwota Dąbala.