Złoty garnek. Bajka nowożytnych czasów - E.T.A. Hoffmann - ebook

Złoty garnek. Bajka nowożytnych czasów ebook

Hoffmann E.T.A.

3,5

Opis

Nowela E.T.A. Hoffmanna opublikowana w 1814 roku jest uważana za arcydzieło w dorobku pisarza. Opowiada ona o przygodach młodego studenta Anzelmusa, który musi zmierzyć się z siłami nadprzyrodzonymi i nauczyć się odróżniać dobro od zła. E.T.A. Hoffmann to niemiecki poeta i pisarz romantyczny, jeden z prekursorów weird-fiction, czyli fantastyki grozy. Jego twórczością inspirowali się w późniejszych latach tacy pisarze, jak Edgar Alan Poe, Howard Phillips Lovecraft czy Gustav Meyrink.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 135

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




E.T.A. Hoffmann

Złoty garnek

Bajka nowożytnych czasów

Warszawa 2020

Wigilia pierwsza

Nieszczęsne przygody studenta Anzelmusa – Higieniczny tytoń konrektora Paulmanna i złoto-zielone węże

W dzień Wniebowstąpienia, o godzinie trzeciej po południu, w Dreźnie, pędził pewien młodzieniec przez Czarną Bramę – i upadł prosto w koszyk z jabłkami i ciastkami, które sprze­dawała jakaś stara, brzydka kobieta – tak że wszystko, co ocalało szczęś­liwie od zgniecenia, rozsypało się, a ulicznicy wesoło dzielili się zdobyczą, jakby dla nich rozrzuconą przez śpieszą­cego się pana. Stara zaczęła krzyczeć gwałtu, a na to kumoszki porzuciły swoje stragany z ciastkami i wódką, otoczyły młodzieńca i lżyły go z taką prostacką gwałtow­nością, że ten, oniemiały ze zmart­wienia i wstydu, wyciągnął tylko swój mały, niezbyt obficie napełniony woreczek z pieniędzmi, który stara łakomie chwyciła i szybko schowała. Na to rozluźniło się wprawdzie szczelnie zwarte koło, lecz zaledwie mło­dzieniec wyrwał się zeń co prędzej, stara krzyknęła za nim:

– Tak, pędźże, pędźże dalej, czarci, synu – zginiesz w krysztale – już ci bliżej niż dalej – tak! w krysztale!...

Przeraźliwy, skrzeczący głos starej miał w sobie coś okropnego, tak że prze­chodnie zdumieni przy­stanęli cicho, a śmiech, który się wkoło przed chwilą rozlegał, nagle umilkł.

Student Anzelmus (on właśnie był tym mło­dzieńcem), chociaż nie rozumiał szczególnych słów starej, uczuł, że ogarnia go mimowolny strach, i uskrzydlił jeszcze bardziej swoje kroki, aby umknąć przed skiero­wanymi nań spojrze­niami ciekawego tłumu. A kiedy tak się przeciskał przez zbitą gromadę wy­strojonych ludzi, słyszał, jak szemrano na wszystkie strony:

– Biedny młody człowiek! A niechże tę przeklętą kobietę!

Tak tedy, w najszczególniejszy sposób, tajemnicze słowa starej nadały śmiesznej przygodzie pewien odcień tragizmu i dzięki temu spoglądano teraz ze współ­czuciem na młodzieńca, którego przedtem nie zauważono nawet wcale. Kobiety, patrząc na jego krzepką postać i twarz urodziwą, której wyraz potęgował jeszcze płomień we­wnętrz­nego wzburzenia, wybaczały mu całą jego nie­zręczność, jak również strój, który nic nie miał wspólnego z jaką­kolwiek modą. Jego szczupaczo-szary frak był skrojony w ten sposób, jak gdyby twórca jego, krawiec, o kroju współ­czesnym wiedział tylko ze słyszenia, a czarny, atłasowy, starannie utrzymany strój dolny nadawał całości pewien styl profe­sorski, z którym znów było w zupełnej sprzecz­ności zachowanie się i szczególne położenie młodzieńca.

Gdy wreszcie student nasz dobiegł do końca alei prowa­dzącej do piwiarni Linka, był już tak wy­czerpany, że oddech mu zapierało. Musiał zwolnić kroku; ale zaledwie śmiał wzrok odrywać od ziemi, gdyż wciąż jeszcze jabłka i ciastka tańczyły mu przed oczyma, a każde przyjazne spojrzenie spoty­kanych dziewcząt wydawało mu się tylko odblaskiem złośliwego śmiechu przy Czarnej Bramie. Tak doszedł aż do wejścia piwiarni Linka. Wchodziły tam jedne za drugimi całe szeregi świą­tecznie ubranych ludzi. Z wnętrza gmachu dochodził odgłos muzyki orkies­trowej, a gwar wśród wesołych gości stawał się coraz głoś­niejszy.

Biednemu Anzelmusowi prawie łzy stanęły w oczach; dla niego dzień Wniebo­wstąpienia był wyjątkowym świętem rodzinnym; i on miał czerpać ze źródeł szczęśli­wości Linkowego raju; tak, on chciał się posunąć aż do pół porcji kawy z rumem i podwójnej butelki piwa – i aby tak wspaniale użyć, wziął więcej pieniędzy niż kiedy­kolwiek, więcej niż to było dozwolone. I oto fatalny upadek w kosz z jabłkami pozbawił go wszyst­kiego, co miał przy sobie. O kawie, o piwie podwójnym, o muzyce, o widoku po­strojonych dziewcząt: krótko mówiąc – o wszystkich wy­marzonych rozkoszach nie było już co myśleć; przesunął się powoli obok nich – wreszcie udał się drogą prowadzącą ku Elbie; zupełnie pustą. Pod jakimś krzakiem bzu, co wyrastał z muru, znalazł ciche, ustronne miejsce; tam siadł i naładował fajkę higie­nicznym tytoniem, który mu podarował jego przyjaciel, konrektor Paulmann.

Tuż przed nim pluskały i szumiały faje złoto­żółtej Elby; poza nią wspaniałe Drezno dumnie i śmiało strzelało lśniącymi wieżycami w woniejące sklepienie nieba, które spływało na kwitnące łąki i świeżo zielone lasy, a z głębi oddalenia wynurzał się łańcuch gór, przy­pomi­nając daleki kraj Czechów. Ale student Anzelmus posępnie patrzył w tę dal, zawzięcie puszczał w powietrze kłęby dymu i wreszcie głośno dał wyraz swemu smutkowi, mówiąc:

– A jednak to prawda; urodziłem się, by dźwigać wszelkie możliwe krzyże, znosić wszelkie możliwe nie­szczęścia! – Że nigdy nie zostałem królem migdałowym, że w parzyste czy nie­parzyste zawsze zgadywałem fałszywie, że chleb z masłem zawsze upadał mi na tłustą stronę – o całej tej nędzy wcale już nie chcę wspominać; ale czyż to nie straszne jakieś prze­znaczenie, że odkąd diabłu na pociechę zostałem studentem, musiałem od razu stać się i pozostać po­śmiewiskiem kolegów. Czy włożę kiedy nowy surdut, nie plamiąc go od pierwszego razu czym tłustym lub nie dziurawiąc go źle zatkniętą szpilką w naj­widocz­niejszym miejscu? Czy ukłonię się kiedy jakiemu radcy lub jakiej damie, nie rzucając przy tym gdzieś daleko kapelusza lub, co gorsza, haniebnie potykając się i wywracając na równej drodze? Czyż nie miałem już na halach targowych stałego wydatku w każdy dzień jarmarczny – około trzech do czterech groszy – na rozdeptane garnki, bo diabeł kładzie mi w głowę, by iść wprost przed siebie, jak lemingi? Czy przy­szedłem choć raz w porę na wykład lub tam, gdzie mnie za­proszono? Cóż pomogło, że wychodziłem z domu o pół godziny wcześniej i stawałem pode drzwiami z ręką na klamce? Bo gdy z uderzeniem godziny chciałem tę klamkę nacisnąć, szatan wylewał mi miednicę wody na głowę lub kazał mi zetknąć się gwałtownie z kimś, co właśnie wychodził, tak że za­pląty­wałem się w tysiące sporów i przez to opuszczałem wszystko.

...– Ach! ach! gdzieżeście wy, błogie sny o przyszłym szczęściu? Jak to ja dumnie marzyłem, że dojdę tu aż do rangi tajnego sekretarza! Ale czyż moja zła gwiazda nie uczyniła najlepszych pro­tektorów moich wrogami?

...– Wiem, że ten radca tajny, któremu mnie polecono, nie znosi ostrzy­żonych włosów; fryzjer z wysiłkiem przyczepia mi mały warkoczyk na tyle głowy, ale przy pierwszym ukłonie fatalny sznurek pęka, a wesoły mops, który mnie obwąchuje, aportuje z tryumfem warkoczyk panu radcy tajnemu. Ja rzucam się za psem przerażony i wpadam na stół, przy którym pan radca pracował, jedząc śniadanie, i oto filiżanki, talerze, kałamarz i puszka z piaskiem z hałasem zlatują na podłogę, a strumień czekolady i atramentu zalewa tylko co napisany raport.

– Czyś pan zwariował? – ryczy roz­złoszczony radca tajny i wyrzuca mnie za drzwi.

...– Cóż to pomoże, że mi pan konrektor Paulmann zrobił nadzieję na posadę sekretarza? Czyż pozwoli na to moja zła gwiazda, która mnie wciąż prze­śladuje?

...– Albo dzisiaj! Chciałem ten miły dzień Wniebo­wstąpienia przepędzić tak przyjemnie, chciałem przecież coś niecoś na ten cel poświęcić. Mogłem równie dobrze, jak każdy inny gość u Linka, zawołać z dumą: – Kelner, podwójna butelka piwa, ale proszę o najlepsze! – Mógłbym był tam siedzieć aż do późnego wieczora i to jeszcze tuż obok jakiego towa­rzystwa wspaniale ubranych, pięknych dziewcząt. Już ja wiem dobrze, nabrałbym na pewno odwagi, stałbym się zupełnie innym czło­wiekiem; tak, posunąłbym się aż do tego, że gdyby która z nich zapytała: która to może być teraz godzina? albo: co to jest, co oni grają? – po­skoczył­bym wtedy lekko, nie wy­wróciwszy mojej szklanki, nie po­tknąwszy się o moją ławkę; kłaniając się, pod­szedł­bym kilka kroków i po­wiedział­bym: – Mademoiselle, pozwoli pani sobie usłużyć, to jest uwertura z Dziewicy Dunaju – albo: – Zaraz wybije szósta. – Czyż jest taki człowiek na świecie, który by mi to wziął za złe? – Nie! jestem przekonany, że owe dziewczęta po­patrzyły­by na siebie z takim filuternym uśmiechem, jak to zwykle bywa, kiedy nabieram odwagi i chcę pokazać, że i ja także znam się na lekkim tonie światowym i umiem zachować się wobec dam. – Ale cóż? – szatan prowadzi mnie w ten przeklęty kosz z jabłkami i oto muszę w samotności, z moim higie­nicznym tytoniem...

Tu przerwały studentowi Anzelmu­sowi jego rozmowę z sobą samym jakieś szczególne szmery i szelesty, które powstały w trawie, tuż obok niego, lecz wnet wślizgnęły się między gałęzie i liście tuż ponad głową jego roz­postar­tego bzu. Raz było, jak gdyby wiatr wieczorny potrząsał liśćmi, to znów, jak gdyby ptaszki igrały wśród gałęzi, goniąc się wesoło i trzepocąc skrzydeł­kami. A potem zaczęły się jakieś szepty i gwary i było jak gdyby za­dźwięczały kwiaty niby dzwo­neczki z kryształu. Anzelmus słuchał i słuchał. I wtem – sam nie wiedział, jak to się stało – owe gwary, szeptania, dźwię­czenia zamieniły się w ciche, roz­wiewa­jące się słowa:

Wśród liści – między witkami – wśród gałęzi, wśród okiści kwiatów, wijmy się, prze­wijajmy, prze­ślizgujmy się z sios­trzycz­kami – prze­wijajmy się, błyszcząc – kołyszmy się w lśnieniach – szybko, szybko, w górę – na dół – słońce wieczorne ciska strzały promienne, wietrzyk szeleści – rosa upada – śpiewają kwiaty – ruszajmy języczkami – śpiewajmy z kwiatami i gałęziami – wnet gwiazdy zabłyszczą – wracać nam trzeba – wśród kwiatów i liści, między witkami, wijmy się, prze­wijajmy, prze­ślizgujmy się z sios­trzycz­kami...

I tak szło dalej – jakby porwana mowa. Student Anzelmus myślał: – Toż to przecież tylko wiatr wieczorny, który szepce mi jednak dzisiaj zupełnie zrozumiałe słowa...

Ale w tej samej chwili zabrzmiał mu ponad głową jakby trój­dźwięczny akord prze­czystych dzwonów z kryształu. Spojrzał w górę – i zobaczył trzy lśniące zielonym złotem wężyki, co okręciły się o gałęzie i wysunęły główki na wieczorne słońce. I znowu powtórzyły się w tych samych słowach rozhowory i szeptania, a wężyki przemykały się, prze­ślizgi­wały wśród liści, gałęzi do góry i na dół; a kiedy poruszały się tak szybko, zdało się, że to krzak bzowy sypie tysiącem płomie­nistych szmaragdów poprzez ciemne liście.

– To słońce wieczorne tak igra i lśni na drzewie – myślał student Anzelmus: ale wtem znowu za­dźwię­czały dzwony z kryształu i Anzelmus zobaczył, że jeden z wężów wyciągnął ku niemu główkę.

Jakby prąd elektryczny przebiegł mu przez ciało, zadrżał aż do dna duszy, bo oto para ciemno­błękitnych oczu spojrzała nań z nie­wysło­wioną tęsknotą, że omal nie rozsadziło mu piersi jakieś nigdy nie­doświad­czane uczucie naj­większej błogości i naj­ostrzej­szego bólu. A kiedy on, pełen żaru pożądania, wciąż patrzył tak w te prze­słodkie oczy, silniej za­dźwię­czały rozkoszne akordy kryszta­łowych dzwonów, upadły nań płomie­niste szmaragdy, otoczyły go, migając naokół tysiącem ogników, igrając błyszczą­cymi nićmi ze złota. I poruszył się bzowy krzak, i rzekł:

– Leżałeś w cieniu moim, mój zapach owiewał cię, aleś nie pojął mnie: zapach jest mową moją, kiedy go miłość nieci.

Wiatr wieczorny przeleciał i rzekł:

– Owiewałam sny twoje, aleś nie pojął mnie: tchnienie jest mową moją, kiedy je miłość nieci.

Poprzez chmury wyjrzały słoneczne promienie, a blask ich zdawał się gorzeć wyrazami:

– Oblewałam cię żarem roztopionego złota, aleś nie pojął mnie. Żar jest mową moją, kiedy go miłość nieci.

I coraz głębiej, coraz silniej zatapiał się wzrok w rozkoszny błękit dwojga oczu, coraz goręcej płonęła tęsknota, coraz potężniej paliło pożądanie. A wkoło zadrżało, poruszyło się wszystko jak gdyby obudzone do wiosennego życia. Kwiaty za­pachniały wszystkie razem, a woń ich była jak cudny śpiew tysiąca fletni; a co one śpiewały, to niosły echem dalekim chmury złociste, mknące gdzieś w kraje nieznane. Lecz skoro tylko zniknął ostatni promień słońca za górami, a jedno­cześnie zmierzch rzucił na ziemię swój cień, z dalekiej dali zabrzmiał nagle szorstki, głęboki głos:

– Hej, hej! A cóż to tam za hałasy i gwary? Hej, hej! kto mi tam szuka promienia za górami? Dosyć świecenia, dosyć śpiewania! Hej, hej! Przez krzaki, przez trawy – przez trawy, przez rzeki! – Hej, hej – do do-o-o-mu – do do-o-o-mu!

I tak zaginął głos jakby w pomruku dalekiego grzmotu – ale dzwony z kryształu za­zgrzytały w ostrym dysonansie. Wszystko ucichło i Anzelmus zobaczył, jak owe trzy węże, lśniąc i błyskając wśród trawy, pełzły ku rzece; szemrząc, sze­leszcząc rzuciły się w Elbę, a nad falami, w których się zanurzyły, za­trzeszczał zielony płomień i sunął po rzece ukośnie w kierunku miasta.

Wigilia druga

Jak student Anzelmus uchodził za pijanego, niespełna rozumu - Przejażdżka po Elbie - Aria brawurowa kapelmistrza Grauna - Wódka żołądkówka u Conradi’ego i przekupka od jabłek w brązie

– Temu panu chyba się w głowie pomieszało – mówiła jakaś szanowna obywatelka, która wracając z rodziną ze spaceru, przy­stanęła nagle i z założonymi rękami przy­glądała się, co za niepojęte rzeczy wyprawiał student Anzelmus. Mło­dzieniec bowiem objął pień bzowego drzewa i wołał bez­ustannie w gęstwę gałęzi i liści:

– O, tylko raz jeszcze zalśnijcie, za­jaśnijcie, najdroższe złote wężyki, tylko raz jeszcze przemówcie waszymi głosami z dzwo­neczków! Tylko raz jeszcze spoj­rzyjcie na mnie, rozkoszne oczy błękitne, tylko raz jeszcze – inaczej zginę w bólu i palącej tęsknocie!

I wzdychał, i jęczał przy tym z całej duszy bardzo żałośnie, i potrząsał w pożądaniu i nie­cierpli­wości bzowym drzewem, ale ono za całą odpowiedź szeleściło swymi liśćmi głucho i nie­zrozu­miale i zdawało się w ten sposób porządnie drwić z bólu studenta Anzelmusa.

– Temu panu chyba się w głowie pomieszało – mówiła obywatelka Drezna, a studentowi Anzelmusowi było, jakby go kto otrząsnął z ciężkiego snu lub oblał lodowato zimną wodą tak, ze się zbudził gwałtownie. Od nowa ujrzał wyraźnie, gdzie się znajduje i uświadomił sobie, jak to roz­drażniły go jakieś szczegól­niejsze mary i nawet do­prowa­dziły do tego, że zaczął głośno mówić do siebie. Zmieszany patrzył na stojącą przed nim kobietę i wreszcie chwycił za leżący na ziemi kapelusz, aby stąd uciec na­tych­miast.

Tymczasem zbliżył się doń również ojciec rodziny i po­stawiwszy w trawie dziecko, które niósł na ręku, oparł się na lasce i ze zdzi­wieniem przy­patrywał się i przy­słuchiwał studentowi. A potem podniósł fajkę i woreczek z tytoniem, które Anzelmus upuścił, i podając mu obydwa przedmioty, rzekł:

– Nie lamentuj że pan tak strasznie w ciemności i nie niepokój pan ludzi, jeżeli właściwie nic ci się nie stało, tylkoś pan widać za wiele zaglądał do kieliszka, ot idź pan lepiej do domu i wyśpij się pan porządnie!

Student Anzelmus uczuł się bardzo za­wstydzony, wydobył z siebie tylko płaczliwe ach!

– No, no – mówił dalej miesz­czanin – nie ma się znowu czym tak przejmować. To się zdarza naj­porząd­niejszym ludziom, a przy miłym dniu Wniebo­wstąpienia można przecież ze szczerego serca pozwolić sobie coś ponad miarę. Można to chyba wybaczyć nawet słudze Bożemu – jesteś pan, zdaje się, kandydatem teologii. – Ale pozwoli pan, że nałożę sobie trochę pańskiego tytoniu, bo mój mi już wyszedł,

Tak mówił obywatel, gdy student Anzelmus już chciał schować i fajkę, i woreczek, a teraz ów mieszczuch zaczął czyścić powoli i z namysłem swoją fajkę i potem równie powoli zabrał się do jej na­kładania. Jedno­cześnie zaś zbliżyło się ku nim wiele dziewcząt, które szeptały coś po cichu z żoną obywatela i chichotały między sobą, patrząc na Anzelmusa. A ten stał jak na ostrych cierniach i roz­żarzonych szpilkach. Więc skoro tylko oddano mu fajkę i woreczek z tytoniem, uciekł stamtąd co tchu. Wszystkie dziwy, na które patrzył, ulotniły mu się zupełnie z pamięci, przy­pominał sobie tylko, że pod bzowym drzewem gadał głośno jakieś nie­stworzone rzeczy, co było dlań tym okrop­niejsze, że od dawna miał głęboki wstręt do wszystkich, co mówią sami do siebie. Szatan gada przez pana – mawiał jego rektor – o, on wierzył teraz święcie, że to prawda. Żeby go uważano za pijanego w dzień Wniebo­wstąpienia. Candidatus theologiae. Nie ta myśl była nie do zniesienia. Już chciał skręcić w aleję Pappela przy ogrodzie Kozel, gdy jakiś głos za nim zawołał:

– Panie Anzelmus! Panie Anzelmus! Do stu piorunów, dokądże pędzisz pan tak wściekle?

Student zatrzymał się, jakby w ziemię wrósł Był przekonany, że wnet nowe nie­szczęście zwali mu się na głowę. Głos odezwał się znowu:

– Panie Anzelmus, no wróć że się pan, czekamy tu nad wodą!

Teraz dopiero nasz student poznał, że to jego przyjaciel, konrektor Paulmann go wołał; wrócił się nad Elbę i spotkał tam konrektora z jego dwiema córkami oraz pana regis­tratora Heerbranda, którzy właśnie mieli zamiar wsiąść w łódkę. Konrektor zaprosił studenta, aby przejechał się z nim po Elbie i aby potem spędził u niego wieczór w mieszkaniu znajdu­jącym się na przed­mieściu Pirnau. Student Anzelmus bardzo chętnie przyjął za­proszenie, gdyż sądził, że może przecież wymknie się fatalności, która dziś nad nim ciążyła.

Kiedy już jechali po rzece, zdarzyło się, że na drugim brzegu, koło ogrodu Antoniego, puszczano ognie sztuczne. Z hukiem i sykiem strzelały w górę rakiety, a lśniące gwiazdy pękały w powietrzu, siejąc naokół tysiące trzaska­jących iskier i płomieni. Student Anzelmus siedział skulony tuż obok wio­słują­cego prze­woźnika; kiedy teraz zobaczył w wodzie odbicie roz­prysku­jących się w powietrzu iskier i wstęg ognistych, zdało mu się, że to złote wężyki pełzają po falach. Wszystkie dziwy, jakich był świadkiem pod bzowym drzewem, znowu stanęły mu jak żywe przed oczyma - i od nowa ogarnęła go ta sama nie­wysło­wiona tęsknota, to samo palące pożądanie, które mu tam zaciskało serce w kurczowo bolesnym zachwycie.

– Ach, wyście to znowu, wężyki złociste? Śpiewajcie, ach, śpiewajcie! W śpiewie waszym pojawią się znowu te drogie, rozkoszne, ciemno­błękitne oczy – ach, czyżbyście były tam, pod falami?

Tak zawołał student Anzelmus i uczynił przy tym gwałtowne poruszenie, jakby chciał zaraz wyskoczyć z łódki w wodę.

– Opętany, czy co? – krzyknął przewoźnik i chwycił go za połę fraka.

Panienki, które siedziały koło niego, krzyknęły przerażone i uciekły na drugą stronę łodzi; regis­trator Beerbrand szepnął coś kon­rektorowi Paulmanowi do ucha, na co ten zaczął mu coś długo tłumaczyć, lecz student Anzelmus zrozumiał stąd tylko pojedyncze wyrazy:

– ...Miewa podobne napady... jeszcześ pan nie zauważył?...

Wkrótce potem powstał również konrektor Paulmann i przysiadł się z nieco uroczystą, urzędowo poważną miną do studenta Anzelmusa, ujął go za rękę i rzekł:

– Jak się pan czuje, panie Anzelmus?

Student Anzelmus nieledwie odchodził od przy­tomności, gdyż uczuwał, że w głębi duszy powstawało mu jakieś straszliwe rozdwojenie, które na próżno starał się opanować. Ujrzał teraz wyraźnie, że to, co uważał za lśnienia złotych wężyków, było jedynie odbiciem ogni sztucznych w ogrodzie Antoniego; ale jakieś nigdy nie­doświad­czane uczucie, sam nie wiedział, czy rozkosz, czy bół, zaciskało mu pierś kon­wulsyjnie, a kiedy przewoźnik tak zanurzał wiosło w wodę, że ona, jakby w złości się burząc i pieniąc, pluskała i szumiała, rozróżnił w tych bulgo­czących szmerach jakby tajemne szeptanie:

– Anzelmusie! Anzelmusie! Czyż nie widzisz, że płyniemy ciągle przed tobą? – Sio­strzyczka patrzy się znowu na ciebie – uwierz – uwierz – uwierz w nas!...

I zdało mu się, że widzi odblask trzech zielonych, żarzących się smug. Lecz kiedy potem z sercem za­miera­jącym z tęsknoty, patrzył na wodę, czy nie wyjrzą nań spośród fal te rozkoszne oczy, zrozumiał znów, że ów odblask ma swe źródło w oświet­lonych oknach nie­dalekich domów. I siedział tak, milcząc i walcząc z sobą w głębi duszy; ale konrektor Paulmann zapytał jeszcze głośniej:

– Jak się pan czuje, panie Anzelmus?

Student odpowiedział bardzo nieśmiało:

– Ach, kochany panie konrektorze, gdybyś pan wiedział, co ja dzisiaj za nad­zwyczajne rzeczy śniłem na jawie, z otwartymi oczami, pod bzowym drzewem, pod murem ogrodu Linka – ach, na pewno nie miałby mi pan za złe, że ja tak jak nie­przytomny...

– Aj, aj, panie Anzelmus – przerwał konrektor Paulmann – miałem pana zawsze za solidnego młodzieńca – ale śnić – z szeroko otwartymi oczami śnić, a potem nagle ni stąd, ni zowąd chcieć skakać do wody – to już – prze­praszam pana – to już mogą tylko ludzie niespełna rozumu albo kpy!...

Studenta Anzelmusa głęboko zasmuciły ostre słowa przyja­ciela; lecz wtem odezwała się najstarsza córka Paulmanna, Weronika, bardzo ładna, bujna, szesnasto­letnia dziewczyna:

– Ach, kochany ojcze, musiało się przecież panu Anzelmusowi przytrafić coś bardzo nad­zwyczaj­nego i on może wierzy, że to było na jawie, choć pod tym bzowym krzakiem musiał rzeczy­wiście spać i przyśniły mu się rozmaite głupstwa, które mu teraz nie dają spokoju.

– Ależ najszanowniejsza panno Weroniko, zacny kon­rektorze – zabrał głos pan regis­trator Heerbrand – czyż to nie można i nie śpiąc pogrążyć się w pewien stan marzenia, śnienia? Bo proszę tylko posłuchać, co mnie się zdarzyło. Kiedym siedział pewnego razu po obiedzie przy kawie w takim stanie majaczenia, w takiej chwili cielesnego i umysłowego trawienia, przyszło mi nagle jakby na­tchnienie, zobaczyłem, gdzie znajduje się pewien zgubiony akt sądowy; a wczoraj znowu w podobny sposób tańcowała mi przed oczyma jakaś wspaniała faktura łacińska – przed moimi szeroko otwartymi oczyma.

– Ach, najszanowniejszy regis­tratorze – odparł konrektor Paulmann – zawsześ pan miał taką skłonność ku poeticis, a wtedy wpada się łatwo w fanta­styczność i romantyzm.

Ale studentowi Anzelmusowi było przyjemnie, że się ktoś za nim ujął w takim nadzwyczaj przykrym położeniu, kiedy go miano za pijanego lub niespełna rozumu, i chociaż było dość ciemno, zdało mu się, że teraz dopiero zauważył prawdziwie ładne, ciemno­błękitne oczy Weroniki, które mu jednak wcale nie przy­pomi­nały prze­dziwnych oczu widzianych pod bzowym drzewem. W ogóle studentowi Anzelmusowi znów od razu wyleciała zupełnie z pamięci cała przygoda pod bzowym drzewem; uczuł, że mu lekko i wesoło – tak! – doszedł nawet jakby w nadmiarze swawolnego zuch­walstwa do tego, że przy wysiadaniu z łódki podał dłoń pomocną obrończyni swojej, Weronice, a potem, gdy szli już razem pod rękę, do­prowadził ją z taką zręcz­nością i tak szczęś­liwie do domu, że raz jeden tylko się po­ślizgnął, i ponieważ była tam właśnie jedyna kałuża na całej drodze, więc tylko bardzo niewiele obryzgał białą suknię Weroniki.

Szczęśliwa zmiana w usposo­bieniu studenta Anzelmusa nie uszła uwagi konrektora Paulmanna, który na powrót uczuł do niego sympatię i prze­praszał za swoje ostre słowa wy­powie­dziane przed chwilą przeciw niemu.

– Tak – dodał – zapewne, bywają przykłady, że nieraz uroi się człowiekowi jakie widziadło, które może go niepokoić i dręczyć; ale to jest choroba cielesna i na to pomagają pijawki, które się przystawia, salve venia, na zadku, jak to dowodził pewien sławny profesor, co niedawno umarł.

Student Anzelmus istotnie sam nie wiedział, czy był pijany, obłąkany, czy chory; w każdym razie jednak pijawki wydały mu się zupełnie zbyteczne, ponieważ jego mniemane widziadła znikły zupełnie, a zresztą czuł się coraz weselszy, im bardziej starał się nad­skakiwać pięknej Weronice.

Po skromnej wieczerzy, jak zwykle, zaczęło się mu­zyko­wanie; student Anzelmus musiał zasiąść przy forte­pianie, a Weronika zaśpiewała coś swoim jasnym czystym głosem.

– Szanowna panno Weroniko – rzekł regis­trator Heerbrand – pani ma głos, jak dzwon kryszta­łowy!

– No, to to chyba nie! – wyrwało się studentowi Anzelmusowi, sam nie wiedział jakim sposobem, a wszyscy spojrzeli nań ze zdzi­wieniem i po­mieszaniem.

– Kryształowe dzwony dźwięczą w bzowych drzewach tak cudnie! tak cudnie! – mruczał dalej student Anzelmus półgłosem.

Lecz Weronika położyła mu swoją dłoń na ramieniu i rzekła:

– Co pan tam mówi, panie Anzelmus?

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.