Złota śrubka - Jack McNey - ebook

Złota śrubka ebook

Jack McNey

0,0

Opis

Ta książka, podająca w wątpliwość istnienie stu ośmiu płci i bezczelnie nazywająca genderyzm „gangrenizmem”, nie miała szans się ukazać w Niemczech i we Francji!* W Polsce czytacie ją na własną odpowiedzialność. Przygody, które spotykają bohaterów, wydają się niemożliwe, a jednak można podjąć próbę ich racjonalnego wyjaśnienia. Czy ich losem rządzi przypadek, a może wszystko jest zdeterminowane? Odpowiedzi wraz z autorem możecie poszukać w kultowej światowej literaturze, historii i sztuce. Oczywiście w sztuce wojny, ma się rozumieć.


*W sumie może dlatego, że nikt jej nie zgłosił do tamtejszych wydawnictw.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 135

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jack McNey
Złota śrubka
© Copyright by Jack McNey 2019Projekt okładki: Izabela Kapet
ISBN 978-83-7564-593-4
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

LIST PIERWSZY – JACK MCNEY

Witajcie, chciałbym napisać, że przyjąłem powyższy pseudonim z ostrożności, ale będę szczery – to tchórzostwo. Nie jestem jeszcze gotów. Niestety, nie jest to obawa, że piszę w swoim drugim języku. To obawa o dochody. Jestem historykiem, wykładowcą akademickim i choć związałem się z Polską, zarabiam głównie na zachodnich uczelniach. Jako biały konserwatysta i o zgrozo, katolik nie jestem tam, jak się domyślacie, pieszczoszkiem. Aby nieco się usprawiedliwić, pragnę zaręczyć wam, że nie podporządkowuję się breweriom lewactwa, wykładam i publikuję w starym powściągliwym stylu, ale też nie wchodzę w zwarcie, nie przeciwstawiam się ich szaleństwu.

Moje pierwsze polskie opowiadania powstały, gdy poczułem się wystarczająco mocny w waszym cudownym, złożonym, pełnym metafor i wieloznaczności słów języku.

„By żądz moc móc zmóc” – mistrzostwo, nie do powtórzenia w żadnej innej mowie. Jakbyście usłyszeli, jak ja to wymawiam.

Proszę też o wyrozumiałość przy lekturze pierwszego opowiadania. Uważam, że nikt nie opowiada tak dowcipów jak Polacy. Postanowiłem oddać hołd tej sztuce, choć mam świadomość, że efekt jest nieco infantylny.

Niemniej, gdyby nie moje trzy najlepsze przyjaciółki z Krakowa, które były moimi recenzentkami, redaktorkami i korektorami, nie ośmieliłbym się publikować. Dzięki, dziewczyny. Specjalne podziękowania także dla kolegi, który przyjrzał się rusycyzmom. Znośnej lektury życzę.

Jack McNey

WANIA

– Na dzień dobry nie dotrzymam słowa. Obiecałem mu, że jeśli to kiedyś opowiem, to zacznę od słów, które wybrał.

– No to dawaj!

– Teraz to bez znaczenia, bo mówiąc, że na dzień dobry nie dotrzymam słowa, nie dotrzymałem słowa.

– No, ale jakie to słowa?

– A więc on to opowiadał mniej więcej tak…

* * *

– Chwuj mu w dupę i kawałek szkła.

– Naprawdę tak chcesz zacząć opowieść? – zapytałem. – Dlaczego?

– Bo myślę, że jak słuchacza rozczaruje treść, to przynajmniej zapamięta pierwsze słowa.

– Ale może pozostać niesmak.

– Lata mi to. Jesteśmy umówieni?

– Dobrze. A komu właściwie to cha w de i kawałek szkła?

– Może być nawet misiu Koralgolu. To nieistotne, opowiedzieć to ja ci chcę o najdziwniejszej podróży, jaką odbyłem. Może nie wszystko działo się dokładnie tak. Trochę piliśmy. O niektórych rzeczach, o których była mowa, czytałem później. Ale ja pamiętam to tak, jakbym już wtedy znał tematy. Więc snuj się, snuj, bajeczko, a było to…

– To chyba Brzechwa?

– O tak. Moja ulubiona bajka.

* * *

Kiedy wsiadałem do tego pociągu, wiedziałem, że po drugiej stronie torów, choć właściwie to na ich drugim końcu… Choć też nie tak, bo na stacji docelowej tory się nie kończyły przecież. Pal sześć tory, zmierzałem do innego świata, a znalazłem się w jeszcze innym, zanim jeszcze dojechałem do celu. Po zajęciu miejsca w przedziale; wiesz ten typ składu, gdzie dwójka ma osiem foteli w przedziale; znalazłem się po drugiej stronie lustra… Nie, nie, przenośnia z tym lustrem jest bezsensowna, bo przecież w tych przedziałach są dwa lustra; jak nie siądziesz, jesteś po drugiej stronie lustra. Żarcik taki. W każdym razie po kilku chwilach zrobiło się zaskakująco.

Gdy pociąg ruszył, usiadłem na wybranym miejscu – środkowe bliżej okna, tyłem do kierunku jazdy. Byłem przez chwilę wzruszony dość kiczowatą sceną pożegnania z dziewczyną, która z płaczem biegła za odjeżdżającym pociągiem. Po mojej lewej siedział pan Władek. Nie wiedziałem oczywiście, że to pan Władek, spotkałem go wtedy po raz pierwszy i ostatni. To właśnie on i konduktor Tadeusz sprawili, że podróż okazała się tak niezwykła.

Z bruzd na twarzy to spokojnie dałem panu Władkowi siedemdziesiąt, może siedemdziesiąt pięć, ale jak wyciągnęliśmy flaszki, to oczka mu z takim figlem zaiskrzyły jak u nas, osiemnasto-, dziewiętnastolatków. Ubrany skromnie, schludny, uśmiech miły, z zębami. Jak pojawiał się ten figiel w oczach, to uśmiech też tego figielka oddawał. No to polaliśmy i jemu. Wiesz, wypił jednego, drugiego, jęzorem mlasnął, przymrużył oczy i już myślałem, że zasnął. Ale wtedy nagle znów ten figiel w oczach, a potem te leniwe, rzucone od niechcenia słowa.

– No, dzieciaczki, ugościliście starego, to i stary zrewanżować się musi, a że nie mam nic, co by mogło zrównoważyć tak szlachetny napitek, to muszę chyba jakąś opowieścią was uraczyć.

Oj, zanudzi nas stary, pomyślałem, bo przecież ciepły krakus plus roztwór siarczany imitujący wino na nic więcej niż jakieś bzdety nie zasługiwał.

– Wiecie, dzieci, za czasów późnego Andropowa1, a może wczesnego… – i znów figiel przebiegł po jego twarzy. – Sam już nie pamiętam i nie ma to zresztą dla opowieści żadnego znaczenia. We wsi Staniszki, w wielkim tamtejszym kołchozie, mieszkał Wania Iwanowicz Biezdumny.

– A gdzież te Staniszka leżą? – padło niespodziewanie pytanie; niespodziewane, bo nie spodziewałem się, że kogoś zainteresuje opowieść, a pytał siedzący naprzeciw mnie, ale bliżej korytarza.

– Dobrze, że pytasz – rzekł stary – i nie odmienia się Staniszka, tylko Staniszki. „Szki” na końcu, pamiętaj. Miejsce i scenografia to ważna część opowieści. No, scenografię to spuścimy po brzytwie, ale miejsce to wam tak umiejscowię mniej więcej. Ano Staniszki leżą w Rosji, koło Pietuszek. A jeśli chcecie wiedzieć, gdzie leżą Pietuszki, to wam powiem, że pod Moskwą. A jak zapytacie, gdzie pod Moskwą, to powiem, że to już nieważne. Bo przynajmniej dla tych z Moskwy to Pietuszki, Paryż, wasze podłe mieściny, wszystko leży pod Moskwą, a jak daleko, to bez znaczenia. Rosjanie uważają, że wszędzie dojdą, więc co za różnica, jak długo będą szli. No, dla tych spoza Moskwy to już trochę inaczej. Jak taki mieszka z dwa tysiące kilometrów od Moskwy, gdzieś za Uralem dajmy na to, to on wie, że to straszna dziura. Dla niego jednak taki paryżanin to mieszka w jeszcze większej dziurze, bo on przecież do Moskwy ma jeszcze dalej.

Oj, popił stary, pomyślałem, ale i mnie zaintrygował takim… jak by to nazwać… o, wiem, ruskim bajaniem, co to nie wiadomo: ma sens, nie ma sensu, zmierza gdzieś czy tylko krąży. Mogą być z tego niezłe Pythony. Ponieważ sam też słyszałem i o Moskwie, i o Pietuszkach, a nawet o Andropowie, to poczułem, że wewnętrzne rozbawienie przenosi mi się na wyraz twarzy. A może to tylko alkohol tak działał. Nieistotne.

– Wracajmy do Wani – kontynuował stary. – Mieszkał on sobie spokojnie w Staniszkach i był, jakby to sami Ruscy powiedzieli, takim przykładem czystego jestestwa narodu rosyjskiego. Oni, wiecie, swoją historię obrazują na przykładzie chłopa Iwana, co to całe życie na kamieniu siedział i dumał. Aż któregoś dnia wstał, wypił szklankę spirytu, otrzepał się i poszedł w świat, i ten świat zawojował. Wania też tak spokojnie sobie siedział, czasem na weselu popił i pobił, czasem gdzie jaką Nadieżkę przycisnął do płotu, ot, zwyczajne wiejskie, chciałoby się powiedzieć rus…tykalne – znów ten uśmieszek – życie. Znany był jednak Wania w całej okolicy. To, że umiał przyłożyć jak mało kto, to nic, ale jak on był odporny na ciosy, to drugiego takiego byście w świecie ze świeczką szukali i byście nie znaleźli. Ile to sztachet się na jego głowie złamało na weselach, ile pięści pogruchotało, a on nigdy nie padał. Taki dokładnie jak Iwan to on nie był, bo sam w świat nasz Wania nie poszedł, za to świat przyszedł po niego…

Moskwa Łubianka, styczeń 1984 r.

– Mało mnie obchodzi ta cała afera wokół walki z tym całym Larrym. Mamy ważniejsze sprawy.

– Ale towarzyszu pułkowniku, to, że Sajew doznał kontuzji na miesiąc przed walką z amerykańskim mistrzem świata, to może być sabotaż. Może samego Piotra Iwanowicza, a może trenerów. Warto się temu przyjrzeć.

– Nie pierdolcie mi tu, Czapski. Sabotaż to to był od początku. Jak można Sajewa wystawić na King Konga. Ile on waży? Dziewięćdziesiąt kilo? A metr osiemdziesiąt to ma jak na taboret wejdzie, żeby ogórki z pawlacza zdjąć. To, że ma kontuzję, to dobrze, bo można tę durną walkę odwołać. A teraz do rzeczy. Jak mawiał Hegel, a potem nasz Marks postawił to z głowy na nogi, jednocześnie potwierdzając jego tezę, wszystko w skali bolszej jest zdeterminowane i wpływu na to nie mamy.

Ależ on pierdoli od rzeczy, to chyba przez te kursy marksizmu, na które zaczął chodzić – pomyślał Czapski, starając się jednocześnie zachować minę tępego raba.

– Ja to widzę tak, że historia to taka rura, a my jak takie wektory o różnej sile i kierunkach odbijamy się od siebie, a czasem od ściany tej rury, ale ostatecznie kierunek wyznacza rura. To, co możemy zrobić, to w porę dostrzec, jak rura będzie skręcać. Właśnie w takim punkcie dziś jesteśmy, rura skręca. I co my możemy w takim momencie zrobić?

– Myślę, że… wytężonym wysiłkiem wszystkich wektorów naprostować, panie pułkowniku!

– Aleś ty durny, Saszka. Rurę to my możemy co najwyżej wydymać. I nawet jak ją wydymamy, to nie naprostujemy. My tę rurę wydymamy, Sasza. Żeby ją wydymać, to ty musisz pojechać do Wiednia. Rozkazy otrzymasz na miejscu. Jak chcesz choć trochę pojąć, co ci tu klarowałem, to przed wyjazdem pobądź trochę z żoną. Pokochajcie się, a rano przemyśl, czy ją naprostowałeś – zaśmiał się zbereźnie pułkownik. – Odmaszerować!

Po wyjściu Czapskiego pułkownik zapalił. Wieczorne spotkanie z Ostrawinem miało rozstrzygnąć o jego przyszłości. Wiedział, że będą dużo pić, a on musi mieć umysł bystry jak Karpow. Czas zjeść sporo śledzi w oleju, byle dużo oleju było – pomyślał, uśmiechając się do siebie.

Wieczorem w daczy Ostrawina, ku wielkiemu zaskoczeniu pułkownika, wódka nie pojawiła się na stole. Podano czaj. Z każdym kolejnym łykiem herbaty pułkownik czuł, jak olej ze śledzi podchodzi mu pod gardło. Zgodne z przewidywaniami były za to słowa Ostrawina.

– Smuta2 nadchodzi. Przegraliśmy, drogi Igorze, i jedyne, co w tym dobrego to to, że już o tym wiemy. A skoro wiemy, to możemy zminimalizować straty. Kiedy w szesnastym wieku nadchodził ten nieszczęsny czas, to nie było nikogo takiego jak my, kto znałby przyszłość i mógł zareagować wcześniej.

– Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie, ale czy aby na pewno nie da się uniknąć kryzysu? Zbudowaliśmy imperium, którego wady znamy wszyscy. Kiedy nie podbijamy, pogrążamy się w apatii. Może czas się ruszyć. Niech nam się spełni marzenie wujaszka Józefa

– Jakie marzenie?

– Kiedy w Poczdamie podlizywano mu się, podkreślając, że żaden z carów nie osiągnął tyle co on, miał odpowiedzieć, że Aleksander odbierał defiladę w Paryżu.

– Tak. Tylko że w tym Paryżu musielibyśmy stworzyć nową stolicę, bo naszej Moskwy by już nie było. Amerykańska doktryna wojenna jest bezlitosna. Jak tylko się ruszymy, to bum. Co ważniejsze, nie mamy wpływu na wywołanie wojny, więc nie traćmy czasu na rozważania o niej. To, co możemy zrobić, to zostać Romanowami i po wielkiej smucie odbudować kraj i poprowadzić do jeszcze większej potęgi w przyszłości.

W końcu podano wódkę. Pierwsza szklanka nieco uspokoiła ohydny olej. Ostrawin szedł coraz dalej w dywagacjach o Romanowach, Szujskich, królewiczu Władysławie. Pułkownik wciąż czekał na meritum. Kiedy w końcu padło słowo „oprycznina”3, zaświtała w nim nadzieja, że to już ostatnia dygresja.

– Wiecie przecież, że nasz ustrój ukształtowali Mongołowie. Nie chwalimy się tym, ale to dzięki narzuconemu przez nich modelowi zarządzania Rusią jesteśmy tym, kim jesteśmy. Kiedy Wielcy Książęta Włodzimiersko-Moskiewscy zrzucili ich zwierzchnictwo, pojawiła się pokusa zajęcia ich miejsca i traktowania dalej całej Rusi jak rabów. Różnica tylko taka, że teraz książę nie musiał zebranej daniny odwozić chanowi na czworakach, a zachowywał ją dla siebie i na swój pożytek obracał. Ale ten porządek nie musiał się utrzymać. Mogliśmy pójść śladami Europy z jej wieczną samowolą feudałów. Na całym Zachodzie bodaj jeden Ryszard II wpadł na to, co zrobił nasz Iwan Groźny. Odwołał się do wasali w swoich prywatnych dobrach i ich chciał rzucić przeciw panom feudalnym. Ale on nie zrezygnował z korony, więc przegrał i koronę stracił. Nasz Iwan zrezygnował i pokazał bojarom, co się dzieje, jak nie ma pana. Wziął się im do dupy, aż miło. Ha, ha, ha. To był wewnętrzny podbój. Na kolanach go błagali, żeby wrócił na carski tron. A on wrócił i odtąd my wszyscy raby jesteśmy, ale nie prymitywne raby cara czy sekretarza. Oni są tylko personifikacją Matuszki Rosiji. Za Matuszkę!!!

– Za Matuszkę!!!! Uraaaaa!!! – wznosząc toast napełnioną szklanką, pułkownik wiedział, jakie szczęście spotka go za chwilę. Nareszcie rozmowa o konkretach.

– Dobrze, to teraz jeszcze po bani i do bani. Tam porozmawiamy o sprawach wiedeńskiej i polskiej oraz całej reszcie naszej psiarni.

Nareszcie do rzeczy – pomyślał pułkownik, tracąc już prawie całkiem posmak oleju w przełyku.

* * *

– Wierzcie mi, dzieciaczki, lub nie, ale całą historię o Wani znam od pewnego pułkownika KGB, hyp – nasz dziadek czknął przy kolejnym kielonko-słoiku siarki. – Świat przyszedł do Staniszek w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim, a może czwartym roku.

– Mówił pan przecież, że za Andropowa – rzuciłem od niechcenia.

– Bystrzak się nam trafił, widzę. – Znów ten figiel w oku. – I co, taki bystrzak nie na oficera, a na zwykłego szweja idzie, hę? – Figiel w oku zrobił się nieco złośliwy. – Ale do rzeczy. W tym czasie, w szczycie zimnej wojny, miało dojść do wielkiego pojedynku między amerykańskim mistrzem świata w boksie a mistrzem radzieckim. Na nieszczęście dla ruskich ich mistrz doznał kontuzji w czasie sparingu. Radzieccy wpadli w panikę. Jak odwołają walkę, to imperialiści ogłoszą, że chicken i tak dalej. Sprawa stanęła nawet na biurze politycznym i tam o Wani wspomniał jeden zastępca członka: że to, wiecie, rozumiecie, towarzysze, jak byłem dyrektorem kołchozu w Staniszkach, to taki jeden był strasznie odporny na ciosy. No, walki z amerykańcem to on może nie wygra, ale jest szansa, że przetrzyma wszystkie dwanaście rund, a wtedy ogłosimy, że sędziowie kupieni, że prawdziwy radziecki amator równie dobry jak imperialny mistrz. I wyobraźcie sobie, dzieciaczki, że biuro postanowiło skorzystać z tej opcji, więc posłali po Wanię.

– Poproszę bilety do kontroli.

Wsłuchany w naszego gawędziarza, nie zauważyłem, kiedy do przedziału wszedł konduktor. My wszyscy mieliśmy bilety do jednostek, zastępujące te normalne, ale ulegając pietuszowskiej atmosferze, zaproponowałem:

– Po co bileciki, niech się pan z nami napije i opowieści posłucha.

Tym razem figiel dziadka okazał się cieplejszy. Kątem oka zauważyłem też, że staruszek mrugnął porozumiewawczo do konduktora.

– Dobrze, chłopaki, sprawdzał nie będę, bo widzę, że tak jak cały wagon, to wy z poboru. No, może poza panem Władkiem – skwitował konduktor, kłaniając się dziadkowi. – A z wódeczką to poczekajcie na mnie. Rewizor może wsiąść jeszcze na następnej stacji. Jak wsiądzie, to z nim będę musiał pić, ale jak nie wsiądzie, to podejdę do was.

– Jakby co, proszę przyjść z rewizorem – rzuciłem za wychodzącym konduktorem, nakładając te słowa na dalszy ciąg opowieści.

– Trenerzy radzieccy nie mogli się Wani nadziwić, cmokali z zachwytu. Taki talent, mówią, jeden na milion. Jakby on od małoliectwa trenował, to mistrz olimpijski jak nic. No, ale do walki dwa miesiące zostały, więc ostro się wzięli za przygotowania.

Wiedeń, Wiener Stadthalle, marzec 1984 r.

Sasza Czapski był tu dziś służbowo. Uważany przez przełożonych za idiotę, w rzeczywistości był sprytnym naśladowcą wojaka Szwejka, pierwszego Brutusa czy Klaudiusza. Częściowym naśladowcą. Polecone mu zadania wypełniał bezbłędnie, tak aby jego przełożeni mieli z niego pożytek, a jednocześnie starał się w bezpośredniej rozmowie rżnąć głupa, żeby nie czuli się zagrożeni. Dawało to ten efekt, że przełożeni jego bezpośrednich przełożonych widzieli w nim materiał na awans na miejsce tamtych, dostrzegając w nim solidnego wykonawcę, niestanowiącego z kolei konkurencji dla nich samych. Doskonale wiedział, do czego zmierza część sił KGB i w związku z tym, jak istotnym elementem tej akcji jest jego wiedeńskie zadanie. Góra zdefiniowała problem: zimna wojna przegrana. Postanowili szukać ratunku nie tylko dla ojczyzny, ale i dla siebie. Agenci umieszczeni na Zachodzie mieli być powoli przekierowywani z działalności stricte szpiegowskiej polityczno-wojskowej do działalności gospodarczej. Nie chodziło tu o szpiegostwo gospodarcze, a o budowanie legendy i struktury, która w przyszłości pozwoli wytransferować do nich państwowe środki z obozu wschodniego, tak aby mogły wrócić do tego obozu jako „zarobione” na Zachodzie. Oczywistym było, że porażka w zimnej wojnie zmusi blok wschodni do przyjęcia modelu gospodarczo-politycznego zwycięzcy, a rządzić wśród pokonanych będą ci, którzy będą posiadać kapitał.

Dzisiejszą walkę miał obejrzeć z czterema agentami z PRL. Borsuk, Żaglówka, Wolter, i jak mu tam było? Jagnięcina, przypomniał sobie po chwili. Polacy dotarli na czterdzieści pięć minut przed walką. Zdążyli jeszcze po słowiańsku wypić po połowie, zagryźć i zakurzyć. Nareszcie walka.

* * *