Złota kaczka - Konrad T. Lewandowski - ebook

Złota kaczka ebook

Konrad T. Lewandowski

0,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Konrad T. Lewandowski w drastyczny sposób opisuje możliwe skutki współczesnej „wojny polsko-polskiej”. Przed Radosławem Tomaszewskim stoi prawdopodobnie największe wyzwanie w jego życiu. Dochodzi do pomieszania rzeczywistości i na Krakowskim Przedmieściu pojawia się… najprawdziwsza Złota kaczka! A to dopiero początek.

  • Co się stało z Prezesem i dlaczego na jego miejscu pojawił się dobrotliwy starszy pan, zainteresowany wyłącznie pisaniem pamiętników? Dlaczego konieczne jest sprowadzenie prawdziwego Prezesa?
  • Co to są strefy siostrzanej miłości i dlaczego więzione są tam zasłużone działaczki feministyczne? Czy spełnienie niektórych postulatów postępowców nie jest dla nich bezpośrednim zagrożeniem?
  • Czy może zaistnieć świat, w którym nie doszło do Smoleńska, za to prezydent Tusk kończy drugą kadencję? I co to oznacza dla Polski?

Wyrusz z Radosławem Tomaszewskim oraz jego oryginalnymi przyjaciółmi w niezwykłą podróż po rzeczywistościach alternatywnych celem odszukania Prezesa. Jednak uważaj – podróż po światach równoległych może się skomplikować, jeżeli Twoim tropem podążają komandosi Otto Skorzenego!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 362

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1. | Przesłuchanie

Wiem. Zrobiłem z siebie idiotę, ale musiałem coś zrobić. Nie mogłem czekać bezczynnie…

– Czekać na co?! – przerwał mi ostro ten młodszy, aspirant z kadrowej łapanki ulicznej, wnosząc po obliczu wyglądającym jak kartofel ze słoika.

Chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią, po czym darowałem ją sobie w ogóle. Ten młody był za głupi i zbyt agresywny. Już dawno dałby mi pałą lub paralizatorem, gdyby nie mój siwy łeb. Istniało uzasadnione podejrzenie, że serce mi nie wytrzyma, albo tętniak wyskoczy, a panowie władza, po ostatnich głośnych wypadkach przy pracy, stali się ostrożniejsi. Jednak atmosfera dialogu była taka, że gdybym był choć o dziesięć lat młodszy, dostałbym wpierdol.

– Dlaczego pan milczy, panie Tomaszewski? – Komisarz robił za dobrego glinę, poza tym chyba wyczuł, że z półgłówkiem nie będę gadać. Przedstawił mi się zdawkowo, ale nie zapamiętałem nazwiska. Nerwowo postukał palcem w biurko, na którym leżały moje ulotki. Każda osobno, w hermetycznie zamykanej foliowej torebce, bali się skażenia. Nie dziwiłem im się. To była jedyna rozsądna racjonalizacja tego, co się tam stało. Co nie znaczy, że choć trochę sensowna.

Zapatrzyłem się na te ulotki. Niektóre były zmięte lub podarte, częściowo zabłocone, jedna miała wyraźny odcisk podeszwy buta. Dwie jednak były idealnie czyste, miały ślady starannego składania na pół, musiałem je wręczyć policyjnym wywiadowcom do rąk własnych. Wobec tego mieli dowód, że nie były skażone żadnym narkotykiem, skoro ich ludziom nic się nie stało. Mimowolnie zacząłem czytać nagłówek najbliższej, a potem dalej, uśmiechając się przy tym, sam nie wiem do czego. Do własnej durnoty! Naiwności? Idealizmu…?

Stary, a ciągle głupi!

Drogi Pisiorze, Drogi Kodziarzu!

Katole i lewaki! Łączy was więcej niż możecie sobie wyobrazić! Przede wszystkim wspólny strach przed totalitaryzmem neobolszewickim. Nie bez racji widzicie jego przejawy u drugiej strony. A jednocześnie wasze odruchy obronne są równie głupie, nikczemne i nie do przyjęcia. Ideały zaś, póki nie bierzecie się do ich praktycznej realizacji, budzą jednakową sympatię.

Tak Pisiorze, rozumiem twoją obawę przed lewicowo-liberalną inżynierią społeczną, która nie liczy się z żadnymi ludzkimi uczuciami. To niesłychane, że urzędnicy mogą ot tak odbierać dzieci matce, depcząc fundamenty człowieczeństwa i jednocześnie mieć gęby pełne frazesów o prawach człowieka. Śledziłem uważnie sprawę dzieci z Niska i powiedziałem sobie, że choć nie cierpię PiS jak zarazy, chcę żeby ta partia rządziła, bo oni się do czegoś takiego nie posuną. I tu się nie pomyliłem, bo siła PiS wypływa z głębi tego co ludzkie, choćby podniebienia tych ludzi były najczarniejsze. To nie medialne pranie mózgów, które za odpowiednią ilość pieniędzy i czasu antenowego podejmuje się wmówić wszystko, realizując odwieczny totalitarny projekt „nowego człowieka”, w którym nie ma nic ludzkiego.

Tak Kodziarzu, masz rację PiS to polityczna sekta, pełna odrażających kreatur, pozbawionych wszelkiej intelektualnej uczciwości i ludzkiej dobroci. Tak, ich wódz to sfrustrowany szaleniec, podręcznikowy przykład tyrana, opisany już przez Platona, ale jednocześnie geniusz polityczny, który potrafi skutecznie zarządzać strumieniami społecznej energii, w iście makiawelicznym stylu, poza wszelką etyką. Umiał rozpoznać te energie, skupić je i użyć ich do realizacji swoich celów. Nikt nie potrafi się z nim równać w tej mierze! Mimo że jego nieudaczni przeciwnicy mają za sobą całą finansową i medialną potęgę Brukseli, a on tylko kota.

Tak Pisiorze, oni chcą zniszczyć tradycyjną rodzinę, zatomizować społeczeństwo i zalać nas masą barbarzyńców i cynicznie godzą się na to, by ludzie byli rozjeżdżani samochodami na ulicach, rozstrzeliwani na koncertach, wysadzani w powietrze. To jest dla nich cena postępu, którą masz zapłacić ty i twoja rodzina, bo oni schowają się za armią ochroniarzy w gettach strzeżonych osiedli. Jesteś dla nich kredką do mazania po chodniku i laboratoryjnym szczurem społecznego eksperymentu. Kiedy jednak zioniesz na nich nienawiścią, roi ci się inkwizycja, reedukacja i bicie lewactwa na ulicach, właśnie utwierdzasz ich w przekonaniu, że koniecznie należy ten eksperyment społeczny doprowadzić do końca i wychować człowieka bez ludzkich uczuć, dokładnie takiego samego jak wszyscy, którego nawet płeć i orientacja seksualna będą zależeć od tego, co na ten sezon zaplanuje mu władza. Biedny Orwell! On się obawiał, że Partia będzie mówić ludziom tylko ile mają palców u ręki...

Tak Kodziarzu, słusznie marzą ci się rządy prawa, a nie szalonego politycznego demiurga. Zauważ jednak, że do tej pory wystarczała ci tylko medialna imitacja państwa prawa, które w istocie było tylko bezsilną teoretyczną kupą kamieni, bo ty spałeś. Teraz Kaczyński cię obudził, lecz zamiast przetrzeć oczy, wrzeszczysz że znów chciałbyś zasnąć. Powtórzę, wystarczały ci namiastki, fasady i produkty demokracjopodobne. Słusznie boisz się idącej przez szczyty władzy hordy moralnych zombie Kaczyńskiego, ale zapominasz, że horda zombie Tuska miała tylko lepiej zrobione zęby i mniej śmierdziało im z paszczy. Głupota, cynizm i oportunizm były dokładnie te same. Istotnie różne są tylko źródła władzy i wpływów, do których te hordy nieustanie szukają dostępu – pałace Brukseli i pałace biskupie.

Tak Pisiorze, Kaczyński rozumie, że gwardia moralnych zombie nie wystarczy, więc postawił na młodych i żywych – prezydenta Dudę i premiera Morawieckiego. Ja jednak, mimo ich sukcesów nie potrafię się do nich przekonać, bo nie mogę zrozumieć jak można było ich wybitne walory moralne godzić ze ślepą lojalnością wobec Prezesa i jego obsesji? Co gorsza, obaj są politycznie niesamodzielni, są kreaturami Prezesa, który stworzył ich z politycznej nicości, więc zawsze będą sobie szukać jakiegoś politycznego patrona, który da im wyborców. Już widać, że będzie to episkopat. Kaczyński swój smoleński obłęd zabierze ze sobą do grobu, a sztama Dudy z biskupami pozostanie – Kościół dostanie nowe polityczne wpływy i nowe pieniądze z budżetu państwa.

Tak Kodziarzu, Polska ewoluuje w kierunku teokracji ajatollachów w stylu irańskim. Biskupi są amoralni i nie wierzą w żadnego Boga, tylko sobie nim gęby wycierają. Kościół polski jest anachronicznym przeżytkiem, który dawno stracił moralne i ideowe racje by dalej istnieć. Robi to siłą bezwładu gigantycznego pasożyta, wysysającego z Polski społeczną energię i zdolnego jedynie do obrony swojego stanu posiadania, przez zarządzanie strachem przed szatanem i wskazywanie wrogów, a więc sianie zabobonnych lęków przed opętaniem i psychozy oblężonej twierdzy – zagrożenia duchowe, cywilizacja śmierci, ideologia gender, a ty masz się tylko bać i trzymać czarnej kiecy.

Tak Pisiorze, cywilizacja śmierci promuje aborcję i powoduje rozmyślną depopulację białych Europejczyków. Nie zabija się dzieci dla pieniędzy ani bo mieszkanie było za małe, jednocześnie adoptując pszczoły. Aborcja jest prawem tylko bardzo głupich kobiet. Jednak nie zmienisz tego, oblepiając ulice zdjęciami poaborcyjnych ochłapów, które wzbudzają tylko obrzydzenie do ciebie i twojej sprawy. Kobiety potrzebują poczucia bezpieczeństwa, a ty potrafisz tylko wymyślać im od dziwek i grozić piekłem. Realnie nie możesz pomóc, bo ten Kościół, który tak bardzo jest za życiem, jeszcze bardziej jest za luksusem życia biskupów, zażywających przejażdżek karocami z dyni w towarzystwie ministra Szyszki – za życia jeszcze jednego biskupa, jeśli chodzi o styl bycia. Tak Pisiorze, Kościół jest częścią polskiej tradycji i tożsamości, fundamentem, na który stoi nasze poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji życiowej. Tak, druga strona chce to zniszczyć, nie dając nic w zamian. Zauważ jednak, że ta opoka tożsamości i tradycji każe sobie coraz więcej za świadczenie usługi opoki płacić i jest to usługa coraz gorszej jakości. Kościół jest już właścicielem jednej czwartej Polski, a w zamian utrzymuje tylko parę przytułków i garkuchni. Ale ciągle im mało. Ten amoralny klub kryptogejów i pijaków sprzeda twoją tożsamość i tradycję bez mrugnięcia okiem, kiedy zwęszy lepszy interes. Już pokazuje, że bardzo chętnie by przyjął hojną ofertę Brukseli, gdyby takowa padła i na zachętę nazywa imigrantów „uchodźcami” oraz bredzi o obowiązku chrześcijańskiego miłosierdzia wobec terrorystów, którzy natychmiast rozjadą cię na ulicy, kiedy im je okażesz i pozwolisz im zbudować w Polsce swoje zaplecze społeczne.

Kodziarzu i Pisiorze, wiem, że obaj tęsknicie za bezpieczeństwem społecznym i stabilizacją. Chcecie pewności, że o świcie do waszych drzwi nie zaczną dobijać się jakieś sukinsyny, aby zabrać wam dzieci do gejowskich rodzin zastępczych lub was samych do więzienia. Niestety, nie mam dla was dobrej wiadomości. Jeśli nie zaczniecie być przytomnymi obywatelami, będziecie mieli jednakowo przejebane!

Za długie, prawda?

Tak, ja to napisałem, jak grafoman ostatni. Wiem, że za długie, nie musicie mi tego mówić. Ulotka musi mieć krótki, zwarty przekaz jak notatka prasowa, a tutaj bez mała esej. To zresztą pół biedy. Sam miałem ochotę złapać się za głowę. Co mnie podkusiło?! Wyrzucić co się miało na wątrobie to jedno, ale iść z tym wypracowaniem na miesięcznicę smoleńską i rozdawać na Krakowskim Przedmieściu fanatykom z obu stron… Ot, jeszcze jeden oszołom z manifestem. Punknijże się w ten siwy łeb, panie Radosławie!

Cholera! Aż dwie strony drobnego druku… Zbyt drobnego, żeby czytać o zmroku na ulicy. Jeśli nawet kogoś to zainteresowało, schował do kieszeni, by przestudiować później w domu, mając spokojną głowę. Bodaj nikt nie przeczytał tego od razu na miejscu, zanim się zaczęło, kiedy to ostrzeżenie mogło mieć jakiś sens. Na co więc ja liczyłem?

– Na co pan liczył, panie Tomaszewski? – Komisarz idealnie wszedł w rolę echa moich myśli.

Na osłabienie zbiorowych emocji poniżej punktu krytycznego – taka powinna być prawidłowa odpowiedź. Bo kilka przypadkowych linijek powinien jednak przeczytać człowiek, któremu wcisnąłem tę kartkę w rękę. A potem zawahać się. Zrobiłem tych ulotek pięćdziesiąt sztuk. Gdybym stłumił nimi emocje choć u kilkunastu osób, wtedy może by się nic nie stało... Może efekt motyla zadziałby po mojej myśli. Tak układałem to sobie w głowie dopiero teraz, po fakcie, kiedy było już po ptakach…

Tfu! Jeszcze jedno głupie skojarzenie! Wtedy działałem intuicyjnie, na wariata, wiedziałem, że muszę coś zrobić, nie zastanawiałem się czemu i dlaczego akurat tak. Po trosze też bałem się, że jak zacznę się na tym poważniej rozmyślać, to się puknę w czoło i zamiast na Krakowskie Przedmieście znowu pójdę na piwo.

– Chciałem ostrzec ludzi – odpowiedziałem tylko po to, żeby coś powiedzieć, bo było jasne, że moje milczenie jest zbyt wkurwiające i należało choć zamarkować skłonność do współpracy z władzami.

– „Będziecie mieli jednakowo przejebane!” – komisarz zacytował z namaszczeniem ostatnie słowa. – Skąd pan wiedział, że będzie zamach?

– Obaj wiemy, że to nie był żaden zamach – odparłem zmęczonym głosem.

Znów odeszła mi chęć, żeby z nimi gadać. Nie było tu żadnych możliwości komunikacji. Oni mieli swoje procedury, w których kompletnie nie mieściło się to, co się tam stało.

– Co się więc właściwie wydarzyło? Bo wiedział pan, że coś się wydarzy, to akurat nie podlega dyskusji. Proszę nam powiedzieć, skąd pan to wiedział?!

– Żebyście wsadzili mnie w kaftan bezpieczeństwa? I tak mi nie uwierzycie. Będziecie potem tylko jeszcze bardziej wkurzeni i sfrustrowani. I na co mi to?

– Ktoś podczas miesięcznicy rozpylił w tłumie silny narkotyk psychodeliczny. Pan dobrze zna się na chemii, sprawdziliśmy to już, więc co to było? LSD czy DMT? Proszę nam pomóc, to naprawdę ważne!

– Skoro nie wiecie co to było, to znaczy, że wasze testy niczego nie wykazały. LSD i DMT to są proszki, które osiadałyby na ubraniach, a tam były tysiące ludzi, mieliście więc całe hektary powierzchni płaszczy, kurtek i czapek do pobierania dowolnych ilości próbek. Skoro więc nic nie znaleźliście, to niczego takiego nie było.

– Nasi specjaliści uważają, że to mogła być bardziej lotna pochodna, któregoś z tych związków. Odparowała szybko…

– Nic z tych rzeczy! – zaprzeczyłem stanowczo. – Brniecie w ślepą uliczkę.

– Doszło do zbiorowych halucynacji. Setki ludzi widziały… – Nie dokończył, nie chciało mu to przejść przez gardło.

– Złotą Kaczkę – dopowiedziałem za niego. – Pomalowanego żółtym sprejem żywego ptaka, z malutką złotą koroną przyklejoną do głowy. Ktoś w ramach politycznej prowokacji wypuścił ją na Krakowskie Przedmieście, akurat w czasie przemówienia Prezesa…

– To już wiemy, że ten ptak nie był żywy, tylko omamem zbiorowym. Ale pan przecież wie, czym spowodowanym. Pan się tego spodziewał.

– Akurat nie Złotej Kaczki, muszę przyznać.

– A czego? – spytał bez mała błagalnie.

– Jakby to panu delikatnie powiedzieć…? – zadumałem się. – Pamięta pan pierwszą część Ghost busters? Scenę, kiedy do nabrzeża przybija „Titanic” i wysiadają z niego zjawy pasażerów? No, mniej więcej czegoś takiego się spodziewałem, dostosowanego rzecz jasna do naszych polskich realiów…

– Panie komisarzu, jak mu przypierdolę! – nie wytrzymał zły aspirant.

– Wyjdźcie! – warknął tamten i zaczekał, aż za aspirantem zamkną się drzwi. – Skoro uważa pan, że jestem za głupi, żeby ze mną rozmawiać, to może wskaże pan kogoś, kto pana zdaniem byłby w tych kwestiach bardziej kompetentny…

– Nie znam nikogo takiego – odpowiedziałem po krótkim namyśle. – Najlepiej będzie, jeśli mnie teraz zostawicie w spokoju i przyjdziecie znowu, jak będziecie już wiedzieli o co pytać.

– Sam pan tego chciał! Przekazujemy sprawę ABW!

– Myślę, że ABW od początku prowadzi tę sprawę, a policję poproszono tylko o przeprowadzenie wstępnego przesłuchania podejrzanego. Ponieważ męczymy się tu ze sobą już ponad trzy godziny, a postępów brak, rozmawiamy w kółko o tym samym, należy się spodziewać, że na coś czekamy… Czy tak?

Kiwnął głową.

– ABW po wczorajszym wypadku na Krakowskim Przedmieściu ma ręce pełne roboty.

– Skoro nawet ja nie mam priorytetu, to znaczy, że zawieruszył się wam sam Prezes…

Chciał zaprzeczyć, ale zbladł tak bardzo, że musiał to poczuć i zdał sobie sprawę, że ja już wiem, że trafiłem w sedno.

– Jeśli ma pan jakikolwiek związek z tym porwaniem…! – wydyszał z furią.

– Z porwaniem Jarosława Kaczyńskiego przez Złotą Kaczkę? – zapytałem uprzejmie. – Postawicie mi zarzut współudziału…?

Teraz on wybiegł z pokoju. Tak szybko, że nie zdążyłem spostrzec, czy jest bardzo wkurzony, czy stara się zapanować nad śmiechem. Skoro zaś zostałem sam, zacząłem sobie na własny użytek po kolei przypominać, co się właściwie zdarzyło podczas tej nieszczęsnej miesięcznicy...

***

Przyszedłem na Krakowskie Przedmieście trochę wcześniej i ustawiłem się tak, by dołączyć najpierw do zwolenników Kaczyńskiego, a potem czekałem na właściwy moment, by móc zacząć rozdawać moje ulotki jednocześnie im oraz ich przeciwnikom, którzy – jak pokazywała praktyka poprzednich miesięcznic – też zwykli na wstępie udawać lud smoleński i nie zamierzali się ujawniać zbyt szybko, żeby ich policja nie wypchnęła za te nieszczęsne barierki. Podsłuchiwałem prywatne rozmowy, żeby zorientować się, kto jest kim, i mieć obie strony barykady w zasięgu ręki.

To mi się udało, a potem było jak zwykle. To znaczy, ludzie czytali tylko to, co im pasowało. Czyli patrząc na nagłówek mojej odezwy, pisowcy wyczytywali, że jest ona adresowana do kodziarzy, a kodziarze, że do pisowców. Jedni i drudzy dostrzegali tylko pół tytułu i reagowali oburzeniem, że agent drugiej strony śmiał do nich przeniknąć. Poleciały wyzwiska, dostałem parę szturchańców w plecy. Tylko raz dotarł do mnie sygnał, że ktoś zaczął coś rozumieć, to były słowa: „Zaczekaj, popatrz!”, chyba kobiety. Poza tym funkcjonalny analfabetyzm ekumenicznie zjednoczył obie strony przeciwko mnie.

Zostało mi około dwudziestu ulotek, kiedy spowodowanym przeze mnie zamieszaniem zainteresowała się policja. Był sam początek miesięcznicy, więc jeszcze nie reagowali nerwowo. Całkiem sprawnie rozdzielili politycznych przeciwników, wyłuskując mnie spomiędzy obu frakcji i wepchnęli do grupy cywilów, czyli okolicznych mieszkańców, którzy utknęli przy zamkniętym już przejściu przez barierki. Zdaje się zawdzięczałem to policyjnemu wywiadowcy, który zapoznał się z całym nagłówkiem i dał skryty znak mundurowym, trafnie zaliczając mnie tych neutralnych. Nie wylegitymowali mnie jeszcze wtedy.

Mogłem już wracać do domu, ale zostało mi jeszcze te kilkanaście kartek w garści, więc postanowiłem zaczekać na kolejną okazję, by je rozdać lub rozrzucić, tak by spadły na obie strony.

Obok mnie znalazła się starsza kobieta z może dziesięcioletnim chłopcem. Jak się zorientowałem z ich rozmów, była to gosposia domowa, która odprowadzała z jakichś popołudniowych lekcji dzieciaka swoich państwa. Nie zdążyli przejść Krakowskiego Przedmieścia, zanim policja zamknęła barierki, chyba akurat przeze mnie stało się to zbyt szybko, ale nie mieli tego świadomości. Chłopak trochę marudził, opiekunka uspokajała go, potem zaczęła dzwonić do jego matki z tłumaczeniami, dlaczego się spóźnią. Słuchałem tego piąte przez dziesiąte, wypatrując swojej drugiej szansy. Dotarł do mnie jednak sposób mówienia tej kobiety – rasowy warszawski dialekt, podszyty tembrem mowy Wiecha. Rzadko już słyszało się taką mowę na ulicach stolicy.

Chcąc nie chcąc przyszło mi wysłuchać standardowego miesięcznicowego przemówienia Prezesa pt. „Prawda jest już blisko”. Filozof Zenon z Elei, autor paradoksu, dlaczego Achilles nigdy nie dogoni żółwia, byłby zachwycony.

– Marcysia patrzy, ptasior! – wykrzyknął nagle chłopiec.

Środkiem Krakowskiego Przedmieścia, w stronę świty Prezesa dreptała Złota Kaczka w złotej koronie.

Ktoś parsknął śmiechem. Koncept rzeczywiście wydawał się wybornym żartem politycznym. Pomijając przyszłe lamenty animalsów, że lakierowanie sprejem żywych istot to znęcanie się nad zwierzętami. Tu i teraz jednak pomysł wydawał się naprawdę w dechę. Ktoś wreszcie pomyślał, jak sprowadzić rzeczy do ich właściwych proporcji i z dramatu zrobić farsę, na którą ta sprawa od dawna zasługiwała.

Śmiech bodaj nigdy nie słyszany na tych zgromadzeniach przybierał na sile. Oczywiście tylko po jednej stronie, po drugiej wzbierała zimna furia… Ta miała jednak wybuchnąć dopiero za chwilę. Sam ubawiłem się też, muszę przyznać, tak dobrze, że aż na chwilę zapomniałem o swojej misji i mrocznych intuicjach.

Kaczka jednak nie była pomalowanym ptakiem. Po lepszym przyjrzeniu dało się dostrzec unoszący się za nią żółty opar, coś jakby obłok złotego kurzu… To był nierzeczywisty, odrealniający efekt, niczym z klasycznej kreskówki Disneya, kiedy chciano pokazać magię. Jednak na pierwszy rzut oka zupełnie umykał świadomości. Pewnie też bym go zignorował jak większość świadków, gdyby nie stanowcza reakcja starej warszawskiej gosposi.

– Michałku, proszę natychmiast zamknąć oczy! Odwróć główkę! Nie wolno na to patrzeć ani tego słuchać!

Dzieciak był z gatunku tych rozpieszczonych bez umiaru, widać od razu, ale polecenie opiekunki było tak stanowcze, że posłusznie zrobił co mu kazano, a pani Marcelina energicznie odciągnęła go do tyłu.

Ja też otrzeźwiałem i zdałem sobie sprawę, że postać z kreskówki Disneya pośrodku kipiącego emocjami politycznego zgromadzenia to jest poważne naruszenie porządku ontologicznego. Czyli coś, czego się właśnie obawiałem.

Też odsunąłem się od barierki i ruszyłem za chłopcem i jego opiekunką. Na moje miejsce od razu wepchnęły się dwie osoby ze smartfonami gotowymi do nagrywania. Już wiedziałem, że efektami tej rejestracji będą mocno zaskoczeni.

Tymczasem pani Marcelina znów zadzwoniła do matki chłopca. Jednak nie mówiła, gdzie są, ani kiedy będą, tylko oznajmiła, że jak odprowadzi małego, to zostaje na noc, bo boi się wracać tą samą drogą.

Dotarło do mnie, że nie powinienem jej słyszeć, bo stała teraz zbyt daleko, odwrócona tyłem do mnie. Na dodatek, właśnie wybuchła tradycyjna awantura, skończył się śmiech, zaczęły bluzgi, wykipiała werbalna agresja. Mimo to słyszałem wyraźnie każde słowo gosposi, a nawet odpowiedź, która rozległa się w słuchawce telefonu: „Niech Marcysia nie histeryzuje! Najważniejsze, żebyście jak najszybciej wrócili. Potem zobaczymy”.

Wiedziałem już, że oni nie wrócą. Tych dwoje i wielu, wielu innych…

Zanim jednak zdążyłem się nad tym zastanowić, zdałem sobie sprawę, że słyszę myśli innych ludzi. Moja świadomość się rozszerzyła, jakby po narkotykach. Opodal mnie, gdzieś w tłumie patrzyła na siebie jakaś para. Nie widziałem ich, ale byłem tego doskonale świadom…

Najpierw darli się na siebie z dwóch stron barierki na Krakowskim Przedmieściu. Jak to się więc stało, że ze wszystkich wykrzywionych złością twarzy, ona akurat zwróciła uwagę na niego, a on na nią? I wtedy, jakoś tak niepostrzeżenie, tradycyjne epitety zamarły im na ustach. Kto inny stał się esbeckim pomiotem, kto inny klero-faszystą. Przestali krzyczeć i wbrew sobie zapatrzyli się na siebie nawzajem. W ogólnej sytuacji niczego to nie zmieniło, obie gromady dalej wyzywały się jak zwykle i podniecały coraz bardziej, nakręcone świeżą prowokacją. Tylko tych dwoje połączyła niechciana, metafizyczna nić porozumienia, wzajemnego dostrzeżenia własnego człowieczeństwa. Mała epifania wbrew wszystkiemu. Już dawno powinni stracić się z oczu, przenieść uwagę gdzie indziej, zakrzyczeć w sobie ten moment zawahania i konsternacji. Tymczasem oni wciąż na siebie patrzyli. Wrzawa wkoło jakby ucichła, odrealniła, działo się coś nierzeczywistego, w poprzek łańcuchom przyczyn i skutków. A przecież się nienawidzili! Byli dla siebie nawzajem uosobieniem tego, co podłe, godne najwyższej pogardy, czystego zła. To się nie zmieniło. Tak było. Świadczyły za tym cała ich wiedza i wszystkie przekonania. A jednak zmieniły się emocje, zawiązała nić sympatii, mimo wszystko, może coś więcej. Miłość od pierwszego wejrzenia? Co się właściwie stało…?

Do cholery jasnej! Otrzeźwiałem. Co ja niby jestem?! Wszechwiedzący narrator trzecioosobowy…? Stawałem się postacią literacką?! To musiało być kolejne pęknięcie porządku ontycznego… Należało stąd spieprzać, ale już!

– Dokumenty poproszę! – obstąpiło mnie nagle trzech policjantów, z tego dwóch po cywilnemu.

Bez gadania wyjąłem dowód.

– Pan ma coś wspólnego z tym wygłupem z tą kaczką?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo wtedy nastąpiła pierwsza kolizja rzeczywistości.

Policjanci zniknęli razem z moich dowodem osobistym. Pani Marcelina z komórką przy uchu, trzymająca za rękę swojego podopiecznego, znalazła się nagle kilkadziesiąt metrów dalej. Na pewno nie odeszła, ja i ona cały czas staliśmy w miejscu. To czasoprzestrzeń uległa lokalnej inflacji.

Znalazłem się w jakimś innym tłumie niż dotąd. W zasięgu mojego wzroku powinien być róg ulicy Ossolińskich, tymczasem ciągnęła się tu lita pierzeja domów, których zupełnie nie kojarzyłem. Krakowskie Przedmieście przestało nagle wyglądać znajomo. Naprawdę już należało stąd spieprzać, pal licho dowód! Rzuciłem resztę ulotek jak popadło i zacząłem iść na południe, jak mi się zdawało. Zaraz jednak utknąłem na barierce, której tu ni cholery nie powinno być, no chyba żebym poszedł na wschód, co by wskazywało, że moja orientacja w przestrzeni zawiodła teraz naprawdę grubo. Zgubiłem się na prostej ulicy, w środku rodzinnego miasta!

Nie panikowałem. Pomyślałem, że trzeba improwizować, więc wszedłem w pierwszą napotkaną bramę i wyszedłem nią na Nowy Świat! Przy czym po drodze nie było żadnego podwórka, żadnej oficyny, tylko sama brama z ulicami na obu końcach. Zatem nie z moim umysłem był problem, tylko topografia Warszawy nagle sfiksowała.

Instynkt podpowiedział mi, żeby nie iść prosto, więc znów na chybił trafił skręciłem w najbliższą bramę i wyszedłem z niej od razu w Alejach Jerozolimskich, przy czym kiedy się odwróciłem, za mną była już fasada kamienicy. Jakby specjalnie dla mnie utworzyło się wyjście ewakuacyjne ze strefy ontologicznego kolapsu. Mury i duchy tego miasta mnie jednak trochę lubiły!

Po drugiej stronie Alei zobaczyłem znajome witryny sklepów; czym prędzej, na wariata przebiegłem obie jezdnie i torowisko tramwajowe, by do nich dotrzeć.

Sklepy pozwoliły mi podejść do siebie. Nie uciekły niczym miraż, więc naiwnie uznałem, że zdołałem wydostać się z obszaru zbuntowanej przestrzeni miejskiej.

2. | Nabiałowy Terrorysta

Weszła policjantka i uśmiechnęła się z wyraźnym wysiłkiem, z trudem wchodząc w rolę miłej osoby. Ale rozkaz to rozkaz.

– Napije się pan herbaty? Chciałby pan kanapkę?

– Herbaty chętnie, dziękuję – odparłem szczerze zaciekawiony, co będzie dalej.

– Kanapka wegetariańska? – Nieświadomie zasygnalizowała, że mają mnie tutaj za świra, którego należy pytać o takie rzeczy.

– Nie, normalna.

Wyszła i wróciła po pięciu minutach, niosąc parującą szklankę i trójkątną kanapkę z automatu. Z boczkiem, cebulką i musztardą… Dotarło do mnie, jak bardzo byłem głodny. Nie jadłem od…? Ooo, to nie było dobre pytanie! Nie należało się nad tym zastanawiać! Posłuchałem instynktu i rozsądnie skupiłem się na jedzeniu.

Dali mi dwadzieścia minut spokoju, po czym wszedł sam Nabiałowy Terrorysta. Powinienem być zaskoczony, ale podświadomie spodziewałem się wizyty kogoś tej rangi. Ciekawe, czy powoła się na starą znajomość z redakcji „Gazety Polskiej”?

Najwyraźniej uznał, że nie musi mi przypominać przyjęcia na cześć „nabiałowych terrorystów”, po ich triumfalnym powrocie z Paryża i naszej debaty przy stole z zakąskami, która skończyła się tragicznie dla jednej butelki wina. Poprzestaliśmy na milczących skinieniach głową na powitanie. Starzy znajomi w końcu.

– Mnie chyba pan powie? – zaczął bez ogródek.

– Może najpierw pan wprowadzi mnie w szerszy obraz sytuacji – odparłem. – Skoro miał pan czas się ze mną spotkać, zgaduję, że Prezes się znalazł.

Znów kiwną głową.

– Jak to było? – Bezceremonialnie odwróciłem role przesłuchiwanego i przesłuchującego. Wiedziałem jednak, że już nie jestem podejrzanym terrorystą, tylko cennym, choć mocno ekscentrycznym ekspertem.

– Zgodnie ze standardową procedurą funkcjonariusze wyprowadzili ochranianego z rejonu zagrożenia i zapakowali do samochodu by odwieźć w bezpieczne miejsce.

– Czyli gdzie?

– Na Żoliborz, ale nie do domu.

– I co się stało?

– Wóz znalazł się nagle na jakimś zupełnym odludziu, bezdrożu i utknął w błocie. Przestała działać łączność radiowa i telefoniczna oraz GPS, ostatnie wskazania nawigacji sugerowały, że stało się to na wysokości Cytadeli.

– Bagna Drny… – Uśmiechnąłem się pod nosem. – Nastąpiło cofnięcie w czasie, co najmniej dwieście pięćdziesiąt lat wstecz.

Spojrzał na mnie spod oka, dając znak, że przyjmuje tę opinię do wiadomości i kontynuował.

– Początkowo, przez ponad godzinę biernie czekali na pomoc i przywrócenie łączności. Nic takiego nie nastąpiło, za to ściemniło się całkiem, nigdzie nie było widać świateł miasta. Ochroniarz więc wysiadł, by się rozejrzeć. Miał nie oddalać się od samochodu poza zasięg wzroku, ale mimo to zniknął z oczu i nie wrócił. Pół godziny później uciekł kierowca…

– Uciekł?

– Załamanie nerwowe. Zaczął krzyczeć, że pierdoli i nie chce umierać jak tamci w Smoleńsku i oddalił się pospiesznie w nieznanym kierunku. Do tej pory się nie odnalazł.

– A Prezes?

Nabiałowy Terrorysta pomilczał chwilę i zebrał się w sobie by powiedzieć coś, co budziło w nim wewnętrzny opór.

– Kiedy pan Prezes został całkiem sam, do samochodu podszedł kot…

Dołożyłem wszelkich starań by opanować kąciki ust i ani mrugnąć powieką. Kamienna twarz, profesjonalne zainteresowanie… Taką przynajmniej miałem nadzieję.

– Ten zdechły… – wyrzucił z siebie.

– Alik?

Skinienie głową.

– Prezesa odprowadził do domu duch zmarłego kota – powiedział to takim tonem, jakby się chwilowo eksterroryzował i w zastępstwie przemówił przez niego dybuk prezydenta Kwaśniewskiego.

Było jasne, że jeżeli teraz zacznę sobie robić jaja, dostanę wpierdol. Nieodwołalnie.

– Dziękuję za zaufanie – odparłem dyplomatycznie. – Czy nasza rozmowa ma związek ze wzmianką na temat kota w mojej ulotce?

– Owszem.

To akurat była tylko metafora, ale wiedziałem, że jeśli tak powiem, będzie to uznane za robienie sobie jaj, ze skutkiem przewidzianym wyżej.

– Proszę powiedzieć, co się wczoraj naprawdę stało? Przyrzekam, że zostanie pan wysłuchany z całą powagą.

Wczoraj…? To był kolejny śliski wątek, którego nie należało drążyć, podobnie jak pytania od jak dawna nie jadłem?

– Potrzebuję więcej informacji.

– Słucham.

– Kto jeszcze zaginął?

– Z ogólnie znanych osób była poseł Krystyna i działaczka Klaudyna.

– Szczęście w nieszczęściu, że nie sami przedstawiciele opozycji… – zauważyłem.

– To nie jest jeszcze najdziwniejsze. Pałczyński się nam rozdwoił.

– Jak to? – Tym razem naprawdę mnie zaskoczył.

– Okazał się być w dwóch miejscach na raz.

– Zdaje się miał wczoraj na miesięcznicy przemawiać do opozycji?

– I przemawiał. Jest na to tysiące świadków, plus nagrania… – urwał niespodziewanie.

– A ponadto? – zachęciłem delikatnie.

– Nie mógł być na Krakowskim Przedmieściu, bo od trzech miesięcy siedzi za niepłacenie alimentów.

Ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć „nie wiedziałem!”, ale zdziwienia ukryć nie zdołałem.

– Na to też są świadkowie, dokumenty i ślady w internecie. Kiedy dostał wezwanie do odbycia kary, próbował robić dym na facebooku, jednak ludzie generalnie go olali, więc pomarudził, pomarudził, ale zgłosił się do zakładu karnego we wskazanym terminie. Nie uciekł ani nie dostał przepustki. Jego koledzy spod celi twierdzą, że transmisję na żywo z własnego przemówienia na Krakowskim Przedmieściu oglądał razem z nimi…

– Telewizja kłamie – rzuciłem od niechcenia.

– Tym razem nie kłamała – westchnął ciężko. – Sprawdziliśmy dokładnie. Pałczyński uległ bilokacji.

Wbrew pozorom ta informacja rozjaśniła mi w głowie bardziej niż Nabiałowy Terrorysta mógł przypuszczać. Zaskoczyły mi wreszcie ostatnie elementy tej układanki!

– Wyjaśnienie może być krótkie lub długie – zacząłem bez zbędnych wstępów. – Które pan woli?

– Może najpierw krótko… – próbował się uśmiechnąć, tym samym wąskim, zimnym uśmiechem wszystkich szefów policji politycznych w każdej epoce i kraju świata, czyli „Serdecznie prosimy na szafot!”, albo zachęcająco upiornie, jak kto woli. Bez dwóch zdań, te druciane okularki, we wszystkich krajach i epokach oni też nosili niemal takie same.

– Mówiąc krótko, my Polacy jednomyślnie i skutecznie wysłaliśmy samych siebie do diabła – oznajmiłem. – Zaczął się ontologiczny kolaps rzeczywistości, czyli apokalipsa, jak pan woli. Tylko proszę nie liczyć na ponowne przyjście Chrystusa, bo wszyscy właśnie zjeżdżamy do piekła… Wyrok na Sądzie Ostatecznym został wydany zaocznie, w trybie przyspieszonym. Na nasze własne życzenie, podkreślam, wyrażone jednomyślnie przez wszystkie strony politycznego sporu.

– Nie będę udawać, że rozumiem o czym pan mówi, panie Tomaszewski, ale mam czas aby wysłuchać dłuższej wersji.

– Dobrze… – dopiłem herbatę by zwilżyć usta. – Wobec tego pozwoli pan, że zacznę trochę w stylu new age. Tylko proszę nie sądzić, że jestem zwolennikiem tej mody. Po prostu łatwiej mi będzie tłumaczyć, odwołując się do pojęć powszechnie znanych.

– Tyle to ja już wiem, że w pana przypadku nic mnie nie powinno zaskakiwać.

Darowałem sobie komentarz na temat mojego profilu psychologicznego, nad którym pewnie biedził się przez ostatnią noc cały sztab wybitnych specjalistów. Wnioski musiały im wypaść mocno niejednoznaczne, skoro sam szef postanowił interweniować osobiście, polegając na własnych wspomnieniach z czasów burzliwej młodości. Też potrafię trochę profilować, ale to nie była pora się mądrzyć.

– Mówi się, że pozytywne myślenie tworzy pozytywną przyszłość, a negatywne negatywną. Mówi się, że każdy jest kowalem własnego losu, że wiara czyni cuda, że wizualizacja celu pomaga osiągać ten cel, że modlitwy mają moc sprawczą, że trzeba wiedzieć czego chce, że trzeba posłać życzenie w kosmos i ten kosmos je spełni, i tak dalej, itp. Wszystkie te potoczne opinie kryją w sobie przekonanie, że ludzki umysł ma jakąś moc sprawczą w stosunku do rzeczywistości. Oczywiście, każde z tych twierdzeń można wyśmiać jako przesąd. Można wskazać przykłady, że jest wręcz przeciwnie, ale mimo wszystko jest tak, że z reguły ludzie dostają to czego pragną i spełniają swoje marzenia.

– Bo się o to jakoś starają – zaoponował ostrożnie, z intencją podtrzymania dialogu.

– Owszem starają się, wewnętrznie motywują do osiągania swych celów, więc często to się im udaje. Ja jednak mam myśli sytuacje, kiedy samo myślenie o czymś zwiększa prawdopodobieństwo zaistnienia tego czegoś.

– Wtedy reguła byłaby uchwytna statystycznie i możliwa do badania metodami naukowymi – zaoponował mocniej.

– Nie, ponieważ nieustalony jest czas oczekiwania na efekt. Nauka, by to potwierdzić, potrzebowałaby badań w stałym okresie, powiedzmy tygodnia, miesiąca lub roku. Tymczasem nie wiadomo, kiedy pragnienie czegoś sprawi, że to coś się stanie. Czasem może być natychmiast i wtedy mamy zwykły przypadek, a czasem nigdy i wtedy mamy myślenie życzeniowe. Generalnie gdy próbujemy to badać ścisłymi narzędziami matematycznymi, rzecz rozpływa się w piętrowych niejednoznacznościach i nieoznaczonościach. Przestajemy na przykład wiedzieć, ile istniało możliwych szans ani co było próbą stochastyczną, więc nie możemy wyliczyć oczekiwanego prawdopodobieństwa, a potem dowieść, że się ono zmniejszyło pod wpływem naszych świadomych oczekiwań. Brniemy w domysły i mętne ogólniki pasujące do wszystkiego, zwane „zimnym pomiarem”.

– Jednak pan uważa, że mimo wszystko kryje się za tym jakaś reguła – zauważył.

– Wpływ naszej woli na stawanie się przyszłości jest tym większy, im ta przyszłość jest bardziej odległa i mniej ustalona przez działania i oczekiwania innych ludzi. Pewne rzeczy w przyszłości staną się na pewno lub prawie na pewno, inne być może, jeszcze inne tylko za sprawą bardzo dużego zbiegu okoliczności, a inne wreszcie nie staną w ogóle, choć mogłyby się stać w innych warunkach. Ten ostatni przypadek dotyczy tego, że wychodząc stąd, nie spotka pan biegającego po ulicy dinozaura…

– Teraz chyba już bym się nie zdziwił.

Nie komentowałem tego, jeszcze nie pora.

– Otóż jest kategoria zdarzeń przyszłych na tyle jeszcze nieustalonych, że jeśli będzie pan pierwszy albo znajdzie się w większej grupie ludzi oczekujących tego samego co pan, to rzeczywiste wypadki potoczą się właśnie w tym kierunku i tak się stanie. Powtórzę jednak, że nie można wyliczyć, kiedy, ponieważ dane wyjściowe mają zbyt dużą nieoznaczoność. Uparte czekanie, czyli wydłużanie okresu próby, sprowadza układ do stanu opisanego zwykłymi prawami statystyki, a więc do sytuacji, że coś co jest prawdopodobne musi się wydarzyć prędzej czy później. Tylko czas oczekiwania na to bywa już wtedy tak długi, że czekanie nie ma sensu.

– Skoro drugi raz użył pan terminu „nieoznaczoność”, domyślam się, że zaraz powie pan coś o mechanice kwantowej?

– Być może ma to coś wspólnego z efektem obserwatora – zgodziłem się. – Wyobrażanie sobie przyszłości istotnie przypomina trochę akt pomiaru układu kwantowego, który stan superpozycji tego układu sprowadza do konkretnego wyniku pomiaru. Jakaś analogia zapewne tu jest, jednak nie będę się upierać, że to jest to samo. Właściwie należałby użyć pojęcia zbiorowego obserwatora. Istotniejsze jest jednak to, że współczesna fizyka w ogóle nie uznaje pojęcia teraźniejszości, ta jest czysto umowna i subiektywna, zgodnie z teorią względności. Tymczasem proces, o którym tu mówię, ma kluczowe znaczenie w tworzeniu naszej teraźniejszości. I to się nam właśnie zepsuło wczoraj na Krakowskim Przedmieściu.

– Pod wpływem sabotażu opozycji totalnej? – natychmiast wszedł w swoją rolę, odzyskując profesjonalną czujność.

– Pod wpływem zgodnego działania skoncentrowanej woli obu stron, które zgodnie złorzeczyły – powiedziałem z naciskiem. – Drugą przyczyną katastrofy było to, że żadna ze stron nie miała racji i nie domagała się prawdy.

Poderwał głowę jakby chcąc wyrazić pryncypialne oburzenie w stylu: „No jak to, przecież to my mamy rację!”, ale darował sobie odgrywanie przede mną ideologicznej komedii. Był za cwany by serio podzielać wiarę smoleńskiego ludu.

– Przegięliście, krótko mówiąc! – Postawiłem sprawę jasno. – Wy i oni! Dlatego że wasze oczekiwania były bezpodstawne. Gdyby jedna ze stron miała rację, czyli żądała czegoś możliwego, co miało sens, to jej zbiorowa wola przeciągnęłaby łańcuchy przyczynowo-skutkowe w swoją stronę i zakotwiczyła je w zdrowej potencjalności. Gdyby każda ze stron miała trochę racji, nastąpiłoby burzliwe wypośrodkowanie, a rzeczywistość samorzutnie osiągnęłaby stan kompromisowy i też nic wielkiego by się nie stało. Jednak wy i oni bojąc się tego samego, tak jak to napisałem w ulotce, na dodatek jeszcze chcieliście niemożliwego. Wasze oczekiwania co do przyszłości były całkowicie bezsensowne, ale za to niezwykle silne i zgodne. Wszyscy chcieli, żeby tych drugich nie było, żeby nie było nic i niczego, realizując w praktyce szaleństwo pana kandydata Konowicza, który trzeba przyznać miał intuicję wariata. Pragnęliście wzajemnej destrukcji z takim natężeniem zbiorowej woli oraz emocji, że nastąpiło przekroczenie masy krytycznej jak w bombie atomowej, tyle że to akurat była bomba ontologiczna! – Mówiłem coraz szybciej, z coraz większą pasją i gniewem. Zaczęły mi puszczać nerwy w miarę jak sobie rzecz werbalizowałem. – Skutkiem tego mechanizm kreacji teraźniejszości uległ wykolejeniu, poplątały się łańcuchy przyczynowo-skutkowe i powbijały się w siebie nawzajem alternatywne rzeczywistości. Stąd ten Pałczyński w dwóch miejscach jednocześnie plus zaburzenia czasoprzestrzeni. Fizyka to jednak najmniejszy problem w tym wszystkim. Przez waszą oraz ich głupotę i histerię pierdolnęła nam cała struktura bytowa rzeczywistości! Mamy przejebane, tak jak ostrzegałem w ulotce!

„I jeszcze nie wiesz, cwaniaczku, jak bardzo przejebane…”, dokończyłem już w myślach.

– A skąd się wzięła Złota Kaczka? – zignorował mój wybuch.

– Artefakt podświadomości zbiorowej, jak przypuszczam. Wskutek zrujnowania struktury ontycznej, byty wymyślone stały się rzeczywistymi i odwrotnie zapewne też. Przestało mieć znaczenie, czy coś istniało naprawdę, czy było wymyślone, tak jak smoleński zamach. Pewnie niedługo dowiemy się, że niektóre osoby, które dotąd uważaliśmy za realne i żywe, są tak naprawdę postaciami literackimi. Może nawet ja…

– Jak poważna jest sytuacja, pana zdaniem?

Poczułem przypływ czarnego humoru.

– Zna pan film Piknik pod Wiszącą Skałą? Ten o uczennicach z pensji, co zniknęły bez śladu?

Przytaknął milcząco.

– Tym piknikiem były te wasze miesięcznice. Jednak Wisząca Skała nie tylko się uaktywniła, ale na dodatek ruszyła z posad i zaczęła obsuwać. Mamy początek lawiny, która będzie przyspieszać i porywać ze sobą coraz większe fragmenty rzeczywistości, aż destrukcja osiągnie wymiar globalny. Będzie to przebiegało zgodnie z tradycyjnymi pięcioma fazami umierania, czyli najpierw wyparcie, potem targowanie się, panika, depresja, a na koniec pogodzenie z faktem, że trzeba poczekać, aż wszechświat zresetuje się razem z nami i zacznie od kolejnego wielkiego wybuchu. Na razie jeszcze mamy wyparcie, bo jak sądzę, ludzie uparcie nie przyjmują do wiadomości, że Pałczyński zaistniał w dwóch miejscach jednocześnie. Uważają, że któraś z tych informacji jest fejk-niusem, ale takich fenomenów będzie przybywać, aż w końcu nie da się ich dalej ignorować i zacznie się szukanie winnych oraz wymyślanie kar i nagród, które powinny ocalić nasz świat. Tak zacznie się faza druga, a po niej następne.

Nabiałowy Terrorysta namyślał się dłuższą chwilę, potem wstał z krzesła.

– Dziękuję panu! To niezwykle ciekawa teoria. Powinien pan książki pisać… – wyciągnął rękę na pożegnanie.

Zaiste, żeby zostać szefem policji politycznej trzeba w niebywale wyrafinowany sposób łączyć ze sobą wielki spryt z byciem kompletnym idiotą! Spodziewałem się tego jednak, więc najlepsze argumenty zachowałem na ten moment.

– Coś takiego już raz się stało – odparłem ignorując znak końca rozmowy. – Precedens jest.

– Gdzie i kiedy? – zapytał z profesjonalnym zainteresowaniem.

– To Polacy spowodowali pierwszą wojnę światową swoim pragnieniem niepodległości. Przez cztery pokolenia modliliśmy się zbiorowo słowami Mickiewicza: „O wojnę powszechną ludów, prosimy cię Panie!”, aż stało się. Wieszcz Adam napisał to przeszło osiemdziesiąt lat przed faktem, a więc zbiorowa wola rodaków zagospodarowała obszar potencjalnych możliwości, nietknięty jeszcze oczekiwaniami i wyobrażeniami innych nacji. Na krótszym dystansie czasowym dominowała jeszcze wola naszych przeciwników, dlatego w wojnę pomiędzy zaborcami, niezbędną by Polska odzyskała niepodległość, nie przekształciła się jeszcze Wiosna Ludów ani wojna krymska, ale wojny Bismarcka już stały się wstępem do światowego konfliktu, który prorokował Mickiewicz. Chcieliśmy niepodległości, myśleliśmy o niej nieustanie, więc rzuciliśmy klątwę na świat. Potem niestety, ta klątwa wróciła do nas wraz z drugą wojną, której z kolei usilnie chcieli Niemcy, by się odegrać za pierwszą, a ich było więcej niż nas. Zapewne też Hitler tak wściekle nienawidził Polaków, bo któryś z jego jasnowidzów powiedział mu mniej więcej to, co ja teraz panu.

Otworzył usta, ale nie dałem mu nic powiedzieć.

– Proszę zauważyć, że historycy po dziś dzień głowią nad tym, dlaczego właściwie pierwsza wojna światowa wybuchła? Zamach w Sarajewie nie jest żadnym wytłumaczeniem, zginęło tam głupawe arcyksiążątko, którego wszyscy serdecznie nie cierpieli. Dwór w Wiedniu wręcz odetchnął z ulgą, że ten pajac nie zostanie cesarzem i zrobili mu „pogrzeb trzeciej klasy dla niepalących”, jak to ujął tamtejszy szambelan. Zanim wojna wybuchła, emocje po Sarajewie wystygły i sprawa już rozchodziła się po kościach. I nagle lawina zdarzeń…

– Bo Niemcy… – próbował mi przerwać.

– Niemcy mieli sfiksowanego cesarza, którego nikt w nie traktował poważnie. Własny premier cenzurował wypowiedzi Wilhelma II dla prasy, bo gość bredził jak potłuczony. Gdyby taki typ wydał rozkaz rozpoczęcia wojny, od razu skończyłby w kaftanie bezpieczeństwa. Niemcy więc też nie wiedzą, jak to się stało, że ten wariat nagle wyrwał się spod politycznej kontroli i zamiast siekierą zaczął wymachiwać całymi armiami. Francuzi owszem, chcieli się odegrać za rok 1870, ale nie planowali żadnych działań ofensywnych, tylko tak sobie gadali przy koniaczku, jak to oni. Wszystko się u nich zaczyna i kończy na kawiarnianych dywagacjach. Anglicy mieli już cały świat i nic lepszego do ugrania. Im więcej czasu mija, tym ustalenia historyków co do przyczyn pierwszej wojny światowej są coraz mniej jednoznaczne. Wszyscy zgadzają się, że nie było żadnych racjonalnych powodów, dla których cywilizacja mądrego białego człowieka urządziła sobie tak monstrualną hekatombę. Historycy mówią więc o powodach emocjonalnych, subiektywnych, że taka była wtedy atmosfera społeczna, równie dobrze mogliby powiedzieć „fatum”. A tymczasem była to zbiorowa, ontyczna presja Polaków na proces tworzenia rzeczywistości. Nie da się bezkarnie niewolić dużego zdeterminowanego narodu, dwudziestu milionów ludzi, którym na dodatek autentycznie natchniony wieszcz dokładnie powiedział, co mają robić, czyli modlić się o powszechną wojnę ludów. I wymodliliśmy ją! My Polacy. Tylko że teraz zwróciliśmy tę własną moc przeciwko sobie.

Podziałało. Ta filipika zrobiła na Nabiałowym Terroryście należyte wrażenie. Ugotowała jego cynizm na miękko. Koniec końców był patriotą i wierzył w ten naród.

– Z polskiej ziemi wyjdzie iskra… – szepnął zadumany. – Tak jak powiedział święty Jan Paweł II… I da impuls światu…

– Wojtyła nie przewidział tylko, że ten impuls będzie impulsem zagłady – sprowadziłem go z niebiańskich obłoków do rzeczywistości, potłuczonej jak lustro młotkiem.

– W takim razie zwrócimy się o wsparcie do Kościoła! – zdecydował. – Sam pan mówił, że modlitwy działają, a tam mają od tego naprawdę dobrych specjalistów.

– Nie będzie z tego nic, bo ludzie już zostali tymi modlitwami podzieleni. Kościół jest jednym z kluczowych sprawców wczorajszego kataklizmu. Biskupi nie zdołają więc odkręcić tego, co sami z całym przekonaniem i w pełni świadomie spowodowali. Kościół musiałby zaprzeć się siebie, zacząć serio traktować miłość bliźniego, prawdę, zacząć służyć Bogu, zamiast mamonie i oddać trochę zagrabionych nieruchomości…

Przerwał mi energicznym machnięciem ręki.

– Wiemy, że jest pan usposobiony bardzo antyklerykalnie! Choćby z tej pańskiej ulotki aż bije obsesyjna niechęć do religii katolickiej…

– Dlaczego zaraz obsesyjna? – wzruszyłem ramionami. – A może po prostu racjonalna, uzasadniona i całkowicie zgodna ze stanem faktycznym? Kiedyś lubiłem Kościół, to pan pewnie już wie. Wiele było potrzeba podłych faktów i konsekwencji w ich czynieniu, żebym zmienił to nastawienie i otrząsnął się z naiwności. Patrzyłem i myślałem. Wyciągałem wnioski i sprawdzałem je z całą sumiennością badacza na jaką było mnie stać. Taka po prostu jest prawda… – wskazałem na ulotki.

– Pan jest uprzedzony! – uciął stanowczo dalszą dyskusję. – Dziękuję bardzo, za pańską analizę sytuacji, są w niej niewątpliwie cenne wątki i spostrzeżenia. Wykorzystamy je w dalszej pracy naszego resortu… – Chyba nawet nie spostrzegł, jak wszedł w urzędniczą nowomowę. – Resztę proszę zostawić naszym specjalistom. Tym od bezpieczeństwa państwa i tym od metafizyki.

„Jedynym specjalistą od metafizyki jestem w tym kraju ja!”, powinienem był tak odpowiedzieć, ale nie chciałem wyjść na wariata, który urwał się z filmu Piękny umysł, z całym szacunkiem dla pana Nasha. Nie musiałem tego mówić, bo wiedziałem, że wszyscy zainteresowani przekonają się o tym już wkrótce i bez mojego gadania. Zresztą nie było się co spieszyć, skoro było po ptakach. Jazda po równi pochyłej już się zaczęła.

– Coś jeszcze? – zapytał, dając do zrozumienia, że jest to pytanie bardzo, ale to bardzo retoryczne.

– Owszem. – Najciekawsze zostawiłem na koniec.

Tylko uniósł brwi.

– Proszę z łaski swojej sprawdzić, jak ja się tutaj znalazłem…

– Przywieziono pana na przesłuchanie w charakterze podejrzanego o współudział w zamachu terrorystycznym, polegającym na rozpyleniu substancji psychoaktywnych podczas imprezy masowej – odpowiedział mi oficjalnym tonem. – W toku podjętych czynności ustalono, że podejrzenia są bezpodstawne, więc może pan wracać do domu.

– Właśnie w tym rzecz, że ja nie mogę do domu wrócić.

– O czym pan mówi? Jest pan wolny. Jeśli będziemy potrzebować jeszcze jakichś konsultacji, to oczywiście…

– Nikt mnie tutaj nie przywiózł! – przerwałem mu ostro. – Proszę iść i znaleźć tę załogę radiowozu, którą rzekomo po mnie posłano, która mnie odnalazła, ciekawe gdzie i doprowadziła tutaj. Tak nawiasem, gdzie ja właściwie jestem? Bo zupełnie nie przypominam sobie okoliczności w jakich znalazłem się w tym pokoju…

– Jest pan w Pałacu Mostowskich – wycedził przez zęby, wyraźnie zastanawiając się nad tym, czy dać mi mordę za bezczelność osobiście, czy kogoś dyskretnie o to poprosić.

– Dziękuję… – mruknąłem kojarząc nowe fakty. – Proszę teraz sprawdzić samemu, że nikt mnie tutaj nie przywiózł, ani nie doprowadził. Ja po prostu znalazłem się w tym pokoju, co dla wszystkich zainteresowanych było oczywiste tak bardzo, że nikt sobie powodami tej oczywistości ani przez chwilę nie zawracał głowy. Bo widzi pan, tak się składa, że ja ostatnie co pamiętam, to jak schodzę do przejścia podziemnego na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Jerozolimskimi. To było wczoraj, kiedy wracałem do domu myśląc, że udało mi się szczęśliwie wydostać z kolapsu na Krakowskim Przedmieściu. Tymczasem zszedłem może jakieś trzy, cztery stopnie w dół i nagle znalazłem się tutaj, w towarzystwie dwóch durni usiłujących odgrywać role dobrego i złego policjanta…

Poczerwieniał i wybiegł.

Nie zdążyłem mu więc podziękować za kanapkę i powiedzieć, że nie jadłem od przeszło doby, bo przeskok w czasoprzestrzeni oszukał mój umysł, ale żołądka i metabolizmu z jakiegoś powodu oszukać nie zdołał.

Nabiałowy Terrorysta wrócił po kwadransie. Dla odmiany tak blady, że teraz naprawdę przypominał nabiał. Homogenizowany twarożek symbolizował również aktualną konsystencję jego psychiki.

– Miał pan rację! – jęknął głucho. – Nikt nie wie, kto pana tu przywiózł, ani skąd… Znalazłem tylko wczorajszy raport wywiadowcy z Krakowskiego Przedmieścia, który pana legitymował. Napisał on, że w trakcie tej czynności oddalił się pan samowolnie, w nieznanym kierunku, pozostawiając swój dowód osobisty w jego rękach. Pański dokument tożsamości został dołączony do raportu… – położył spięte razem plastykowy prostokącik i kartkę wydruku, obok moich ulotek.

– Mogę odzyskać mój dowód? – zapytałem.

Nie dostałem żadnej odpowiedzi, więc obsłużyłem się sam. Dla porządku, korzystając z leżącego na biurku długopisu pokwitowałem na marginesie raportu, odbiór swojej własności i schowałem dokument do kieszeni.

Przez cały ten czas Nabiałowy Terrorysta przyglądał mi się milczeniu graniczącym z osłupieniem, jakbym był zjawą z zaświatów, całą ociekającą ektoplazmą, którą na dodatek upaprałem mu najlepszy garnitur.

– Może mi pan powiedzieć co to wszystko oznacza? – wykrztusił wreszcie.

– Pan też zniknął.