Zło - Marta Kiermasz - ebook + audiobook + książka

Zło ebook i audiobook

Kiermasz Marta

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zło

Marta Kiermasz

Seryjni mordercy żyją wśród nas. Mijamy ich każdego dnia.

Umiejętność wtapiania się w tłum, a także nieprzewidywalność są cechami, które mogą okazać się niezwykle zabójcze. By poznać człowieka, trzeba zajrzeć do jego umysłu. A to w wielu przypadkach może być przerażającym doświadczeniem. Jeffrey Dahmer mordował, torturował, a niektóre z ofiar zjadał. Zabił siedemnastu chłopców i mężczyzn. Ted Bundy był jednym z najkrwawszych seryjnych morderców w historii Stanów Zjednoczonych, przyznał się do zabicia co najmniej trzydziestu młodych kobiet. Brutalnie je gwałcił i okaleczał. Ed Kemper kilku ofiarom obciął głowy, które później zgwałcił. Zabił dziesięć osób, w tym własną matkę...

Co sprawia, że ludzie wkraczają na ścieżkę zła i podążają nią tak daleko, że nie potrafią już z niej zawrócić?

Marta Kiermasz

Dziennikarka radiowa, w przeszłości związana z RMF FM i Naszym Radiem, obecnie z VOX FM. Reporterka, wydawczyni i prezenterka wiadomości, wielokrotnie relacjonująca na antenie radiowej trudne kryminalne procesy i zabójstwa. Autorka podcastu o seryjnych mordercach Zło. Zbrodnia Łowca Ofiara. Absolwentka stosunków międzynarodowych. Sieradzanka od lat mieszkająca w Warszawie. Zainteresowanie kryminalnymi historiami rozbudziły w niej książka i film Milczenie owiec.

Fragment

Choć trudno w to uwierzyć, były osoby, które spotkanie sam na sam z mordercą przeżyły. W grudniu 1977 roku przy jednym z przystanków autobusowych w Chicago zatrzymał się czarny samochód. W środku siedział mężczyzna podający się za policjanta. Uważnie obserwował mijających go młodych mężczyzn. Wtedy dostrzegł dziewiętnastoletniego Roberta Donelly’ego, który powolnym krokiem szedł chodnikiem. Krzyknął do niego, by natychmiast wsiadł do auta. Przerażony Robert pewny, że polecenia wydaje funkcjonariusz, posłusznie wsiadł do pojazdu. Gacy świecił mu nieustannie latarką prosto w oczy, by ten nie mógł dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Wyczuwając niepewność chłopaka, szybko zakuł go w kajdanki i zawiózł do swojego domu. Gdy Robert wlewał w gardło ostatnie krople drinka, John chwycił go i zgwałcił. Po chwilowym seksualnym zaspokojeniu zaprowadził przerażonego nastolatka do łazienki, w której czekała już wypełniona wodą wanna. Gacy zanurzył w niej głowę Roberta i trzymał przez jakiś czas, po czym wyjął i powtórzył cały proces. Robił tak do momentu, aż nastolatek stracił przytomność. Gacy szybko go ocucił, a gdy chłopak otworzył oczy, oddał na niego mocz. Na tym nie zamierzał jednak kończyć swoich tortur. Rozkazał roztrzęsionemu chłopakowi iść do sypialni, gdzie ponownie go zgwałcił, tym razem używał do tego różnych przedmiotów, które miał w swojej kolekcji. Robert błagał go o śmierć, na co Gacy odparł jedynie: „Zbieram się do tego”. Tortury trwały kilka godzin. I choć John powiedział nastolatkowi wprost, że wkrótce zginie, ostatecznie nie odebrał mu życia. Pojechał z nim w stronę domu towarowego, w którym chłopak pracował, i tam go wypuścił. Zagroził jednak, że go odnajdzie, jeśli ten pójdzie na policję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 6 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,3 (8 ocen)
4
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anka26422

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest genialna, mrożącą krew w żyłach. Historie w niej zawarte wydają się wręcz nieprawdopodobne, a jednak wydarzyły się naprawdę. Tym bardziej szacunek dla autorki, że podjęła się zgłębienia tych najmroczniejszych zakamarków ludzkiego umysłu. Gorąco polecam i czekam na drugą część!
10
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka o złych wśród nas.
00

Popularność




Wstęp

WSTĘP

Zło wro­dzone czy nabyte? – to pyta­nie, które sta­wiają sobie i pacjen­tom psy­chia­trzy z całego świata. Gdy docho­dzi do bru­tal­nej zbrodni, ana­li­zo­wane jest całe życie mor­dercy, by usta­lić, czy źró­dłem jego pato­lo­gii są czyn­niki wewnętrzne, czy zewnętrzne. W nie­któ­rych przy­pad­kach dosyć szybko udaje się to okre­ślić. Ale w innych usta­le­nie przy­czyny wymaga już znacz­nie szer­szej ana­lizy połą­czo­nej nie tylko z wywia­dem śro­do­wi­sko­wym, ale i z dogłęb­nym prze­śle­dze­niem warun­ków bio­lo­gicz­nych. Dla­tego ame­ry­kań­scy naukowcy wzięli pod lupę mózgi mor­der­ców, by spraw­dzić, czy róż­nią się one od tych, któ­rych wła­ści­ciele nie fan­ta­zjują o zabi­ja­niu. Zba­dano w tym celu ośmiu­set więź­niów, któ­rzy odsia­dy­wali różne wyroki, zarówno te za mor­der­stwo, prze­moc, prze­stęp­stwa sek­su­alne, jak i drobne wykro­cze­nia. Wyniki były nie­zwy­kle cie­kawe, choć mało zaska­ku­jące. Oka­zało się bowiem, że u osób, które miały na sumie­niu mor­der­stwo, stwier­dzono mniej­szą aktyw­ność w korze przed­czo­ło­wej. Tej samej, która jest odpo­wie­dzialna za kon­tro­lo­wa­nie naszych zacho­wań w spo­łe­czeń­stwie. Róż­nice zauwa­żono też w ciele mig­da­ło­wa­tym, które dba o nasze pro­cesy emo­cjo­nalne.

Seryjni mor­dercy, bo o nich będzie mowa w tej książce, odzna­czają się (choć nie zawsze) nie­zwy­kle wyso­kim ilo­ra­zem inte­li­gen­cji, bra­kiem empa­tii, ale też lęku. Potrzeba zabi­ja­nia jest u nich znacz­nie sil­niej­sza niż strach, który kie­ro­wałby więk­szo­ścią ludzi, gdyby sta­nęli w obli­czu ode­bra­nia komuś życia. Nie tylko nie odczu­wają stra­chu, ale zamiast niego poja­wiają się pod­nie­ce­nie i eks­cy­ta­cja zwią­zane z polo­wa­niem na ofiary, a póź­niej mor­do­wa­niem. Cza­sem nie­zwy­kle dużo ryzy­kują, decy­du­jąc się na zabi­cie osoby ze swo­jego oto­cze­nia, porwa­nie w biały dzień czy ukry­wa­nie zwłok we wła­snym miesz­ka­niu, choć mie­ści się ono w bloku lub kamie­nicy peł­nej sąsia­dów.

Zło rodzi się zazwy­czaj po cichu, za szczel­nie zamknię­tymi drzwiami. Może być efek­tem sys­te­ma­tycz­nego, wie­lo­let­niego drę­cze­nia, które skut­kuje poważ­nym uszczerb­kiem na zdro­wiu i psy­chice. Gdy prze­śle­dzimy bio­gra­fie wielu seryj­nych mor­der­ców, zauwa­żymy, że dosyć spora liczba z nich miała w prze­szło­ści trau­ma­tyczne doświad­cze­nia. Ale tu też ważna kwe­stia – nie każda osoba, która doświad­cza w mło­do­ści prze­mocy i cier­pie­nia, będzie urzą­dzać polo­wa­nia na ludzi. To, czy dany czło­wiek będzie w przy­szło­ści zabi­jał, zależy od jego pre­dys­po­zy­cji psy­chicz­nych, emo­cjo­nal­nych i fizycz­nych. Nie­któ­rzy pora­dzą sobie z prze­szło­ścią sami, innym pomogą w tym tera­peuci, a jesz­cze inni pod­da­dzą się swo­jej psy­cho­pa­tycz­nej natu­rze, która popchnie ich do nie­wy­obra­żal­nych zbrodni.

Na prze­ło­mie stu­leci wielu filo­zo­fów pró­bo­wało odpo­wie­dzieć na pyta­nie: czy czło­wiek rodzi się zły? Czy już w chwili przyj­ścia na świat zaczy­nają ewo­lu­ować w nim cechy, które spra­wią, że w przy­szło­ści zamieni się w prze­ra­ża­ją­cego potwora? Erazm z Rot­ter­damu, pięt­na­sto­wieczny nider­landzki filo­zof, filo­log i kato­licki duchowny, twier­dził, że czło­wiek jest z natury dobry, a zło pocho­dzi z nie­wie­dzy. Jed­nak znacz­nie bliż­szy naszym cza­som Marek Edel­man, jeden z przy­wód­ców powsta­nia w get­cie war­szaw­skim, stwier­dził:

Czło­wiek jest z natury zły, czło­wiek rodzi się zły. Dopiero wycho­wa­nie robi go dobrym, jeśli oczy­wi­ście wycho­wa­nie jest udane. Całe gene­ra­cje są złe, bo mają złych przy­wód­ców i stają się złe. Wycho­wa­nie jest więc decy­du­jące. Zło prze­cho­dzi z poko­le­nia na poko­le­nie – naj­pierw ojciec jest faszy­stą, potem syn, który tęskni za mun­du­rem ojca, glo­ry­fi­kuje dziadka faszy­stę czy nacjo­na­li­stę i tak dalej, i tak dalej. Patrząc na histo­rię ludz­ko­ści, na to, jak zmie­nia się natura czło­wieka w zależ­no­ści od sytu­acji i do czego jest tak naprawdę zdolny w chwili zagro­że­nia, sądzę, że każdy z nas nosi w sobie pier­wia­stek zła. Być może ni­gdy nie zosta­nie on akty­wo­wany, ale jest obecny i czeka w uśpie­niu. By stać się seryj­nym mor­dercą, trzeba mieć w sobie znacz­nie sil­niej­sze pokłady tego pier­wiastka, które buzują pod powierzch­nią i doj­rze­wają przez lata, cze­ka­jąc na dzień, w któ­rym wezmą górę nad pozo­sta­łymi cechami i emo­cjami.

W tej książce nie dam jasnej odpo­wie­dzi na pyta­nie, kto może być seryj­nym mor­dercą, a kto nie. Nie dowie­cie się z niej też, jak roz­po­znać taką osobę. Histo­rie, które prze­śle­dzimy, spra­wią jed­nak, że wielu z was nie tylko zwątpi w ludzką naturę, ale straci też zaufa­nie do spo­rej czę­ści spo­łe­czeń­stwa. Seryjny mor­derca nie poru­sza się po uli­cach z napi­sem na czole „zabi­jam”. To może być nasz sąsiad, mąż, żona, syn, córka, ojciec, matka, wła­ści­ciel dobrze pro­spe­ru­ją­cej firmy czy nie­winny – wyda­wa­łoby się – stu­dent. Zło nie ma kon­kret­nej twa­rzy. Czę­sto chowa się za nie­winnym uśmie­chem i spoj­rze­niem, za przy­ja­znym gestem i uprzej­mym „dzień dobry”. I wła­śnie dla­tego jest tak sza­le­nie nie­bez­pieczne.

Jef­frey Dah­mer mor­do­wał, tor­tu­ro­wał, a nie­które z ofiar zja­dał. Zabił sie­dem­na­stu chłop­ców i męż­czyzn.

FOT. AP PHOTO/EUGENE GAR­CIA/EAST NEWS

JEFFREY DAHMER Kanibal z Milwaukee

JEF­FREY DAH­MER

Kani­bal z Mil­wau­kee

Nie, zabój­stwo ni­gdy nie było celem. Chcia­łem po pro­stu cał­ko­wi­cie kon­tro­lo­wać tę osobę, nie zwra­cać uwagi na jej potrzeby. Chcia­łem ją zatrzy­mać dla sie­bie tak długo, jak tylko zechcę.

Jef­frey Dah­mer

Naro­dziny dziecka to moment, na który czeka nie­jedna kobieta. Wyma­rzone i upra­gnione wkro­cze­nie w świat macie­rzyń­stwa może cał­ko­wi­cie na nowo zde­fi­nio­wać życie. Roz­po­czyna się pla­no­wa­nie nie­mal każ­dego aspektu zwią­za­nego z tym doświad­cze­niem. Zaczy­na­jąc od ciąży, a na stu­diach dziecka koń­cząc. Rodzice chcą mieć pew­ność, że nie tylko bez­piecz­nie spro­wa­dzą pocie­chę na świat, ale że zapew­nią jej rów­nież spo­kojne i szczę­śliwe życie. Gdy jed­nak ten plan zawo­dzi, zaczy­nają się poszu­ki­wa­nia odpo­wie­dzi na pyta­nie: jak do tego doszło? Podobne zda­nie wie­lo­krot­nie padało z ust Lio­nela Dah­mera, che­mika nie­miecko-walij­skiego pocho­dze­nia. Razem z żoną Joyce bar­dzo pra­gnęli dziecka. Dla­tego gdy 21 maja 1960 roku na świat przy­szedł ich pierw­szy syn, czuli, że otwiera się przed nimi zupeł­nie nowy roz­dział. Nikt nie mógł jed­nak podej­rze­wać, jak krwawy i tra­giczny on będzie.

Mil­wau­kee to naj­więk­sze mia­sto ame­ry­kań­skiego stanu Wiscon­sin. Choć dziś liczy nieco ponad 575 tysięcy miesz­kań­ców (dla porów­na­nia War­szawa ma milion 765 tysięcy), to w 1960 roku, czyli wtedy, gdy rodził się Jef­frey Dah­mer, mia­sto prze­ży­wało praw­dzi­wie złoty okres. Miesz­kało tam wów­czas 741 tysięcy oby­wa­teli. Do dziś znane jest głów­nie z bro­waru kon­cernu SAB­Mil­ler i moto­ry­za­cji. Dla Pola­ków może być o tyle atrak­cyjne, że pręż­nie działa tam Polo­nia. Sta­nowi kil­ka­na­ście pro­cent wszyst­kich miesz­kań­ców. Zresztą Mil­wau­kee ma w naszym kraju mia­sto part­ner­skie. Jest nim Bia­ły­stok.

Ame­ry­ka­nie nie­szcze­gól­nie cenią jed­nak tę loka­li­za­cję, bo co jakiś czas tra­fia do ran­kin­gów naj­gor­szych miejsc w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. I nie cho­dzi tutaj o kwe­stie bez­pie­czeń­stwa oraz wysoki poziom prze­stęp­czo­ści. Jako minusy wymie­niane są cho­ciażby słabo roz­wi­nięta komu­ni­ka­cja czy brak cie­ka­wych par­ków, w któ­rych można się zre­lak­so­wać i do któ­rych można uciec od miej­skiego zgiełku. Do tej listy trzeba też nie­wąt­pli­wie dorzu­cić Jef­freya Dah­mera, który przy­szedł na świat wła­śnie w Mil­wau­kee.

Jego matka Joyce, z domu Flint, była nor­we­sko-irlandz­kiego pocho­dze­nia i pra­co­wała jako instruk­torka dale­ko­pisu. Uro­dziła się 7 lutego 1936 roku, rodząc Jef­freya, miała więc dwa­dzie­ścia cztery lata. W ciążę zaszła dwa mie­siące po ślu­bie. Pocho­dziła rów­nież ze stanu Wiscon­sin, a kon­kret­nie z Colum­bus (nie mylić tym z Ohio). Miała młod­szego brata Donalda, który zmarł w 2011 roku. Według jej ówcze­snego męża, ojca Jeffa, kobieta była hipo­chon­dryczką, cier­piała na depre­sję i przyj­mo­wała leki, będąc już w ciąży. Lio­nel wie­lo­krot­nie zasta­na­wiał się, czy przy­pa­dłość syna została w pew­nym stop­niu odzie­dzi­czona. W swo­jej książce Histo­ria ojca pisał:

Jako nauko­wiec zasta­na­wiam się, czy poten­cjał wiel­kiego zła tkwi głę­boko we krwi nie­któ­rych z nas. Czy może przejść na nasze dzieci po uro­dze­niu.

Nie tylko Lio­nel zada­wał sobie to pyta­nie. Od lat odpo­wiedź na nie pró­bują zna­leźć naukowcy z całego świata. Mię­dzy­na­ro­dowy zespół Psy­chia­tric Geno­mics Con­sor­tium pod prze­wod­nic­twem pro­fe­sora Jor­dana Smol­lera z Uni­wer­sy­tetu Harvarda prze­pro­wa­dził kom­plek­sowe bada­nia na ponad dwu­stu tysią­cach pacjen­tów. Badani byli zarówno cier­piący na depre­sję, cho­robę dwu­bie­gu­nową, schi­zo­fre­nię, jak i ano­rek­sję czy ADHD. Wyka­zano, że scho­rze­nia psy­chiczne w 75 pro­cen­tach mają pod­łoże gene­tyczne. Ale nie dla­tego, że są dzie­dziczne, lecz dla­tego, że kształ­tują się już w dru­gim try­me­strze ciąży. Mogą być więc efek­tem nie­ko­rzyst­nych czyn­ni­ków zewnętrz­nych, takich jak tok­syny. I – co ważne – nie każda cho­roba psy­chiczna musi mieć zwią­zek ze scho­rze­niem wykry­tym u krew­nego. Są jed­nak takie, które w przy­padku wystą­pie­nia u rodzi­ców mogą (choć nie muszą) wpły­nąć na zdro­wie dziecka. Tak jest na przy­kład w cho­ro­bie afek­tyw­nej dwu­bie­gu­no­wej. Warto jed­nak zazna­czyć, że bada­nia w tej sfe­rze pro­wa­dzone są cały czas i gene­tyka na­dal mimo sze­roko roz­wi­nię­tej nauki pozo­staje jedną z bar­dziej tajem­ni­czych dzie­dzin doty­czą­cych funk­cjo­no­wa­nia naszego orga­ni­zmu.

Czy Dah­mer w jakimś stop­niu prze­jął „sza­leń­stwo” Joyce? Trudno jed­no­znacz­nie odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. Pewne jed­nak jest, że kobieta zma­gała się z wie­loma scho­rze­niami, które ujaw­niły się, gdy tylko zaszła w ciążę. Ta zresztą nie nale­żała do łatwych. Joyce źle się czuła, zarówno fizycz­nie, jak i psy­chiczne. Mie­wała nud­no­ści, bóle brzu­cha, prze­szka­dzało jej wiele dźwię­ków i zapa­chów, zwłasz­cza tych docho­dzą­cych z kuchni. Iry­to­wali ją też sąsie­dzi, któ­rzy miesz­kali w tym samym budynku. Wie­lo­krot­nie pro­siła męża, by inter­we­nio­wał, bo według niej byli zbyt hała­śliwi. Lio­nel nie dostrze­gał jed­nak w zacho­wa­niu sąsia­dów niczego złego i twier­dził, że Joyce prze­sa­dza. Tygo­dnie mijały, a żona sta­wała się coraz bar­dziej ner­wowa. Mię­dzy mał­żon­kami rosło wyczu­walne napię­cie. Docho­dziło do gwał­tow­nych awan­tur, które zda­rzały się rów­nież w póź­niej­szych latach.

Lio­nel, sądząc, że poprawi to sytu­ację, prze­pro­wa­dził się wraz z żoną do domu swo­ich rodzi­ców w West Allis w Wiscon­sin. Było to w marcu, dwa mie­siące przed uro­dze­niem Jef­freya. Stan zdro­wia Joyce zaczął się jed­nak dra­stycz­nie pogar­szać. Lio­nel wspo­mi­nał:

Cza­sami jej nogi mocno się zaci­skały, całe ciało sztyw­niało i zaczy­nało drżeć. Szczęka wykrę­cała się w prawo i była prze­ra­ża­jąco spa­ra­li­żo­wana. W trak­cie tych dziw­nych napa­dów jej oczy wyba­łu­szały się jak u prze­stra­szo­nego zwie­rzę­cia. Zaczy­nała się śli­nić tak, że piana dosłow­nie leciała jej z ust.

Kobieta tra­fiła pod opiekę leka­rza, ale ten nie potra­fił zdia­gno­zo­wać dokład­nej przy­czyny napa­dów. Był jed­nak prze­ko­nany, że źró­dła należy szu­kać w psy­chice, a nie w orga­ni­zmie Joyce. Mimo to zde­cy­do­wał się na prze­pi­sa­nie feno­bar­bi­talu, czyli leku prze­ciw­pa­dacz­ko­wego. I o ile stan fizyczny kobiety zaczął się popra­wiać, o tyle jej emo­cje znów gwał­tow­nie piko­wały. Jesz­cze szyb­ciej wpa­dała w złość, czę­sto się też obra­żała, a do tego spra­wiała wra­że­nie, jakby nie tylko oto­cze­nie jej prze­szka­dzało, ale rów­nież ciąża, w któ­rej była. Lio­nel dopiero po śmierci Jef­freya prze­pro­wa­dził wewnętrzne roz­li­cze­nie z samym sobą i przy­znał, że nie był w tym trud­nym cza­sie wystar­cza­ją­cym wspar­ciem dla Joyce. W pew­nym sen­sie zosta­wił ją z destruk­cyj­nym „ja” cał­ko­wi­cie samą. To potę­go­wało rosnące w niej gniew, fru­stra­cję, brak poczu­cia speł­nie­nia i zwy­czaj­nie brak szczę­ścia. Lio­nel nie robił tego jed­nak celowo, w tym cza­sie mocno sku­piał się na swoim roz­woju i karie­rze nauko­wej, a żona wyma­gała sta­łej, pro­fe­sjo­nal­nej pomocy. Całe dnie spę­dzała w domu, cze­ka­jąc na męża, ale zamiast niego mogła roz­ma­wiać głów­nie z jego matką. Ich rela­cje też były napięte, bo Joyce czę­sto bywała roz­draż­niona i podob­nie jak w przy­padku pierw­szego miesz­ka­nia, rów­nież tu prze­szka­dzało jej mnó­stwo dźwię­ków i zapa­chów. Jej apteczka stale się powięk­szała, doszło do tego, że łykała nawet dwa­dzie­ścia sześć róż­nych table­tek dzien­nie. Zaawan­so­wana ciąża nie była dla niej prze­szkodą.

Psy­chika cię­żar­nej kobiety jest znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wana, niż może się to wyda­wać oso­bom, które albo ni­gdy nie doświad­czyły tego stanu, albo nie miały bliż­szego i dłuż­szego kon­taktu z kobietą spo­dzie­wa­jącą się dziecka. Więk­szość cię­żar­nych odczuwa w tych mie­sią­cach lęk, nie­po­kój, poja­wiają się też stany depre­syjne. Co czwarta kobieta przy­znaje, że wła­śnie w ciąży doświad­czyła poważ­nych pro­ble­mów psy­chicz­nych. Poczu­cie osa­mot­nie­nia, huś­tawki nastroju, czę­ste zmę­cze­nie, sen­ność, pesy­mizm, a do tego wybit­nie obni­żona samo­ocena, to codzien­ność dla wielu przy­szłych matek. U nie­któ­rych może poja­wić się nawet toko­fo­bia, czyli lęk przed poro­dem. Poja­wia się strach zwią­zany z bólem, ale przede wszyst­kim obawa, czy wszystko prze­bie­gnie dobrze i dziecko uro­dzi się zdrowe. Jeśli te skrajne nastroje wrzu­cimy do już obcią­żo­nej nega­tyw­nymi emo­cjami głowy, tak jak to miało miej­sce w przy­padku Joyce, otrzy­mu­jemy nie­bez­pieczną mie­szankę hor­mo­nów, depre­sji i nie­ga­sną­cego gniewu. To nisz­czy­ciel­ska wręcz siła, zarówno dla samej kobiety, jak i wszyst­kich tych, któ­rzy prze­by­wają z nią na co dzień. Co ważne, gdy Jef­frey sie­dział już w wię­zie­niu, wiele razy pod­kre­ślał, że nie wini matki i to nie jej gwał­towne zacho­wa­nie spra­wiło, że był, kim był.

Gdy nad­szedł dzień, w któ­rym Jeff przy­szedł na świat, Lio­nel był w pracy na uczelni. Jego kariera naukowa dopiero się roz­krę­cała, dla­tego sporo czasu spę­dzał za biur­kiem jako asy­stent. Codzienną rutynę prze­rwał tele­fon od matki, która prze­ka­zała, że Joyce jest w szpi­talu. Zawiózł ją tam teść. Na szczę­ście dla Lio­nela pla­cówka znaj­do­wała się zale­d­wie kilka budyn­ków od uczelni, dzięki czemu mógł bły­ska­wicz­nie dostać się do żony. Poród prze­biegł jed­nak jesz­cze szyb­ciej i gdy męż­czy­zna przy­je­chał na miej­sce, mały Jeff był już bez­pieczny poza brzu­chem matki. Lio­nel usły­szał wów­czas od żony słowa, które roz­grzały jego serce i spra­wiły, że po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy poczuł szczę­ście. Brzmiały one: „Masz syna”.

Kilka minut póź­niej po raz pierw­szy go zoba­czy­łem. Był w małej pla­sti­ko­wej koły­sce, jego ciałko owi­nięto nie­bie­skim kocy­kiem. Gdy go ujrza­łem, leżał na boku, bez ruchu. Miał zamknięte oczy i spał spo­koj­nie. A ja gapi­łem się na niego zdu­miony. Nie mogłem uwie­rzyć, jak bar­dzo jest do mnie podobny. Widzia­łem w nim wła­sne rysy, jak­bym patrzył na swoją minia­turę. Jak­bym widział sie­bie w tej malut­kiej, różo­wej buzi. Joyce powie­działa: masz syna. I mia­łem. Syna, któ­remu dru­gie imię dałem po sobie samym. Jef­frey Lio­nel Dah­mer.

Po kilku dniach zarówno Joyce, jak i Jeff mogli wró­cić ze szpi­tala do domu. Ze względu na nie­wielką defor­ma­cję stóp chło­piec wyma­gał korekty orto­pe­dycz­nej. Poza tym był zdrowy i wniósł do domu radość, jakiej w tych murach nie było od dawna. Mię­dzy Joyce i Lio­ne­lem zaczęło się ukła­dać. Sku­piali się na upra­gnio­nym dziecku, które w ich oczach było dosko­nałe. Delek­to­wali się każ­dym dniem spę­dza­nym razem, ule­ga­jąc zauro­cze­niu, w które tuż po naro­dzi­nach wpada więk­szość rodzi­ców. Były to wyjąt­kowo szczę­śliwe chwile. Nie potrwały jed­nak długo.

Po kilku tygo­dniach stan Joyce znów zaczął się dra­stycz­nie pogar­szać. Opieka nad Jef­fem ją prze­ra­żała, a ona sama stała się pode­ner­wo­wana. Cier­piały na tym jej rela­cje z mężem. Mimo szcze­rych chęci Lio­nel nie potra­fił zro­zu­mieć, skąd biorą się te wszyst­kie łzy i wście­kłość, nie umiał zlo­ka­li­zo­wać źró­dła pro­blemu. Wyda­wało mu się, że jako rodzina osią­gnęli prze­cież wszystko – mieli sie­bie i Jeffa.

Uznał, że naj­lep­szym wyj­ściem z tej nie­zwy­kle trud­nej sytu­acji będzie zmiana oto­cze­nia, co ozna­czało wypro­wadzkę z domu jego rodzi­ców. Gdy Jef­frey miał cztery mie­siące, Dah­me­ro­wie zamiesz­kali przy Van Buren Street na wscho­dzie Mil­wau­kee. Dom znaj­do­wał się w spo­koj­nej oko­licy, peł­nej rodzin z klasy śred­niej. W sąsiedz­twie było mnó­stwo małych, lokal­nych restau­ra­cji i kawiarni. Lio­nel był prze­ko­nany, że to ide­alne miej­sce na nowy począ­tek. Wie­rzył, a przy­naj­mniej bar­dzo chciał w to wie­rzyć, że takie przy­ja­zne oto­cze­nie wnie­sie do jego rodziny mnó­stwo ener­gii, ale też poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, które wyci­szy nega­tywne emo­cje tar­ga­jące Joyce. Przez jakiś czas rze­czy­wi­ście tak było. Pierw­sze dwa lata upły­nęły w ciszy i spo­koju, Lio­nel pra­co­wał, a Joyce zaj­mo­wała się Jef­fem, speł­nia­jąc wszyst­kie jego zachcianki. Pra­gnęła, by jej syn miał szczę­śliwe dzie­ciń­stwo, mimo tej całej walki, którą nie­ustan­nie toczyła we wła­snej gło­wie. Mię­dzy nią a mężem bywało róż­nie. Nie­które dni były cał­ko­wi­cie nor­malne, zupeł­nie tak jakby do tych fatal­nych momen­tów sprzed mie­sięcy ni­gdy nie doszło.

W 1962 roku Lio­nel dostał pracę na Uni­wer­sy­te­cie Iowa. Dah­me­ro­wie ponow­nie więc spa­ko­wali cały doby­tek i prze­nie­śli się w inne miej­sce. Zamiesz­kali w drew­nia­nym domu na tere­nie kam­pusu uczelni. Ale tam znów obja­wiły się emo­cjo­nalne pro­blemy Joyce. Była nie­spo­kojna, czę­sto też wybu­chała, a w nocy krzy­czała przez sen. Dodat­ko­wym pro­ble­mem był stan zdro­wia Jef­freya. Chło­piec cały czas cho­ro­wał, wie­lo­krot­nie tra­fiał do szpi­tala, gdzie był leczony pod czuj­nym okiem leka­rzy. Zda­rzały mu się też infek­cje ucha, które wywo­ły­wały ogromny ból.

Mimo tych pro­ble­mów Jef­frey był szczę­śli­wym, ener­gicz­nym dziec­kiem. Czę­sto cho­dził z ojcem na festyny, uwiel­biał zresztą jego towa­rzy­stwo. W ciągu dnia jeź­dził na rowe­rze, wie­czo­rami czy­tał książki. Był cie­kaw­ski, cza­sem też poryw­czy. Prze­ja­wiał rów­nież dużą wraż­li­wość wobec zwie­rząt. Pew­nego dnia pod­czas spa­ceru z ojcem zauwa­żył leżą­cego na ziemi jastrzę­bia. Było to pisklę, które wypa­dło z gniazda. Lio­nel począt­kowo nie wie­dział, co zro­bić z pta­kiem, ale gdy zoba­czył zapła­ka­nego synka, chwy­cił jastrzę­bia w dło­nie i zaniósł do domu. Tam razem z Jef­fem przez kilka tygo­dni dbał o niego, obfi­cie kar­miąc go i pojąc. Gdy ptak nabrał sił, Lio­nel razem z synem i żoną wynie­śli go na zewnątrz i wypu­ścili na wol­ność. Jastrząb odle­ciał, a Jeff wpa­try­wał się w niego jak ocza­ro­wany. Praw­do­po­dob­nie był to naj­szczę­śliw­szy dzień w całym jego życiu.

Świat małego Dah­mera zmie­nił się 18 grud­nia 1965 roku. Jego matka uro­dziła wtedy dru­giego syna. Rodzice nie chcieli, by Jef­frey w jaki­kol­wiek spo­sób poczuł się zagro­żony czy nie­pewny swo­jej pozy­cji w ich życiu, dla­tego pozwo­lili, by to on wybrał imię dla brata. Jeff posta­wił na Davida. Młod­szy syn zafun­do­wał Joyce i Lio­ne­lowi mnó­stwo nie­prze­spa­nych nocy. Mie­wał bole­sne i męczące kolki, przez co uwaga rodzi­ców sku­piała się głów­nie na nim. Do tego Dah­mer senior sporo czasu poświę­cał pracy, w któ­rej zni­kał na całe dnie. Zajęci więc wie­loma obo­wiąz­kami rodzice nie zauwa­żyli, że Jeff prze­cho­dzi nie­po­ko­jącą meta­mor­fozę. Z ener­gicz­nego i uśmiech­nię­tego dziecka zaczął prze­ra­dzać się w chłopca wyco­fa­nego, który izo­lo­wał się od świata. Uni­kał kon­taktu z rówie­śni­kami, zamiast tego wybie­rał wła­sne towa­rzy­stwo i swoją wyobraź­nię. To zresztą sta­nie się w przy­szło­ści jedną z głów­nych cech cha­rak­teru Dah­mera – będzie samot­ni­kiem nie­ustan­nie szu­ka­ją­cym brat­niej duszy, part­nera, który zro­zu­mie jego nie­zwy­kle mroczną i prze­ra­ża­jącą psy­chikę. Z kolei bycie cichym out­si­de­rem da mu to, czego potrze­buje każdy seryjny mor­derca – nie­wi­dzial­ność. Będzie dla spo­łe­czeń­stwa prze­zro­czy­sty, nie­groźny, poza jaki­mi­kol­wiek podej­rze­niami. Cichy, spo­kojny, nijaki. To wła­śnie dzięki temu będzie mógł swo­bod­nie pie­lę­gno­wać w sobie zło i prze­le­wać je na wybrane ofiary.

W 1968 roku, gdy Jef­frey miał zale­d­wie osiem lat, Dah­me­ro­wie prze­pro­wa­dzili się po raz kolejny. Za cel obrali piękną i nowo­cze­sną jak na tamte lata posia­dłość na obrze­żach Akron w sta­nie Ohio. Oto­czona drze­wami, prze­stronna i z dużymi oknami mogła spra­wiać wra­że­nie praw­dzi­wej oazy, w któ­rej schro­nie­nie i bez­pie­czeń­stwo zna­la­złaby każda rodzina. Do jej wej­ścia pro­wa­dziły kamienne schodki. Z zewnątrz budy­nek był drew­niany, miał duży taras i wąski komin przy­po­mi­na­jący wyra­sta­jący ze ścian dodat­kowy murek. W środku były trzy sypial­nie, a także dwie łazienki. Ze względu na jego uni­ka­towy styl o budynku pisano nawet w „Akron Beacon Jour­nal”, codzien­nej gaze­cie wyda­wa­nej w sta­nie Ohio. W tam­tym cza­sie dom był sto­sun­kowo młody, bo został wybu­do­wany w 1952 roku, co ozna­cza, że w chwili prze­ję­cia go przez Dah­me­rów liczył 16 lat. Na war­to­ści zyskał jed­nak dużo póź­niej. Owiany złą, ale kuszącą legendą został kupiony w 2005 roku przez muzyka Chrisa Butlera. Prze­zna­czył on na posia­dłość ponad 244 tysiące dola­rów. W 2016 roku umoż­li­wił wyna­ję­cie budynku – za 8 tysięcy dola­rów za tydzień. Raz nawet odbyło się tam spo­tka­nie Par­tii Repu­bli­kań­skiej. Mimo to muzyk zde­cy­do­wał się na sprze­daż posia­dło­ści. W 2019 roku chciał za nią 260 tysięcy dola­rów, czyli nieco wię­cej, niż sam za nią dał. Dla­czego wła­śnie ten dom Dah­mera cie­szył się popu­lar­no­ścią? Odpo­wiedź jest bar­dzo pro­sta. To wła­śnie tam Jef­frey doko­nał pierw­szego zabój­stwa.

Zanim jed­nak doszło do zbrodni, w życiu chłopca już we wcze­snych latach zaczęły wystę­po­wać nie­po­ko­jące zacho­wa­nia. Jego rodzice cał­ko­wi­cie prze­oczyli naj­bar­dziej oczy­wi­ste sygnały, które powinny zapa­lić w ich gło­wie czer­woną lampkę. Jeff, jak już wspo­mnia­łam, był skry­tym chłop­cem, ale tę nie­śmia­łość i kru­chość pró­bo­wał nad­ro­bić poczu­ciem humoru. Dobrze się uczył, był nie­zwy­kle pil­nym i inte­li­gent­nym uczniem, ale spra­wiał też wiele kło­po­tów. Miał opi­nię kla­so­wego żar­tow­ni­sia, a celem jego dow­ci­pów byli nie­rzadko nawet nauczy­ciele. Gdy przy­cho­dziło do dzia­ła­nia, Dah­mer zmie­niał się w śmia­łego i odważ­nego chłopca, co nie współ­grało z jego wyco­fa­niem, które prze­ja­wiał na co dzień. Pew­nego razu, w trak­cie wycieczki do Waszyng­tonu, chło­piec oznaj­mił całej gru­pie szkol­nej, że ta koniecz­nie powinna spo­tkać się z wice­pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych, choć tego punktu w pla­nie wycieczki nie było. Nieco zuchwały pomysł spo­tkał się z kpi­nami kole­gów i kole­ża­nek, ale to mło­dego Jef­freya kom­plet­nie nie zra­ziło. Zauwa­żył budkę tele­fo­niczną, pod­biegł do niej i… zadzwo­nił do Bia­łego Domu. Do dziś nie wia­domo jak, ale udało mu się umó­wić na spo­tka­nie z wice­pre­zy­den­tem. Jesz­cze tego samego dnia cała klasa mogła cie­szyć się roz­mową przy Pen­n­sy­lva­nia Ave­nue.

Jef­frey w tam­tym cza­sie był nie­zwy­kle obie­cu­ją­cym dziec­kiem. Bły­sko­tliwy i cie­kaw­ski, nie­an­ga­żu­jący się w bójki, posłuszny rodzi­com… Ale to była tylko ta zewnętrzna powłoka, którą dostrze­gało się przy pierw­szym spo­tka­niu z chłop­cem. Coraz moc­niej zaczęła domi­no­wać mrocz­niej­sza natura, która z cza­sem cał­ko­wi­cie prze­jęła kon­trolę nad jego życiem. Jeff nie miał przy­ja­ciół, a wszyst­kie zna­jo­mo­ści były raczej ulotne. Wymy­ślał sobie towa­rzy­szy i zde­cy­do­wa­nie wolał z nimi spę­dzać czas niż z żywymi ludźmi. Naro­dziła się w nim rów­nież nowa pasja. Pew­nego dnia Lio­nel zna­lazł w piw­nicy kości zwie­rzę­cia. Zebrał je, wrzu­cił do wia­dra i wyszedł na zewnątrz, by zako­pać w lesie. Towa­rzy­szył mu wów­czas Jef­frey. Doty­kał każdą kostkę i dokład­nie oglą­dał z nie­ukry­waną fascy­na­cją. Po raz pierw­szy coś aż tak go pochło­nęło. Jak wspo­mi­nał póź­niej Lio­nel:

Kości grze­cho­tały, a on wyglą­dał na zafa­scy­no­wa­nego tym fak­tem. Gdy upusz­czał któ­rąś z nich, powie­dział: „Są zupeł­nie jak bierki!”.

Choć z pozoru wydaje się to mało zna­czą­cym incy­den­tem, dla Jef­freya był to prze­ło­mowy moment w życiu. Wła­śnie tak roz­po­częła się jego obse­sja zwią­zana z ana­to­mią. Swoje kroki mały Dah­mer skie­ro­wał więc do lasu. Zaczął tam spę­dzać każdą wolną chwilę. I nie byłoby w tym niczego złego i dziw­nego, gdyby nie fakt, że poja­wiał się tam w kon­kret­nym celu. Jeffa fascy­no­wały zwie­rzęta, a dokład­nie to, co mają w środku. Spa­ce­ro­wał więc wśród drzew, wokół drogi i szu­kał zwie­rzę­cych zwłok. Gdy jakieś zna­lazł, szybko cho­wał je do worka, a póź­niej nie­mal z chi­rur­giczną pre­cy­zją badał:

– Zabie­ra­łem je z powro­tem do lasu. Skó­ro­wa­łem, roz­ci­na­łem, otwie­ra­łem i grze­ba­łem we wnętrz­no­ściach, czu­jąc pod­nie­ce­nie, nie wiem czemu. Oglą­da­nie tego było eks­cy­tu­jące – mówił Dah­mer w roz­mo­wie z ame­ry­kań­skim dzien­ni­ka­rzem Sto­nem Phil­lip­sem. Jef­frey zbie­rał kości zwie­rząt, głów­nie tych mniej­szych, takich jak myszy czy wie­wiórki. Kolek­cjo­no­wał też duże owady – ćmy i ważki. Nie­które szczątki tra­fiały do sło­ików, które wcze­śniej chło­piec wypeł­nił for­mal­de­hy­dem. Swoją kolek­cję prze­cho­wy­wał w cha­cie nie­opo­dal domu, która rów­nież znaj­do­wała się na tere­nie nie­wiel­kiego lasu. Pew­nego dnia w trak­cie rodzin­nego obiadu zapy­tał ojca, co by się stało, gdyby kości kur­czaka umiesz­czono w wybie­la­czu. Lio­nel nie zauwa­żył w tym pyta­niu niczego złego, wręcz prze­ciw­nie. Potrak­to­wał je jako naukową cie­ka­wość, którą – jak sądził – syn odzie­dzi­czył po nim. W końcu Dah­mer senior był che­mi­kiem, wyda­wało mu się więc natu­ralne, że jego dziecko może prze­ja­wiać podobne zain­te­re­so­wa­nia eks­pe­ry­men­tami jak on. Dla Jef­freya było to jed­nak znacz­nie wię­cej niż dzie­cięca fascy­na­cja nauką. Obse­sja zwią­zana ze zwło­kami, z tym, jak wyglą­dają szkie­lety i zwie­rzęce organy, pochło­nęła go cał­ko­wi­cie. Pew­nego razu zna­lazł tru­chło psa. Odciął mu głowę, nabił ją na patyk, a ciało przy­bił do drzewa. Zapro­sił do lasu jed­nego ze szkol­nych kole­gów. Poka­zał mu tę maka­bryczną wystawę, któ­rej sam był auto­rem. Prze­ko­ny­wał, że nie ma poję­cia, kto to zro­bił, a on po pro­stu zna­lazł zwłoki w takim wła­śnie sta­nie. Jeff nieco prze­ra­żał zna­jo­mych w szkole. Uwa­żali go za dzi­waka, bo trzy­mał się z daleka i miał wyima­gi­no­wa­nych przy­ja­ciół. Dla­tego nie­szcze­gól­nie dążyli do zacie­śnia­nia więzi z chłop­cem.

Gdy Jef­frey coraz bar­dziej pogrą­żał się we wła­snym świe­cie, jego matka robiła to samo. Mie­szanki leków, które zaży­wała, nie tylko nie poma­gały, ale wręcz pogłę­biły depre­sję. Gdy Dah­mer miał dzie­sięć lat, kobieta tra­fiła na lecze­nie do szpi­tala psy­chia­trycz­nego. I nie był to ostatni raz, gdy zna­la­zła się pod opieką takiej wła­śnie pla­cówki. To, co działo się z kobietą, mocno odbi­jało się na coraz star­szym Jef­freyu. Inten­syw­nie prze­ży­wał każdą kłót­nię rodzi­ców. By pora­dzić sobie z wła­snymi emo­cjami, biegł do lasu, chwy­tał za kij i z całej siły ude­rzał nim w drzewo. Tak wyła­do­wy­wał całą złość, ale też bez­sil­ność, które czuł w tam­tym cza­sie. Dodat­ko­wym pro­ble­mem w okre­sie doj­rze­wa­nia stał się alko­hol. Jef­frey coraz czę­ściej pił, do tego stop­nia, że wykra­dał butelki sąsia­dom. Zanim skoń­czył szkołę śred­nią, był już zaawan­so­wa­nym alko­holikiem, czym zresztą póź­niej wie­lo­krot­nie tłu­ma­czył doko­nane zbrod­nie. Rodzice, zbyt zajęci swo­imi spra­wami, nawet nie zauwa­żyli, że syn z każ­dym dniem zatraca się coraz bar­dziej w wyjąt­kowo nie­bez­piecz­nym i destruk­cyj­nym nałogu.

Okres doj­rze­wa­nia niósł ze sobą jesz­cze jedną pułapkę – Jef­frey odkrył swoją sek­su­al­ność. Nie potra­fił jed­nak się nią cie­szyć jak więk­szość nasto­lat­ków. Wręcz prze­ciw­nie, zaczął trak­to­wać ją jako temat tabu, coś wsty­dli­wego, co jesz­cze bar­dziej potę­go­wało jego izo­la­cję spo­łeczną. Dah­mer zro­zu­miał bowiem, że nie pocią­gają go dziew­częta, a chłopcy. Wyda­wało mu się, że to czyni go gor­szym, dla­tego ukry­wał swoje pre­fe­ren­cje, budu­jąc wokół sie­bie jesz­cze więk­szy mur. Ale to dało sku­tek cał­ko­wi­cie odwrotny. Zamiast być szczę­śliwy, Jef­frey cier­piał. Był samotny, a rosnąca w nim fru­stra­cja brała górę nad innymi emo­cjami, aż w końcu nie­mal cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wała jego spo­sób postrze­ga­nia rze­czy­wi­sto­ści. Nie mogąc odna­leźć się w świe­cie, w któ­rym żył, stwo­rzył w swo­jej gło­wie wła­sne uni­wer­sum, do któ­rego dostęp miał tylko on. Tam nikt nie mógł go skrzyw­dzić, wyśmiać ani oce­nić. Był taki, jakim chciał być, bez koniecz­no­ści tłu­ma­cze­nia się komu­kol­wiek.

Jef­frey w wieku czter­na­stu lat był już tak uza­leż­niony od alko­holu, że pił go nawet w cza­sie lek­cji. Naj­czę­ściej się­gał po szkocką whi­sky. Gdy jeden z kole­gów zapy­tał go, dla­czego pije w cza­sie zajęć, Dah­mer prze­ko­ny­wał, że jest to jedy­nie lekar­stwo, które musi zaży­wać. Mając kil­ka­na­ście lat, chło­pak wdał się w zażyłą rela­cję z innym kolegą. Jak póź­niej jed­nak zapew­niał, ni­gdy nie doszło mię­dzy nimi do zbli­że­nia. Ale już wtedy Jef­frey uświa­do­mił sobie, że nie pra­gnie zwy­kłego związku. Chciał takiego, w któ­rym to on będzie domi­no­wał, a jego part­ner będzie cał­ko­wi­cie mu oddany. Pomysł na to, jak osią­gnąć taką rela­cję, dopiero w nim doj­rze­wał:

Zaczęło się, gdy mia­łem czter­na­ście–pięt­na­ście lat. Poja­wiła się u mnie obse­sja zwią­zana z prze­mocą i sek­sem. Z cza­sem to się pogłę­biało i nie mogłem już temu zara­dzić.

W gło­wie szes­na­sto­let­niego Dah­mera naro­dził się szo­ku­jący plan. W lesie obok domu czę­sto widy­wał bie­ga­cza, posta­no­wił więc, że męż­czy­zna będzie jego pierw­szym cał­ko­wi­cie znie­wo­lo­nym kochan­kiem. Z dużą dokład­no­ścią zapla­no­wał napad. Był prze­ko­nany, że bie­gacz wybiera tę samą trasę nie­mal każ­dego dnia, scho­wał się więc w zaro­ślach i cze­kał, aż jego ofiara wyłoni się zza drzew. Chciał go ogłu­szyć kijem, a następ­nie poło­żyć się obok niego, by słu­chać bicia jego serca i wyko­rzy­stać sek­su­al­nie. Na szczę­ście dla męż­czy­zny aku­rat tego dnia nie zde­cy­do­wał się on na tre­ning w tej oko­licy i nie spo­tkał na swo­jej dro­dze Dah­mera. Chło­pak był tym mocno roz­cza­ro­wany, ale uznał, że wię­cej do tego pomy­słu nie będzie już wra­cał. Po latach Jef­frey przy­znał, że była to jego pierw­sza próba zaata­ko­wa­nia czło­wieka.

Kolej­nym punk­tem zwrot­nym w jego życiu był roz­wód rodzi­ców. W 1977 roku Lio­nel odkrył, że Joyce miała krótki romans. Mimo wcze­śniej­szej tera­pii tego mał­żeń­stwa nie dało się już ura­to­wać. Para zde­cy­do­wała się na roz­sta­nie. Ojciec wypro­wa­dził się do motelu, a nie­długo póź­niej Joyce porzu­ciła dom i ode­szła razem z młod­szym synem, zosta­wia­jąc Jef­freya samego. Dla więk­szo­ści nasto­lat­ków roz­sta­nie rodzi­ców to jeden z naj­bar­dziej trau­ma­tycz­nych momen­tów. To wła­śnie wtedy burzone jest ich poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, ich świat, który był budo­wany przez lata, roz­pada się. Nie ina­czej było w przy­padku Jef­freya, u któ­rego stres zwią­zany z pro­ble­mami rodzin­nymi pogłę­bił spo­łeczną izo­la­cję i uza­leż­nie­nie od alko­holu. W mię­dzy­cza­sie jego ojciec zna­lazł szczę­ście u boku innej kobiety. Była to Shari, z którą męż­czy­zna wziął póź­niej ślub. Od pierw­szych chwil miała dobre rela­cje z Jef­fem, wie­lo­krot­nie pod­kre­ślała, że kochała go jak wła­snego syna. Ale chło­pak – wów­czas osiem­na­sto­letni – każ­dego dnia toczył ze sobą wewnętrzną wojnę. Był coraz bar­dziej sfru­stro­wany, co potę­go­wało jego fan­ta­zje. Te nie­ustan­nie krą­żyły wokół seksu i znie­wo­le­nia. Samot­ność nie poma­gała w pozby­ciu się tych natręt­nych myśli, podob­nie zresztą jak alko­hol. To wszystko nie­uchron­nie pro­wa­dziło do chęci popeł­nie­nia pierw­szej zbrodni, choć sam Dah­mer zapew­niał, że to, co póź­niej się wyda­rzyło, było cał­ko­wi­cie spon­ta­niczne, a nie wcze­śniej zapla­no­wane.

Lato 1978 roku było prze­ło­mo­wym momen­tem w życiu Jef­freya. To wła­śnie wtedy doko­nał pierw­szego, ale nie ostat­niego, zabój­stwa. Osiem­na­stego czerwca spo­tkał na swo­jej dro­dze rówie­śnika – Ste­vena Hicksa. Jef­frey wra­cał aku­rat z cen­trum han­dlo­wego, fan­ta­zju­jąc o auto­sto­po­wi­czu, któ­rego mógłby zabrać i cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wać. Pech chciał, że tym auto­sto­po­wi­czem był wła­śnie Hicks. Jef­frey otwo­rzył przed nim auto i zapro­po­no­wał, by poje­chali razem do jego domu. Chło­pak zgo­dził się, nie mając poję­cia, co go wkrótce spo­tka. Budy­nek był pusty od czasu wypro­wadzki rodzi­ców i rzadko kto­kol­wiek zaglą­dał do Jef­freya. Nikt nie miał więc nad nim kon­troli. Po wej­ściu Hicksa Dah­mer zapro­po­no­wał mu piwo. Sączyli alko­hol przez kilka godzin, roz­ma­wia­jąc ze sobą. Jef­frey bawił się tak dobrze, że nie chciał, by to wspólne spo­tkanie kie­dy­kol­wiek się koń­czyło. Innego zda­nia był jed­nak Hicks, który w pew­nym momen­cie oznaj­mił, że musi już wra­cać. Jeff wpadł w panikę. Uświa­do­mił sobie, że nie chce zostać sam i nie może pozwo­lić, by Ste­ven go opu­ścił. Nie ana­li­zu­jąc tego zbyt długo, chwy­cił za cię­ża­rek gim­na­styczny i ude­rzył nasto­latka w głowę. Dusił i zada­wał ciosy naprze­mien­nie, zupeł­nie nie panu­jąc nad sobą. Hicks nie miał żad­nych szans. Dah­mer wykoń­czony emo­cjami, które wciąż w nim buzo­wały, usnął tuż przy zwło­kach mło­dego chło­paka. Póź­niej mówił:

Obu­dzi­łem się rano. Moje przed­ra­miona były posi­nia­czone, jego klatka pier­siowa rów­nież. Z jego ust wypły­wała krew. Leżał na skraju łóżka, nie przy­po­mi­nam sobie, żebym pobił go na śmierć, ale chyba musia­łem to zro­bić. I wtedy wszystko zaczęło do mnie wra­cać.

Po prze­bu­dze­niu Dah­mer posta­no­wił zająć się zwło­kami. Ponie­waż już wtedy dosko­nale orien­to­wał się w ludz­kiej ana­to­mii, uznał, że naj­lep­szym spo­so­bem na pozby­cie się ciała będzie poćwiar­to­wa­nie go. Pre­cy­zyj­nie oddzie­lił tkankę od kości i scho­wał kawałki Hicksa do wor­ków na śmieci. Chciał się ich pozbyć, wyrzu­ca­jąc je na pobli­skim wysy­pi­sku śmieci. Wsiadł więc do auta, zapa­ko­wał worki i ruszył przed sie­bie. Nie­wiele zabra­kło, by ta eska­pada skoń­czyła się dla niego wie­lo­let­nim wię­zie­niem. Po dro­dze zatrzy­mała go poli­cja. Wszystko dla­tego, że prze­kro­czył linię cią­głą. W trak­cie roz­mowy jeden z funk­cjo­na­riu­szy zauwa­żył worki na tyle samo­chodu. Zapy­tał więc Dah­mera, co jest w środku, ale Jef­frey pew­nym sie­bie gło­sem odparł, że zwy­kłe śmieci, które chciał wła­śnie wyrzu­cić. Poli­cjanci uwie­rzyli w tę wer­sję i puścili go wolno. Dah­mer nie dotarł jed­nak na wysy­pi­sko, nieco zbity z tropu przez poli­cyjny patrol posta­no­wił wró­cić do domu. Tam zaczęły poja­wiać się wyrzuty sumie­nia. Żało­wał tego, co zro­bił, bał się rów­nież, że ktoś odkryje jego sekret. Mimo tak potęż­nego stresu nie potra­fił roz­stać się ze szcząt­kami zamor­do­wa­nego chło­paka. Trzy­mał je przez dwa tygo­dnie pod domem. Chciał, by Hicks wciąż był przy nim, nawet jeśli ozna­czało to ukry­wa­nie w pobliżu roz­kła­da­ją­cego się poćwiar­to­wa­nego ciała. Dopiero po kil­ku­na­stu dniach uznał, że musi pozbyć się szcząt­ków ofiary. Zde­cy­do­wał się podzie­lić je na jesz­cze mniej­sze kawałki, co uła­twiło roz­rzu­ce­nie ich w pobli­skim lesie. Następ­nie wró­cił do swo­jego życia, nie mówiąc nikomu o tym, co się wyda­rzyło. Ale myśli Dah­mera już ni­gdy nie wsko­czyły na odpo­wiedni tor. Zabój­stwo Hicksa otwo­rzyło ostat­nie, naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące drzwi w jego umy­śle – zasma­ko­wał w chwili, w któ­rej odbiera komuś życie. I co gor­sza, nie zaspo­ko­iło to jego głodu, który tra­wił go coraz bar­dziej.

Dwa mie­siące po zabój­stwie Hicksa Jef­freya odwie­dził ojciec. Gdy zoba­czył, że syn cały czas pije i kom­plet­nie nie radzi sobie z codzien­nymi obo­wiąz­kami, posta­no­wił ponow­nie się do niego wpro­wa­dzić. Dah­mer był w bar­dzo złym sta­nie. Jego uza­leż­nie­nie było tak silne, że sprze­da­wał krew, by mieć pie­nią­dze na alko­hol. W dodatku rzu­cił stu­dia i nie myślał o pój­ściu do pracy. Dla­tego Lio­nel zde­cy­do­wał się na dość rady­kalny krok – zapi­sał syna do woj­ska. Był prze­ko­nany, że dys­cy­plina i towa­rzy­stwo pew­nych sie­bie, twar­dych męż­czyzn pomogą Jef­frey­owi sta­nąć na nogi. Chło­pak dołą­czył do ame­ry­kań­skiej armii w stycz­niu 1979 roku. Ojciec nie widział go póź­niej przez kolej­nych sześć mie­sięcy. Gdy doszło do pierw­szego po tak dłu­giej prze­rwie spo­tka­nia, Lio­nel był prze­ko­nany, że woj­sko było dosko­nałą decy­zją. Zmianę w zacho­wa­niu Jef­freya już dało się zauwa­żyć:

Włosy miał krótko przy­cięte, ubra­nie było schludne i upo­rząd­ko­wane. Co waż­niej­sze – nie było od niego czuć alko­holu.

Jef­frey został z ojcem i maco­chą przez kilka tygo­dni. W tym cza­sie poma­gał im w domo­wych obo­wiąz­kach, był pra­co­wity i spra­wiał wra­że­nie pew­nego swo­jej dal­szej kariery w woj­sku. Po prze­rwie spę­dzo­nej wśród rodziny Dah­mer wró­cił do służby. Ojciec odwiózł go do Cle­ve­land, a stam­tąd chło­pak tra­fił do Nie­miec. Spę­dził tam dwa lata. Przez cały ten czas przy­słał do ojca zale­d­wie kilka listów, zadzwo­nił góra dwa razy. Lio­nel zapew­niał, że tak sto­sun­kowo rzadki kon­takt z synem nie był dla niego czymś zaska­ku­ją­cym. Jak mówił, Jeff ni­gdy nie był pisa­rzem, dla­tego nie wyma­gał od niego dłuż­szych pisem­nych form kon­taktu. Jed­nak za każ­dym razem, gdy odzy­wał się do ojca, zapew­niał, że wszystko jest w porządku, a służba w Niem­czech daje mu sporo satys­fak­cji. Lio­nel był więc spo­kojny o pier­wo­rod­nego, zakła­dał, że teraz jego życie weszło już w odpo­wiedni rytm:

Armia zapew­niła mu pewną struk­turę w jego nie­upo­rząd­ko­wa­nym życiu. Byłem pewien, a może raczej mocno w to wie­rzy­łem, że wła­śnie w tej struk­tu­rze Jef­frey odnaj­dzie dla sie­bie dom.

Był to jed­nak przed­wcze­sny opty­mizm. Jef­frey zakoń­czył służbę szyb­ciej, niż pla­no­wano. Będąc w armii, wró­cił do alko­ho­lo­wego nałogu, przez co został wyda­lony. Jego ojciec czuł się bez­radny, nie wie­dział, co robić. Zwłasz­cza że choć Dah­mer wró­cił z Nie­miec, nie ode­zwał się od razu do rodziny. Zamiast tego prze­niósł się do Miami Beach, gdzie pomiesz­ki­wał w mote­lach. Zda­rzało się, że nie miał w ogóle pie­nię­dzy, wtedy zamiast w pokoju spał na plaży. Zaczął też dora­biać w skle­pie z kanap­kami, ale nie potra­fił roz­stać się z nało­giem. Do ojca ode­zwał się dopiero po mie­siącu od powrotu. Zadzwo­nił, by popro­sić o środki na życie. Rodzina jed­nak odmó­wiła, a maco­cha powie­działa wprost, że jedyne pie­nią­dze, jakie mogłaby mu wysłać, prze­zna­czone byłyby na powrót do Cle­ve­land. Jef­frey zgo­dził się, czu­jąc, że nie ma za bar­dzo innego wyj­ścia. Nie był w sta­nie samo­dziel­nie się utrzy­mać, musiał więc ponow­nie spró­bo­wać poukła­dać sobie wszystko z ojcem u boku. Ten wspo­mi­nał póź­niej:

Ode­bra­łem go z lot­ni­ska w Cle­ve­land kilka dni póź­niej. Spo­dzie­wa­łem się nie­chluj­nego, zdo­ło­wa­nego męż­czy­zny, który czułby się przy­gnę­biony i upo­ko­rzony. Ale kiedy wysiadł z samo­lotu, uśmie­chał się pro­mien­nie, z daleka wyglą­dał na nie­sa­mo­wi­cie weso­łego. Gdy jed­nak pod­szedł bli­żej, zda­łem sobie sprawę, że był pijany i wła­śnie to spra­wiło, że wyglą­dał na tak szczę­śli­wego.

Lio­nel uznał, że już naj­wyż­szy czas na odwyk. Zna­lazł ośro­dek, w któ­rym Jef­frey roz­po­czął tera­pię. Woził go na nią, bo nie wie­rzył, że jeśli da synowi wolną rękę i pozwoli samemu poje­chać na spo­tka­nie, ten fak­tycz­nie tam dotrze. I ponie­kąd miał rację, bo gdy tylko samo­chód Lio­nela się odda­lał, Jef­frey wymy­kał się z budynku tyl­nymi drzwiami. Tera­peuta nie miał więc żad­nych szans, by cho­ciaż spró­bo­wać wypro­wa­dzić Dah­mera na drogę ku trzeź­wo­ści.

W tym okre­sie Jef­frey tra­fił też do poli­cyj­nej kar­to­teki. Został aresz­to­wany za eks­hi­bi­cjo­nizm. Pro­blemy z pra­wem nie spra­wiły, że Jef­frey uwol­nił się od nałogu. Wręcz prze­ciw­nie, to spo­tę­go­wało jego uza­leż­nie­nie. Upi­jał się każ­dego dnia, włó­cząc się po barach. Ojciec wie­lo­krot­nie musiał odbie­rać go z lokali, bo bar­mani dzwo­nili, że Jeff nie jest w sta­nie pro­wa­dzić auta. Dla­tego Lio­nel razem z żoną pod­jęli decy­zję, że trzeba zro­bić wszystko, by syn sta­nął wresz­cie na nogi. Pomóc w tym miało odcię­cie go od dotych­cza­so­wego życia.

W taki wła­śnie spo­sób w 1982 roku Jef­frey zamiesz­kał z bab­cią. Jej dom znaj­do­wał się w West Allis w hrab­stwie Mil­wau­kee. Począt­kowo młody męż­czy­zna pró­bo­wał odna­leźć się w nowej rze­czy­wi­sto­ści. Chciał nad sobą pra­co­wać i żyć nor­mal­nie mimo swo­ich skłon­no­ści i uza­leż­nie­nia od alko­holu. Nawet przez jakiś czas mu się to udało. Prze­stał pić, a zamiast tego zaan­ga­żo­wał się w sferę duchową, cho­dząc z bab­cią do kościoła. Dzięki tym wielu czyn­ni­kom i wspar­ciu bli­skich Jeff zagłu­szył nie­po­ko­jące myśli. Zdo­był rów­nież pracę, naj­pierw w banku krwi, a póź­niej w fabryce sło­dy­czy. Wyda­wało się więc, że jego życie wresz­cie zaczyna zmie­rzać w stronę nor­mal­no­ści, bez nało­gów i kon­flik­tów z pra­wem. Ale ta sie­lanka trwała zale­d­wie trzy lata. Dah­mer ni­gdy nie zwal­czył demo­nów, on je jedy­nie tłu­mił w sobie. Takie cho­wane emo­cje prę­dzej czy póź­niej muszą eks­plo­do­wać. W jego przy­padku – z wie­lo­krotną siłą.

Pra­gnie­nia Dah­mera zostały na nowo roz­bu­dzone, gdy wybrał się do pobli­skiej biblio­teki. Tam pewien nie­zna­jomy męż­czy­zna zapro­po­no­wał mu usługi sek­su­alne. Jeff co prawda odmó­wił, ale otwo­rzyło to w jego umy­śle drzwi, które przez tak wiele mie­sięcy pozo­sta­wały zamknięte. Po powro­cie do domu nie był w sta­nie myśleć o niczym innym. Ponow­nie zaczął fan­ta­zjo­wać o bez­wol­nym kochanku, któ­rego miałby na wyłącz­ność. Znów zaczął pożą­dać. Nie­siony tą obse­sją ukradł ze skle­po­wej wystawy mane­kina. Zabrał go do domu, gdzie mógł wyobra­żać sobie, że leży obok niego praw­dziwy męż­czy­zna. Cho­wał go do szafy, a gdy chciał być przy nim, wycią­gał i zabie­rał do łóżka. Eks­pe­ry­men­to­wał z nim na wiele spo­so­bów, zachę­cony tym, że mane­kin nie pro­te­stuje i nie ucieka. Ta sek­su­alna bajka zakoń­czyła się jed­nak, gdy sztucz­nego przy­ja­ciela odkryła bab­cia. Była tak zasko­czona zna­le­zi­skiem, że od razu powia­do­miła o wszyst­kim Lio­nela. Dah­mer tłu­ma­czył się, że ukradł mane­kina tylko po to, aby spraw­dzić, czy jest w sta­nie wynieść coś ze sklepu bez zauwa­że­nia. Bli­scy w tę wer­sję jed­nak nie uwie­rzyli. Ojciec kazał mu oddać mane­kina, ale Jeff szybko odparł, że wyrzu­cił go już na śmiet­nik, i uważa temat za zakoń­czony.

Emo­cje roz­pa­lone przez ten spon­ta­niczny eks­pe­ry­ment pchnęły Jef­freya do noc­nych klu­bów, łaźni i sex-sho­pów. Zaczął inten­syw­nie udzie­lać się w homo­sek­su­al­nym śro­do­wi­sku. W łaź­niach czuł się coraz swo­bod­niej, do tego stop­nia, że nowo pozna­nym męż­czy­znom dosy­py­wał do drin­ków środki nasenne. Gdy zasy­piali, Jeff kładł się obok nich i słu­chał odgłosu ich ciał, zwłasz­cza bicia serca. Był tym zafa­scy­no­wany, zwłasz­cza świa­do­mo­ścią, że part­ne­rzy nie mogą niczego zro­bić, a on ma nad nimi pełną wła­dzę. Wła­śnie na tym naj­bar­dziej mu zale­żało – by jego part­ne­rzy byli mu oddani i by nie mogli go opu­ścić, dopóki on sam o tym nie zde­cy­duje.

Ale i ten baj­kowy świat, który Dah­mer sobie stwo­rzył, w końcu runął. Jeden z męż­czyzn, któ­remu podał środki nasenne, tra­fił do szpi­tala. To zakoń­czyło jego dzia­łal­ność w łaźni, do któ­rej dostał zakaz wstępu. Musiał więc zna­leźć inny spo­sób na znie­wa­la­nie swo­ich ofiar. Zaczął roz­glą­dać się za kolej­nymi punk­tami, ale nie chciał już ryzy­ko­wać w miej­scach publicz­nych. W 1986 roku zatrzy­mano go za mastur­bo­wa­nie się przy dwóch mło­dych chłop­cach. Zgło­sili to służ­bom, a Dah­mer został ska­zany na rok wię­zie­nia. Na wol­ność wyszedł jed­nak po 10 mie­sią­cach. Wła­ści­wie od razu po opusz­cze­niu zakładu ruszył na polo­wa­nie. Szu­kał ofiar wśród mło­dych włó­czą­cych się po mie­ście męż­czyzn. Gdy uda­wało mu się jakie­goś poznać, nawią­zy­wał z nim bliż­szą rela­cję i zapra­szał do motelu.

Jef­frey Dah­mer, jak­kol­wiek maka­brycz­nie to zabrzmi, był estetą. Jego wyma­rzeni kochan­ko­wie musieli być szczu­pli, przy­stojni i mieć ładną syl­wetkę. Kolor skóry nie miał dla niego żad­nego zna­cze­nia, co jest dosyć nie­spo­ty­kane. Więk­szość seryj­nych mor­der­ców szuka ofiar w obrę­bie wła­snej grupy etnicz­nej. Poja­wiają się oczy­wi­ście wyjątki, takie jak Dah­mer, ale mimo wszystko sta­no­wią one nie­wielki pro­cent wszyst­kich zabójstw doko­na­nych przez seryj­nych mor­der­ców. Być może wynika to z tego, że wśród osób o tym samym kolo­rze skóry psy­cho­pa­cie łatwiej jest się ukryć. Za przy­kład może posłu­żyć histo­ria mor­derstw dzieci w Atlan­cie. W latach 1979–1981 zagi­nęło tam co naj­mniej dwa­dzie­ścioro ośmioro dzieci. Wszyst­kie były czar­no­skóre. Funk­cjo­na­riu­sze dosyć szybko zało­żyli, że za tymi zbrod­niami stoi osoba o tym samym kolo­rze skóry, bo w jakiś spo­sób uda­wało jej się zwa­bić dzieci, wzbu­dza­jąc wcze­śniej ich zaufa­nie. Oso­bie bia­łej praw­do­po­dob­nie by się to nie udało. W spra­wie ska­zany został zresztą czar­no­skóry Wayne Wil­liams, choć do dziś pozo­staje sporo wąt­pli­wo­ści co do tego, czy fak­tycz­nie to on był mor­dercą. Wiele osób wie­rzy, że stał się po pro­stu kozłem ofiar­nym, a praw­dziwy zabójca ni­gdy nie został ujęty.

W przy­padku Jef­freya Dah­mera wyglą­dało to nieco ina­czej. Obra­cał się przede wszyst­kim w śro­do­wi­sku homo­sek­su­al­nym, które rasowo było zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zróż­ni­co­wane niż biedne osie­dla Atlanty w latach sie­dem­dzie­sią­tych. W dodatku sam był dość przy­stojny, co uła­twiało mu nawią­za­nie rela­cji. Wie­lo­krot­nie w póź­niej­szym śledz­twie funk­cjo­na­riu­sze sły­szeli, że Jeff był sym­pa­tycz­nym, wzbu­dza­ją­cym zaufa­nie mło­dym męż­czy­zną, który nie spra­wiał wra­że­nia nie­bez­piecz­nego, a raczej lekko nie­zdar­nego i nie­śmia­łego. Tymi cechami Dah­mer mógł swo­bod­nie masko­wać roz­wi­ja­jące się w jego umy­śle bestial­stwo. Gdy Jeff poznał męż­czy­znę, który wpadł mu w oko, robił wszystko, by go zdo­być. Nie były to jed­nak roman­tyczne randki i spa­cery przy świe­tle księ­życa. Fan­ta­zje Dah­mera były pato­lo­giczne i nie miały nic wspól­nego z histo­riami miło­snymi zna­nymi z fil­mów.

W 1987 roku Jef­frey poznał dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niego Ste­vena Tuomi. Młody męż­czy­zna pra­co­wał w restau­ra­cji. Po zakoń­cze­niu swo­jej zmiany odwie­dził parę oko­licz­nych noc­nych klu­bów. Chciał się zaba­wić i wypić kilka drin­ków. Doj­rzał go wtedy Dah­mer, który od razu zwró­cił uwagę na przy­stoj­nego nie­zna­jo­mego. Męż­czyźni zaczęli roz­ma­wiać, a chwilę póź­niej Jeff wyznał, że ma zare­zer­wo­wany pokój w pobli­skim Ambas­sa­do­rze. Zapy­tał Ste­vena, czy ma ochotę spę­dzić tę noc wła­śnie z nim. Mło­dzie­niec przy­tak­nął i w towa­rzy­stwie Jeffa opu­ścił klub, kie­ru­jąc się w stronę hotelu.

Po dotar­ciu do pokoju Dah­mer przy­go­to­wał zna­jo­memu drinka. Tuomi chęt­nie go wypił, nie zauwa­ża­jąc nawet, że w środku były pokru­szone środki nasenne. Gdy męż­czy­zna stra­cił nad sobą kon­trolę, Jeff zaczął go bru­tal­nie bić. W póź­niej­szym prze­słu­cha­niu prze­ko­ny­wał, że nie pamię­tał wyda­rzeń z tam­tej nocy. Tę wer­sję powta­rzał też w tele­wi­zyj­nych wywia­dach, mię­dzy innymi w ame­ry­kań­skim pro­gra­mie Inside Edi­tion:

Spę­dzi­łem z nim noc. Nie mia­łem zamiaru go krzyw­dzić. Kiedy obu­dzi­łem się rano, zauwa­ży­łem, że ma zła­mane żebro i sporo sinia­ków. Musia­łem pobić go pię­ściami na śmierć. Zupeł­nie tego nie pamię­ta­łem.

Był to już kolejny raz, gdy Dah­mer zapew­niał, że nie pamięta tego, w jaki spo­sób zabi­jał swoje ofiary. W póź­niej­szym cza­sie, już po zatrzy­ma­niu, prze­ko­ny­wał też, że dużą rolę w jego zacho­wa­niu odgry­wał alko­hol, który nie tylko popy­chał go do nie­wy­obra­żal­nej agre­sji, ale też mocno ogra­ni­czał moż­li­wość pra­wi­dło­wego reje­stro­wa­nia wyda­rzeń.

Według nie­któ­rych źró­deł obra­że­nia, jakie zadał Ste­ve­nowi, były bar­dzo duże i roz­le­głe. Poja­wiają się nawet teo­rie o pró­bie wyrwa­nia serca, ale nie zostały ni­gdy ofi­cjal­nie potwier­dzone przez śled­czych. Wiemy za to na pewno, co Jef­frey zro­bił ze zwło­kami zna­jo­mego. Gdy zro­zu­miał, że Tuomi nie żyje, kupił w skle­pie walizkę, wło­żył do niej ciało, a następ­nie zawiózł paku­nek do domu babci i w piw­nicy poćwiar­to­wał zwłoki. Rodzina Ste­vena począt­kowo pró­bo­wała odna­leźć go na wła­sną rękę, dla­tego ofi­cjal­nie jego zagi­nię­cie zgło­siła poli­cji dopiero po trzech mie­sią­cach. W tym cza­sie Dah­mer zdą­żył już dokład­nie pozbyć się frag­men­tów ciała męż­czy­zny. Ni­gdy ich nie odna­le­ziono, dla­tego Jef­freya nie oskar­żono o zabój­stwo Ste­vena.

Psy­cho­tyczny pociąg wypeł­niony pożą­da­niem i pra­gnie­niem zabi­ja­nia, do któ­rego wsiadł Dah­mer, był już nie do zatrzy­ma­nia. Chęć posia­da­nia pod­da­nego mu kochanka wypeł­niała jego myśli każ­dego dnia i prze­wyż­szała wszyst­kie inne życiowe potrzeby. Roz­po­czął więc polo­wa­nie na kolejną ofiarę.

Stał się nią zale­d­wie czter­na­sto­letni James Doxta­tor. Szes­na­stego stycz­nia 1988 roku chło­piec uciekł z domu przed agre­syw­nym ojczy­mem. Na przy­stanku auto­bu­so­wym poznał wła­śnie Dah­mera, który zapro­sił go do domu swo­jej babci. Pod nie­obec­ność kobiety zamknął się z nim w pokoju, upra­wiał seks, a następ­nie odu­rzył i udu­sił. Ciało chłopca scho­wał w piw­nicy i wie­lo­krot­nie wra­cał do niego, by z nim współ­żyć. Jef­frey prze­szedł więc od sek­su­al­nych fan­ta­zji o bez­wol­nych kochan­kach do mor­do­wa­nia, a także nekro­fi­lii.

Podobną skłon­ność prze­ja­wiało wielu seryj­nych zabój­ców. Mię­dzy innymi Ed Kem­per (prze­czy­ta­cie o nim w ostat­nim roz­dziale), który upra­wiał seks z odcię­tymi wcze­śniej gło­wami swo­ich ofiar. Nekro­fi­lia to osią­ga­nie satys­fak­cji sek­su­al­nej ze zmar­łymi. Ter­min ten został wpro­wa­dzony po spra­wie sier­żanta fran­cu­skiej armii z połowy XIX wieku François Ber­tranda, który nazy­wany był Wam­pi­rem z Mont­par­nasse. Roz­grze­by­wał on groby na pary­skim cmen­ta­rzu, zabie­rał zwłoki, a następ­nie z nimi współ­żył. Satys­fak­cję sek­su­alną dawało mu też ćwiar­to­wa­nie ciał, wie­lo­krot­nie się przy tym mastur­bo­wał. Po zatrzy­ma­niu prze­ko­ny­wał, że jego skłon­no­ści zaczęły poja­wiać się w związku z sil­nymi bólami głowy i koła­ta­niem serca. Po zbez­czesz­cze­niu zwłok szes­na­sto­let­niej dziew­czyny mówił:

Obsy­pa­łem ją poca­łun­kami i dziko przy­ci­sną­łem do serca. Wszystko, czym można się cie­szyć w rela­cjach z żywą kobietą, jest niczym w porów­na­niu z przy­jem­no­ścią, jakiej doświad­czy­łem. Po tym jak cie­szy­łem się tym przez bli­sko kwa­drans, podob­nie jak wcze­śniej pocią­łem ciało i wyrwa­łem wnętrz­no­ści. Następ­nie ponow­nie pocho­wa­łem zwłoki.

Nekro­fi­lia to połą­cze­nie grec­kich słów „nekros”, czyli zwłoki, z „phi­lia” – miłość, przy­jaźń. Trudno dziś okre­ślić, jak duża jest skala tego zabu­rze­nia, bo osoby, które na nie cier­pią, rzadko się ujaw­niają albo raczej zostają ujaw­nione. Czę­sto na wiele spo­so­bów szu­kają kon­taktu ze zwło­kami. Cza­sem posu­wają się do eks­tre­mal­nych roz­wią­zań w postaci roz­ko­py­wa­nia gro­bów, innym razem szu­kają zajęć, które zapew­ni­łyby im nie­ustanny kon­takt z ludz­kimi cia­łami. Może to być praca w kost­nicy lub na cmen­ta­rzu. Dok­tor Andrzej Gaw­liń­ski, praw­nik i kry­mi­na­li­styk, w pracy Nekro­fi­lia jako pro­blem inter­dy­scy­pli­narny pisał:

Jako forma zaspo­ko­je­nia popędu sek­su­al­nego nekro­fi­lia jest znana od tysiąc­leci (Hero­dot opi­sy­wał zwy­czaje prak­ty­ko­wane przez sta­ro­żyt­nych Egip­cjan w celu zapo­bie­ga­nia aktom nekro­fil­nym). Prze­jawy nekro­fi­lii odnaj­dziemy w mito­lo­gii (Achil­les i kró­lowa Ama­zo­nek czy też Perian­der, który wyko­rzy­sty­wał sek­su­al­nie zwłoki zabi­tej przez sie­bie żony), a motyw przy­wra­ca­nia czło­wieka do życia poja­wia się też w baj­kach („Śpiąca Kró­lewna”) oraz w lite­ra­tu­rze („Romeo i Julia”, „Wichrowe wzgó­rza”).

Co cie­kawe, nekro­fi­lia naj­czę­ściej dotyka hete­ro­sek­su­al­nych męż­czyzn w prze­dziale wie­ko­wym dwa­dzie­ścia – pięć­dzie­siąt lat, ale przy­kład Dah­mera poka­zuje, że zja­wi­sko to może wystę­po­wać rów­nież w śro­do­wi­sku homo­sek­su­al­nym. Nekro­file naj­czę­ściej decy­dują się na deli­katny kon­takt ze zwło­kami – poca­łunki lub dotyk w miej­scach intym­nych. Zde­cy­do­wa­nie rza­dziej się­gają po oka­le­cza­nie zwłok i wam­pi­ryzm, czyli picie ludz­kiej krwi (prak­ty­ko­wał to Peter Kürten nazy­wany Wam­pi­rem z Düsseldorfu). Trudno jed­no­znacz­nie oce­nić przy­czynę wystę­po­wa­nia nekro­fi­lii, wła­śnie ze względu na to, że nie jest ona jesz­cze do końca zba­dana. Zauwa­żono jed­nak, że osoby, które cier­pią na to zabu­rze­nie, prze­ja­wiają rów­nież sadyzm, psy­chozę, zoo­fi­lię (czyli pociąg sek­su­alny do zwie­rząt), a także pod­glą­dac­two (obser­wo­wa­nie aktyw­no­ści sek­su­al­nej). Bar­dzo czę­sto nekro­file swoje zabu­rze­nia tłu­ma­czą chę­cią posia­da­nia part­nera, który będzie im pod­dany, nie odrzuci ich, nie skrzyw­dzi i nie będzie sta­wiał oporu przy naj­bar­dziej wyuz­da­nych i bru­tal­nych czyn­no­ściach sek­su­alnych. Dokład­nie takiego motywu wie­lo­krot­nie uży­wał Dah­mer.

Pro­fe­sor medy­cyny sądo­wej Anil Aggra­wal skla­sy­fi­ko­wał nekro­fi­lię w nastę­pu­jący spo­sób:

1. Nekro­fil gra­jący rolę – jest to osoba o nie­znacz­nym stop­niu pato­lo­gii, nie upra­wia seksu z mar­twymi ludźmi, ale pod­nieca go odgry­wa­nie ról przez kochanka/kochankę. Osiąga inten­sywne pod­nie­ce­nie, gdy żywa osoba udaje mar­twą. Nie­kiedy wystar­czy jedy­nie maki­jaż, który będzie koja­rzył się ze zmar­łym, tj. nie­na­tu­ral­nie blada skóra. Według nie­któ­rych spe­cja­li­stów ten rodzaj nekro­fila należy nazy­wać pseu­do­ne­kro­fi­lem.

2. Roman­tyczny nekro­fil – osoba, która wyka­zuje bar­dzo łagodne ten­den­cje nekro­filne. Pogrą­żona w żało­bie, która nie potrafi pogo­dzić się z tym, że bli­ska jej osoba ode­szła. Dla­tego decy­duje się na mumi­fi­ko­wa­nie zwłok (w cało­ści lub ich frag­men­tów) i trak­tuje je tak, jakby na­dal była to żywa osoba, łącz­nie z kon­tek­stem sek­su­al­nym. Taka osoba zazwy­czaj po wyj­ściu z żałoby nie prze­ja­wia już dal­szych zacho­wań nekro­filnych.

3. Nekro­fil fan­ta­zju­jący – nie decy­duje się na współ­ży­cie ze zmar­łymi, sku­pia się na fan­ta­zjo­wa­niu o tym. Zda­rza się, że odwie­dza cmen­ta­rze oraz domy pogrze­bowe, by jedy­nie popa­trzeć na zwłoki. To daje mu ero­tyczną przy­jem­ność. Cza­sem idzie o krok dalej i mastur­buje się w trak­cie pogrzebu, oczy­wi­ście nie publicz­nie, a ukry­wa­jąc się gdzieś z boku. Chce jed­nak sły­szeć kaza­nia pogrze­bowe i widzieć tłum ludzi, któ­rzy towa­rzy­szą zmar­łemu w ostat­niej dro­dze.

4. Nekro­fil doty­ka­jący – w prze­ci­wień­stwie do poprzed­nich przy­pad­ków nekro­fil doty­ka­jący, jak suge­ruje zresztą sama nazwa, do osią­gnię­cia satys­fak­cji sek­su­al­nej potrze­buje już pew­nego kon­taktu ze zmar­łym. Chce doty­kać, gła­skać, a nawet lizać zwłoki, a zazwy­czaj obszar jego zain­te­re­so­wa­nia obej­muje miej­sca intymne. To wła­śnie wielu nekro­fili doty­ka­jących stara się o zatrud­nie­nie w kost­nicy lub innych miej­scach, w któ­rych wyma­gany jest bez­po­średni kon­takt z ludz­kimi cia­łami.

5. Nekro­fil fety­szy­sta – taka osoba rów­nież nie decy­duje się na seks ze zmar­łym, ale zamiast tego kolek­cjo­nuje frag­menty ciała. Może zatrzy­mać przy sobie włosy łonowe, palec, pierś – wszystko po to, by póź­niej osią­gać satys­fak­cję sek­su­alną. Czę­sto zabie­rają zmar­łym też ich przed­mioty oso­bi­ste, na przy­kład bie­li­znę. Zda­rza się, że noszą te rze­czy lub frag­menty ciał przy sobie, cho­ciażby w kie­szeni. W ten spo­sób pod­dają samych sie­bie nie­ustan­nej sty­mu­la­cji sek­su­al­nej. Według Aggra­wala – podob­nie jak w przy­padku roman­tycz­nego nekro­fila – tutaj rów­nież pod­łoże w wielu przy­pad­kach może się­gać żałoby po stra­cie bli­skiej osoby. Stąd chęć zacho­wa­nia czę­ści jej już na zawsze.

6. Nekro­fil oka­le­cza­jący – taki osob­nik także nie prze­ja­wia zain­te­re­so­wa­nia sek­sem ze zmar­łym, ale przy­jem­ność daje mu oka­le­cza­nie zwłok. Robiąc to, zazwy­czaj się mastur­buje. Zda­rza się, że taki nekro­fil decy­duje się też na kani­ba­lizm, co ma wzma­gać jego dozna­nie sek­su­alne. Osoby cier­piące na ten rodzaj zabu­rze­nia czę­sto zatrud­niają się do pracy w kost­nicy, dzięki czemu mają łatwy dostęp do zwłok, mogą je też roz­ci­nać i badać.

7. Nekro­fil opor­tu­ni­sta – ten przy­pa­dek jest już gotowy do upra­wia­nia seksu ze zwło­kami, choć nie dąży do tego usil­nie. Jeśli jed­nak nada­rzy się oka­zja, może się na to zde­cy­do­wać. Pro­sty przy­kład, który pomoże zobra­zo­wać ten ter­min: mąż zabija żonę. Gdy zaczyna prze­no­sić jej zwłoki, poja­wia się u niego pod­nie­ce­nie. Decy­duje się więc na seks ze zwło­kami, choć wcze­śniej o tym nie fan­ta­zjo­wał – wie dosko­nale, czym jest nekro­fi­lia i jakie nie­sie za sobą kon­se­kwen­cje prawne. Mimo to współ­żyje z cia­łem żony.

8. Zwy­kły nekro­fil – choć brzmi to nie­win­nie, jest to opis bar­dzo nie­bez­piecz­nego i pato­lo­gicz­nego czło­wieka. Nie potrafi zna­leźć przy­jem­no­ści w zbli­że­niu z żywą osobą, nawet gdyby miał taką moż­li­wość. Jedyną satys­fak­cję może mu zapew­nić seks ze zmar­łym. Taki nekro­fil decy­duje się już na kra­dzież zwłok z kost­nic lub cmen­ta­rzy. Nie ozna­cza to, że nie doświad­cza zbli­żeń z żywymi, wręcz prze­ciw­nie. Może ich doświad­czać w miarę regu­lar­nie. Pro­blem w tym, że nie dają mu one żad­nej przy­jem­no­ści, tej szuka póź­niej wła­śnie wśród zmar­łych.

9. Nekro­fil mor­derca – dra­pież­nik, który tak bar­dzo pra­gnie seksu ze zmar­łym, że decy­duje się na popeł­nie­nie zbrodni. Nie zależy mu na zwło­kach, które już są pocho­wane, chce współ­żyć ze – jak­kol­wiek nie­sto­sow­nie to zabrzmi – świe­żymi cia­łami. Zależy mu na tym, by upra­wiać seks z osobą, któ­rej sam ode­brał życie.

10. Nekro­fil eks­klu­zywny – osoba o skraj­nym zabu­rze­niu sek­su­al­nym, która nie jest w sta­nie współ­żyć z oso­bami żywymi i w ogóle nie decy­duje się na ten rodzaj zbli­że­nia. Satys­fak­cję jest w sta­nie osią­gnąć tylko poprzez seks ze zmar­łymi i zrobi wszystko, by mieć do nich dostęp. Może posu­nąć się nawet do prze­stęp­stwa, byle tylko osią­gnąć swój cel. Mar­twe ciało jest abso­lut­nie nie­zbędne, by poczuł się speł­niony w sfe­rze sek­su­al­nej. Choć nie jest uwa­żany za naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nego nekro­fila, to zna­lazł się na samym końcu tego zesta­wie­nia ze względu na swoją nie­prze­wi­dy­wal­ność w dzia­ła­niu.

Jef­frey Dah­mer bez wąt­pie­nia należy do nekro­fów dzie­wią­tej kate­go­rii – mor­der­ców. Wybie­rał kon­kretne ofiary, które pozba­wiał życia, by mieć je przy sobie i dowol­nie wyko­rzy­sty­wać. Nie inte­re­so­wało go roz­grze­by­wa­nie gro­bów czy wykra­da­nie ciał z kost­nicy. Chciał mieć part­nera na wła­sność, a to miało mu zapew­nić zabi­cie go. Taki los spo­tkał wymie­nio­nego wcze­śniej czter­na­sto­let­niego Doxta­tora.

Kolej­nym celem Jef­freya stał się dwu­dzie­sto­dwu­letni Richard Guer­rero, a rok póź­niej dwu­dzie­stocz­te­ro­letni Anthony Sears, który był ostat­nim męż­czy­zną zabi­tym w domu babci. Dah­mer spra­wiał kobie­cie mnó­stwo pro­ble­mów. Wra­cał pijany, przy­pro­wa­dzał nie­zna­jo­mych, a do tego z piw­nicy coraz czę­ściej i inten­syw­niej docie­rały nie­przy­jemne zapa­chy. Żadne prośby i próby roz­mowy z wnu­kiem nie przy­nio­sły pożą­da­nych rezul­ta­tów, dla­tego bab­cia popro­siła go, by zna­lazł sobie inne lokum. Dah­mer nie miał więc wyj­ścia, musiał zmie­nić miej­sce zamiesz­ka­nia. Oka­zja tra­fiła się w zachod­niej czę­ści Mil­wau­kee. Jef­frey zna­lazł tam nie­wiel­kie miesz­ka­nie, które udało mu się wyna­jąć. Była to ostat­nia loka­li­za­cja, w któ­rej się osie­dlił, zanim został zatrzy­many przez poli­cję.

Nim jed­nak to nastą­piło, na dro­dze Dah­mera sta­nęło wielu mło­dych męż­czyzn, któ­rym mor­derca ode­brał życie. Pew­nego dnia zwa­bił do sie­bie trzy­na­sto­let­niego Som­sacka Sin­tha­som­phone’a. Zaofe­ro­wał mu 50 dola­rów za sesję foto­gra­ficzną. Chło­pak zgo­dził się i wszedł do miesz­ka­nia męż­czyzny, który chwilę póź­niej pró­bo­wał go zgwał­cić. Nasto­la­tek zdo­łał jed­nak uciec i zawia­do­mić poli­cję. Funk­cjo­na­riu­sze przy­je­chali na miej­sce i zatrzy­mali Dah­mera, który został ska­zany na rok pro­gramu reha­bi­li­ta­cyj­nego. Ozna­czało to, że w ciągu dnia musiał sta­wiać się w pracy – w jego przy­padku było to sta­no­wi­sko w fabryce cze­ko­lady – a noce spę­dzał w wię­zie­niu. Oczy­wi­ście o wszyst­kim został poin­for­mo­wany jego ojciec, który coraz bar­dziej nie­po­koił się zacho­wa­niem syna:

O wszyst­kim dowie­dzia­łem się przez tele­fon. Pierw­szy raz zda­łem sobie sprawę, że Jeff naprawdę prze­kro­czył gra­nicę, która oddziela jego wła­sne samo­znisz­cze­nie od znisz­cze­nia innego, obcego czło­wieka. Som­sack Sin­tha­som­phone był nie­winną ofiarą, a zgod­nie z pra­wem był też dziec­kiem. Mój syn celowo zwa­bił go do swo­jego nowego miesz­ka­nia, odu­rzył, a następ­nie chciał wyko­rzy­stać sek­su­al­nie. Kiedy o tym wszyst­kim usły­sza­łem, byłem obu­rzony, cho­ciaż już dawno prze­stało zaska­ki­wać mnie, co robi Jeff. W każ­dym razie pamię­tam, że sku­pi­łem się na tym, by wyko­nać nie­zbędne dzia­ła­nia, które zapew­nią Jef­fowi wszystko, czego potrze­buje. Zna­la­złem praw­nika do jego obrony i zadba­łem o to, by wpły­nęła kau­cja w wyso­ko­ści dwóch tysięcy dola­rów od mojej matki.

W roz­mo­wie z ojcem Dah­mer prze­ko­ny­wał, że nie miał poję­cia, ile nasto­la­tek miał lat. To było kłam­stwo, bo chło­pak powie­dział mu o tym nie­mal od razu, na początku spo­tka­nia. Jeff zapew­niał też, że nie chciał mu zro­bić krzywdy i dekla­ro­wał, że wię­cej się to nie powtó­rzy. Ale Lio­nel prze­stał wie­rzyć i ufać pier­wo­rod­nemu. Był prze­ko­nany, że to dopiero począ­tek praw­dzi­wych pro­ble­mów i należy nie­zwłocz­nie pod­jąć wszel­kie moż­liwe kroki, by uchro­nić spo­łe­czeń­stwo przed Jef­freyem:

Zoba­czy­łem wów­czas mło­dego męż­czy­znę, któ­remu bra­ko­wało cze­goś istot­nego. Ujrza­łem mło­dego czło­wieka, który nie miał w sobie tego ele­mentu wła­snej woli, która pozwala czło­wie­kowi zawład­nąć swoim życiem i nim kie­ro­wać. Od tego momentu, gdy patrzy­łem, jak Jeff wraca do wię­zie­nia, by odsie­dzieć swój wyrok, wie­dzia­łem, że jeśli kie­dy­kol­wiek miałby zostać napra­wiony, to tylko za wsta­wien­nic­twem jakiejś innej siły niż wła­sna wola, rów­nież moja. To mógł być Bóg, to mogło być też pań­stwo, jakiś pro­gram dorad­czy albo po pro­stu jakaś inna osoba, która wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom nauczy­łaby go, jak żyć lepiej. Jaka­kol­wiek byłaby to siła, musia­łaby pocho­dzić spoza Jeffa i nie był­bym to ja. Dla­tego zaczą­łem szu­kać tego zewnętrz­nego roz­wią­za­nia. Nie wie­rzy­łem już, że mój wpływ może pomóc synowi. (…) Wie­dzia­łem, że nie będzie już wię­cej wspól­nego sia­da­nia przy stole, aby pla­no­wać dal­szą przy­szłość, musia­łem skoń­czyć z tymi pomoc­nymi i dobrymi inten­cjami, które sku­pia­łyby się wokół nauki i kariery.

Koniec z uda­wa­niem, że to tylko krnąbrny, młody czło­wiek. Mój syn wyszedł poza zasięg zwy­kłej opieki.

Lio­nel zde­cy­do­wał się napi­sać list do adwo­kata Geralda Boyle’a, który repre­zen­to­wał Dah­mera. Bła­gał w nim o umiesz­cze­nie syna na odwyku. Prze­ko­ny­wał, że ma ogromny pro­blem i wymaga pil­nej pro­fe­sjo­nal­nej pomocy. Ale sędzia nie podzie­lił tych obaw i argu­men­tów. W odpo­wie­dzi napi­sał Lio­nelowi, że Jef­frey zapew­niał, iż panuje nad wszyst­kim, zamie­rza pod­dać się lecze­niu, a jedyne, czego pra­gnie, to wró­cić do pra­wi­dło­wego funk­cjo­no­wa­nia w spo­łe­czeń­stwie. Sędzia w te słowa uwie­rzył i wyra­ził duży podziw dla postawy Dah­mera. Jego ojciec czuł się bez­radny. Nie tylko nie spra­wił, że syn został dłu­żej w zamknię­ciu, ale nawet nie zapo­biegł jego wcze­śniej­szemu wyj­ściu na wol­ność. Jeff zakoń­czył odby­wa­nie kary dwa mie­siące przed zasą­dzo­nym ter­mi­nem.

Miesz­ka­nie, które wybrał sobie Dah­mer, znaj­do­wało się w ubo­giej dziel­nicy Mil­wau­kee. Był tam jed­nym z nie­licz­nych bia­łych loka­to­rów, więk­szość oko­licy zamiesz­ki­wali czar­no­skó­rzy oby­wa­tele. Jef­frey nie mógł więc lepiej tra­fić. Cała uwaga śled­czych sku­piała się wła­śnie na sąsia­dach, a on mógł spo­koj­nie reali­zo­wać swoje cele. W dodatku był wyjąt­kowo spo­koj­nym czło­wie­kiem, nie­kon­flik­to­wym i nie wda­wał się w żadne awan­tury. Robił wszystko, żeby dla opi­nii publicz­nej być jak naj­bar­dziej prze­zro­czy­stym. W dodatku jego miesz­ka­nie znaj­do­wało się w pobliżu klu­bów dla homo­sek­su­ali­stów, więc mógł swo­bod­nie polo­wać na kolejne ofiary.

Jego celem w maju 1990 roku stał się trzy­dzie­sto­dwu­letni Ray­mond Smith, który był męską pro­sty­tutką. Dah­mer zapro­sił go do sie­bie, pro­po­nu­jąc 50 dola­rów za seks. Na miej­scu podał ofie­rze drinka, do któ­rego wrzu­cił kilka table­tek nasen­nych. Gdy Smith stra­cił przy­tom­ność, Jef­frey go udu­sił. Póź­niej pola­ro­idem zro­bił mu kilka zdjęć, ukła­da­jąc jego ciało w odpo­wiedni spo­sób, a następ­nie poćwiar­to­wał zwłoki w łazience. Nogi, ręce i mied­nicę ugo­to­wał, a kości roz­pu­ścił w pojem­niku, który wcze­śniej wypeł­nił kwa­sem. Zosta­wił sobie jedy­nie czaszkę, którą poma­lo­wał czarną farbą i scho­wał w meta­lo­wej szafce na doku­menty. W ten spo­sób Dah­mer zaczął kolek­cjo­no­wać tro­fea.

Nie­cały mie­siąc póź­niej jego ofiarą stał się dwu­dzie­sto­ośmio­letni Edward Smith, a we wrze­śniu dwu­dzie­sto­dwu­letni Ernest Mil­ler. Wła­śnie wtedy zaczął się kolejny, jesz­cze bar­dziej maka­bryczny roz­dział w histo­rii Dah­mera. Po zabi­ciu dwu­dzie­sto­dwu­latka roz­człon­ko­wał jego ciało, szkie­let scho­wał do szu­flady, a serce, bicepsy i czę­ści nóg wło­żył do zamra­żarki. Zamie­rzał je póź­niej zjeść. Z mor­dercy i nekro­fila Jef­frey prze­szedł więc do kolej­nej, nowej roli – kani­bala. W przy­padku Dah­mera taka prak­tyka miała głę­bo­kie pod­łoże emo­cjo­nalne. Nie zale­żało mu na samym smaku ludz­kiego mięsa, a na pew­nym sca­le­niu się z kochan­kami. Wie­rzył, że – zja­da­jąc ofiary – będzie jesz­cze bli­żej nich. Zupeł­nie tak, jakby wchła­nia­jąc ich mięso, czy­nił kochan­ków czę­ścią samego sie­bie. W ten spo­sób mieli być z nim już na zawsze. Wła­śnie na tym Jef­freyowi zale­żało najbar­dziej: chciał mieć przy sobie kogoś, kto ni­gdy by go nie opu­ścił. Kani­ba­lizm miał mu w tym pomóc.

Dwa­dzie­ścia dwa dni po zabój­stwie Mil­lera Dah­mer zwa­bił do swo­jego miesz­ka­nia dwu­dzie­sto­dwu­let­niego Davida Tho­masa. Sys­tem mor­do­wa­nia opa­no­wał do per­fek­cji. Naj­pierw odu­rzał, póź­niej dusił, a następ­nie ćwiar­to­wał. Ten sam sche­mat zasto­so­wał też wobec Tho­masa. W lutym 1991 roku Jeff zabił sie­dem­na­sto­let­niego Cur­tisa Strau­ghera. W kwiet­niu jego ofiarą stał się dzie­więt­na­sto­letni Errol Lind­sey, któ­rego przed zabój­stwem Dah­mer tor­tu­ro­wał. Chciał, by chło­pak swoim zacho­wa­niem przy­po­mi­nał zombi – ruszał się, jadł, ale był cał­ko­wi­cie otę­piały i bez moż­li­wo­ści kon­tro­lo­wa­nia tego, co się z nim dzieje. Cał­ko­witą wła­dzę nad nim miał spra­wiać Jef­frey. Dla­tego odu­rzo­nemu chło­pakowi wywier­cił w czaszce dziurę, a następ­nie wstrzyk­nął mu do mózgu kwas. Z rela­cji samego Dah­mera wynika, że ofiara począt­kowo żyła, odzy­skała na chwilę przy­tom­ność, a następ­nie znów ją utra­ciła. Wtedy kani­bal udu­sił chło­paka, oskó­ro­wał i poćwiar­to­wał. Jego czaszkę rów­nież zacho­wał. Próby stwo­rze­nia zombi Jef­frey nazy­wał tech­niką wier­ce­nia, którą póź­niej zamie­rzał udo­sko­na­lać aż do momentu, w któ­rym osią­gnie cel.

W maju tego samego roku Damer zabił trzy­dzie­sto­jed­no­let­niego Tony’ego Hughesa, a także czter­na­sto­let­niego Kone­raka Sin­tha­som­phone’a. Co cie­kawe, chło­pak był młod­szym bra­tem nasto­latka, o któ­rego mole­sto­wa­nie Dah­mer został oskar­żony trzy lata wcze­śniej. Kone­rak jako jeden z nie­licz­nych, który spo­tkał na swo­jej dro­dze Jef­freya, miał szansę na prze­ży­cie. Poznał męż­czy­znę w cen­trum han­dlo­wym. Kani­bal pod­szedł do niego i zapro­po­no­wał mu sesję zdję­ciową, za którą póź­niej nasto­la­tek otrzy­małby pie­nią­dze. Kone­rak potrze­bo­wał gotówki, dla­tego zgo­dził się i poszedł z nie­zna­jo­mym do jego miesz­ka­nia. Tam jed­nak szybko został odu­rzony, ale Dah­mer nie zamie­rzał zabi­jać go od razu. Po kilku godzi­nach wyko­rzy­sty­wa­nia chłopca wyszedł z domu i zosta­wił ofiarę na jakiś czas samą. Wtedy Kone­rak odzy­skał przy­tom­ność i ledwo świa­domy tego, co się dzieje, cał­ko­wi­cie nagi wyszedł z miesz­ka­nia i poszedł przed sie­bie. Był roz­trzę­siony i otu­ma­niony. Dotarł na róg pobli­skiej ulicy, gdzie spo­tkał dwie kobiety – San­drę Smith i Nicole Chil­dress. Od razu zajęły się chłop­cem i powia­do­miły odpo­wied­nie służby. W tym cza­sie Dah­mer zdą­żył już wró­cić do domu. Gdy odkrył, że Kone­raka nie ma w środku, wybiegł z budynku i zaczął szu­kać chłopca. Był prze­ra­żony, że jego poukła­dane, mroczne życie wkrótce zosta­nie zde­ma­sko­wane, a on zamiast poszu­ki­wać ide­al­nego part­nera, będzie oglą­dał świat zza krat. To też poka­zuje, że Jef­frey dosko­nale wie­dział, że to, co robi, jest złe i karalne. O dzia­ła­niu w sta­nie nie­po­czy­tal­no­ści nie mogło być więc mowy.

Na swoje szczę­ście po kilku minu­tach Dah­mer zna­lazł chło­paka, a także kobiety, które zdą­żyły się nim już zająć. Jeff tłu­ma­czył, że nasto­la­tek jest jego part­ne­rem, wypił za dużo i wyszedł z miesz­ka­nia. Ale nie­zna­jome nie kupiły tej opo­wie­ści i ostro zapro­te­sto­wały, gdy Dah­mer pró­bo­wał zabrać chłopca ze sobą. Po chwili na miej­sce dotarła poli­cja. Jef­frey powtó­rzył swoją wer­sję, dodał też, że on i Kone­rak po pro­stu się pokłó­cili, dla­tego part­ner pod wpły­wem alko­holu wyszedł nagi z domu. Rela­cjo­nu­jąc swoją histo­rię, Jef­frey był nie­zwy­kle spo­kojny i uprzejmy, a funk­cjo­na­riu­sze z łatwo­ścią dali sobą mani­pu­lo­wać. By potwier­dzić, że mówi prawdę, zapro­wa­dził poli­cjantów do swo­jego miesz­ka­nia. Poka­zał im ubra­nia, a także zdję­cia, które zro­bił kilka godzin wcze­śniej. Był na nich Kone­rak, czę­ściowo roz­ne­gli­żo­wany, co miało potwier­dzać, że rze­czy­wi­ście są ze sobą w dość zaży­łej rela­cji. Funk­cjo­na­riu­sze rozej­rzeli się też pobież­nie po samym pokoju, ale pomiesz­cze­nie było sta­ran­nie wysprzą­tane i nie budziło żad­nych zastrze­żeń. Prze­ko­nani, że zgod­nie z wer­sją star­szego męż­czy­zny mieli do czy­nie­nia z kłót­nią kochan­ków, wyszli z miesz­ka­nia, zosta­wia­jąc Kone­raka na pastwę Dah­mera. Gdy tylko drzwi się zamknęły, a poli­cjanci znik­nęli z pola widze­nia, Jeff wstrzyk­nął Kone­rakowi kwas do mózgu. Nasto­la­tek nie prze­żył tych tor­tur, a kani­bal roz­człon­ko­wał jego ciało.

W czerwcu tego samego roku w Chi­cago w trak­cie Parady Rów­no­ści Jef­frey poznał dwu­dzie­sto­let­niego Matta Tur­nera, któ­rego rów­nież chwilę póź­niej zabił. Kolej­nymi ofia­rami byli dwu­dzie­sto­trzy­letni Jere­miah Wein­ber­ger i dwu­dzie­stocz­te­ro­letni Oli­ver Lacy. Ostat­nim łupem Kani­bala z Mil­wau­kee był dwu­dzie­sto­pię­cio­letni Joseph Bra­de­holt.

Kres tych krwa­wych i bru­tal­nych zbrodni nastą­pił w lipcu 1991 roku. Dah­mer pró­bo­wał zwa­bić do miesz­ka­nia kolejną ofiarę. Pozna­nym na ulicy trzem bez­dom­nym męż­czy­znom zapro­po­no­wał sto dola­rów w zamian za pozo­wa­nie do zdjęć. Zgo­dził się na to jedy­nie trzy­dzie­sto­dwu­letni Tracy Edwards. Poszedł z Dah­merem do jego miesz­ka­nia, ale gdy tylko otwo­rzyły się drzwi, z wnę­trza buch­nął nie­przy­jemny zapach. Już wtedy Tracy poczuł nie­po­kój, mimo to zde­cy­do­wał się wejść do środka. Kusiła go per­spek­tywa szyb­kiego i łatwego zarobku. W jed­nym z pomiesz­czeń zoba­czył kilka pudeł po kwa­sie chlo­ro­wo­do­ro­wym. Jef­frey dostrzegł zmie­sza­nie nowego zna­jo­mego, dla­tego natych­miast zaczął z nim roz­ma­wiać, zupeł­nie tak, jakby chciał odwró­cić jego uwagę. Po chwili szyb­kim ruchem zało­żył mu na dło­nie kaj­danki. Zabrał go do sypialni, gdzie kazał mu nago pozo­wać do zdjęć. To wła­śnie tam Edwards zoba­czył ogromną beczkę, z któ­rej docho­dził roz­prze­strze­nia­jący się po miesz­ka­niu odór. Przez cały ten czas Jef­frey gro­ził Tracy’emu nożem. Prze­ra­żony męż­czy­zna robił wszystko, co kazał mu mor­derca. Jak póź­niej zeznał poli­cji, Dah­mer usiadł z nim na łóżku, a następ­nie włą­czył na kase­cie VHS film Egzor­cy­sta III. Kil­ka­na­ście minut póź­niej pole­cił Edward­sowi, by poło­żył się na pod­ło­dze. Dah­mer uło­żył się tuż obok niego, przy­tknął głowę do jego piersi i słu­chał bicia serca.

– Powie­dział, że zje moje serce – zeznał Edwards poli­cjan­tom. Na dowód, że nie żar­tuje, Jef­frey poka­zał męż­czyź­nie ludzką rękę, którą trzy­mał w szafce. Otwo­rzył też lodówkę, w któ­rej prze­cho­wy­wał głowę jed­nej z ofiar. Podobny los spo­tkałby rów­nież Tracy’ego, gdyby nie jego odwaga i wola walki. Nie zamie­rzał uła­twiać psy­cho­pa­cie zada­nia i pozwo­lić się zabić. Naj­pierw posta­no­wił wzbu­dzić zaufa­nie Dah­mera. Roz­piął więc koszulę, powta­rzał, że jest jego przy­ja­cie­lem i pozo­sta­nie nim już na zawsze. Dosko­nale wyczuł jego potrzeby, bo wła­śnie na trwa­łej, nie­znisz­czal­nej rela­cji zale­żało Jef­fowi naj­bar­dziej. Gdy Edwards poczuł, że męż­czy­zna nie ści­ska już kur­czowo kaj­da­nek, szybko wstał, ude­rzył Dah­mera i uciekł przez fron­towe drzwi. Działo się to tak bły­ska­wicz­nie, że oszo­ło­miony pory­wacz nie zdą­żył nawet zare­ago­wać. Zanim dotarło do niego, co się dzieje, Tracy był już na zewnątrz. Udało mu się zatrzy­mać prze­jeż­dża­jący w pobliżu patrol poli­cji. Opo­wie­dział funk­cjo­na­riu­szom o wszyst­kim, co spo­tkało go w miesz­ka­niu Dah­mera. Mimo para­li­żu­ją­cego stra­chu zgo­dził się zapro­wa­dzić poli­cjan­tów na miej­sce. W ten spo­sób funk­cjo­na­riu­sze dotarli przed drzwi z nume­rem 213, a cały świat dowie­dział się o prze­ra­ża­ją­cych zbrod­niach Kani­bala z Mil­wau­kee.

Gdy poli­cjanci weszli do środka, zro­zu­mieli, że mają do czy­nie­nia ze znacz­nie poważ­niej­szą sprawą, niż począt­kowo zakła­dali. Wezwali więc na miej­sce posiłki. Odór docho­dzący z beczki wypeł­niał całe miesz­ka­nie. Już po wstęp­nym prze­szu­ka­niu lokalu odna­le­ziono frag­menty ludz­kich ciał. Dah­mer został natych­miast zatrzy­many, ale przy pró­bie wypro­wa­dze­nia go z lokum zaczął wrzesz­czeć jak roz­szar­py­wane zwie­rzę. Pró­bo­wał się też wyry­wać i ata­ko­wać poli­cjan­tów. Zasko­czeni sąsie­dzi wycho­dzili na kory­tarz, by spraw­dzić, skąd dobie­gają te hałasy. Byli wstrzą­śnięci tym, czego póź­niej dowie­dzieli się o spo­koj­nym – jak wtedy im się wyda­wało – Jef­freyu. Nawet nie przy­pusz­czali, że dosłow­nie za ścianą męż­czy­zna stwo­rzył praw­dziwe pomiesz­cze­nia tor­tur.

Po wywie­zie­niu Dah­mera na poste­ru­nek tech­nicy zaczęli dokład­nie spraw­dzać jego miesz­ka­nie. Odna­le­ziono ponad osiem­dzie­siąt zdjęć, na któ­rych widać było poćwiar­to­wane ciała. Z lodówki wyjęto ludzką głowę, a w ogrom­nej beczce usta­wio­nej w sypialni znaj­do­wały się trzy kor­pusy. Zamra­żarka po brzegi wypeł­niona była ludz­kim mię­sem. Poli­cjanci ubrani w spe­cjalne kom­bi­ne­zony wyno­sili po kolei wszyst­kie pudła, torby i wspo­mnianą beczkę. Zebrane dowody musiały tra­fić do ana­lizy, która miała dać odpo­wiedź na pyta­nie, ile osób tak naprawdę ukrył w swoim miesz­ka­niu Jef­frey Dah­mer. On sam cze­kał na prze­słu­cha­nie.

Trwało ono kilka godzin. Kani­bal wie­dział, że zaprze­cza­nie zbrod­niom nie ma naj­mniej­szego sensu, skoro poli­cjanci dys­po­no­wali na tyle moc­nymi dowo­dami, które pozwo­li­łyby go na ska­za­nie przez dowolny sąd. Nie miał więc wyj­ścia, musiał się przy­znać. Prze­ko­ny­wał jed­nak, że za zabój­stwami stoi tak naprawdę jego uza­leż­nie­nie od alko­holu, a on sam wiele razy nie wie­dział nawet, że pozba­wił kogoś życia. Potwier­dził za to, że zabił sie­dem­na­ście osób. Pro­to­kół z prze­słu­cha­nia był obszerny, liczył aż sto sześć­dzie­siąt stron, bo Dah­mer o wszyst­kim opo­wia­dał z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami. To z kolei oba­lało jego teo­rię o dzia­ła­niu pod wpły­wem alko­holu, który miał pozba­wić go peł­nej świa­do­mo­ści. W mię­dzy­cza­sie odkryto, że w miesz­ka­niu Jef­freya znaj­do­wały się frag­menty ciał nale­żące w sumie do jede­na­stu osób. Przy­znał się też do zabójstw w domu babci, a także ode­bra­nia życia Ste­ve­nowi Hick­sowi w 1978 roku. Opowie­dział, co zro­bił z jego szcząt­kami i gdzie funk­cjo­na­riu­sze je znajdą. Mając dość szcze­gó­łowe infor­ma­cje, poli­cjanci ruszyli więc w oko­lice daw­nego domu Dah­mera i roz­po­częli prze­szu­ka­nie terenu. Dokład­nie tam, gdzie wska­zał Jeff, śled­czy odna­leźli frag­menty ludz­kich kości. Dopiero w póź­niej­szej ana­li­zie potwier­dzono, że nale­żały one wła­śnie do Hicksa. Po usta­le­niu toż­sa­mo­ści pozo­sta­łych ofiar na poli­cjan­tów cze­kało kolejne trudne zada­nie – powia­da­mia­nie rodzin o śmierci ich bli­skich.

O zatrzy­ma­niu poin­for­mo­wano też ojca Dah­mera, nie udzie­la­jąc jed­nak żad­nych szcze­gó­łów. Wspo­mi­nał póź­niej:

Skon­tak­to­wa­łem się z Geral­dem Boy­lem, wcze­śniej repre­zen­to­wał Jeffa w spra­wie o mole­sto­wa­nie dziecka, więc sądzi­łem, że został włą­czony rów­nież w to docho­dze­nie. Był bar­dzo roz­e­mo­cjo­no­wany. Powie­dział:

– Lio­nel, pró­bo­wa­łem się z tobą skon­tak­to­wać. Ludzie dzwo­nili do mnie przez cały ranek.

– Jacy ludzie?

– Z mediów. Prasa.

– Z mediów? A czego oni chcą?

– Pró­bują dowie­dzieć się wszyst­kiego o Jef­fie.

– A co z Jef­fem? Co się dzieje? Nikt nie podaje mi żad­nych szcze­gó­łów.

– (…) Został aresz­to­wany za usi­ło­wa­nie zabój­stwa. (…) W jego miesz­ka­niu zna­leźli ciało. A wła­ści­wie kilka róż­nych.

– Róż­nych?

– Wię­cej niż jed­nej osoby.

Szcze­góły zbrodni doko­na­nych przez syna wstrzą­snęły Lio­ne­lem. Od dawna czuł, że z Jef­freyem dzieje się coś złego, ale nie spo­dzie­wał się aż tak dra­ma­tycz­nych wyda­rzeń. Mimo to nie odwró­cił się od niego, wspie­rał go przez cały pobyt w aresz­cie, a póź­niej w trak­cie pro­cesu, który ruszył w stycz­niu 1992 roku. Było to wyda­rze­nie, które przy­cią­gnęło uwagę mediów z całego kraju. Dzien­ni­ka­rze prze­ści­gali się w rela­cjo­no­wa­niu każ­dego szcze­gółu, który poja­wiał się na sali roz­praw. Sam Dah­mer spra­wiał wra­że­nie wyjąt­kowo spo­koj­nego, momen­tami nawet obo­jęt­nego. Jego twarz nie wyra­żała żad­nych emo­cji, nawet wtedy, gdy głos zabie­rały rodziny ofiar. Musiał jed­nak skon­fron­to­wać się z ich wście­kło­ścią, żalem i roz­pa­czą. Rita Isbell, sio­stra zamor­do­wa­nego Errola Lind­seya, widząc Dah­mera, stra­ciła pano­wa­nie nad sobą:

Jestem naj­star­szą sio­strą Errola Lind­seya. Jeff, czy jak­kol­wiek masz na imię, sza­ta­nie. (…) Nie chcę ni­gdy wię­cej widzieć mojej matki, gdy prze­cho­dzi przez to wszystko. Ni­gdy, Jef­frey! Jef­frey, nie­na­wi­dzę cię! Nie­na­wi­dzę cię, skur­wielu!

Rita została wypro­wa­dzona z sali przez straż­ni­ków. Na jej wrza­ski Jef­frey zare­ago­wał kamienną twa­rzą.

Mor­derca co prawda przy­znał się do winy, ale pró­bo­wał dowieść, że jest nie­po­czy­talny. Była to dla niego jedyna szansa, by unik­nąć wię­zie­nia. Gdyby sąd uznał, że Dah­mer w isto­cie nie był świa­domy tego, co robi, tra­fiłby do szpi­tala psy­chia­trycz­nego. W wielu bada­niach bie­gli oce­nili, że ma oso­bo­wość schi­zo­ty­pową. Cha­rak­te­ry­zuje się ona pro­ble­mami z poro­zu­mie­wa­niem się i kon­tak­tami spo­łecz­nymi, pod wpły­wem stresu mogą poja­wić się też przej­ściowe objawy psy­cho­tyczne. Osoby, u któ­rych dia­gno­zuje się taką oso­bo­wość, mogą wie­rzyć, że posia­dają pewne nad­przy­ro­dzone moce, są podejrz­liwe, mają pro­blemy poznaw­czo-per­cep­cyjne. Poja­wiają się trud­no­ści z kon­cen­tra­cją uwagi. Takie zabu­rze­nie ma wiele cech wspól­nych ze schi­zo­fre­nią. Ale to wszystko nie ozna­czało nie­po­czy­tal­no­ści. Żeby bie­gli ją stwier­dzili, Dah­mer musiałby udo­wod­nić, że w trak­cie mor­derstw nie potra­fił oce­nić tego, co robił, a także jakie kon­se­kwen­cje się z tym wią­zały.

Mimo swo­jej nie­wzru­szo­nej postawy w trak­cie pro­cesu Jef­frey zde­cy­do­wał się na gest wobec rodzin ofiar. Prze­pro­sił je za całe zło, które wyrzą­dził, i zaprze­czył, by jego zbrod­nie miały tło rasowe. Więk­szość jego ofiar była czar­no­skóra, ale Dah­mer zapew­nił, że nie były to zabój­stwa wyni­ka­jące z nie­na­wi­ści. Odniósł się też do reli­gii, w którą mocno popy­chała go bab­cia, gdy z nią miesz­kał:

Powi­nie­nem był zostać z Bogiem. Pró­bo­wa­łem i zawio­dłem, i stwo­rzy­łem holo­caust. Mam nadzieję, że Bóg mi wyba­czy. Wiem, że spo­łe­czeń­stwo ni­gdy tego nie zrobi. Wiem, że nie zro­bią tego rów­nież rodziny ofiar. Z powodu tego, co zro­bi­łem tym bied­nym rodzi­nom, czuję się bar­dzo źle. I rozu­miem ich nie­na­wiść. Widzia­łem ich łzy i gdy­bym mógł teraz oddać życie, aby przy­wró­cić ich bli­skich, zro­bił­bym to.

Wiele osób, które przy­słu­chi­wały się tym sło­wom, nie wie­rzyło w skru­chę Dah­mera. Sądziły, że chce jedy­nie wybie­lić się przed opi­nią publiczną i wzbu­dzić litość. W dodatku bie­gli oce­nili, że w chwili mor­do­wa­nia i tor­tu­ro­wa­nia swo­ich ofiar Jeff był cał­ko­wi­cie poczy­talny. Jeden z psy­chia­trów sądo­wych dok­tor Park Dietz przy­znał, że nie wie­rzy, by Jef­frey cier­piał na jaką­kol­wiek cho­robę psy­chiczną, gdy popeł­niał prze­stęp­stwa:

Dah­mer doło­żył wszel­kich sta­rań, aby być sam na sam z ofiarą, tak by nie mieć świad­ków.

Dodał rów­nież, że kani­bal dokład­nie pla­no­wał swoje zbrod­nie, a te nie miały nic wspól­nego z impul­syw­no­ścią. Upi­ja­nie się przed zabój­stwem też było zna­czące:

Gdyby miał przy­mus zabi­ja­nia, nie musiałby pić alko­holu. Robił to, by prze­zwy­cię­żyć swoje zaha­mo­wa­nia, dodać sobie odwagi do popeł­nie­nia prze­stęp­stwa, któ­rego wolał nie robić.

Pro­ces trwał w sumie dwa tygo­dnie. Mowa koń­cowa adwo­kata Geralda Boyle’a zajęła dwie godziny. Prze­ko­ny­wał, że Dah­mer cierpi na cho­robę psy­chiczną, a zabój­stwa były wyni­kiem zabu­rzeń, które co prawda w sobie odkrył, ale prze­cież ich nie wybrał. Przed­sta­wił Jef­freya jako osobę roz­pacz­li­wie samotną i głę­boko chorą, która jest tak pozba­wiona kon­troli, że nie może zde­cy­do­wać o wła­snym postę­po­wa­niu. Po Boyle’u głos zabrał pro­ku­ra­tor Michael McCann. Dowo­dził, że Dah­mer jest abso­lut­nie zdrowy i w chwili zabi­ja­nia swo­ich ofiar był w pełni świa­domy tego, co i jak robi. Dodał rów­nież, że kil­ku­na­stu mło­dych chłop­ców i męż­czyzn zgi­nęło tylko po to, by dać Jef­frey­owi chwi­lowe zaspo­ko­je­nie sek­su­alne. I wła­śnie z tymi argu­men­tami zgo­dziła się ława przy­się­głych. Dah­mer został uznany za win­nego. Sąd ska­zał go za zabój­stwo pięt­na­stu męż­czyzn w sta­nie Wiscon­sin, choć w rze­czy­wi­sto­ści ofiar było sie­dem­na­ście. Kara, jaką usły­szał, to 937 lat wię­zie­nia. Pro­ku­ra­tor Michael McCann sko­men­to­wał wyrok krótko:

To zagwa­ran­tuje, że ten czło­wiek ni­gdy wię­cej nie będzie już cho­dził po uli­cach jakie­go­kol­wiek mia­sta na świe­cie.

Jego praw­nik Gerald Boyle nie zamie­rzał się już odwo­ły­wać. Tuż po ogło­sze­niu wyroku ojciec męż­czy­zny, a także jego maco­cha, popro­sili o pięt­na­sto­mi­nu­towe spo­tka­nie z Jef­fem, by poże­gnać się z nim przed jego trans­por­tem do wię­zie­nia. Sąd wyra­ził zgodę, dzięki czemu Lio­nel mógł uści­skać syna, po raz kolejny oka­zu­jąc mu swoje wspar­cie.

Jef­frey Dah­mer miał wów­czas trzy­dzie­ści dwa lata. Tra­fił do wię­zie­nia o zaostrzo­nym rygo­rze w Por­tage w sta­nie Wiscon­sin. W maju 1992 został tym­cza­sowo prze­wie­ziony do stanu Ohio, gdzie odpo­wia­dał za zabój­stwo Ste­vena Hicksa. Tam rów­nież zapadł wyrok ska­zu­jący.

Pierw­szy rok w zakła­dzie kar­nym Dah­mer spę­dził w izo­la­cji. Straż­nicy oba­wiali się, że może zostać zaata­ko­wany przez współ­więź­niów. Po upły­wie dwu­na­stu mie­sięcy prze­nie­siono go do innej celi, a także przy­dzie­lono do prac przy czysz­cze­niu toa­let. Był też regu­lar­nie pil­no­wany przez służbę wię­zienną. Pod­czas odsiadki Dah­mer prze­szedł prze­mianę. Popro­sił o Biblię, zaczął się modlić, a nawet prze­ko­ny­wać, że wszyst­kie jego zbrod­nie były efek­tem braku Boga w jego życiu. Dla­tego przy­jął chrzest w wię­zien­nym cen­trum medycz­nym. Prze­pro­wa­dził go pastor Roy Ratc­liff, który odwie­dzał Jef­freya regu­lar­nie, a w trak­cie tych spo­tkań roz­ma­wiał z nim o wie­rze. Nie zabra­kło rów­nież dys­ku­sji o śmierci, która – zupeł­nie jakby Jeff coś prze­czu­wał – zaczęła nie­bez­piecz­nie przy­bli­żać się do niego już w lipcu 1994 roku. Współ­wię­zień Osvaldo Dur­ru­thy zaata­ko­wał kani­bala i pró­bo­wał pod­ciąć mu gar­dło brzy­twą, którą wcze­śniej scho­wał w szczo­teczce do zębów. Ale Jef­frey odniósł tylko powierz­chowne rany i po krót­kiej wizy­cie w szpi­talu wró­cił do celi.

W tym cza­sie męż­czy­zna zacie­śnił rela­cje z ojcem, z któ­rym udzie­lił nawet wspól­nego wywiadu. Rów­nież jego matka Joyce odno­wiła kon­takt z synem. Nie widziała go od Bożego Naro­dze­nia w 1983 roku. W trak­cie roz­mów tele­fo­nicz­nych Jef­frey miał wspo­mnieć, że jest gotowy na śmierć i już się z nią pogo­dził. Gdy mówiła mu, że boi się o jego bez­pie­czeń­stwo, Jeff odpo­wia­dał:

To nie ma zna­cze­nia, mamo. Nie obcho­dzi mnie, czy coś mi się sta­nie.

Do kolej­nego ataku doszło rano 28 listo­pada 1994 roku. Jeff wyszedł z celi, by posprzą­tać toa­lety. Towa­rzy­szyli mu dwaj osa­dzeni – Jesse Ander­son i Chri­sto­pher Sca­rver. Straż­nicy popeł­nili wów­czas ogromny błąd, bo pozo­sta­wili całą trójkę bez nad­zoru przez bli­sko 20 minut. Gdy przy­byli na miej­sce, było już za późno. Dah­mer leżał na prysz­ni­co­wej pod­ło­dze z poważ­nymi ranami głowy i twa­rzy. Został ska­to­wany meta­lo­wym prę­tem. Obra­że­nia były tak roz­le­głe, że męż­czy­zna zmarł w dro­dze do szpi­tala. Do pla­cówki tra­fił też Jesse Ander­son, który rów­nież został pobity. Jego zgon nastą­pił dwa dni póź­niej.

Napast­ni­kiem był dwu­dzie­sto­pię­cio­letni Sca­rver, który odby­wał karę doży­wo­cia za zabój­stwo z 1990 roku. Wyja­śnił, że zaata­ko­wał Dah­mera, bo miał dość jego zacho­wa­nia. Jef­frey miał żar­to­wać ze swo­jego kani­ba­li­zmu, two­rząc z wię­zien­nego jedze­nia kształty przy­po­mi­na­jące ludz­kie koń­czyny. Oble­wał je póź­niej ket­chu­pem, który miał imi­to­wać krew. Pastor Roy Ratc­liff mówił:

Prze­kro­czył gra­nicę w rela­cjach z więź­niami czy per­so­ne­lem. Nie­któ­rzy osa­dzeni oka­zują skru­chę, ale on nie był jed­nym z nich. Gdy widział, że straż­nik, który stoi obok niego, jest zde­ner­wo­wany, mówił „gryzę”. Zazwy­czaj straż­nik wtedy odska­ki­wał, a on był bar­dzo roz­ba­wiony. W pew­nym sen­sie bawił się swoją oso­bo­wo­ścią, wyol­brzy­miał ją, bo chciał spra­wić, by ludzie byli bar­dziej prze­ra­żeni. To był po pro­stu jego spo­sób, taki chory humor, by pora­dzić sobie z bez­na­dziejną sytu­acją.

Matka Dah­mera po śmierci syna była nie­zwy­kle roz­ża­lona tym, że wiele osób od dawna życzyło Jef­fowi źle. W roz­mo­wie z mediami rzu­ciła:

Teraz wszy­scy są szczę­śliwi? Teraz, kiedy został zatłu­czony na śmierć, czy to wystar­czy wszyst­kim?

Za to rodziny ofiar nie kryły rado­ści ze śmierci kani­bala. Odbie­rały to jako nieco spóź­nioną, ale jed­nak formę rekom­pen­saty za kosz­mar, który Dah­mer spro­wa­dził do ich życia. Nato­miast pro­ku­ra­tor, który oskar­żał go w pro­ce­sie, zaape­lo­wał, by nie robić ze Sca­rvera boha­tera, bo dopu­ścił się podwój­nego zabój­stwa i sam był groź­nym prze­stępcą. Chri­sto­pher sta­nął przed sądem w maju 1995 roku i usły­szał dwie dodat­kowe kary doży­wo­cia.