Zima nad jeziorem - Susan Wiggs - ebook

Zima nad jeziorem ebook

Susan Wiggs

3,2

Opis

Jenny Majesky, właścicielka piekarni, w zimową noc traci cały dobytek podczas pożaru rodzinnego domu. Wśród popiołów i zgliszczy niespodziewanie odnajduje cenny skarb, który skłania ją do poszukiwania prawdy o najbliższych. Jenny jedzie do domku nad jeziorem i tam przy wsparciu Rourke’a McKnighta, przyjaciela z dzieciństwa, rozpoczyna podróż w przeszłość. Na skutek burzy śnieżnej oboje zostają odcięci od świata. Mają dużo czasu, by wyjaśnić nieporozumienia z dawnych lat. Tymczasem nieoczekiwanie muszą się zmierzyć ze znacznie poważniejszym problemem niż zamęt w uczuciach i rodzinne sekrety. Do domku zakrada się niebezpieczny intruz, z którym trzeba walczyć o życie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (67 ocen)
14
17
15
13
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Susan Wiggs

Zima nad jeziorem

Pamięci moich dziadków, Anny i Nicholasa Klistów

Jenny Majesky

Pokarm dla duszy

SŁODKIE BUŁECZKI DLA POCZĄTKUJĄCYCH

Zadziwiające, jak wielu piekarzy obawia się drożdży. Gdy tylko przeczytają, że wchodzą w skład ciasta, natychmiast przewracają stronę książki kucharskiej. Ja nie widzę powodów do obaw. Opisane poniżej ciasto jest łatwe w przygotowaniu, elastyczne i sprężyste. Każdy, kto je zrobi, poczuje się mistrzem. Moja babcia, Helen Majesky, zwykła mawiać: „Podczas pieczenia, tak jak w życiu, umiemy znacznie więcej, niż sobie uświadamiamy”.

SŁODKIE BUŁECZKI

1 łyżka cukru

2 paczki drożdży

1/2 filiżanki ciepłej wody

2 filiżanki mleka

6 łyżek czystego, niesolonego masła

2 łyżeczki soli

2 żółtka, lekko ubite

1/2 filiżanki cukru

6 i 1/4 filiżanki mąki

1-11/2 kostki stopionego masła

Umieścić drożdże w naczyniu i posypać łyżką cukru. Dodać ciepłej wody. Jak ciepłej? Większość książek kucharskich zaleca temperaturę pomiędzy 40 a 46 stopni C. Doświadczeni kucharze oceniają ją na wyczucie, wylewając odrobinę na dłoń. Początkującym radzę jednak skorzystać z termometru. Jeśli użyją zbyt gorącej wody, zabije komórki drożdży.

Podgrzać mleko w małym rondelku, dodać masła i mieszać do stopienia. Po schłodzeniu do temperatury pokojowej wylać do dużej miski. Dodać sól i cukier, następnie wlać cienkim strumieniem ubite żółtka, intensywnie mieszając. Na koniec zmieszać z zaczynem drożdżowym.

Podwinąć rękawy i dodawać po filiżance mąki. Kiedy ciasto zgęstnieje na tyle, że nie można go mieszać łyżką, należy dalej wyrabiać je rękami. Powinno być lepkie i błyszczące. Dodawać mąki i ugniatać do uzyskania połysku, następnie przełożyć do natłuszczonej miski, obracając ją, żeby ciasto pokryło całą powierzchnię. Przykryć wilgotną ściereczką i umieścić w ciepłym, bezwietrznym miejscu. Po godzinie powinno podwoić objętość. Moja babcia robiła w środku zagłębienie za pomocą dwóch umączonych opuszek palca. Jeśli pozostawało, twierdziła, że ciasto urosło. Oczywiście trzeba je uklepać, żeby wypuścić powietrze. Ciche syczenie świadczy o namnażaniu drożdży.

Odrywać porcje wielkości jajka i formować kulki. Ułożyć na natłuszczonej blasze co kilka centymetrów. Odczekać około 15 minut, aż ponownie urosną, następnie zrobić w każdej bułeczce kciukiem głęboki dołek na konfiturę. Jej rodzaj od lat stanowi ulubiony przedmiot dyskusji polskich piekarzy. Moja babcia nigdy w nich nie uczestniczyła. „Grunt, żeby smakowało” – mawiała. Napełniała bułeczki łyżką dżemu malinowego, brzoskwiniowego, powidłami śliwkowymi, suszonymi figami lub słodkim serkiem.

W celu zrobienia posypki zmieszać 1/2 filiżanki stopionego masła z filiżanką cukru kryształu, 1/2 filiżanki mąki i łyżeczką cynamonu. Posypać każdą z bułeczek. Ponownie umieścić blachy w ciepłym miejscu, np. na lodówce; bułeczki mają podwoić wielkość, co trwa od 45 minut do 1 godziny. Nagrzać piekarnik do 160-180 stopni i piec. Bułeczki mają mieć złocistobrązowy kolor. Należy uważać, by nie przypalić spodów. Wyjąć z pieca, posmarować stopionym masłem i zdjąć z blachy do ostudzenia. Z podanej ilości składników otrzymujemy około 40 bułeczek.

Moja babcia zawsze powtarzała, żeby nie martwić się tym, że przygotowanie zabiera wiele czasu. Pieczenie to akt miłości, a kto przelicza uczucie na godziny?

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jenny Majesky wstała zza biurka, rozprostowała i rozmasowała bolący kręgosłup. Coś – prawdopodobnie martwa cisza pustego domu – obudziło ją o trzeciej nad ranem. Nie zasnęła ponownie. Popracowała trochę nad artykułem do miejscowego tygodnika, siedząc w luźnym szlafroku i kapciach, ale szło jej równie fatalnie jak próba zaśnięcia.

Miała wiele do opowiedzenia. Tylko jak upchać wspomnienia z całego życia wraz z poradami kuchennymi na jednej kolumnie w tygodniu? Właśnie rozmiar gazety najbardziej jej przeszkadzał. Pragnęła więcej, znacznie więcej. Nadeszła pora, żeby wreszcie przystąpić do napisania książki. Niestety, jak każdy pisarz Jenny Majesky wciąż zwlekała, choć wyczerpała wszelkie możliwe wymówki.

Wzięła z porcelanowej miseczki na biurku obrączkę zmarłej babci. Jeszcze nie zdecydowała, co zrobi z prostym, złotym krążkiem, który Helen Majesky nosiła przez pięćdziesiąt lat małżeństwa i następne dziesięć wdowieństwa. Kiedy piekła, zawsze wrzucała obrączkę do kieszeni fartucha. Cud, że jej nie zgubiła. Wymusiła na Jenny obietnicę, że jej w niej nie pochowa. Jenny doskonale pamiętała ręce babci – mocne, gdy ugniatała ciasto, lecz lekkie i delikatne, gdy gładziła wnuczkę po policzku lub sprawdzała temperaturę, dotykając czoła. Jenny wsunęła obrączkę na palec i zacisnęła dłoń w pięść. Miała też inną obrączkę, ofiarowaną i przyjętą z wielkimi nadziejami. Nigdy jej nie założyła. Obecnie spoczywała w dolnej szufladzie, której Jenny nigdy nie otwierała. W czarnej jak aksamit godzinie zimowej nocy trudno nie zrobić bilansu strat, toteż Jenny wspomniała odejście matki, kiedy była jeszcze malutka, potem śmierć dziadka i wreszcie utratę ukochanej babci.

Od jej pogrzebu minęło zaledwie kilka tygodni. Po kondolencjach, kurtuazyjnych wizytach i wyrazach współczucia, które nieco koiły żal, została w końcu sama. Miała wprawdzie przyjaciół i wspaniałych współpracowników, których traktowała niemal jak rodzinę, ale najbliższa sercu osoba, która ją wychowała i wspierała od najmłodszych lat, odeszła na zawsze.

Wbrew zwyczajom Jenny tym razem zachowała zapisany na laptopie tekst. Owinąwszy ciaśniej szlafrok wokół ciała, podeszła do okna i przycisnęła nos do szyby, żeby popatrzeć na zimowy krajobraz. Warstwa śniegu łagodziła kształty i kontrasty barw. Uliczką, skąpaną w stłumionym świetle stojącej pośrodku latarni, nikt w nocy nie chodził. Jenny przeżyła tu całe życie. Niezliczenie wiele razy stawała w tym samym miejscu, oczekując... no właśnie, czego? Jakiejkolwiek zmiany, początku czegoś nowego.

Westchnęła ciężko. Szyba zaparowała, śnieg padał coraz gęściej. Wielkie płaty wirowały wokół lampy. Jenny zawsze uwielbiała śnieg. Biała, puchowa kołderka przypominała jej dzieciństwo, gdy idąc z dziadkiem na sanki, przeskakiwała od jednego jego śladu do drugiego. Dziadkowie towarzyszyli jej od najmłodszych lat. Teraz, kiedy odeszli, nikt więcej jej nie zagadnie: „Pamiętasz, Jenny...?”.

Matka opuściła ją, gdy Jenny miała cztery lata. Ojca poznała pół roku temu, szczęśliwym zrządzeniem losu. Z tego, co wiedziała, żadne z biologicznych rodziców nie dorosło do opieki nad dzieckiem, przynajmniej nie w tym stopniu co Helen i Leo Majesky. Niespodziewanie wyrwał ją z zadumy jakiś łoskot, podskoczyła ze strachu. Uniosła głowę, nasłuchiwała przez chwilę. Doszła do wniosku, że sopel lub płat śniegu spadł z dachu. Nie przypuszczała, że cisza tak dzwoni w pustym domu.

Od śmierci babci niejednokrotnie wędrowała po pokojach, pogrążona we wspomnieniach, które pragnęła zapisać. Niemal fizycznie czuła ich obecność, podobnie jak zapachy z babcinej kuchni. Jenny przez większą część życia prowadziła dziennik. Ostatnio zaczęła pisać artykuły zawierające przepisy kulinarne, wspomnienia i anegdoty do miejscowego tygodnika, „Kurier Avaloński”. Niedawno zabrakło niezawodnej konsultantki, którą zawsze mogła poprosić o korektę, zapytać o pochodzenie jakiegoś składnika czy technikę sporządzania ciasta. Od kiedy Jenny została sama, zaczęła się obawiać, że jeśli zbyt długo będzie zwlekać z pisaniem, zapomni najistotniejsze szczegóły.

Ostatnia myśl pobudziła ją do działania. Postanowiła przepisać notatki, które babcia sporządziła dawno temu na kiepskiej jakości, łamliwym papierze. Leżały od niepamiętnych czasów w puszce w spiżarni. Zeszła na dół. Ledwie otworzyła drzwi, uderzył ją znajomy aromat mąki i przypraw. Stanęła na palcach i usiłowała ściągnąć z półki staroświeckie, metalowe pudełko, ale straciła równowagę. Upuściła je na podłogę. Wypadło z niego mnóstwo kartek. Jenny skwitowała wypadek słowem, jakiego za nic w świecie nie użyłaby w obecności babci.

– Wybacz, babciu – szepnęła bezgłośnie.

Stąpała ostrożnie, żeby nie podeptać kruchych kartek. Ponieważ do starej spiżarni nie doprowadzono elektryczności, potrzebowała latarki. Znalazła wprawdzie jedną w szufladzie kredensu, lecz z zużytą baterią, a nowej nie było w domu. Ze względu na bezpieczeństwo bezcennych zapisków zrezygnowała z zapalenia świecy. Wsparta o kuchenny blat, wzniosła oczy do sufitu. Widok czujnika dymu podsunął jej proste rozwiązanie. Stanęła na krześle, wyjęła baterie i włożyła do latarki, po czym wróciła do spiżarni. Gdy zbierała kartki, szeleściły jak opadłe liście. Wsunęła je luźno do puszki i zaniosła do kuchni. Na odwrocie jednej z kartek z pozaginanymi rogami znalazła podpis: „Helenka Maciejewska”, wypisany niewprawnym dziewczęcym pismem. Wyglądało na to, że po ślubie babcia ćwiczyła go wielokrotnie, zanim zmieniła nazwisko na łatwiejsze do wymówienia dla Amerykanów. Jenny żałowała, że zbyt mało wie o przeszłości dziadków. Nie potrafiła sobie wyobrazić pierwszych lat życia młodziutkich nowożeńców na drugiej półkuli. Czy przeprowadzka do obcego kraju przerażała ich czy cieszyła? Popadali w konflikty czy lgnęli do siebie jak para rozbitków?

Jenny zacisnęła powieki. Nagły atak lęku ścisnął jej serce, wywołał skurcz żołądka. Pierwszy raz nawiedził ją w szpitalu, podczas wypełniania dokumentów po śmierci babci. Palce jej zdrętwiały, wypuściła z ręki długopis. Z trudem łapała powietrze. Pewna, że dostała zawału, poprosiła pielęgniarkę o wezwanie lekarza. Młody doktor z Tonawandy okazał jej zrozumienie i współczucie. Zbadał ją dokładnie, uspokoił, że to tylko nerwowa reakcja organizmu na wstrząs. Niestety, nie był to pierwszy i ostatni raz. Praktyczna, opanowana Jenny nie rozumiała, jak to możliwe, że od czasu do czasu bez żadnego powodu ogarnia ją koszmarny, rosnący lęk, nad którym nie potrafi zapanować. Ściskał gardło, utrudniał oddychanie, przyspieszał bicie serca, tak że omal nie wyskoczyło z piersi.

Rozejrzała się za pigułkami, złorzecząc, że nie potrafi zwalczyć przykrego uczucia za pomocą filiżanki kawy lub bułeczki z brzoskwiniową konfiturą. Myśl o łakociach uświadomiła jej, że w Avalon istnieje jedno jedyne miejsce, gdzie o czwartej nad ranem można spotkać ludzi: piekarnia Sky River, założona w 1952 roku przez jej dziadków. Drożdżowe bułeczki Helen przysporzyły jej wiernych klientów, a placki stały się legendą. Zamawiały je restauracje i cukiernie dla turystów przybywających z Nowego Jorku, którzy chcieli spędzić lato w chłodniejszym klimacie lub podziwiać jesienne kolory liści. Jenny została teraz jedyną właścicielką piekarni.

Szybko włożyła gruby wełniany sweter i kurtkę narciarską na ciepłą bieliznę, naciągnęła wysokie kozaki. Nie odważyłaby się na jazdę samochodem, póki pługi nie oczyszczą dróg. Zresztą żeby wyjechać z garażu, musiałaby odśnieżyć podjazd, czego z całego serca nie znosiła. Piekarnia leżała niewiele ulic dalej, przy głównym placu w centrum miasta, kilka minut na piechotę od domu. Jenny miała nadzieję, że wysiłek pomoże jej pokonać lęk. Na wszelki wypadek wetknęła jednak fiolkę z lekarstwem do kieszeni, wzięła torebkę i wyszła w cichą, mroźną noc. Chmury odsłoniły niebo, śnieg przestał padać. Skrzypiał pod stopami, gdy przemierzała trasę, którą znała od dziecka. Wychowała się w piekarni, wśród smakowitych aromatów chleba i bakalii, warczenia mikserów i skrzypienia wózków.

Nad tylnym wejściem płonęła pojedyncza lampa. Jenny weszła do środka, otrzepała śnieg z butów. Zanim znalazła się w nieskazitelnie czystym pomieszczeniu przygotowawczym, zmieniła obuwie na kapcie z półki przed drzwiami.

Omiotła wzrokiem idealnie wysprzątane wnętrze. Dwudziestopięciokilogramowe worki świeżo zmielonej mąki stały pod ścianą obok beczek z miodem. Na półkach sięgających sufitu umieszczono czyściutkie pojemniki z rodzynkami, orzechami, pistacjami, prosem, oliwkami i innymi dodatkami. Nierdzewne lodówki, blaty i piece odbijały światło wiszących lamp. Mocny aromat drożdży i cynamonu wypełniał powietrze. Hiphopowa piosenka z radia zagłuszała warkot miksera, co oznaczało, że Zach dziś pracuje.

– Cześć, Zach! – zawołała, wyciągając szyję w poszukiwaniu młodego pracownika.

Zach Alger wychynął z mieszalni. Pchał przed sobą wózek pełen surowego ciasta. Chodził do ostatniej klasy liceum. Pracował w piekarni od dwóch lat. Nie przeszkadzało mu wczesne wstawanie, za to z prawdziwą radością zabierał do szkoły świeże ciastka. Miał typowo nordyckie rysy: jasnoniebieskie oczy, prawie białe włosy i poważną, przystojną twarz.

– Jakieś kłopoty? – spytał zamiast powitania.

– Nie mogłam spać – przyznała Jenny z zażenowaniem. – Jest tu gdzieś Laura?

– Piecze babki – odparł, pchając wózek w stronę prawie dwumetrowego kredensu.

Laura Tuttle pracowała w piekarni od trzydziestu lat, od dwudziestu pięciu jako mistrz piekarski. Znała swój fach nawet lepiej od Jenny. Twierdziła, że praca w bardzo wczesnych godzinach pozostaje w zgodzie z jej wewnętrznym rytmem biologicznym.

– Patrzcie, patrzcie, kogo my widzimy! – wykrzyknęła, mimo że nie zaszczyciła Jenny nawet jednym spojrzeniem.

– Naszła mnie ochota na łakocie – mruknęła Jenny.

Przeszła przez wahadłowe szklane drzwi do cukierni, zrobiła sobie filiżankę kawy i wzięła wczorajszą bułeczkę ze skrzynki. Z przyjemnością wróciła do pachnącej przyprawami kuchni. Ponieważ jednak słodki przysmak nie ukoił lęku, wbrew swoim zwyczajom zakasała rękawy. Zwykle nie wyrabiała ciasta. Mimo to nie brakowało jej pracy. Po całych dniach siedziała w biurze na piętrze z widokiem na rynek, ze słuchawką przy uchu i wzrokiem wbitym w monitor, godząc wymagania klientów, dostawców, restauratorów i agentów. Czasami kusiło ją jednak, by zakosztować fizycznej pracy. Stwierdziła, że nic nie uspokaja tak, jak ugniatanie ciepłego, sprężystego ciasta. Odnosiła niemal wrażenie, że dotyka żywej istoty.

Włożyła więc fartuch i dołączyła do stojącej przy blacie Laury. Do ciasta na babkę dodawano zgodnie z polską tradycją skórkę pomarańczową oraz zestaw przypraw, opracowany osobiście przez Laurę. Pracowały ramię w ramię, odważając półkilogramowe porcje, choć obydwie potrafiły na oko ocenić wagę. Po przeciwnej stronie pomieszczenia Jenny dostrzegła blachę z ciastkami babci. Helen Majesky nie wymyśliła sama przepisów na ciastka cytrynowe, tarty z owocami i „szachowe” ciasto z maślanką. Przekazywano je z pokolenia na pokolenie. Mimo to oglądając firmowe wyroby, Jenny odnosiła wrażenie, że dusza zmarłej nadal przebywa w pomieszczeniu, ponieważ to właśnie Helen odsłaniała przed młodszymi pracownikami tajniki zawodu. Formując zgrabne, okrągłe bochny, Jenny niemal zapomniała o strachu. Gdy patrzyła na własne umączone ręce, oczami wyobraźni widziała dłonie babci, ugniatające ciasto z nieskończoną cierpliwością, jakiej Jenny nigdy w sobie nie odnalazła. Od śmierci babci minęły trzy tygodnie, dwa dni i czternaście godzin. Jenny z przerażeniem uświadomiła sobie, że w dowolnej chwili umie wyliczyć niemal co do minuty, jak długo jest sama na świecie.

Laura smarowała każdą sztukę ciasta masłem i umieszczała w foremkach. Kręciła głową w rytm hiphopowej melodii. Lubiła ten rodzaj muzyki, zdaniem Jenny dlatego, że niezbyt uważnie słuchała tekstów.

– Bardzo ci jej brakuje, prawda? – zagadnęła, jakby czytała w myślach Jenny.

– Bardzo, chociaż myślałam, że jestem przygotowana na najgorsze. Prawdę mówiąc, nie radzę sobie z samotnością – przyznała szczerze. Wyprostowała plecy dla dodania sobie odwagi, ale jak zwykle nic to nie dało. Nie znalazła sposobu, by pokonać strach i przygnębienie.

Gdzieś w oddali zawyły syreny. Zawtórowało im kilka psów. Jenny odruchowo przeszła przez podwójne drzwi, żeby wyjrzeć przez okno nieoświetlonej cukierni. W tak małym miasteczku jak Avalon, w stanie Nowy Jork, każdy nietypowy dźwięk przyciągał uwagę. Ostatnio słyszała podobny sygnał, gdy wezwała pogotowie. Ponieważ ratownicy nie pozwolili jej jechać karetką, dotarła do szpitala samochodem. Błagała babcię, żeby anulowała zakaz podłączania do podtrzymującej życie aparatury, ale Helen Majesky odmówiła. Jenny nie pozostało więc nic innego, jak pożegnać ją na zawsze.

Teraz dokładała wszelkich starań, by przepędzić smutek. Widząc jej wprawne ruchy wyćwiczone pod okiem babci, postronny obserwator uznałby ją za osobę spokojną i opanowaną, podczas gdy w rzeczywistości była kłębkiem nerwów.

– Wyjdę zaczerpnąć świeżego powietrza – poinformowała Laurę.

– Może zobaczysz amanta.

Miała na myśli szefa miejscowej policji, Rourke'a McKnighta, znanego łamacza serc. Jak w każdym małym miasteczku, w Avalon wszyscy znali zwyczaje sąsiadów. Rourke co rano wpadał do cukierni na kawę, podczas gdy Jenny pracowała w biurze na piętrze. Jenny starannie unikała jakichkolwiek rozmów na jego temat. Niegdyś był jej bardzo bliski, lecz od lat nie zamienili ze sobą słowa. Prawdę mówiąc, obydwoje robili wszystko, by ich drogi się nie skrzyżowały, co wymagało od Jenny sporo wysiłku.

Rourke jak każdy oficer policji spędzał większość czasu w komisariacie. Ponieważ z powodu skąpstwa władz miejskich otrzymywał żenująco niską pensję, nawet jak na standardy małego miasteczka, dorabiał na patrolach po godzinach i w wolne dni. Zimą jeździł nawet pługiem śnieżnym. Jenny udawała, że jego tryb życia jej nie interesuje. Rourke również rozmyślnie ją ignorował. Przysłał wprawdzie na pogrzeb Helen wiązankę wielkości volkswagena, lecz dołączył do niej jedynie kartkę ze zwyczajowymi wyrazami współczucia.

Jenny przerwała wyrabianie ciasta, narzuciła kurtkę i wyszła z piekarni tylnymi drzwiami. Skronie jej pulsowały, czuła ucisk w piersiach i mrowienie w kręgosłupie. Mimo mrozu oblał ją zimny pot, na obrzeżach pola widzenia migotała świetlista aura. Wciągnęła w płuca mroźne powietrze, żeby powstrzymać atak nerwowy, ale zaraz je wypuściła, kiedy poczuła gryzący dym papierosów.

– Nałóg cię zabije, Zach! – upomniała młodego pracownika, opartego o ścianę.

Zach zignorował uwagę. Najspokojniej w świecie strzepnął popiół. Jenny przełknęła ślinę. Denerwowało ją, że młodzież lekkomyślnie rujnuje swoje zdrowie. Jej dziadek wprawdzie palił robione własnoręcznie skręty, ale w tamtych czasach nie zdawano sobie sprawy z zagrożenia. Jenny zgarnęła garść śniegu i rzuciła nim prosto w żar na końcu papierosa.

– No nie!

– Podobno rzucając palenie, można zaoszczędzić pięć dolarów dziennie. Słyszałam, że regularnie otrzymujesz świadectwa z wyróżnieniem. Nie rozumiem, czemu tak inteligentnemu chłopcu brakuje rozsądku w sprawach zdrowia – pouczyła młodzieńca, z trudem dobywając głosu ze ściśniętego gardła.

– Gdybyś pogadała z moim ojcem, uświadomiłby cię, jaki ze mnie dureń i fajtłapa. Żąda, żebym po skończeniu szkoły przepracował cały rok na torze wyścigowym w Saratodze.

– Żeby zarobić na pierwszy rok studiów?

– Gdzie tam na pierwszy! Na całe. Raz po raz częstuje mnie opowieściami, jak zdobył wykształcenie bez żadnego wsparcia, urabiając sobie ręce po łokcie – odparł Zach bez cienia uznania.

Matthew Alger, skarbnik Rady Miasta, wykazywał chorobliwe skąpstwo nie tylko przy planowaniu miejskiego budżetu, lecz również w życiu codziennym. Świadczyły o tym żenująco niskie napiwki, jakie zostawiał personelowi cukierni. Jenny, która dorastała bez ojca, boleśnie odczuwała jego brak. Jednak gdy analizowała stosunek Algera do syna, dochodziła do wniosku, że chyba przecenia rolę ojca w życiu dziecka. Zach nigdy nie wspominał o matce, która po rozwodzie ponownie wyszła za mąż i przeprowadziła się do Seattle przed wielu laty. W ogóle niewiele mówił o sobie. Teraz jednak najwyraźniej miał ochotę chwilę porozmawiać.

– A ty czego pragniesz? – zagadnęła Jenny ostrożnie.

– Wyjechać stąd jak najdalej – odparł, wyraźnie zaskoczony, jakby od dawna nikt nie pytał o jego marzenia.

– Więc zrób to – poradziła z pełnym przekonaniem. Doskonale pamiętała, że w jego wieku także marzyła o rozpoczęciu innego, wspaniałego życia gdzieś daleko stąd.

– Pomyślę o tym, ale na razie pora wracać do pracy.

Jenny pozostała na zewnątrz. Rozdmuchała wiszący w powietrzu dym. Pogawędka z młodym pracownikiem na chwilę odwróciła jej uwagę od lęku, ale go nie uśmierzyła. Gdy została sama, znów zaczął narastać. Złowróżbne wycie syreny jeszcze go potęgowało. Słyszała je coraz głośniej, z coraz bliższej odległości. Odnosiła wrażenie, że rozgwieżdżone niebo zaraz spadnie jej na głowę. W końcu zrezygnowała z walki o odzyskanie równowagi. Wyciągnęła z kieszeni brązową fiolkę i połknęła bez popijania maleńką pastylkę, choć lekarz ostrzegł ją, że lekarstwo silnie uzależnia, a kuracja odwykowa trwa długo i niesie ze sobą większe cierpienia niż stany lękowe. Wkrótce przykre dolegliwości minęły, a serce i oddech odzyskały normalny rytm.

Jenny przeniosła wzrok na panoramę miasta. Wolała nie uświadamiać Zacha, że życie płata paskudne figle, rujnuje najświetniejsze plany. Patrzyła na stare budynki z cegły, mieszczące sklepy, urzędy i restauracje. Gdyby ktoś jej przed laty powiedział, że zostanie w sennym Avalon po dojściu do pełnoletności, wyśmiałaby go. Głęboko wierzyła, że gdy dorośnie, wyruszy do wielkiego miasta, by zdobyć wykształcenie, a potem zrobi światową karierę. Była święcie przekonana, że czeka ją świetlana przyszłość. Niestety, w wieku osiemnastu lat poznała niedoskonałości systemu opieki zdrowotnej, w wieku dwudziestu jeden przeżyła bankructwo rodzinnej firmy. Ledwie zachowały dom przy Maple Street. Nie mogła opuścić owdowiałej, zubożałej babci.

Jenny odetchnęła z ulgą. Mimo że przywołała smutne wspomnienia, lęk minął bezpowrotnie. Wzięła głęboki oddech, następnie powoli wypuściła powietrze, obserwując obłoczek pary, póki nie rozproszył się w mroku nocy. Nagle dostrzegła dziwną łunę nad Maple Street, w okolicy swego domu. Zamrugała w przekonaniu, że po ataku nerwowym dostała omamów wzrokowych. Jeszcze nie przywykła do nietypowych reakcji swego organizmu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy Rourke McKnight usłyszał w radiowozie sygnał alarmowy, serce w nim zamarło. Wzywano go z drugiego końca miasta na Maple Street 472 – do domu Jenny. Zawrócił w miejscu z piskiem opon. O mało nie wpadł w poślizg. Mimo zdenerwowania zameldował zadziwiająco spokojnym tonem, że odebrał polecenie i przystąpił do jego wykonywania. Odczytał jeszcze na monitorze wiadomość, że dom Jenny stoi w ogniu, a właścicielki nie odnaleziono. Kiedy dotarł na miejsce, płomienie buchały ze wszystkich okien i drzwi. Obejmowały nawet poddasze. Nie zważając, że zaparkował w zaspie, wysiadł z auta. Natychmiast pospieszył na miejsce zdarzenia. Nawet nie zadał sobie trudu, żeby zamknąć drzwi auta. Skąpani w pomarańczowym blasku strażacy z trudem ciągnęli węże po śniegu. Akcja przebiegała spokojnie, bez śladu paniki, mimo że budynek w każdej chwili groził zawaleniem, a ściana ognia uniemożliwiała wejście do środka nawet w ubraniu ochronnym. Rourke dopadł do najbliższego strażaka, który składał meldunek przez nadajnik radiowy.

– Gdzie ona jest? – spytał.

– Nie odnaleziono właścicielki. Chyba przebywa poza domem... tyle że jej samochód pozostał w garażu – dodał, zerkając kątem oka na nadjeżdżający ambulans.

Rourke ruszył w stronę domu płonącego jak stóg słomy. Akurat w tym momencie szyba popękała pod wpływem gorąca. Rourke odruchowo osłonił ręką oczy przed spadającymi odłamkami szkła. Raz i drugi wykrzyknął imię Jenny. Bez odzewu. Teraz z całego serca żałował, że uciekał od niej przez lata. Przysiągł sobie, że jeśli zastanie ją przy życiu, będzie ją chronił aż do śmierci przed wszelkimi niebezpieczeństwami i nigdy nie poprosi Boga czy też losu o nic więcej. Ponieważ frontowe schody spłonęły, obiegł budynek dookoła, z trudem zachowując równowagę na śliskim gruncie. Co najmniej kilka osób usiłowało go powstrzymać, ale nie słuchał ostrzeżeń. Tył domu również ogarnęły płomienie. Na szczęście droga do środka stała otworem, ponieważ strażacy rozbili drzwi siekierą. Zasłonił nos i usta kołnierzem kurtki i wszedł. Zdawał sobie sprawę, co ryzykuje, ale robił już w życiu głupsze rzeczy.

Bywał w tej kuchni wielokrotnie. Mimo zniszczenia rozpoznawał znajome sprzęty. Usiłował zawołać Jenny, lecz zabrakło mu powietrza. Rozgrzane, wybrzuszone linoleum topniało pod stopami. Klatka schodowa stała w ogniu, jednak zdecydowanym krokiem ruszył w tamtą stronę. Nagle ktoś zatrzymał go w pół kroku, chwytając mocno za ramię. Podczas gdy Rourke usiłował strząsnąć obcą dłoń, coś z łoskotem spadło na dół – prawdopodobnie poręcz schodów. Zastępca komendanta straży pożarnej popchnął go w kierunku wyjścia.

– Co pan tu robi, szefie? Trzeba uciekać. Zaraz się wszystko zawali.

Rourke wciągnął w płuca rozpalone powietrze, zakasłał.

– Nonsens! Skoro nikogo tu nie przysłaliście, pójdę sam.

– Nie wpuszczę pana.

– Z drogi! – warknął Rourke w nagłym przypływie gniewu, jednym ruchem odpychając strażaka, tak że tamten o mało nie upadł na ziemię.

– Niech pan nie ryzykuje! Nie przeżyje pan nawet pół minuty! Przypuszczamy, że właścicielki nie ma w domu. Prawdopodobnie zdążyła uciec.

Widząc rozszerzone z przerażenia oczy strażaka za ochronną szybą kasku, Rourke rozluźnił pięści. Palił go wstyd, że w przypływie nieuzasadnionej złości omal nie pobił niewinnego człowieka. Gdy chodziło o Jenny, nigdy nie myślał racjonalnie. Usiłował odgadnąć, gdzie ona przebywa. Może u swojej przyjaciółki Niny? Nie, raczej nie poszła w gości w środku nocy. U Olivii Bellamy? Chyba też nie. Mimo pokrewieństwa nie łączyła ich zbyt bliska więź. A jeśli u mężczyzny, jak to możliwe, że o tym nie wiedział? Nagle doznał olśnienia. Wściekły, że tak późno wpadł na właściwe rozwiązanie, zaklął pod nosem i wsiadł do auta.

Jenny nadal stała przed piekarnią, oczekując świtu, gdy dostrzegła biało-niebieskie błyski na tle nocnego nieba. Z początku nie odgadła ich pochodzenia. Dopiero wycie syreny uprzytomniło jej, że nadjeżdża radiowóz. Nie dociekając przyczyny nagłej mobilizacji służb ratowniczych, wróciła do kuchni. Zach właśnie wywoził kolejną porcję surowego ciasta z cieplarki. Jenny zamierzała od nowa przystąpić do pracy, gdy usłyszała walenie w drzwi frontowe. Ruszyła przez pogrążoną w ciemnościach cukiernię, oświetloną jedynie neonem w kształcie parującej filiżanki, by sprawdzić, kto składa im niespodziewaną wizytę. Już przez okno dostrzegła niebieskie błyski świateł radiowozu. Ledwie odsunęła zasuwę, Rourke McKnight wpadł jak burza do środka w targanym wiatrem długim zimowym płaszczu. Szef miejscowej policji miał doskonałą prezencję: gładko wygolona twarz, szerokie ramiona, jasne włosy i niebieskie oczy. Gdyby nie blizna w kształcie rogalika na kości policzkowej, byłby niemal zbyt ładny jak na mężczyznę.

– Przypuszczam, że nie wpadłeś na kawę – zagadnęła Jenny zamiast powitania. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała do niego od lat.

Rourke posłał jej tak zniewalające spojrzenie, że pozazdrościła dziewczynom, które z równą łatwością zdobywał, jak porzucał. Złapał ją za ramię i gwałtownie przyciągnął do siebie.

– Dobrze, że cię tu zastałem – powiedział schrypniętym z emocji głosem.

– Nie mogłam zasnąć – wyjaśniła.

Nie rozumiała, czym sobie zasłużyła na to nagłe zainteresowanie. Szkoda, że wcześniej nie poznała sposobu, żeby je wzbudzić. Ze zdumieniem popatrzyła na silną dłoń na jej ramieniu. Rourke nie dotknął jej od niepamiętnych czasów, od chwili... kiedy zaczął jej unikać. Opuścił ręce, jakby czytał w jej myślach. Wskazał drzwi.

– W twoim domu wybuchł pożar. Podwiozę cię – zaproponował.

Mimo oszołomienia po zażyciu tabletki te słowa natychmiast dotarły do świadomości Jenny. Otworzyła usta, ale nie była w stanie mówić. Laura podała jej buty i płaszcz. Jenny wsiadła do radiowozu. Zaskoczona, że lekarstwo nie przeszkadza jej logicznie myśleć, spytała, kto wezwał policję i straż. Rourke wyjaśnił, że pani Samuelson, która od lat mieszkała po sąsiedzku. Kazał jej zapiąć pasy i włączył silnik.

– Nie wierzę własnym uszom – wymamrotała Jenny. – Na pewno mój dom płonie? Może pomyliła numery?

– Niestety nie. Widziałem na własne oczy. Bóg mi świadkiem, myślałem... – zaczął drżącym głosem, lecz nagle zamilkł w pół zdania.

– Że nie zdążyłam uciec – dokończyła za niego.

– Nic dziwnego. Mało kto spaceruje po nocy.

Jenny w mgnieniu oka zrozumiała, dlaczego ucieszył się, gdy ją zobaczył. Ucieszył się, że widzi ją żywą. Wyobraziła sobie, jak ciężką batalię musiał stoczyć ze strażakami, żeby wpuścili go do płonącego domu. Mimo że jeszcze nie dotarli na Maple Street, w samochodzie pachniało spalenizną.

– Czuć tu dymem – stwierdziła. – Wszedłeś do środka, żeby mnie odnaleźć.

Rourke nie odpowiedział. Nie musiał. Słynął z odwagi w całym mieście. Zawsze spieszył potrzebującym z pomocą, nie zważając na własne bezpieczeństwo.

– Nie zostawiłaś przypadkiem włączonego pieca czy innego urządzenia? – zapytał.

– Oczywiście, że nie – odburknęła z urazą.

Odkąd została sama, przed wyjściem wielokrotnie sprawdzała, czy wszystko wyłączyła. Obawiała się nawet, że zaczyna dziwaczeć, że skończy jak samotna sąsiadka, która przygarnęła niezliczoną liczbę kotów i opowiadała każdemu w kółko te same historyjki z dzieciństwa.

– Jak się czujesz? – wyrwał ją z zadumy głos Rourke'a.

Nie od razu wróciła do rzeczywistości.

– Jak mogę się czuć, gdy mój rodzinny dom płonie? – odpowiedziała pytaniem.

– Nie o to mi chodziło.

– Wiem. Czy wyglądam na zdenerwowaną twoją obecnością?

– Nie. Zaimponował mi twój spokój, ale jeszcze nie dotarliśmy na miejsce. Strażacy twierdzą, że ogień objął całą konstrukcję budynku. Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza?

– Nie. – Zamierzała jeszcze coś dodać, ale gdy skręcili za róg, serce zaczęło jej walić jak młotem. Ulica była zablokowana, pełna wozów strażackich. – O Boże! – jęknęła.

W ciemnościach migotały odblaskowe światła trójkątów ostrzegawczych. Sąsiedzi stali w bramach w płaszczach narzuconych na piżamy. Patrzyli w ogień rozszerzonymi ze zdumienia oczami, jakby obserwowali pokaz fajerwerków czwartego lipca, tyle że nikt się nie uśmiechał, nikt nie wydawał okrzyków zachwytu. Strażacy w ubraniach ochronnych dzielnie walczyli z ogniem, który objął oba piętra budynku. Rourke zatrzymał samochód. Wysiedli oboje.

W oknach korytarza na pierwszym piętrze nie pozostała ani jedna szyba. Wyglądały jak po ostrzale artyleryjskim. Za nimi, na ścianie, do wczoraj wisiały rodzinne pamiątki: staromodna fotografia ślubna dziadków, zdjęcia Jenny z kolejnych lat szkolnych, wreszcie portret matki Jenny, Mariski. Sfotografowano ją, gdy miała dwadzieścia trzy lata, w tym samym roku, w którym opuściła rodzinny dom. Jako dziecko Jenny uwielbiała biegać w tę i z powrotem po korytarzu, póki babcia jej nie upomniała. Podobało jej się świszczące „ciiiiiii”, którym nakazywała jej spokój. Z lubością naśladowała niezwykły dźwięk. Lubiła też wymyślać historyjki o ludziach, których przedstawiały fotografie. W jej bajce wpatrzeni w kamerę z typową dla świeżych imigrantów powagą dziadkowie zostali gwiazdami na Broadwayu. Wielkooka matka o tajemniczym spojrzeniu pracowała dla rządu jako szpieg. Ponieważ od wyników jej pracy zależało zachowanie pokoju na świecie, nie mogła wyjawić nawet najbliższym miejsca swego pobytu.

Jeden ze strażaków krzyknął do kogoś, żeby stanął w bezpiecznej odległości, podczas gdy inni w pośpiechu taszczyli wzdłuż podjazdu gruby, ciężki wąż. Jeszcze inny polewał dach z rozsuwanej drabiny. Pani Samuelson, która wezwała straż, podeszła do Jenny. Miała na sobie płaszcz z wielbłądziej wełny i niezasznurowane botki.

– Podziękuj Bogu za ocalenie, Jenny – zagadnęła. – Gdy zobaczyłam ogień, myślałam, że zginęłaś w płomieniach.

– Wyszłam do piekarni.

– Czy składała pani zeznania? – wtrącił Rourke.

– Tak, ale...

– W takim razie przepraszamy na chwilę – powiedział i odciągnął Jenny na bok.

Starszy mężczyzna wydawał polecenia przez krótkofalówkę, inny powtarzał je głośno przez megafon, przekrzykując ryk silników. Rourke przedstawił Jenny komendantowi straży, który złożył jej wyrazy współczucia.

– Dotarliśmy na miejsce osiem minut po przyjęciu zgłoszenia, ale wygląda na to, że zbyt późno dostrzeżono pożar – dodał. – Stare domy płoną w mgnieniu oka. Robimy, co w naszej mocy.

Jenny podziękowała niepewnie. Nie wiedziała, co powiedzieć w obliczu utraty dorobku pokoleń.

– Sąsiedzi twierdzą, że nie trzymała pani w domu zwierząt.

Jenny potwierdziła. Hodowała tylko fiołki afrykańskie po babci i trochę ziół w doniczkach. Mimo ciepłych ubrań i bijącego od ognia żaru drżała na całym ciele. Nagle poczuła ciężar na ramionach. Ktoś okrył ją kocem ratowniczym. Rourke McKnight. Stanął za nią, objął ją od tyłu ramionami, jakby chciał otoczyć ochronnym kokonem. Bezwładnie oparła się o niego, zbyt słaba, żeby stać o własnych siłach. Smród dymu drażnił nozdrza, gorąco buchało w twarz, dostała mdłości. Zacisnęła powieki. Ujrzała oczami wyobraźni zrujnowane wnętrze, więc natychmiast je otworzyła. Spojrzała na Rourke'a.

– Wszystko stracone – jęknęła.

– Bardzo mi przykro, Jenny. Żałuję, że nie mogłem powiedzieć, że nastąpiła pomyłka.

Człowiek z aparatem fotograficznym, prawdopodobnie reporter, stał na dachu furgonetki z długim obiektywem wycelowanym w płonący dom.

– Co dalej? – spytała Jenny bezradnie.

– Czeka cię przesłuchanie, potem śledztwo w celu ustalenia przyczyny pożaru, następnie wypełnianie dokumentów ubezpieczeniowych.

– Nie o to pytam. Co robić przez następne dwadzieścia minut, godzinę, najbliższe dni? Czy mam wrócić do piekarni i spać pod biurkiem?

Rourke pochylił się i zbliżył usta do jej ucha, tak by mimo hałasu słyszała każde słowo.

– Nie martw się. Zaopiekuję się tobą.

Oczywiście mu uwierzyła. Musiała. Znała go dłużej niż połowę życia. Mimo skomplikowanych wzajemnych relacji i bólu, który sobie nawzajem zadali, Jenny zawsze wiedziała, że może na nim polegać.

ROZDZIAŁ TRZECI

Jenny obudziła się z mocno bijącym sercem z ciężkiego, męczącego snu. Najłagodniej mówiąc, miała zamęt w głowie. Brakowało jej tchu po koszmarnym śnie, w którym wydawca wrzucał jedną stronę jej powieści po drugiej do olbrzymiego miksera w piekarni. Dość długo leżała bez ruchu na plecach niczym rozbitek na dryfującej tratwie. Patrzyła ze zdumieniem w sufit, na nieznajomy żyrandol. W końcu ostrożnie usiadła na łóżku. Miała na sobie o wiele za duże skarpety i koszulę w paski, tak obszerną, że spadała z ramion. Gdy odchyliła połę, zobaczyła brzeg męskich bokserek. Dopiero wtedy przypomniała sobie, że siedzi na olbrzymim łożu Rourke'a McKnighta. Zaskoczyła ją doskonała jakość pościeli z adamaszku. Nie podejrzewała szefa policji o upodobanie do luksusu. Najwidoczniej dotyk miękkiej tkaniny sprawiał mu przyjemność.

Ciche pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia. Ubrany w podkoszulek i wyblakłe dżinsy, gospodarz wszedł, nie czekając na zaproszenie. Niósł gazetę pod pachą i dwa kubki kawy w obu rękach. Trzy spasione psy krążyły wokół jego nóg. Odstawił kubki na stół, po czym rozłożył gazetę.

– Trafiliśmy na pierwszą stronę – oznajmił na powitanie.

Jenny nie od razu spojrzała na gazetę. Jeszcze nie całkiem się rozbudziła. Zapytała, która godzina.

– Kilka minut po siódmej. Chodziłem na palcach, żeby cię nie obudzić.

– Cud, że w ogóle usnęłam.

– Po tak ciężkim dniu to nic dziwnego.

Rzeczywiście spędziła pół dnia, obserwując akcję gaśniczą do samego końca. Patrzyła bezradnie na niegdyś dwupiętrowy dom, z którego zostało trochę zwęglonego drewna, poskręcanych rur i trudnych do zidentyfikowania, zniekształconych, poczerniałych sprzętów. Tylko kamienny kominek został pośrodku niczym pomnik dawnej świetności. Wyjaśniono jej, że po ustaleniu przyczyny pożaru i wizycie rzeczoznawcy z firmy ubezpieczeniowej agencja restytucji mienia przeszuka zgliszcza, żeby uratować wszystko, co pozostało z jej dobytku. Następnie szczątki domu zostaną usunięte. Dostała plik formularzy do wypełnienia. Poproszono ją o podanie wartości spalonych przedmiotów. Czy urzędnicy nie zdawali sobie sprawy, że tego co najcenniejsze nie sposób przeliczyć na dolary? Stała tam jak wmurowana, wsparta na ramieniu Rourke'a, zbyt oszołomiona, by wypowiedzieć słowo czy zaplanować jakiekolwiek działania. Drżącą ręką złożyła podpis pod kilkoma dokumentami. Późnym popołudniem Rourke oznajmił, że zabiera ją do siebie. Poczęstował ją rosołem z torebki i krakersami, po czym zapakował do łóżka. Jenny ani myślała protestować. Zmęczenie dosłownie zwaliło ją z nóg.

Teraz usiadł na brzegu łóżka. Padające z okna przez przejrzyste firanki promienie słońca oświetlały jego profil. Złocisty jednodniowy zarost łagodził twardy zarys szczęki. Sprany, obcisły podkoszulek uwydatniał muskulaturę torsu. Psy warowały na podłodze. Jenny wręcz nie wierzyła własnym oczom. Przebywała w sypialni Rourke'a, w jego łóżku, piła z nim poranną kawę jak narzeczona lub żona. Coś jej jednak nie pasowało. Ach, prawda, przecież nie spędziła z nim nocy! Dziwne, że w ogóle przyszło jej coś takiego do głowy dzień po utracie dachu nad głową, kilka tygodni po śmierci babci. Mimo wszystko odnosiła wrażenie, że cały ten koszmar przeżyła jedynie we śnie. Sięgnęła po gazetę, żeby wrócić do rzeczywistości, ale niewiele to dało. Wtem jej wzrok padł na zdjęcie.

– Wielkie nieba! Wyglądamy...

Zamilkła w ostatniej chwili. Nie dodała: „jak zakochana para”, w nadziei że romantyczne skojarzenia to jedynie wytwór jej wyobraźni. Fotograf uchwycił moment, gdy Rourke objął ją od tyłu i przytknął usta do jej ucha. Łuna pożaru dodawała scenie dramatyzmu. Postronnemu widzowi nawet by na myśl nie przyszło, że Jenny drżała i szczękała zębami, a policjant nie szeptał słodkich słówek, lecz tłumaczył, przez jakie procedury musi przebrnąć. Upiła łyk kawy i rzuciła okiem na artykuł.

– Skąd wiedzą, że pożar spowodowała iskra z instalacji elektrycznej?

– To tylko przypuszczenia. Trzeba poczekać na wynik ekspertyzy.

– Pyszna kawa. Nie sądziłam, że parzysz aż tak dobrą. Skąd wiesz, ile śmietanki dodaję?

– Mam wiele talentów, o które mnie nie posądzałaś, zwłaszcza zmysł obserwacji – odparł z kamienną twarzą. Wsparł łokcie na kolanach, objął dłońmi kubek. – Pilnie śledzę twoje zwyczaje, począwszy od upodobań żywieniowych, a skończywszy na ulubionych programach radiowych.

– Dziękuję za troskę. Niby mała rzecz, a bardzo poprawia samopoczucie – pochwaliła Jenny zgodnie z prawdziwymi odczuciami.

Jedyna dobra rzecz, która ją spotkała pośród całej lawiny nieszczęść, to właśnie pobyt u Rourke'a. Dawał jej oparcie, poczucie bezpieczeństwa. Jenny zamknęła oczy, podciągnęła kolana pod brodę i nakryła je koszulą.

– Co cię tak rozbawiło?

Dopiero uwaga Rourke'a uświadomiła jej, że bezwiednie się uśmiecha.

– Zawsze usiłowałam sobie wyobrazić, co bym czuła po spędzeniu nocy w twoim łóżku.

– No i jakie wrażenia?

– Bardzo pozytywne. Lubisz rzeczy dobrej jakości, często pierzesz pościel. Nie wiem tylko, czy dbasz o nią z upodobania do porządku, czy dlatego, że często zapraszasz na noc kobiety.

– Który wariant uważasz za bardziej prawdopodobny?

– Nie wiem, muszę się zastanowić. – Opadła na poduszki i zamknęła oczy.

W rzeczywistości nie potrzebowała czasu do namysłu. Wolała nie wracać do tego, co ich kiedyś łączyło i rozdzieliło, do wspomnień, od których żadne z nich nie potrafiło uciec.

– Najchętniej spędziłabym tu resztę życia – rzuciła tak lekkim tonem, na jaki było ją stać. Nagle sposępniała. Otworzyła oczy, wsparła głowę na łokciu. – Za jakie grzechy spadają na mnie wszystkie plagi? Czy obraziłam czymś niebiosa?

– Pewnie tak.

– Dziękuję za słowa otuchy! – Rzuciła w niego poduszką, Rourke odrzucił ją z powrotem.

– Kto się kąpie pierwszy?

– Idź. Ja skończę kawę i porozmyślam trochę o moim wspaniałym życiu. – Jenny zerknęła na podłogę – Jak mają na imię twoje psy?

– Rufus, Stella i Bob. Kot nazywa się Clarence – przedstawił podopiecznych Rourke, po czym wyjaśnił, że uratował im życie, co wcale nie zaskoczyło Jenny. – Wszystkie są bardzo łagodne – dodał na koniec.

– Ja też. – Jenny podrapała za uszami Rufusa, błękitnookiego mieszańca malamuta.

– Dobrze wiedzieć. Weź sobie coś do jedzenia, nawet jeśli nie jesteś głodna. Czeka cię kolejny ciężki dzień.

Rourke wyszedł. Po chwili Jenny usłyszała radio, a później szum wody w łazience. Popatrzyła na zegarek. Uznała, że jeszcze zbyt wcześnie, by dzwonić do Niny, która przebywała na konferencji burmistrzów w Albany. Wstała, podeszła do okna. Nogi ją bolały, jakby przebiegła maraton, mimo że poprzedniego dnia tylko stała i bezradnie patrzyła na płonący dom. Prócz tego, że jej życie legło w gruzach, w sennym Avalon nie zaszły żadne zmiany. Gruba warstwa śniegowych chmur przesłaniała niebo. Nagie drzewa wzdłuż drogi i dalekie góry pokrywał biały puch. Miasteczko budziło się do życia. Kilku kierowców usiłowało wyjechać z zasp.

Avalon miało specyficzny, staroświecki urok. Brukowane uliczki z dobrze utrzymanymi, starymi domami otaczały park w centrum. Po obu stronach Potoku Schuylera, tworzącego wodospad, obecnie zamrożony w kaskady sopli na skałach, urządzono trawniki i place zabaw. Niejeden zapracowany mieszkaniec wielkiego miasta marzy o przeprowadzce w taki sielski zakątek. Niektórzy nawet kupowali sobie hektarową czy półhektarową działkę, żeby spędzić tu jesień życia. Latem i jesienią trakty, którymi poza sezonem jeździły tylko furgonetki lub furmanki farmerów, zapełniały liczne samochody przeróżnych marek. Mimo ożywionego ruchu turystycznego w okolicy pozostało parę dziewiczych zakątków: stara puszcza, jeziora i rzeki ukryte pomiędzy niezliczonymi górskimi szczytami. Na wierzchołku Patrzącej Skały ustawiono wprawdzie ostatnio przekaźnik telefonii komórkowej, lecz lasy poniżej przypominały scenerię z filmu „Ostatni Mohikanin”. Jenny wciąż trudno było uwierzyć, że znajdują się zaledwie kilka godzin drogi od Nowego Jorku.

Jenny odeszła od okna, obejrzała pokój. Nie znalazła w nim żadnych osobistych pamiątek, zdjęć czy innych przedmiotów, które mówiłyby cokolwiek o przeszłości czy rodzinie gospodarza. Mimo że znała Rourke'a od dziecka, przez ostatnich kilka lat nie utrzymywali kontaktów. Nigdy wcześniej nie widziała jego sypialni. Nigdy jej nie zaprosił do siebie, zresztą nawet gdyby to zrobił, raczej nie skorzystałaby z zaproszenia. Mieli za sobą trudne chwile. Jenny przypuszczała, że nie pasowaliby do siebie, nie stworzyliby trwałego związku. Rourke był dość zagadkową postacią, jednak nie dla Jenny. Intrygował ludzi. Nie każdy potrafił rozgryźć, jaka osobowość kryje się za posągową twarzą z przenikliwymi oczami. Osoby obeznane z polityką wiedziały, że jest synem senatora Draytona McKnighta, który przez ostatnie trzydzieści lat reprezentował jeden z najbogatszych okręgów stanu. Wielu zadawało sobie pytanie, czemu człowiek, któremu nie brakowało ptasiego mleka, skończył jako glina w zapadłej dziurze w górach Catskills.

Jednak Jenny wiedziała, że wybrał to miejsce ze względu na nią, choć nie przyznałby się do tego nawet na torturach. Kiedyś była zaręczona z jego najlepszym przyjacielem, Joeyem Santinim. W tamtych czasach obydwaj chłopcy wyobrażali sobie życie w małym miasteczku jako sielankę. Marzyli o przyjaźni na całe życie, o bezwzględnej lojalności aż po grób. Czy rzeczywiście byli aż tak naiwni?

Zarówno Jenny, jak i Rourke nigdy nie poruszali bolesnych tematów. Dokładali wszelkich starań, żeby nie wracać do przeszłości. O tym, że o niej pamiętali, że zaważyła na ich obecnym życiu, świadczyły umyślne przemilczenia oraz stale panujące pomiędzy nimi napięcie. Jenny nie zapomniałaby pamiętnego wieczoru z Rourkiem, nawet gdyby dożyła stu lat. Przypuszczała, że do końca życia nie zrozumie jego postępowania.

Szum wody w łazience ucichł. Po kilku minutach Rourke wrócił w samym ręczniku na biodrach. Mokre włosy opadły mu na czoło. Wyglądał oszałamiająco. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona, wąskie biodra i twarz, na której widok dziewczyny zapominały o istnieniu narzeczonych. Najlepsza przyjaciółka Jenny, Nina Romano, twierdziła, że Rourke jest zbyt przystojny jak na małomiasteczkowego policjanta. Ze swymi regularnymi rysami, dołeczkiem w podbródku, błękitnymi jak górskie jeziora oczyma i charakterystyczną blizną na policzku mógłby zarabiać krocie na reklamach luksusowych samochodów. Widok półnagiej, nieodparcie męskiej postaci wzbudził w Jenny tak gwałtowne pożądanie, że ku własnemu zaskoczeniu wybuchła histerycznym śmiechem.

– Naprawdę tak śmiesznie wyglądam? – spytał Rourke, rozkładając szeroko ramiona.

Jenny przeprosiła, ale nadal się śmiała. W dramatycznej sytuacji, w jakiej się znalazła, nie pozostało jej nic innego, jak śmiać się lub płakać.

– Wyobraź sobie, że większość dziewczyn po nocy w tym łóżku miała łzy w oczach.

– Nie musiałeś mi o tym mówić.

Jenny otarła oczy i popatrzyła badawczo na niego. Miał w sobie wiele sprzeczności. Choć wyglądał jak grecki bóg, nie odnajdowała w nim śladu próżności. Pochodził z jednej z najzamożniejszych rodzin w stanie, a żył jak prosty robotnik. Udawał cynika, a od lat z pełnym zaangażowaniem służył społeczeństwu. Znajdował nowe domy dla bezdomnych psów i kotów, odwoził ranne ptaki do azylu, z narażeniem życia spieszył z pomocą każdej żywej istocie, którą dotknęło nieszczęście. Wiódł żywot złotego młodzieńca z bogatego domu, potem studenta bez centa przy duszy, wreszcie stróża porządku publicznego. Dokonywał nietypowych dla swojej klasy wyborów. Był skryty. Jenny podejrzewała, że ukrywa prawdziwe oblicze od czasu pamiętnych wydarzeń z udziałem Joeya.

– Czemu tak na mnie patrzysz? – wyrwał ją z zadumy jego głos.

– Przepraszam. Usiłowałam odgadnąć, dlaczego wybrałeś właśnie ten zawód, to miejsce i styl życia – wyjaśniła, widząc zmarszczone brwi Rourke'a.

– Interesuje mnie prawo, lubię porządek, dobrze strzelam – wyliczył z szelmowskim uśmiechem. – To oficjalna wersja i zamierzam się jej trzymać.

– To, że obracasz temat w żart, świadczy o tym, że coś ukrywasz.

– Skoro tak dobrze umiesz odgadnąć ukryte motywy, powinnaś pisać powieści kryminalne.

– Wywierasz na mnie zbawienny wpływ. Zamiast rozpaczać po stracie dorobku całego życia, próbuję prześledzić twoje losy.

– Lepiej pomyśl o czymś innym – doradził, nie kryjąc irytacji.

Łatwiej powiedzieć niż wykonać. Śledziła przecież kawałek wspólnej historii. Po pożarze Rourke przestał jej unikać. Jenny nie potrafiła powiedzieć, czy z wewnętrznej potrzeby otaczania opieką skrzywdzonych, czy z innych, bardziej istotnych powodów. Czyżby katastrofa przełamała zahamowania, dodała im odwagi? Jenny liczyła na to, że kiedyś stać ich będzie na całkowitą szczerość. Oczywiście jeszcze nie teraz. Na razie łatwiej jej było nawiązać nic nieznaczący flirt, żeby uniknąć bolesnych tematów, które z powodzeniem omijali od lat.

– Chyba teraz wezmę prysznic – rzuciła pozornie lekkim tonem. – Gdzie moje ubrania?

– Jeszcze nie wyschły.

– Uprałeś je?

– A co? Chciałaś je oddać do pralni chemicznej?

Jenny nie odpowiedziała. Powinna być wdzięczna, że wyprał przesiąkniętą dymem odzież, ale bolała ją świadomość, że nie pozostało jej nic prócz tego, co włożyła minionej nocy. Rourke otworzył dolną szufladę biurka, wyjął paczkę w szarym papierze z pieczątką pralni.

– Może coś z tego będzie na ciebie pasować. Wybierz sobie, co chcesz.

Jenny rozdarła opakowanie i obejrzała zawartość. Następnie wyjęła po kolei koszulkę, usztywniony stanik, kolekcję nieprawdopodobnie małych damskich majteczek, markowe dżinsy, bluzkę z gniecionego jedwabiu z głębokim dekoltem. Wyprostowała się i popatrzyła Rourke'owi w twarz.

– Co to jest? Trofea wojenne czy miłosne? Czy ubrania, których zapomniały uciekające w pośpiechu przygodne znajome?

– Wszystko czyściutkie – zapewnił z niewinną miną, jakby nie dosłyszał pytania.

– To niczego nie wyjaśnia.

– Nie jestem mnichem.

– Z całą pewnością nie. – Jenny ujęła w dwa palce koronkowe stringi i wyciągnęła przed siebie na długość ramienia. – Włożyłbyś coś takiego?

– Nie kpij.

– Jednak zatrzymam bokserki. Najwyższa pora wziąć kąpiel. Jak sam zauważyłeś, czeka mnie kolejny ciężki dzień.

W drodze do drzwi Jenny na chwilę przystanęła przed Rourkiem. Z odległości mniejszej niż pół kroku czuła zapach dobrego mydła. W łazience zastała radio, ustawione na jej ulubioną stację, i zestaw świeżych ręczników, jakich sama używała: jeden duży, kąpielowy i dwa mniejsze. Rourke robił, co mógł, by jej dogodzić. Jenny walczyła ze sobą, żeby nie ulec złudzeniu, że mu na niej zależy. Cieplejsze uczucia należały do przeszłości. W ciągu ostatnich kilku lat zamienili zaledwie parę zdań. Ledwie zauważał jej istnienie, póki nie została sama, pogrążona w żałobie, bez dachu nad głową i żadnego oparcia. Dostrzegł ją dopiero wtedy, gdy potrzebowała pomocy, podobnie jak inne żywe istoty. Znamienne.

Jenny włożyła pożyczone dżinsy na leżąco. Musiała wciągnąć brzuch, mimo że zgodnie z rozmiarem zaznaczonym na metce powinny na nią wejść bez trudu. Widocznie należały do zwolenniczki obcisłych strojów. Za to stanik pasował, chociaż drażniły ją wypchane miseczki. Włożyła jeszcze równie ciasny, biały sweterek z czerwonym ściągaczem i godłem Uniwersytetu Harvarda z napisem „Veritas” – prawda. Jak na ironię, zważywszy, że przebrała się w cudzą skórę i nie studiowała nawet przez jeden semestr! Dodała do kompletu za duże skarpety. Gdy weszła do kuchni, wystrojona jak na maskaradę, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów dostrzegła w oczach Rourke'a pożądanie. Zaskoczyło ją, że wystarczyło włożyć wyzywające ciuchy, żeby je wywołać. Jednakże zaraz przybrał obojętny wyraz twarzy.

– Ho, ho! – zawołał.

– Nie widzę powodu do zachwytu. Wszystko pochodzi z twojej szafy.

– Zaproponowałem ci ciasteczko – wyjaśnił nieporozumienie Rourke, wyciągając w jej kierunku paczkę z napisem „Ho-ho”, zawierającą pokruszone herbatniki w roztopionej czekoladzie.

Jenny pokręciła głową z dezaprobatą. I dokładnie obejrzała gospodarza. W nieskazitelnym mundurze wyglądał jak bohater serialu kryminalnego. W każdym innym mieście osiągnięcie stanowiska szefa policji wymagało wielu lat doświadczenia i niezliczonych zasług, podczas gdy w Avalon wystarczyło zaakceptować żenująco niską pensję. Mimo niskich dochodów Rourke poważnie podchodził do obowiązków, czym zaskarbił sobie szacunek lokalnej społeczności. Jenny wzięła pomarańczę i usiadła przy kuchennym blacie.

– Pracujesz w niedzielę? – spytała, choć z góry znała odpowiedź.

– Jak zwykle.

– Co dalej, szefie?

– Pójdziemy na spotkanie z komisją, która ustali przyczyny pożaru. Przy odrobinie szczęścia szybko zakończy dochodzenie.

– Dziwnym trafem ta perspektywa wcale mnie nie uszczęśliwia.

– Przepraszam za nieodpowiedni dobór słów. Chodziło mi o to, że zaraz po zakończeniu śledztwa agencja restytucji mienia spróbuje odzyskać dla ciebie to, co ocalało.

– Co tu jeszcze ratować? – Nagle Jenny zamarła z przerażenia. – Włożyłeś moje ubrania do pralki?

– Mhm. Chyba właśnie zakończyła pranie.

– O Boże! – Jenny skoczyła na równe nogi. Popędziła do pralni, otworzyła pralkę, wyciągnęła spodnie od roboczego kombinezonu, wyjęła z kieszeni pełną mydlin fiolkę i podała ją Rourke'owi.

– Wygląda na to, że tabletki się rozpuściły – orzekł po obejrzeniu zawartości, odstawiwszy opakowanie na stół. – Nie wiedziałem, że bierzesz lekarstwa.

– Sądziłeś, że przetrwam śmierć babci bez środków uspokajających?

– Jakoś wytrzymałaś bez nich cały ranek.

Jenny wsparła się rękami o blat, ale zaraz zrezygnowała z pozycji, która jeszcze uwydatniała wszelkie wypukłości, i bez tego zbyt mocno podkreślone przez obcisły strój. Skrzyżowała ręce na piersiach, usiłując ocenić swój stan. W dniu śmierci babci, gdy lekarz przepisał jej tabletki, ostrzegł, że uzależniają. Kazał jej określać poziom lęku w skali od jednego do dziesięciu, zanim po nie sięgnie. Jenny szybko podsumowała objawy: nie oblał jej pot, serce biło normalnie, nie nastąpiło przyspieszenie oddechu.

– Mam pięć punktów w dziesięciopunktowej skali – orzekła po przeanalizowaniu swego stanu.

– Ja przyznałbym ci siedem.

– Nie chodzi o urodę, tylko o poziom lęku. – Jenny wyjaśniła ustalone przez doktora zasady. – Wolno mi wziąć pastylkę dopiero powyżej ośmiu punktów. Nie rozumiem, czemu tak spokojnie zniosłam katastrofę. Dziwne, że nie nastąpiło załamanie nerwowe.

– Żałujesz?

– Oczywiście, że nie, ale byłoby to normalne w obecnej sytuacji.

– Niełatwo określić, co jest normalne w obliczu utraty dorobku całego życia. Grunt, że nie najgorzej sobie radzisz. Oby tak dalej.

Jenny odniosła wrażenie, że chciał coś jeszcze dodać, ale rozsądek lub doświadczenie kazały mu zamilknąć. Gdy wyszła za nim na dwór, owionęło ją chłodne, rześkie powietrze. Rourke sprawdził, czy psom nie brakuje jedzenia albo wody i czy ogrzewanie w garażu jest włączone, żeby mogły się ogrzać w środku, gdy zmarzną. Zamknął bramę, po czym z galanterią otworzył przed Jenny drzwi służbowego forda explorera. Na jego drzwiach wymalowano herb miasta – koło młyńskie, jako że w Avalon było kiedyś wiele młynów oraz godło departamentu policji. Napotkawszy badawcze spojrzenie Rourke'a, Jenny zaczęła się zastanawiać, czy wie, jak zbawiennie na nią działa. Dopiero jego obecność nieco ukoiła jej ból po śmierci babci. Pomyślała, że nie powinna robić sobie złudzeń. Potraktowałby równie życzliwie każdą potrzebującą pomocy osobę, ze służbowego obowiązku. Jej badawcze spojrzenie nie umknęło uwagi Rourke'a.

– Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz? – spytał.

Jenny spłonęła rumieńcem – zamiast przeżywać doznane straty, snuje niedorzeczne rojenia na temat szefa policji.

– Czuję się trochę nieswojo w tych przyciasnych ciuchach – skłamała. – Poza tym nie wiem, co dalej robić. W końcu człowiek nie co dzień przeżywa pożar własnego domu.

– Zaczniesz wszystko od nowa i tyle.

Słowa Rourke'a wywołały niespodziewany efekt. Po raz pierwszy od śmierci babci spojrzała na swoją sytuację z zupełnie innej perspektywy. Do tej pory przerażała ją samotność. Teraz uświadomiła sobie, że oznacza też niezależność. Nigdy wcześniej nie doświadczyła podobnego uczucia. Gdy zmarł dziadek, była potrzebna w piekarni, podczas choroby babci – w domu. Aż do tej pory nigdy nie mogła decydować o własnym losie. Lecz choć nie przyznawała tego sama przed sobą, nie cieszyła jej świeżo uzyskana wolność wyboru, ponieważ niosła za sobą ryzyko porażki.

Kiedy Rourke ponownie przywiózł Jenny przed poczerniały szkielet spalonego domu, po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Oglądanie zgliszczy przypominało rozdrapywanie świeżej rany. Teren posesji otoczono czarno-żółtą taśmą. Wesoły, biały niegdyś ganek od frontu spłonął doszczętnie. Zostały z niego tylko dwie cienkie belki, które niczego już nie podpierały. Po drzwiach nie było śladu, szyby powypadały z okien. Osmalone rury instalacji wodno-kanalizacyjnej tworzyły dziwaczną, niepotrzebną już do niczego konstrukcję. Z miejsca, w którym stała Jenny, widziała kuchnię – niegdyś serce domu. Dziadkowie żyli skromnie, ale nie żałowali pieniędzy na nowoczesną dwudrzwiową lodówkę i podwójny piec. Ponad pięćdziesiąt lat temu właśnie tutaj babcia upiekła pierwsze ciasta na sprzedaż. Podczas pożaru piętro spadło na parter, a część parteru – do piwnicy. Pomiędzy szczątkami widać było płot na końcu pokrytego śniegiem ogrodu – niegdyś dumy babci. Gdy dostała udaru, pielęgnacja urokliwych rabat i pielenie warzywnika spadły na Jenny. Podczas akcji gaśniczej na ogrodzeniu zamarzły strumienie wody ze strażackich węży. Nieregularne sople przypominały abstrakcyjne, lodowe rzeźby na tle rozdeptanego ciężkimi butami, zamrożonego błota. Odór spalenizny drażnił nozdrza.

– Co się stało z garażem? – spytała.

– Uderzył w niego samochód strażacki. Dobrze, że wczoraj zdążyliśmy wyprowadzić twoje auto.

Jenny tylko pokręciła głową. Kolejna strata, minimalna w stosunku do wcześniejszych, nie zrobiła na niej większego wrażenia.

– Bardzo mi przykro. Po badaniu komisji przeciwpożarowej będziesz mogła wejść na teren posesji.

– Podejrzewasz, że ktoś umyślnie podłożył ogień? – zapytała drżącym głosem.

– To normalna procedura. Jeśli znajdą coś podejrzanego, wzywają ekspertów od podpaleń. Agent firmy ubezpieczeniowej też wkrótce przybędzie. Likwidator szkód wraz ze specjalistami z agencji restytucji mienia pomogą ci przebrnąć przez gąszcz formalności. Dostaniesz kredyt na zakup najpotrzebniejszych rzeczy.

– Nie wiem, od czego zacząć. Straciłam wszystko.

– Od szczoteczki do zębów – podsunął Rourke, jakby to było zupełnie oczywiste.

Samochody zwalniały przy ruinach. Jenny czuła na sobie ciekawskie spojrzenia. Ludzie zawsze chętnie obserwowali cudzą niedolę, wdzięczni losowi, że ich nieszczęście ominęło. Jenny stłumiła ponure refleksje. Weszła za śledczym i inspektorem ubezpieczeniowym na opartą o próg deskę, którą zastąpiono zniszczone schody. Rozpoznawała rozkład pomieszczeń, które pożar zamienił w nieznane terytorium, i szczątki znajomych przedmiotów. Nawet jej głos, dziwnie monotonny, brzmiał obco, gdy odpowiadała na mnóstwo pytań. Tak spokojnie, jak potrafiła, przedstawiła wydarzenia poprzedniej nocy. Wyjaśniła, że nie zasnęła z zapalonym papierosem, nie zostawiła włączonego urządzenia elektrycznego, suszarki, ekspresu do kawy, żelazka czy tostera. Nie paliła świec, nie pamiętała nawet, gdzie przechowuje zapasowe zapałki (jeden z techników przypomniał jej, że pod zlewem). Jej babcia zapalała w kościele cały rząd świec wotywnych przed figurą świętego Kazimierza, patrona Polski i osób stanu wolnego.

– O nie! – jęknęła nagle Jenny. – To moja wina! Babcia przechowywała w puszce pamiątki z Polski – listy, przepisy kulinarne, wycinki z gazet. Ponieważ tamtej nocy miałam kłopoty... z zaśnięciem, postanowiłam poszukać materiałów do mojego artykułu. Zdjęłam puszkę z półki, a wtedy... – Przerwała, przerażona własną lekkomyślnością.

– A wtedy? – ponaglił inspektor.

– Ponieważ latarka nie świeciła, wyjęłam baterie z czujnika dymu w kuchni. Zapomniałam je włożyć z powrotem. W ten sposób wyłączyłam alarm przeciwpożarowy.

– Nie ty pierwsza – usiłował ją uspokoić Rourke. – Zresztą skoro opuściłaś dom, i tak nie usłyszałabyś sygnału.

– Ale obudziłby sąsiadów.

– Raczej nie. Nawet gdyby wył całą noc, dom by spłonął. To naprawdę nie twoja wina – przekonywał Rourke.

Jenny bardzo chciała mu wierzyć. I bez wyrzutów sumienia miała dość zmartwień. Nie mogła odżałować zapisków babci. Ogarnęła ją taka rozpacz, jakby straciła ją ponownie. Usiłując zapanować nad sobą, przeniosła wzrok na kominek. Spędziły przy nim niejedno Boże Narodzenie. Nie rozpaliła w nim ognia od śmierci babci. Ponieważ babcia bardzo marzła, Jenny otulała ją całymi warstwami szydełkowych szali.

– Pakowałam ją jak ciasteczko – zachichotała nerwowo. – Ale ona wciąż drżała.

Po tych słowach wtuliła twarz w szeroką pierś Rourke'a. Żal ściskał jej serce niczym żelazna obręcz. Z trudem chwytała powietrze. Nagle poczuła niezręczne poklepywanie po plecach. Zbyt późno uświadomiła sobie, że popełniła niezręczność. Pewnie Rourke nie przewidział, że zawiśnie na jego ramieniu. Wprawdzie wróble na dachu ćwierkały, że umiał postępować z kobietami, ale raczej nie z załamanymi. Wybierał ładniutkie, beztroskie i wesołe. W każdym razie innych nie widywano u jego boku. Jenny nie śledziła jego romansów, ale nie umknęłyby uwagi ślepca. Niejednokrotnie obserwowała, jak odprowadzał na stację kolejną ślicznotkę na poranny pociąg do miasta.

– Wyjdź na zewnątrz – wyrwał ją z zamyślenia głos Rourke'a. – Dokończymy dochodzenie kiedy indziej.

– Nie. – Jenny wyprostowała plecy, opanowała się, przywołała nawet uśmiech na twarz. Zaskoczyło ją, że w rozpaczliwej sytuacji roztrząsa sprawy komendanta policji. Zawstydzona, niby dla żartów pomacała stalowe mięśnie. – Wspaniałe ramię do wypłakania się, szefie.

– Oraz do obrony i ochrony pokrzywdzonych – odpowiedział podobnym, pozornie lekkim tonem, wskazując plakietkę na piersiach. – Tak jak głosi napis na odznace.

Jenny zwróciła wzrok na przewodniczącego komisji do badania przyczyn pożaru. Poprosiła o chwilę przerwy.

– Doskonale panią rozumiem. Przeżyła pani wstrząs. Radzę jak najszybciej wezwać eksperta, który oszacuje straty. – Wręczył jej wizytówkę. – Na razie proszę nie podejmować żadnych poważniejszych decyzji, póki pani nie ochłonie.

Jenny z trudem wcisnęła kartonik do kieszeni obcisłych dżinsów, które uciskały ją we wszystkich możliwych miejscach, i ruszyła dalej na obchód zrujnowanego domostwa. Jakimś cudem opanowała ból.

Choć czekało ją śledztwo w sprawie przyczyn pożaru, zarówno przewodniczący komisji, jak i podejrzliwy inspektor z firmy ubezpieczeniowej zgodnie przypuszczali, że wywołała go iskra z wadliwej instalacji elektrycznej na strychu. Wykrywacz substancji łatwopalnych nie wykazał niczego, co potwierdzałoby umyślne podpalenie. Wędrówka po cmentarzysku własnej przeszłości przypominała Jenny zwiedzanie pola bitwy, unaoczniła rozmiary strat. Nic nie pozostało z rodzinnych pamiątek, prezentów urodzinowych i gwiazdkowych, fotografii na ścianach, kolorowych roślin w doniczkach czy spisywanych ręką ukochanej babci przepisów na domowe wypieki. Komisarz wskazał komputer leżący pośrodku sterty paskudnie spieczonej tapicerki, z nadtopioną obudową, z której sterczały przewody niczym wyprute wnętrzności.

– Przyślemy technika, żeby zbadał laptop. Być może uda mu się odzyskać dane z twardego dysku.

Jenny wyraźnie słyszała powątpiewanie w jego głosie. Przepadły rozliczenia podatkowe, rachunki, fotografie, adresy, poczta, dokumentacja piekarni, wreszcie projekt jej książki. Wszystkie pokwitowania, które trzymała w szufladzie, poszły z dymem wraz z meblami. Ręce jej opadły na samą myśl o próbie odtworzenia dokumentacji.

– Jenny jest pisarką – poinformował inspektora Rourke.

– Co pani pisze?

– Opracowuję przepisy kulinarne dla lokalnej gazety – mruknęła lekceważąco, okropnie zakłopotana.

– Zawsze mówiłaś, że pewnego dnia napiszesz bestseller – przypomniał Rourke jak na złość.

– Poszukam go w księgarniach – obiecał inspektor.

– Musi pan trochę zaczekać. Jeszcze niczego nie wydałam. Dopiero zaczęłam pracę nad książką – zastrzegła Jenny z rumieńcem na policzkach.

Posłała Rourke'owi groźne spojrzenie. Co on sobie wyobraża? Jakim prawem zdradza jej najskrytsze marzenie obcemu człowiekowi? Doskonale pamiętała, jak w dniu zakończenia nauki w miejscowej szkole obiecała koleżankom i kolegom, że zobaczą jej twarz na okładce napisanej przez nią książki. Zanim los pokrzyżował jej plany, rozpowiadała na prawo i lewo, że wyjedzie z tej zapadłej dziury i zacznie nowe, piękniejsze życie w wielkim mieście. Jakże butnie z perspektywy czasu brzmiały owe młodzieńcze przechwałki! Nikogo nie dziwiło, że niewykształcona właścicielka piekarni w małym miasteczku publikuje w gazecie przepisy kulinarne, ale marzeniami o pisarskiej karierze nie chciała się z nikim dzielić. Posądzono by ją o przerost ambicji. Rourke pewnie od początku traktował jej plany jak mrzonki nieuleczalnej marzycielki. Z góry uznał, że zestarzeje się za ladą. Gdy inspektor odjechał, ofuknęła go za niedyskrecję.

– Po co wspomniałeś o bestsellerze?! Przecież to, czy książka zdobędzie popularność, zależy wyłącznie od czytelników. To, że zdradziłam ci swoje marzenie, to jeszcze nie powód, żeby powtarzać moje słowa każdemu, kto się nawinie. Jeśli niczego nie dokonam, wyjdę na idiotkę.

– Nie przypuszczałem, że robisz z tego wielką tajemnicę. Ambitne plany to nie powód do wstydu. Im więcej osób o nich wie, tym łatwiej uwierzyć, że można je zrealizować.

– Przemawiasz jak psycholog z rubryki porad w kolorowym pisemku. – Jenny wskazała ręką pokrytą świeżym śniegiem Maple Street, żeby odwrócić uwagę od swojej osoby. – Nie wzywają cię przypadkiem obowiązki?

– Moje miejsce jest przy tobie.

– Żeby mnie pocieszać, w razie gdybym znów się załamała?

– Nie grozi ci załamanie. Nie wszystko stracone. Masz przed sobą ważne zadanie. Piszesz książkę.

Jenny posmutniała. Nie mogła sobie darować, że beztrosko zostawiła bezcenne przepisy babci na kuchennym stole. Została z nich kupka popiołu, podobnie jak z rodzinnych fotografii, wspomnień, dokumentów i zapisków z życia dziadków, które miały stanowić kanwę przyszłej powieści.

– Rzecz w tym, że wszystkie materiały pochłonął ogień. Nie przechowywałam ich na dysku, tylko na papierze. Wszystko przepadło. Pora porzucić marzenia.

– Rezygnacja oznaczałaby, że nigdy nie traktowałaś ich serio. – Podszedł do niej tak blisko, że czuła zapach jego mydła, ujął ją pod ramię i obrócił twarzą w stronę ruin. – Chyba jednak nie wszystko tam zostało. Mam nadzieję, że przechowujesz w głowie konkretny plan. Wystarczy odtworzyć go z pamięci – przekonywał.

Przez cały czas trzymał ją za ramię, ale więcej jej nie objął. Pewnie podobnie jak ona pamiętał zdjęcie w gazecie. Wolał, żeby znów nie przyłapano go w podobnej sytuacji z mało fotogeniczną osobą. Jenny rozważyła jego słowa. Dokładała wszelkich starań, żeby w nie uwierzyć, ale nie przyszło jej to łatwo. Dla świętego spokoju skinęła jednak głową, żeby uniknąć dalszej dyskusji. Była potwornie zmęczona, bolała ją głowa. Rourke dostrzegł jej zbolałą minę, bo orzekł, że nadeszła pora na lunch, i zaprowadził ją do samochodu.

– Dokąd cię podwieźć? – spytał. – Do piekarni czy do domu?

– Zapomniałeś, że zostałam bez dachu nad głową?

– Nieprawda. Zostaniesz u mnie tak długo, jak zechcesz.

– Świetny pomysł. Już sobie wyobrażam komentarze: „Szef policji przygarnął bezdomną”.

– Słyszałem już gorsze plotki na swój temat – roześmiał się Rourke, zapalając silnik.

– Lepiej zadzwonię do Niny. Mogę zamieszkać u niej.

– Wykluczone. Wyjechała na konferencję burmistrzów, nie pamiętasz?

– No to do Laury.

– W jej mieszkaniu nie ma miejsca nawet dla myszy.

Miał rację. Laura zajmowała maleńką kawalerkę nad rzeką.

– W takim razie wykorzystam kredyt na wynajęcie pokoju w hotelu „B&B”.

– Przestań wreszcie! Zostajesz u mnie i basta!

Jenny odwróciła ku niemu głowę. Patrzyła na Rourke'a szeroko otwartymi oczami, zaskoczona, że przystosowanie się do nowej sytuacji przyszło mu tak łatwo i że nie okazuje śladów skrępowania.

– Co tak patrzysz? – Rourke zerknął na swoją starannie wyprasowaną koszulę i konserwatywny niebieski krawat. – Oblałem się kawą?

– Nie. Uświadomiłam sobie, że od dziecka spieszyłeś mi z pomocą – odparła, zapinając pas bezpieczeństwa.

– Przyjmij do wiadomości, że z wiekiem nabrałem wprawy. Inaczej nie pokonamy tego twojego smoka – zażartował, zanim zjechał ze wzgórza na drogę do centrum miasta.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Daisy Bellamy stała na świeżo odśnieżonym chodniku przed liceum w Avalon. Wciąż nie mogła uwierzyć, że staroświecka budowla z cegły w pseudogotyckim stylu, typowa dla małych miasteczek, to jej nowa szkoła, w której spędzi ostatni semestr nauki. Poprzednią, ekskluzywne liceum w Nowym Jorku, opuściła w wyjątkowo wstydliwych okolicznościach. Ojciec zmusił ją do kontynuowania nauki w zapadłej dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc, w państwowej szkółce dla hołoty. Wszyscy tłumaczyli, nie kryjąc zatroskania, że nie pozostało jej nic innego jak ponieść konsekwencje swoich błędów. Ładnie powiedziane! Wyrwana ze swojego środowiska, stała sama jak palec, rozgoryczona, pośród obcych ludzi zajętych swoimi sprawami, obojętnych na jej los. No, nie do końca. Jednak wzbudziła pewne zainteresowanie. Dwie nastolatki pochyliły ku sobie głowy i zaczęły szeptać, zerkając na nią od czasu do czasu z wyraźnym zaciekawieniem. Chwilę później grupka chłopców kopiących piłkę zmierzyła ją taksującym spojrzeniem. Usłyszała nawet gwizdy aprobaty. Obchodziły ją tyle, co świst wiatru, podobnie jak całe nowe otoczenie.

Z obojętną miną weszła do budynku. Ciepłe powietrze pachniało mokrą wełną, wilgocią i wszystkim, czym może pachnieć państwowe liceum w małym miasteczku. Daisy rozpięła zamszową, obszytą futrem kurtkę, zdjęła markowy szalik i rękawiczki, wkroczyła do kancelarii. Osoby z drugiej strony porysowanego, drewnianego blatu odbierały telefony, patrzyły w monitory komputerów lub wkładały wiadomości do ustawionych w rzędzie skrzynek. Wreszcie kobieta o zmęczonej twarzy, siedząca przy biurku z tabliczką: „obsługa interesantów”, spytała, w czym może pomóc. Daisy poinformowała ją, że od dziś powinna zacząć naukę, podała swoje dane. Urzędniczka przeszukała stos teczek, wyjęła jedną z nich i podeszła do kontuaru wolnym krokiem ciężarnej. Daisy usiłowała nie patrzeć na jej ogromny brzuch.

– Wszystko w porządku – orzekła urzędniczka. – Twój tata w piątek dostarczył cały komplet dokumentów.

Daisy skinęła głową. Dostała mdłości z gorąca. Dziękowała losowi, że ojciec nie został do dziś. Właściwie zmusiła go do powrotu do domu. Przekonała go, że młodszy brat, który zaczyna dopiero piątą klasę, o wiele bardziej go potrzebuje.