Zielony Kangur - Jan Barszcz - ebook

Zielony Kangur ebook

Jan Barszcz

0,0

Opis

Zielony Kangur” to powieść epicka z elementami filozofii, niekiedy również horroru. Rozpoczyna się od piątki kompanów idących przez ciemny tunel. Następnie, Zielony Kangur, główny bohater książki, budzi się w bogatym mieście, gdzie rozgrywa się większa część fabuły.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jan Barszcz

Zielony Kangur

Szaleństwo i cierpienie

Projektant okładkiFranciszek Barszcz

© Jan Barszcz, 2019

© Franciszek Barszcz, projekt okładki, 2019

„Zielony Kangur” to powieść epicka z elementami filozofii, niekiedy również horroru. Rozpoczyna się od piątki kompanów idących przez ciemny tunel. Następnie, Zielony Kangur, główny bohater książki, budzi się w bogatym mieście, gdzie rozgrywa się większa część fabuły.

ISBN 978-83-8155-576-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Przedmowa

Tą książką przede wszystkim pragnę przekazać wszystkim śmiałkom, którzy będą na tyle odważni, aby przeczytać tą masakryczną, straszną, lecz z innym zakończeniem, niż mogłoby się to wydawać, historię, iż straszne życie wcale nie jest straszną karą. Możliwe, a raczej pewne jest to, że jedynie przez poświęcenie, zawsze z resztą wiążące się z cierpieniem, możliwe jest osiągnąć swój wymarzony cel. Jeżeli ktoś otrzymał wielkie cierpienie, dostanie i wielką nagrodę. Oh, gdyby to było takie proste! Poprzednie stwierdzenie jest możliwe tylko wtedy, gdy staramy się to osiągnąć. Nic nie dzieje się z niczego. Wszystko dzieje się z czegoś. To „wszystko” może być pozytywne lub negatywne. To „coś” najprawdopodobniej jest cierpieniem, sądząc po tym, iż chcemy osiągnąć pozytyw. Nie popełniaj błędu mówiąc, że cierpienie jest negatywem, złem. Pozytyw nie rodzi się przez negatyw, dobro nie powstaje przez zło, gdyż zło jest brakiem dobra. Jeżeli możesz komuś zrobić dobry uczynek, a on cię o to prosi, a ów uczynek jest rzeczywiście dobry, a nie zły, to wykonując takie zadanie czynisz dobro. Jeżeli zaś go nie czynisz, nie czynisz w tej kwestii nic, czyli jest to brak owej dobrej akcji, czyli brak dobra, a zatem zło. Mam nadzieję, iż tą myśl odczytasz w tej książce. Nie przedłużając już, zaczynajmy!

Część Pierwsza: Prolog

ROZDZIAŁ I (PROLOG)

— Nic nie widzę — szepnął głośno tak, by cała drużyna usłyszała Ślepy Kret.

— A co się dziwisz, przecież jesteś ślepy od urodzenia — stwierdził z sarkazmem Szympans, gdyż mówiąc to miał na myśli dziecko w brzuchu matki.

— To znaczy, że nie znasz się na biologii, małpiszonie — odpowiedział, broniąc się Kret. — Narodziny dziecka odbywają się poza brzuchem matki, czyli już coś maluch widzi.

— Obaj jesteście zbyt pochopni i takie są właśnie wasze decyzje, czyli to, co mówicie, jakbyście nie zrozumieli! Kret nie jest ślepy od urodzenia, a narodziny odbywają się i w brzuchu, i poza brzuchem. Ta kłótnia to jakaś aberracja. Milczcie, bo jak ja się zdenerwuję, to nie będziemy musieli używać naszych materiałów wybuchowych, bo wszystkich was uspokoję — wrzasnął Zielony Kangur, nie zważając ani na to, że znajdowali się właśnie w bazie wroga, ani na to, że ów wcześniej wspomniany wróg mógł ich z wielką chęcią „uciszyć”.

Wszyscy zamilkli, zamarli, niczym marmurowe posągi, z tą jednakróżnicą, że nie przybierali majestatycznych póz, takich, jak na przykład grecki „Dyskobol” Myrona. Echo wrzasku Kangura rozniosło się po całej sieci korytarzy wielkiego zamku. Nie byli pewni, czy wróg ich teraz znajdzie, lecz bali się, że prędzej czy później to zrobi.

— Zostało nam jeszcze wiele korytarzy do obłożenia, a wy się spokojnie, jak gdyby nigdy nic przekomarzacie, który jest mądrzejszy. Wszyscy jesteśmy tacy sami, jeden wart drugiego, marnujecie czas, W drogę, idźmy prędko, bo nie zdążymy przed Godziną Szczytu! — powiedział, tłumiąc swój gniew Kangur, po czym ruszył sam, a za nim pozostałych czterech członków.

Korytarz był ciemny, obślizgły, szczególnie na ścianach, jak gdyby ktoś specjalnie to zrobił, aby uniemożliwić im podsadzanie budynku. Różniło go od innych korytarzy to, że na końcu nie było ani promyka światła. Ogarniała go wieczna ciemność. Zupełnie tak, jakby nie było już nadziei.

— Zawsze chodzą z pochodniami lub innymi nosicielami światła, więc łatwo nam będzie ich dostrzec. Uważajcie, bo mogą was oślepić, a wtedy nasza sytuacja się pogorszy — rzekł Zielony.

— Kretowi to nie grozi! — stwierdził Szympans. Nie było w tym jednak ani cienia praktyczności. Powiedział to tylko po to, by zdenerwować Kreta. Na co dzień się lubili, ale, jako starzy przyjaciele, często sobie docinali.

— Ja przynajmniej zawsze mówię z sensem — odpowiedział Kret.

— Szczególnie w kwestiach biologicznych — powiedział sarkastycznie Różowy Szympans.

— Już coś o takich kłótniach wam mówiłem — przekrzyknął, uciszając ich Kangur. — Ani jeden, ani drugi nie mówicie sensownie. Jak już wcześniej wam mówiłem, ta kłótnia to aberracja, czyli dla mniej kumatych, takich jak WY obaj, coś co nie ma sensu.

— Sam jesteś mniej kumaty — odparli, o dziwo zgodnie obaj awanturnicy. Po chwili popatrzyli na siebie ze złością, trudno im się było godzić, a właśnie zrobili coś jednomyślnie. Zupełnie, jakby im nie zależało na zgodzie, tego pozostała reszta nie mogła zrozumieć.

— Może i jestem, ale na pewno nie mniej od was, gdyż właśnie zmusiłem was do decyzji jednomyślnej, co oznacza, że jesteście tacy sami w tej kwestii. Finalizując, nie ma o co się kłócić.

— Przepraszamy — powiedzieli z trudem ci obaj — masz rację.

— No, i na tym skończmy, bo zdaje mi się, że wydajemy z siebie zbyt dużo dźwięków. Wróg może usłyszeć — dokończył Bocian, który z reguły był małomówny. Nazywali go Bocian Gaduła, gdyż dużo mówił w myślach. Mówił z sensem, jakby kogoś to interesowało.

I tak kontynuowali swoją „wycieczkę” przez bazę wroga. Musieli niestety zawrócić, a zrobili to bardzo ociężale, gdyż podczas kłótni zabrakło im praktyczności, jaką posiadali Kangur i Bocian, w rezultacie czego zapomnieli o obłożeniu ścian. Ale widocznie tym razem para wymieniona przedtem nie pochwaliła się swoimi umiejętnościami. Tutaj przydałoby im się przypomnieć zasadę „najpierw myśl, a potem rób”.

— Na końcu korytarza widzę światło — ostrzegł pozostałych swym basowym głosem Żółty Hipopotam.

— No, to mamy szczęście — stwierdził z żalem do awanturników i samego siebie Zielony Kangur.

Wszyscy skupili się, zapomnieli o swojej kłótni, swoją uwagę zwrócili na świetlisty obiekt przed nimi. Niestety, nawet Kret był pewien, że to Masakratorzy. Masakratorzy byli strażnikami władcy. Robili to, co sugerować mogłaby ich nazwa. Posiadali multum wszelakich narzędzi tortur. Małe haczyki służące do wyrywania skóry, kolczaste baty, mające służyć do zadawania strasznego bólu, najprostszego z możliwych. Pistolety w ich ręku wyglądały jak błogosławieństwo, szczęście, gdyż one jedyne nie służyły do zadawania bólu i torturowania, a do zabijania szybkiego, tak, żeby ofiara nawet nic nie poczuła. Nasi bohaterowie nie mogli jednak dostrzec, jaką bronią aktualnie dysponowali Masakratorzy.

— Znając nasze szczęście, nie posiadają broni palnej — powiedział pesymistycznie, z nutą strachu Szympans.

— Szukajcie kryjówki — odparł krótko Bocian. — Ja jako jedyny potrafię skryć się na górze, powierzchnia sufitu jest szorstka, często z wypustkami, może ich ominiemy. Miejmy nadzieję, że zmienią trajektorię na inny z korytarzy.

— Na szczęście mamy tu jeszcze optymistów — powiedział swym głębokim głosem wesoło Hipopotam. Był on podobny do dźwięku, jaki wydaje ogromy bęben. — Poza tym, już wiele razy przeżywaliśmy tortury zadawane przez podobnych jegomości. Nawet delikatny Bocian wytrzymał. Gdyby zaszła taka potrzeba, zatrzymam Masakratorów!

— Nie bądź taki „hej, do przodu” — uciszył go Kangur. — Skupmy się lepiej na tym, jak ominąć strażników.

— Aaa, mój mały palec, — syknął Różowy — czy to zawsze musi być on?!

— Ach, wy nieszczęsne ssaki — stwierdził Bocian.

— Czy możecie się w końcu skupić na poważnych rzeczach? — zapytał niemalże błagalnym głosem Kangur. — Nie da się was uciszyć, jesteście zanadto gadatliwi. Tu chodzi o nasze życie. Masakratorzy są już blisko, a my chyba nie jesteśmy masochistami, żeby się przed nimi nie chować?

— Nie? — zdziwił się Szympans, po czym wszyscy, nawet bocian, odwrócili się w stronę Zielonego. Ku swojemu własnemu zdziwieniu, Kangur zastanowił się, czy nie dokłada sobie dużo niepotrzebnego cierpienia.

— Uważaj! — krzyknął Żółty.

— To oni, już nie mamy szans — stwierdził z żalem Kret.

— Szybko, w prawo, do kryjówki — rzekł Bocian. — Żebym to ja musiał im szukać kryjówek, z których sam nie będę nawet korzystał — pomyślał Gaduła.

Pozostała czwórka wśliznęła się do małej jaskini w środku muru. Przynajmniej tak im się zdawało.

— Gdzie my jesteśmy? — zapytał ogólnie Szympans.

— To pytanie nie miało sensu, bo my na pewno nie wiemy więcej niż ty w tej kwestii. Ciekawe, co z Bocianem? — powiedział Kangur.

— On ucieknie, jest szybki, martwię się tylko, żeby nic mu się nie stało. Umysł ma mocny, lecz ciało delikatne, w szczególności kości. Gdyby go dorwali, mogliby nim poważnie sponiewierać — zamartwił się Hipopotam.

— Nie martw się, myślę, że jest on proporcjonalnie szybszy niż Masakratorzy okrutni. To ociężałe potwory. Zabójcze na krótkich dystansach. Ile czasu zajęło, żeby nas dorwali — pocieszył go Kret.

— O, pan Kret w końcu stwierdził coś z sensem — rzekł prześmiewczo Szympans.

— A ten znowu zaczyna. Już coś wam o tym mówiłem. Moglibyście trochę ruszyć głowami. Gdybyście wykonali czynność wymienioną przedtem, bynajmniej nie kłócenie się, to w rezultacie nadal byśmy szli w kierunku Rdzenia. Tymczasem znajdujemy się w miejscu, którego znaczenia nawet nie da się sprecyzować! Bocian jest zagrożony. Jest szybki, lecz lepiej nie narażać czyjegoś życia niepotrzebnie. Krótko mówiąc, gdybyście się nie kłócili, wszystko byłoby inaczej. Zawsze musicie skomplikować każde zadanie… — pouczył ich Zielony Kangur.

— Skupcie się w końcu na tym, jak się stąd wydostać — przerwał im Żółty Hipopotam. — Przepraszam, że przerwałem wam waszą jakże bezużyteczną konwersację, ale już mnie to wkurza. Nie wiadomo, gdzie jesteśmy i nie wiadomo, gdzie jest wyjście. Postarajmy się ustalić miejsce naszego położenia.

— Mądrze prawisz, — stwierdził Kret — potem się pokłócimy, odstawmy to na później. Ja wam w ustalaniu nie pomogę, więc dalej, zaczynajcie!

— Hola, hola, co tak szybko, — przerwał mu Szympans — ty też mógłbyś coś zrobić, wiesz — małpa była zbulwersowana stwierdzeniem Kreta.

— Zamknij się w końcu, zamilknij, cicho — ryknął Kangur, jak gdyby chciał kogoś zabić.

Żółty był już przy ścianie, nieudolnie szukając wyjścia. Zdawało mu się, że jest tak blisko, a tak naprawdę był bardzo daleko od celu. Wtedy napotkał jakąś ogromną wyrwę w ścianie. Prawie upadłby, gdyby nie Szympans, który go podtrzymał.

— Dzięki — szepnął, ciężko dysząc Hipopotam. — Chyba niepotrzebnie się przestraszyłem. — I tak cudem było to, że zdołał w ogóle oddychać, gdyż był chory na zaawansowaną astmę.

Szympans z zainteresowaniem spojrzał w czarną otchłań. Zrobił krok i zauważył, że przed nim znajdował siętunel.

— Chyba znalazłem wyjście — krzyknął Szympans, a echo rozniosło się po całym pomieszczeniu.

Towarzysze poszli do niego, podążając za jego głosem. W końcu wszyscy się znaleźli. Kret przez przypadek nastąpił Żółtemu na nogę, lecz z powodu swojej grubej skóry, Hipopotam nic nie poczuł. Cała drużyna przestąpiła coś podobnego do skalnego progu. Nagle ze ściany przed nimi powiał potężny, niczym wielka łapa tygrysa uderzająca w ofiarę wiatr. Spostrzegli, że przed nimi z ogromną prędkością kręci się jeden duży, siedmioramienny wiatrak. Siła wiatru odepchnęła ich do tyłu i w rezultacie caładrużyna upadła na skalne, twarde podłoże obijając sobie kolana i łokcie. Najgorzej z tego incydentu wyszedł Zielony Kangur, gdyż wystający z podłoża kamień stał na drodze jego głowy z kamienną posadzką. Zaklął cicho, lecz na szczęście się opamiętał, szybko się denerwował (o czym mogliśmy się już przekonać), a kiedy był w takim stanie potrafił być nawet niebezpieczny. Koledzy pomogli mu wstać. Nagle zapaliło się wielkie światło z sufitu. Wszyscy przyzwyczaili się już do ciemności, więc blask oślepił ich na dłuższą chwilę. Zaczęli się podnosić z podłoża, lecz przychodziło im to bardzo trudno. Najbardziej ociężale próbował wstać Hipopotam, ale efektu nie było. Kiedy źrenice drużyny przyzwyczaiły się do jasnego pomieszczenia, okazało się, że znajdują się w jednej pomniejszych królewskich komnat tortur. Na ścianach wisiały różne narzędzia do zadawania bólu, podobne do tych, które wisiały przy pasach Masakratorów. Hipopotam miał szczęście, że nie natrafił na jedną z nich podczas szukania wyjścia z jaskini. Bronie były przeróżne: od młotów do łamania kości po małe haczyki do wyrywania ciała. Widok był straszny. Najbardziej przerażające było to, że drużyna znajdowała się w tym pomieszczeniu. Byli pewni, że światło samo się nie zapaliło. Ktoś był z nimi w sali tortur. Bynajmniej nie przyjaciel. Może to jeden ze strażników zabłądził, a teraz miał okazję dostać awans za złapanie intruzów? Jedno jest pewne: bali się.

— Skoro już tak sprawy się potoczyły, przyznać się! Kto tu jest? — zapytał nerwowo Różowy. Niestety (a może na szczęście) odpowiedziała mu cisza. Tylko echo jego słów roznosiło się po całej sali. Dopiero teraz spostrzegli, jak wielkie było to pomieszczenie. Nie było ono tak obślizgłe, jak korytarze. Ku ich zdziwieniu, było ono lśniąco białe, a przecież nie było to spójne logicznie z nazwą miejsca, w którym się znajdowali. Widocznie często była oczyszczana z martwych ciał, oczywiście poharatanych. Była również regularnie myta z krwi. Sugerowało to, że na ścianach zbierało się jej dużo. Musiała tryskać jak fontanna, czyli najprawdopodobniej z tętnic. Było to jednak złudne przekonanie, gdyż o dziwo byłotamtylko jedno miejsce zalewane często krwią. Owo jedno miejsce wskazywało na to, iż kiedyś trysnęła na nie krew, lecz robiło to dość mało zauważalnie. Było lekko czerwone, możnaby powiedzieć, że szkarłatne. Nie były to jednak pojedyncze krople. Wyglądało to, jakby ktoś wycierał ciała o ścianę. Podobna była do linii wykonanej niedbałym ruchem pędzla niedoświadczonego malarza. Tuż obok plamy stał mały stoliczek, na którym leżały przeróżne nożyki, pęsety, od małych sztyletów do długich maczet. Wszystko posegregowane, jak w bibliotece. Niestety, tutaj rolę książek stanowiła broń. Stół, na którym leżały owe przedmioty był podobny do dużego pucharu na wodę z tą różnicą, że zamiast miejsca, gdzie zwykle się woda znajduje, miał duży, dębowy blat w formie wieloramiennej gwiazdy, koła zębatego. Po środku blatu był umieszczony stalowy walec, od którego odchodziła dźwignia. Okazało się, że stół razem z innymi kołami zębatymi tworzy mechanizm. Prawdopodobnie służył on do otwierania drzwi, znajdujących się tuż obok. Nagle, niczym błyskawica, do sali wpadli z wielkim hukiem strażnicy.

— Mamy przechlapane — stwierdził dobitnie Zielony.- Jedyne wyjście, jakie nam zostało, to spróbować z nimi walczyć.

Drużyna wiedziała, że nie ma z nimi szans, więc nawet nie próbowali. musieli się poddać. Na ich szczęście strażnicy nie byli Masakratorami. To byli zwykli, najprostsi, niezbyt inteligentni szeregowi, którzy posiadali jedynie miecze, a onebyłytak samo tępejak i oni. Do ekwipunku jedynie niektórych należał dodatkowy sztylet i łuk z pełnym kołczanem strzał. Szympans dostrzegł leżący na podłodze kamień wielkości kurzego jajka i popatrzył na przełącznik światła (wcześniej nacisnął go Hipopotam, kiedy stracił równowagę). Szybko go podniósł, poczuł go w ręku. Wycelował i rzucił z całej siły w znajdujący się dobre dwadzieścia metrów dalej wspomniany wcześniej przełącznik. Kamień poleciał podkręcony, jego trajektoria nie była zadowalająca, lecz… dotarł do upragnionego przez Szympansa celu. Nastała ciemność, a drużyna udała się do wyjścia.

— Prędzej, szybko, dalej! — zawołał Kangur popędzając drużynę.

— Nie mogę biec tak szybko — chrząknął Żółty. Spróbował on krzyknąć, lecz wydał z siebie jedynie cichy szept.

— Wierzę w ciebie, nie zostawimy cię! — pocieszył go, krzycząc Kangur.

— Biegnijcie dalej sami, ja spróbuję ich zatrzymać — wydał z siebie ostatni głos Hipopotam, po czym w kark trafiła go strzała i… wyzionął ducha. Nie machał nawet rękoma w agonii. Bólu prawie nie poczuł, gdyż umarł od razu.

— Nieee!!! — wrzasnął Zielony Kangur. Na szczęście opamiętał się, i poprowadził drużynę do wyjścia. Wiatrak był wyłączony. Teraz wyszli na prosty korytarz. Biegnąc, Kret potknął się o jakiś obiekt. Było to martwe ciało… Bociana. Kret ogłosił to pozostałej dwójce, lecz prawdopodobnie nie za bardzo to do nich dotarło. Wszyscy byli wstrząśnięci śmiercią Żółtego Hipopotama, więc większość wiadomości nie dochodziła do ich świadomości. Gdyby nie opanowanie Zielonego Kangura, zabłądziliby w korytarzach pałacu. Już nie zadawali sobie trudu podkładania min i innych ładunków wybuchowych. Oni po prostu uciekali.

* * *

— Ile jeszcze będziemy musieli się tak męczyć? Czy nie lepiej zawrócić i dołączyć do naszych dwóch braci? — zapytał z żalem, w totalnej beznadziei Kret.

— Nie martw się, Krecie! Głowa do góry, mam wrażenie, że jeszcze nie na to czas. Ciesz się, że nie dostaliśmy tyle cierpienia, co Żółty i Gaduła. Jest to zaszczyt, lecz i zaszczyt ma swoją cenę — pocieszył Kreta Szympans. W swojej wypowiedzi chciał przekazać, że cierpienie za dobrą sprawę jest owym zaszczytem, ale Kret zinterpretował to inaczej.

— Tak, to wielki zaszczyt mieć takie osoby w kompanii — stwierdził Kret.

— Trochę nie do końca o to mi chodziło, lecz nie podważam twej wypowiedzi. Zaszczytem było pełnić misję u ich boku — odpowiedział Szympans. Przy mówieniu pociekła mu łza. Bardzo ciężko było mu się rozstać z przyjaciółmi. Permanentnie zadręczał się myślami w stylu „czy ja nie mogłem ich zastąpić?”, „dlaczego oni musieli zginąć, a ja nie?”. Najwięcej beznadziei dodawał mu fakt, iż nie był w stanie i całkowicie nie potrafiłnic zrobić w tej kwestii. Czy gdyby umarł, też tak by za nim tęsknili? Nie wiedział tego nawet sam Salomon. Ta zagadka była jedną z tych, których jest najwięcej, a są niemożliwe (praktycznie) do rozwiązania. Życie ludzkie (i zwierzęce) jest jedną wielką zagadką. Gdybyśmy ją rozwiązali, na świecie nie istniałoby już zło.

— Widzę coś na końcu tunelu. Miejmy nadzieję, że nie są to analogicznie do poprzedniego spotkania strażnicy. Nie zamierzam powtórnie wchodzić do jaskini, która potem, znając nasze szczęście, okaże się salą tortur — powiedział Kangur. W jego wypowiedzi było czuć nutę strachu połączoną z lekkim sarkazmem.

— Obyś miał rację, co do tego nie zamierzania — odburknął Kret. — Czasami wpadasz na takie pomysły, że…, a z resztą, sam wiesz o co mi chodzi.

— Jaskinia nie była moim pomysłem, tylko pomysłem Bocia…, a, no tak, przepraszam — spróbował usprawiedliwić się Kangur.

— Nie usprawiedliwiaj się z rzeczy oczywistych — pouczył go Szympans. –Lepiej wcześniej znać swoje błędy i niedociągnięcia, swoje minusy, gdyż niebawem może być na zdobywanie takiej wiedzy za późno.

— Nie twierdzę, że jestem skaczącym ideałem, lecz na pewno rzadko miewam bezsensowne pomysły lub wypowiedzi, nieprawdaż? — skontrował go Zielony

— Zostaw ten temat, Zieleńcu! — krzyknął z chęcią zakończenia rozmowy przeradzającej się w kłótnie podobną do debaty politycznej Szympans.

— Dobrze, już dobrze — uspokoił ich Kret. — Sam pouczasz mnie, że nie wolno się kłócić, albowiem jak to powiedziałeś, uwaga, cytuję: „ta kłótnia to całkowita aberracja, ale dla was to zbyt trudne słowo”, czy jakoś tak.

— No tak, masz rację, przepraszam — odparł skruszonym głosem Zielony. — Nie powinienem tak się unosić. Przepraszam.

— Proszę — odparł władczo Kret.

— Nie popełnijmy poprzedniego błędu, nie obserwując zmierzającego ku nam światła, Przez tak mały błąd zginęły nam dwie osoby — przypomniał Szympans.

— Dobrze, rozdzielamy się. Każdy osobno. Chowamy się w cieniu. Znajdźcie porządną wnękę w ścianie, aby nie dostrzegli nas z pomocą swoich latarni. Zrozumiano? — rozkazał Zielony.

Pozostali członkowie dali znać kiwnięciami głowy swoje zrozumienie. Szybko, niemal natychmiast zaczęli szukać kryjówek. Struktura ścian była tutaj bardziej płaska, niż poprzednio. Zadanie było ciężkie do zrobienia. Zależało ono najwięcej, a przynajmniej w bardzo dużej mierze od szczęścia szukającego. Najłatwiej przychodziło to Kretowi, gdyż był on przyzwyczajony do ciemności. Był również mniejszy od innych, co sprawiało go bardziej dyspozycyjnym w tej kwestii. Najtrudniejszą okazała się sytuacja Zielonego Kangura i Różowego Szympansa. Byli kolorowi, co utrudniało im wtopienie się w otoczenie. Ściany były wyłożone kamieniami, mniej więcej wielkości ludzkiej pięści. Znajdowały się tam również inne, zwykle większe kamienie. Ciało Kreta było czarne, jak smoła, poza tym był on rozmiarów podobnych do tych dużych kamieni, więc postanowił właśnie tam się schować. Zielony Kangur dostrzegł dosyć małą, ale nadającą się do pomieszczenia w niej nawet dwóch osób wnękę. Światło było już blisko, a Szympans nadal nie mógł znaleźć kryjówki.

— Chodź tu, już nie ma czasu — syknął Kangur.

Rozmiary wnęki nie były idealne, ale przynajmniej na chwilę można było się tam schować. Była na tyle głęboka, że nawet gdyby nosiciele światła specjalnie szukali trójki kompanów, to i tak by tych dwóch nie znaleźli. Teraz intruzi mogli odetchnąć, co było nawet wskazane. Głośno dysząc mogliby zwrócić na siebie uwagę. Czekając, zwierzęta poczuły, że jest im bardzo zimno, szczególnie tym na dole. Gdy tak oczekiwali, światło zbliżało się wielkimi krokami. Kompania bardzo bała się spotkania z blaskiem, lecz jednocześnie byli bardzo ciekawi tego, kto jest jego nosicielem. Nagle, nieoczekiwanie, ziemia zadrżała. Z sufitu zaczęły spadać lodowate, nieprzyjemnie zimne sople, były one zresztą wielce niebezpieczne, z powodu ich ostrości. W ciągu kilku sekund Kret znalazł się w najgorszej z możliwych sytuacji. Niestety, Ślepiec spanikował i położył się na ziemi. W mgnieniu oka dostał pomoc od swoich przyjaciół. Kangur jednym zręcznym ruchem wygrzebał się z dziury, po czym długim skokiem dotarł do Kreta. Wziął go na ręce, gdyż był on tylko nieco większym od zwyczajnych kretów. Następnie, nie przygotowując się do skoku, ruszył swoimi susami do kryjówki, która, jak się okazało, była najbezpieczniejsza ze wszystkich. Położył go na kamiennej posadzce, ale Kret nie wstawał. Na ich nieszczęście, zemdlał. Bardzo utrudniło im to już obecnie skomplikowaną sytuację. Zielony Kangur wraz z Różowym Szympansem postanowili poczekać, aż Kret się obudzi. Nie był to jednak dobry pomysł, gdyż sople zaczęły powoli, lecz skutecznie wypełniać kryjówkę. Dwójka zmieniła zdanie. Trzeba było wymyślić coś innego. Wyjść nie mogli, gdyż sople by ich zabiły (Kangur z Kretem mieli naprawdę dużo szczęścia), zostać też nie było dla nich korzystne, bo do jaskini mogły zacząć wpadać nie tylko sople, a również i większe kamienie, w rezultacie czego mogły ich one zabić. Sytuacja wydawała się beznadziejna i taka też była. Nie było już dla nich ratunku.

* * *

— Au, moja głowa — syknął Szympans, gdyż właśnie wystający kamień uniemożliwił mu skutecznie podniesienie się. Przez chwilę miał wrażenie, że w głowie pulsuje mu bomba zegarowa, ale widocznie organizm okazał się skutecznym saperem.

— Gdzie my jesteśmy? — zapytał Kret.

— A zgadnij! W tej samej dziurze, w której byliśmy. Życie niestety nie polega na tym, że w sytuacji beznadziejnej uratuje cię superbohater i obudzisz się w pięknym, białym pomieszczeniu, a twoje życie będzie dalej długie i szczęśliwe — wytłumaczył Kangur.

— To może w końcu stąd wyjdziemy? — zaproponował Różowy.

— Z wielką przyjemnością — odburknął.

Zaczęli wychodzić z jaskini. Pierwszy spróbował Kret, a za nim Kangur i Szympans. Na nieszczęście się zachwiał i w konsekwencji upadł, ciągnąc za sobą swoich towarzyszy.

— Oj — powiedział cicho Kret.

— Oj? Tak po prostu „oj”? Aaa, no tak, nieważne, że pociągnąłeś za sobą całą drużynę, no nie? — syknął gniewnie Szympans.

— Nie denerwuj się, każdemu się zdarza — rzekł Kangur.

W końcu udało im się wyjść z obślizgłej dziury, jaką była ich zbawienna kryjówka. Wcześniej nie zwracali uwagi nawet na to, gdzie się znajdują, tylko na to, że mogą schować się przed światłem. Kiedy już stali na kamiennej posadzce wyścielającej dół tunelu, Szympans potknął się i upadł na ziemię, obijając sobie kolano i pośladki. Obejrzał się i dostrzegł światło, przed którym wcześniej się chowali. Było ono jednak zbyt daleko, by sprecyzować, czym ono jest. Już nigdy nie dowiedzieli się, czym ono było i z powodu czego narażali swoje życie. Wybuch, który wywołał całe to zamieszanie okazał się być spowodowanym przez ładunki wybuchowe podłożone wcześniej przez drużynę. Teraz nawet nie dbali o to, co się z nimi dzieje. Kompletnie o nich zapomnieli, lecz podczas wybuchu od razu skojarzyli, o co chodzi. Coś dotarło do ich uszu. Było to podobne do okrzyku bojowego, chociaż w chwili obecnej był to bardziej nieistotny szmer.

— Coś słyszę — powiedział Kangur.

— Ja chyba też, ale słabo — potwierdził Szympans.

—Chyba powinniśmy przyspieszyć kroku, bo mogą to być strażnicy, a już na pewno nie nasi przyjaciele.

ROZDZIAŁ II (PROLOG)

Krzyki dochodziły coraz donośniej i bliżej, z powodu czego trójka nie była pewna, czy przypadkiem nie zagraża to ich życiu. Z sufitu kapały małe, niemalże niezauważalne i nieistotne do czasu, gdy nie spadły na czyjąś głowę kropelki wody, źródłem których były zapewne wcześniej już wspomniane sople. Nie wiał żaden wiatr i mimo, iż tunele były dosyć obszerne, powietrze było zakurzone i w skutek czego nie dało się oddychać normalnie. Gdyby był tu Hipopotam, pewnie umarłby na miejscu. Od paru dobrych dni podróżnicy nie widzieli zielonej trawy, drzew, różnobarwnych kwiatów, motyli. Nie mieli też czym się napić, a sople były zbyt brudne do spożywania. Nie byli już w stanie tak dalej żyć, więc z wielkim zapałem szukali wyjścia, lecz go nie było. Przeszli już dobry kawał drogi, który z resztą już dawno był zasypany pokruszonymi głazami i mniejszymi kamieniami opadłymi z sufitu na skutek wybuchu podłożonych ładunków. Powrót tą trasą był szaleństwem, zwykłym utrudnianiem sobie życia, gdyż akurat w tym zamku mieli dróg do wyboru do koloru. To spowodowało też, że nie byli w stanie obłożyć całego zamku, tylko jego część. Zresztą, nie pierwszy raz przebywali w tym miejscu. Znali go dosyć dobrze, lecz nie na tyle, by posługiwać się skrótami. Poza tym, nie byli tam mile widziani. Ich kroki były dosyć ociężałe, bardzo głośno stąpali po ziemi. To cud, że jeszcze trzymali się na nogach. Godzina Szczytu była blisko. Teraz to od nich w dużej mierze zależały losy świata. Jeżeli nie opóźnią jej zbyt szybko, armia króla rozproszy się po całym świecie mordując, zarzynając w najrozmaitsze sposoby bezbronne Cienie. Jeżeli drużyna zawiedzie, będzie po wszystkim, czyli królestwo opanuje całą okolicę, a potem i cały świat. Dobrze pamiętali, jak trudno było wyrwać świat z rąk najpierw Forresa, potem Girtumala, a na końcu jego syna Girtumixa. Teraz już nikt nie pamięta tych wojen. Tylko Cienie są wdzięczne i dla nich właśnie muszą wypełnić misję, chociaż mieliby nawet poświęcić życie całej drużyny.

Powoli mijały godziny, minuty cennego czasu dążącego do Godziny Szczytu, a wraz z nimi i lata świetności drużyny, obecnie składającej się z trzech członków. Wszyscy członkowie kompanii pamiętali te czasy. Często o nich rozmawiali przy ognisku. Teraz ich dni były prawie policzone. Musiał wydarzyć się cud, by wygrali.

— To co teraz robimy? — spytał Kret.

— Szukamy wyjścia, ale podejrzewam, że jest to wysiłek bezużyteczny. Ten zamek jest tak duży, że nawet gdybyśmy wiedzieli dokładnie gdzie jest wyjście, nie dotarlibyśmy tam przed naszą śmiercią spowodowaną wycieńczeniem lub głodem. Wątpię, że nam się poszczęści i znajdziemy najwygodniejszy ze skrótów, dzięki któremu zdążymy dotrzeć do Rdzenia i z powrotem, a następnie dojdziemy do wyjścia — powiedział Szympans. Widać było (a raczej słychać), że nieustannie myśli o straconych kompanach. Zmienił się od tamtego incydentu. Bardzo spoważniał. To nie był już dawny Różowy Szympans, który ze wszystkiego potrafił zażartować i wszystko dla niego było komiczne. Przykro było patrzeć na przybitego małpiszona. Rzadko kiedy miewał złe zamiary, a kiedy nawet się kłócił, to tylko przez swój nastrój, a i on był bardzo dynamiczny.

Wśród drużyny panował bezład. Każdy robił co chciał. Nikt jednak nie miał siły się kłócić, musieli oszczędzać siły na dalszą podróż. Mało rozmawiali. Wszyscy byli przybici z powodu ostatnich zdarzeń.

Szli przez kolejny ciemny korytarz, nieustannie mieli wrażenie, że w ogóle się nie przemieszczają, a stoją w miejscu. Nie widzieli nic, poza ciemnością, oczywiście. Od dłuższego czasu nic się nie działo, chyba, że któryś mdlał i trzeba go było budzić lub nieść na rękach. Wiedzieli, że tak nie mogli iść dalej. Coraz częściej przychodziły im do głowy myśli o poddaniu się, o zawróceniu lub nawet o odebraniu sobie życia. O dziwo żaden z nich nie narzekał, nawet, gdy musieli nieść swojego towarzysza na rękach. Wiedzieli, że to tylko zbędne marnowanie energii do życia. Zamiast podnosić nogi, suwalinimi, dlategoczęsto przewracali się. Można ich było określić jednym słowem: martwi.

— Czy ktoś wie chociaż dokąd my zmierzamy? Ile jeszcze? — lamentował Kret. W tym przypadku nie było co się dziwić, patrząc napesymistycznąpostawę Kreta jego zachowanie było całkiem normalne. Martwa cisza została przerwana.

— Nie narzekaj tylko idź. Gdybyś miał świadomość chociaż co do połowy długości naszej trasy, to już zastrzeliłbyś się z wiatrówki — odparł Szympans.

— Nie posiadam wiatrówki — powiedział krótko Kret.

— I bardzo dobrze — wtrącił się nagle Kangur. Przedtem bardzo oczekiwał na jakąkolwiek rozmowę. Gdy otworzył usta musiał je długo oblizywać. Zaschły mu, były zapieczętowane niczym królewska koperta, do tego jeszcze z dużą zawartością bezużytecznych informacji, które miały służyć tylko temu, by zostały wypowiedziane. Na szczęście do tego nie doszło. Były one w stylu: „kiedy dojdziemy do punktu docelowego?”, „kiedy postój?”, „dlaczego zgotowaliśmy sobie taki los?” itp. Już dwie pierwsze kwestie dopiero co rozpoczętego dialogu wystarczyły, aby skutecznie podburzyć jeszcze bardziej minorową atmosferę podróży.

— Wolałbym zginąć, niż nieustannie potykać się, upadać na twarz, podnosić się, a przede wszystkim iść, iść i jeszcze raz iść! — powiedział, wyraźnie intonując słowa „iść” Zielony.

— I ty, Brutusie? — zapytał z niedowierzaniem Szympans. — Czy ja jestem jedynym optymistą w tej trójce? Gdybyśmy mieli zdechnąć, dawno byśmy to zrobili, patrząc na to, że ostatnio przeżyliśmy dużo „ciekawych” sytuacji, prawda?

— W sumie, to masz rację — stwierdził z trudem Kret. Nie lubił, a wręcz nienawidził przyznawać Szympansowi racji. Jak wiadomo, często się kłócili.

— Kontynuując, — przerwał ponownie powstałą po chwili ciszę Szympans — jakie jest nasze aktualne zadanie do zrobienia?

— Dostać się do Rdzenia przed Godziną Szczytu — odparł krótko Kangur. — Jeżeli nie zdążymy, już po nas.

Obecna sytuacja trzymała ich w niepewności. Z jednej strony byli na pół żywi i umrzeć mogli nieoczekiwanie, z drugiej strony mieli ważną misję do wypełnienia. Zależały od nich losy wielu żywych stworzeń. Jeżeli chcieli wykonać zadanie, musieli poważnie narazić swoje życie lub, co bardziej prawdopodobne — zginąć, spłonąć w płomieniach wybuchu Rdzenia, zamierzali go przecież podsadzić. Ucieczka przed takim żarem w ciasnych korytarzach zamku była niemalże niemożliwa, a patrząc na ich stan zdrowia — nie do wykonania.

— Zastanawiam się, po co podsadziliśmy wcześniejsze ściany, skoro i tak wybuch Rdzenia wszystko zrobiłby za nas — pomyślał na głos Kret.

— Odpowiedz jest prosta: nie chcieliśmy, aby nasza misja poszła na marne. Gdybyśmy ich nie powysadzali wcześniej, nie mielibyśmy pewności, czy nie przetrwonimy naszego zdrowia i czasu nie uzyskując niczego. Tymczasem, mamy już część misji za sobą i możemy w „spokoju” iść do Rdzenia — wytłumaczył Kangur.

— A, rzeczywiście, chyba mam krótką pamięć — zaśmiał się Kret.

Okazało się, że Kret zapomniał również innej, ważnej w ich przypadku kwestii. Spróbował się wyprostować, jednakplecak z ładunkami mu na to nie pozwolił. Pociągnął Kreta za sobą i wraz z nim runął na ziemię. Podłoże w tunelach w większości miejsc było takie samo. Zimne, twarde, śliskie, o dziwo wykonanezdobrze oszlifowanego marmuru, lecz był to jedyny luksus, który ich spotkał podczas wyprawy. Wcześniej wspomniany plecak był po brzegi przeładowany różnego rodzaju przyrządami pirotechnicznymi. Niestety, gdy Kret rozciągnął swe ramiona próbując się przeciągnąć, pasy łączące plecak z jego nosicielem pękły, tym samym pozwalając muupaść na podłoże. Kret miał szczęście, że upadł on (plecak) akurat dolną częścią, w której skryte zostały worki z prochem strzelniczym, który drobniejszy od piasku zamortyzował upadek podobnie do poduszki. Całej trójce serca stanęły w gardle. Kangur wraz z Różowym ostrożnie podeszli do Kreta, lecz przedtem powiedzieli, aby się nie ruszał z aktualnego miejsca położenia, gdyż skutki tego czynu mogą być katastrofalne w przypadku ruchu skierowanegow stronęplecaka. Ślepy posłusznie zamarł, a kiedy tylko zabrali jego plecak pod ścianę — odwrócił się, badając całą tą sytuację. Zamierzał przeprosić swych towarzyszy za to zajście, lecz w ostatniej chwili zrezygnował, zdając sobie sprawę ze swojej niewinności.

— Oj — szepnął, ledwie wydając z siebie jakikolwiek dźwięk.

— O mały włos, a wszyscy byśmy zginęli — stwierdził z przestrachem małpiszon. — Mieliśmy wielkie szczęście co do ułożenia zawartości plecaka, ponieważ inaczej w ogóle bym tego nie powiedział.

— O mały włos — zgodził się Zielony Kangur. — Z przykrością muszę stwierdzić, że całe nasze życie jest o ów wspomniany dwukrotnie „mały włos”.

— Też prawda — przytaknął mu Różowy.

— Popatrzmy na plecak, czy możliwa jest jego jakakolwiek naprawa — zarządził Kangur.

Podeszli z Szympansem do owego obiektu mającej niedługo nastąpić zagłady, a przynajmniej tak sądzili. Kret stał w miejscu, nie wiedząc, jak zachować się w tejsytuacji, jakna razie jedyna jego reakcja brzmiała przecież„oj”. Kangur krytycznym wzrokiem ocenił z góry pas. Był skórzany, więc zszywanie go nie dałoby trwałego efektu. Poza tym, nie mieli nawet czym tego zrobić, ciemność nie sprzyjała nakładaniu nitki na igłę, zarówno w przypadku Kreta, jak i w przypadku Kangura i Szympansa. W obecnej sytuacji nie miało to nawet sensu, gdyż i tak czuli się tak, jakby niedługo mieli umrzeć, w związku z czym ich motywacja była zerowa. Nie mieli sił nawet myśleć o takich drobnostkach. I tak ilość ładunków wybuchowych nie była wystarczająca, aby wysadzić Rdzeń. By się to udało, musiałbynastąpić niemalże cud. Aby nie dobijać i tak już upadłych kompanów, Kangur nie ogłaszał im tego. Chciał, żeby mieli przynajmniej jeden cel tej podróży.

— Nie ma sensu zawracać sobie głowy tak nieistotnymi rzeczami. Kret będzie musiał nieść plecak na jednym ramieniu i będziemy się z nim najwyżej zamieniać. Nie widzę innego wyjścia, a pozostawienie go byłoby czysta głupotą. Nie po to tak długo go nieśliśmy, aby teraz go tak zostawić — stwierdził Kangur.

— Poprawka, Kret niósł — poprawił go Różowy.

— To nieistotna kwestia — bronił się Zielony.

— Nieistotna do czasu, gdy się go bierze na plecy — powiedział, tym samym potwierdzając słowa Szympansa Kret.

— Tak, tak, macie rację, a teraz skupmy się na tych „równie istotnych” sprawach i ustalmy, co robimy — rzekł z pewną irytacją w głosie Kangur.

— A co mielibyśmy robić? — zapytał Różowy.

— Są dwie opcje do wyboru: szukamy wyjścia lub zmierzamy w kierunku Rdzenia. W obu przypadkach gwarantowana jest pewna śmierć — wyłożył mu propozycję Zielony.

Cierpliwość jest cnotą, więc bądźcie cnotliwi i trzymajcie się tej zasady. Czy uda im się wysadzić rdzeń i ujść z życiem lub czy uda im się znaleźć wyjście z zamku? Ja znam odpowiedź, ale wy musicie na nią nieco poczekać. Powodzenia!

Część Druga: Szaleństwo

ROZDZIAŁ I

Obudził się w stogu siana. Śmierdziało tam, jak w stajni z wiejskimi końmi, które są myte raz na rok. Zapach był nie do zniesienia, więc zadziałał on podobnie dobudzika. Poszczególne źdźbła trawy, która była nieprawdopodobnie twarda, wbijały mu się w ciało, szczególnie w prawy bok, na którym leżał. Obok niego leżała pusta butelka po podłej jakości alkoholu. Najprawdopodobniej było to wino z winnicy starego właściciela ziemskiego, Kota, który mimo, iż był jednym z bogatszych mieszkańców Złotego Wschodzącego Słońca, produkował alkohol słabej jakości. Tak nazywano to miasto, przynajmniej oficjalnie, jednak jego mieszkańcy zwykli na niego mawiać Złote lub Słońce, rzadziej Złote Słońce, lecz czasami nawet nazywali je Złotą Jutrzenką, co było popularne szczególnie wśród starszej ich części. Była to bogata, zarówno w historię jak i w kosztowności warownia, zamek, a właściwie, to pełen przepychu pałac otoczony murami. Miasto dzieliło się na bogatszą i biedniejszą część. Praktycznie nie istniała tam klasa średnia, gdyż jeżeli ktoś chciał pracować, bardzo szybko się wzbogacał i dołączał do klasy wyższej, natomiast ludzie należący do klasy niższej, tak zwane „Cienie”, nie mielitam prawa głosu, i nie moglitak naprawdę walczyć o swoje prawa, jak elita zgromadzona w pałacu. Mieszkali oni (Cienie) zwykle pod murami miasta, czasem nawet za murami, co było bardzo niebezpieczne z powodu grasujących tam Strażników, bynajmniej nie państwowych. Tak nazywana była kasta zabójców, zajmujących się działalnością wyłącznie przestępczą. Byli to zwykle wygnańcy lub dezerterzy, buntownicy lub najzwyklejsi złodziejaszkowie, czekający tylko na odpowiedni, przyjazny wyłącznie dla nich moment, gdy jakiś bogacz ewakuował się z twierdzy, najczęściej w sprawach dyplomatycznych. Ale wróćmy do Cieni. Ich bieda nie wynikała z lenistwa lub nieróbstwa. Cienie nie zostawały dopuszczane do jakiejkolwiek pracy. Gdyby wszystkie Cienie dostały by możliwość, by normalnie żyć i zarabiać, klasa wyższa i Cienie zbiłyby się w jedną klasę zwaną „średnią”, a tego pomysłu elita nie aprobowała, przeciwnie doCieni, którzy pragnęli jedynie zjeść chociaż kawałek chleba i popić go przynajmniej czystą wodą. Niestety, niesprawiedliwość wzięła górę wśród biedaków, w konsekwencji czego regularnie każdego dnia umierała duża ilość osób, w większości składająca się z Cieni, oczywiście. Cienie nie były prześladowane przez państwo. Robiło ono nawet pozór tego, że niesie im pomoc, co oczywiście mijało się z prawdą.

Przetarł oczy, spróbował się rozejrzeć dookoła, sprecyzować, gdzie się dokładnie znajduje, lecz wystające źdźbło wymierzone prosto w kierunku jego oka skutecznie mu to uniemożliwiło. Szybko się od niego odsunął, tym samym wypadając z wozu, gdyż znajdował się właśnie na pojeździe przewożącym siano i zmierzającym do królewskiej stajni. Tuż obok niego przemieszczał sięz dużą prędkością koń, a za nim królewski posłaniec w karecie zmierzający właśnie, by ogłosić nowe rozkazy króla. Na nieszczęście leżącego, przejechała mu po ręce, łamiąc ją, czemu zawtórował głuchy chrzęst. Poszkodowany zawył głośno, przeklinając koło, konia i kierowcę dorożki. Stangret nawet nie usłyszał jęku cierpiącego, więc jechał dalej, przejeżdżając po jego ręce po raz kolejny, tym razem tylnym kołem wozu. Leżący ponownie zaklął, lecz tym razem był na tyle mądry, by odsunąć swoją rękę i ogólnie wstać z bruku, przez który obił sobie łopatki, padając na ziemię. Spróbował wstać, lecz jego poczynania nie odniosły skutku. Padł ponownie. Mimo, że upadł z mniejszej wysokości, zabolało go podobnie, gdyż nie miał się czym podeprzeć, na dodatek spadł na tą złamaną kończynę. Jego ręka pulsowała niczym bomba zegarowa, podobnie zresztą do głowy. Ból był nie do zniesienia, przynajmniej teoretycznie. Ryknął głośno, niczymgrzmot pioruna uderzającego o ziemię podczas kwietniowej bądź letniej burzy. Kareta przejeżdżająca przed nim (zupełnie inna, niż ta poprzednia) gwałtownie zatrzymała się niemalże powtarzając błąd poprzednika.

— Stać! — krzyknął stangret uderzając batem w jednego z dwóch białych rumaków idących przed nim. Widać było, że nie są one tym usatysfakcjonowane. Wyglądały, jakby dopiero co przeszły serię królewskich tortur zadawanych przez strażników należących do najbardziej okrutnej części gwardii przybocznej króla. W gwardii przybocznej najczęściej służyli tępi, lecz niezwykle straszni psychopaci, których sensem życia było jedynie mordować i torturować. Podczas przesłuchań wystarczyło tylko, by podeszli do przesłuchiwanego, a ten pośpiesznie recytował im wszystkie informacje, nawet te najbardziej tajne. Miejsce, w które konie zostawały uderzane wyglądało jak wytarta wycieraczka sprzed drzwi frontowych. Konie raptownie się zatrzymały, najwyraźniej bojąc się kolejnego uderzenia batem w i tak porządnie już potargane miejsce. Podkowy zaszurały o bruk, niezdarnie uderzając jedna o drugą. Nogi koni były słabe, niczym zwiędłe kwiaty nie podlewane od pół roku wodą.

— Uważaj, gdzie leziesz! Prawie przejechałeś mi po ręce! — wrzasnął poszkodowany. — Wiesz kim ja jestem?

— Nie, panie. Przepraszam, trudno było cię, o panie, dostrzec z tak wysokiej pozycji, jak moja gdy leżałeś nisko na bruku. — odpowiedział przestraszony kierowca.

— A nie zastanowiło cię przypadkiem, dlaczego leżę na bruku?! — zawył błagalnie.

— Zastanowiło, ale dlaczego teraz się nie podniesiesz, o panie, i nie wstaniesz? — spytał go zatrwożony swą śmiałością stangret.

— W sumie, to masz rację — powiedział, dziwiąc się samemu sobie. Spróbował wstać, lecz tak, jak przedtem upadł na ziemię, a przynajmniej prawie, bo tuż obok niego stał już kierowca, ciągnąc go za rękę do góry. Miał, szczęście, zarówno kierowca jak i poszkodowany, że była to zdrowa ręka. Stangretowi serce stanęło w gardle z tego powodu, iż nie był on pewny, czy złapał za prawidłową rękę i czy zdoła on udźwignąć męczennika. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, był on bardzo lekki, chociaż jego ogon wydawał się być dosyć masywny. Dopiero potem zauważył on, że poszkodowany podpiera się na tym właśnie ogonie, i że to jest powodem jego pozornej lekkości. Obolały członek tego duetu bardzo zdziwionym wzrokiem obejrzał pobieżnie swojego wybawiciela. Kierowca był podobny do beczki napełnionej piwem, takiej, że korek zatykający otwór, skąd nalewa się trunek, wyglądałby, jakby zaraz miał wypaść pod wpływem ciśnienia, jakie zwykle wywiera na takich korkach płyn zawarty w środku beczki. Jego żółty, masywny nos wraz zeswoimi monstrualnymi dziurkami zajmował znaczną część twarzy, tym samym przyćmiewając nieco rozmiar pozostałych jejczłonków, które i tak proporcjonalnie do innych części ciała, takich jak nogi czy ręce, były po prostu ogromne. Wcześniej wspomniane ręce owego jegomościa zakończone były tłustymi palcami, które można było pomylić ze śląskimi kiełbasami. Idąc tym tropem wzdłuż ciała można było dostrzec, że jedynymi słowami, które mogły zdefiniować wygląd stangreta były „duży”, „ogromny” wraz z ich synonimami. Jednak zdecydowanie można twierdzić, iż dominującym miejscem ciała grubasa był brzuch. Jego rozmiar wychodził poza wszelkie możliwości, a sam brzuch zdawał się kumulować w sobie cały tłuszcz tej istoty. Wszystko to przestawało mieć znaczenie, gdy popatrzyło się na uśmiech wielkoluda. Przypominał on wielkiego afrykańskiego banana, zarówno kolorem, jak i formą. Całość dopełniał mały, zważając na rozmiary pozostałych cech kierowcy berecik. Był on w czerwono-czarną kratkę, gdzieniegdzie można było dostrzec i szare nici. Patrząc od góry można było stwierdzić dwie rzeczy. Po pierwsze, nici tworzące nakrycie głowy były uporządkowane pod względem kolejności (nie licząc tych szarych, oczywiście): czerwona, czarna, czerwona, czarna. Niestety, nie można było tego samego powiedzieć o rozmiarze nici. Był on zdecydowanie nieuporządkowany. Gdyby przedstawić go według cyfr, a każda kolejna cyfra odpowiadałaby za kolejny stopień wielkości (jednostki wybierzcie sobie sami, to nie ma tu znaczenia), wyglądałoby to tak: 3, 9, 7, 2, 5, 5, 4, 8. Najbardziej uwagę przykuwałjednak szew okalający beret. Lśnił złotą barwą, wydawać by się mogło, iż jest to bardziej drut niż nić. A jednak pozory mylą. Gdy przypatrzyło się bliżej, cudowny czar pryskał i znało się rozwiązanie owej zagadkowej barwy. Była to najzwyklejsza złota nić, a powodem jej boskiego koloru były tylko refleksy świetlne, gdyż owego dnia było dosyć upalnie, poziom nasłonecznienia był dosyć wysoki, nawet jak na obecną porę roku. Ogólnie lato w tym roku było jakieś inne, wyjątkowe.

— Dzięki — sapnął.

— Nie ma za co. Dzisiaj ulica jest nieco ruchliwa, szczególnie, gdy jedzie sięw stronę miasta. Nie dziwi mnie więc to, o panie, że nie miałeś dużo szczęścia, bo prawdopodobieństwo uniknięcia takiego wypadku jest prawie niemożliwe — odparł.

— Jak masz na imię? — spytał.

— Żółty Hipopotam — przedstawił się. — Ty jesteś pewnie Zielony Zając? — zapytał Żółty.

— Nie do końca. Zielony to ja jestem, ale na pewno nie Zając, a Kangur. Przy moim stanie łatwo się pomylić — odparł Zielony.

— Już muszę wracać do karety, pasażerowie czekają, a ja zaniedbuję obowiązki. Żegnaj! — zakończył kierowca.

Kangur wyciągnął rękę na pożegnanie, lecz spostrzegł, że Hipopotam jest już blisko karety. Poczuł się wtedy niezręcznie, zdawało mu się, że wszyscy się na niego patrzą. Jednak było to złudne odczucie. Dzielnica, w której mieszkał była tą najbogatszą, najwspanialszą, najnowocześniejszą, pełną hazardu i rozpusty częścią miasta. Mieszkali tam najczęściej spadkobiercy różnych bogatych rodów, politycy, królewscy urzędnicy lub hazardziści, którym udało się wygrać duże pieniądze i nie roztrwonić ich zbyt wcześnie. Takim właśnie hazardzista był Kangur. Swój majątek zdobył poprzez starą grę hazardową znaną już od wieków w Słońcu. Polegała na rzucaniu przez pierwszego gracza kośćmi i sumowaniu ich oczek (liczba kości była prawiedowolna, o czym dosłownie za chwilę), następnie gracz kolejny rzucał dwoma kośćmi i odejmował liczbę oczek jednej kości od liczby oczek drugiej (zwykle druga kość powinna mieć więcej oczek od pierwszej, ale istniały różne wersje gry). Dla sprostowania pragnę zaznaczyć, że w przypadku większej ilości kości gracz mógł wybrać sobie, różnicę oczek których z nich chciałznaleźć. Na końcu sumę oczek pierwszego gracza dzielono na działanie wykonane przez drugiego gracza. Tutaj rozwieję wątpliwości czytelnika, jakie mogły wyniknąć z powodu mojego uprzedniego wytłumaczenia. Otóż, warto jeszcze wspomnieć, że słowo „dowolna”, dotyczące ilości kości, których mógł użyć pierwszy gracz oznacza, że liczbą stanowiącą granicę ilościową była piątka. Teraz gracze zamieniali się rolami. Uczestnik, który miał większą ilość punktów oczywiście wygrywał. Była jeszcze jedna bardzo ważna zasada. Gdy drugi gracz wyrzucił taką samą liczbę oczek zarówno na jednej, jak i na drugiej kości, miał on dwie opcje do wyboru: rzucić jeszcze raz obiema kościami lub wybrać dwie inne kości, a następnie zrobić z nimi to samo, co z poprzednikami. Jeżeli i one były takie same, gracz przegrywał, a jego przeciwnik zbierał całe pieniądze. Tak właśnie było w przypadku Kangura, lecz on był po tej „dobrej” stronie. Jego przeciwnikiem był Długi Krokodyl, najbogatszy oligarcha w całym mieście. Krokodyl rzucił dwoma kośćmi. Niestety, były to dwie czwórki. Wybrał rzut dwoma innymi kośćmi i to również były dwie czwórki. Kiedy zrozumiał, że przegrał, powiesił się. Był bardzo przyzwyczajony do wygrywania iuzależniony od swojego majątku. Można powiedzieć, że było to całe jego życie. Ze strony Kangura wyglądało to zupełnie inaczej. Kiedy zrozumiał, że cały majątek przeciwnika należy od teraz do niego, zapomniał o całym świecie i szybko przeprowadził się do willi na najbogatszej ulicy w mieście. Charakteryzowała się ona najwyższym poziomem znieczulicy społecznej, jaki może w ogóle istnieć. Codziennie ginęło tam po parę lub więcej osób, lecz nikogo to nie obchodziło. Mało kto wychodził na ulicę. Wszyscy całymi dniami przebywali w domach, poza paroma wyjątkami, jak Kangur i inni śmiałkowie. Pozornie nic im nie groziło, ale tylko pozornie, o czym zapewne się przekonamy. Oczywiście nie oznaczało to, że ulice były puste. Chodziły po nich tłumy. Ulicą pustą pewnie możemy nazwać jedynie ulicę, gdzie obecnie mieszkał Kangur, jednak tutaj to słowo dotykałoby bardziej aspektów mentalnych i kulturowych. Prawie na każdym rogu był bar ze stałymi klientami. Byli to najczęściej bogaci alkoholicy, którzy nawet, gdyby pili przez stolat, nie zarabiając niczego, nie wyczerpaliby swoich zasobów pieniężnych. Takiego typu placówką, w którym przesiadywał Zielony Kangur, był znany bar„Pod Czarnym Zegarem”. I rzeczywiście, bar wyróżniał się przybudówką do wieży ze wspomnianym już czarnym zegarem w centrum najwyższego piętra. Nazwa ta nie była przypadkowa. Przesiadywanie w tym miejscu kończyło się czarną godziną, godziną śmierci, szczególnie dla wielu podstarzałych już klientów. Specjałem knajpy był produkowany wyłącznie tam alkohol o nazwie „Dzika Bestia”. Powodował on w jego użytkowniku zwiększenie agresywności i najczęściej to on był powodem morderstw licznych gości tamzasiadających. Właścicielowi było to na rękę, gdyż za zakłócanie spokoju istniała wysoka kara pieniężna, przewyższająca dziesięciokrotnie codzienne kupowanie pięciukufli tego napoju przez tydzień. Bardziej opłacało mu się czasem wymienić meble zniszczone podczas bijatyki, niż obsługiwać codziennie kilkuset klientów (co oczywiście robił). Taka bijatyka miała miejsce kiedyśi w przypadku Kangura. Cudem było to, że przeżył. Nie pamiętał on jednak tego zdarzenia. Zapominał o każdym pobycie w barze, więc myśląc, że nigdy tam nie był, chodził tam codziennie. Nigdy nie odważył się jednak kupić, ani tym bardziej wypić „Bestii”. Wiedział, jakie to miało skutki i nie był na tyle głupi, by zadzierać z jej wielbicielami(co zapewne by zrobił po jej spożyciu). Czasem niestety to oni zadzierali z nim. Na szczęście uciec przed pijakiem było łatwo, a nadmierni połykacze „Dzikiej Bestii” byli najczęściej właśniepijani.

— Przepraszam, którędy do ulicy Złotej? — spytał pierwszego napotkanego przechodnia Kangur.

— Trzydzieścimetrów prosto, potem skręć w prawo, ulicą do końca i w lewo. Tak dojdzie pan do Złotej 36. Parzyste numery po prawej, nieparzyste po lewej — wytłumaczył przechodzień.

— Dziękuję — odparł.

Udał się więc drogą pokazaną przez informatora i tym samym doszedł do Złotej 36. Na szczęście pamiętał jeszcze numer swojego domu, a był to numer 15. Zawrócił więc na pięcie w kierunku poprzednich numerów, przedtem jednak zmienił stronę ulicy z parzystych na nieparzyste numery. Dopiero teraz skojarzył fakty i doszedł do wniosku, że wychodząc z baru mógł zamówić karetę i, jak się okazało, oszczędzić sobie bólu.

Dotarł do domu. Stał przed główną furtką do swojej willi. Była złota, ozdobiona różnorodnymi figurkami i wzorami wymyślanymi na zamówienie. Klamka była w formie liścia dębu zagiętego pod wpływem ognia, umarłego. Wierzch klamki był wytarty na tyle, by można było się w nim przejrzeć. Kangur zauważył, że po jego czole przechodzi struga czerwonej krwi. Nacisnął klamkę, lecz nie dało to oczekiwanego skutku. Musiał użyć klucza. Zamarł w przerażeniu. Zaczął energicznie go szukać we wszystkich kieszeniach, lecz go nie znalazł. Nagle przypomniał sobie rozmowę z przechodniem. Zdawało mu się wtedy, że ów mieszkaniec miasta jest zbyt miły, i że jego wzrok jest zbyt ufający. Kangur był teraz pewien, że to właśnie on trzyma teraz w ręku jego klucz! Nie wiedział, co ma robić: czekać, aż złodziej sam do niego przyjdzie czy wrócić do miejsca spotkania. Wybrał tą drugą opcję, bo wiedział, że ów złodziej może zechcieć sprzedać klucz, a wtedy on raczej już go nie ujrzy. Obrócił się więc i popędził w stronę numeru trzydziestego szóstego. Skręcił w lewo, pobiegł ulicą do końca i ponownie skręcił w lewo, a następnie ruszył przed siebie trzydzieścimetrów prosto. Pędził na złamanie karku w kierunku miejsca spotkania. Kiedy się tam znalazł zaczął rozglądać się, gdzie mógł się udać złodziej. Stracił wszelkie nadzieje, znalezienie go graniczyło teraz z cudem, ból ręki powrócił.

Nagle zobaczył przed sobą obiekt poruszający się ruchem jednostajnym, spokojnym. Nie wyglądał na złodzieja, nie był w żaden sposób zestresowany. Kangur uznał jednak, że to jego właśnie poszukuje. Pobiegł w jego kierunku. Gdy znalazł się na wyciągnięcie ręki od niego skoczył, zamachnął się i uderzył go prosto w głowę. Ofiara upadła na ziemię uderzając czołem o bruk. Zielony Kangur zaczął go przeszukiwać, gdy nagle ponowniepoczuł wielki ból w złamanej ręce. Ofiara napaści wykręciła mu ową kończynę i odepchnęła go, w rezultacie czego upadł.

— Złodziej, zatrzymajcie go, złodziej! — zawołał Kangur.

— Czego ode mnie chcesz, nic ci nie ukradłem! — odparł przechodzień. Okazało się, że był to ten sam, z którym o tym, gdzie powinien się udać rozmawiał przedtem Kangur.

— A mój klucz? — zapytał zdziwionym głosem.

Dopiero teraz Kangur przypomniał sobie…, że on nigdy nie posiadał klucza od furtki.

ROZDZIAŁ II

— Co się tu dzieje? — zapytał groźnie strażnik, widząc całe to zajście.

— To jakieś nieporozumienie, — odpowiedział mu przechodzień — ten człowiek twierdzi, że ukradłem mu jakiś klucz.

Kangur nie wiedział, co odpowiedzieć. Był przerażony, nie chciał zadzierać ze strażą miejską, podobno mieli bardzo surowe kary. Myślał nad tym, jak uciec z tego miejsca, lecz wyjścia nie znajdywał.

— Co w pana wstąpiło? — zapytał Kangura strażnik. Jego głos był wyjątkowo łagodny, nie przypominał głosu człowieka dającego kary.

— Nie wiem — odparł.

— Proponuję rozejść się, jak gdyby nic się nie stało. Skoro nie mam jego klucza, problem nie istnieje — powiedział przechodzień.

— Popieram, — rzekł strażnik — ale przedtem trzeba ukarać napastnika. Jaką karę wybierasz? Pieniężną czy cielesną?

— Pieniężną — odparł zdecydowanie Zielony

— Dobrze. Dwa tysiącemedilów. Zapłaci pan na posterunku na ulicy Krwistej 7 — powiedział usatysfakcjonowanym głosem strażnik.

— Niech tak będzie.

— Dwa tysiącemedilów! — pomyślał Kangur. — Co oni sobie myślą, że mnie stać codziennie wydawać tyle pieniędzy, ile starczyłoby mi na dwa miesiące pobytu w luksusowym hotelu?

I rzeczywiście. Była to bardzo duża suma. Waluta tego kraju dzieliła się na trzy typy monet: medile, edile i fedile. Jeden medil był równowartością stu edilów, co z kolei było równe dziesięciu tysiącom fedilów. Przykładowo bochenek chleba kosztował pięć fedilów, a dwupiętrowy dom od tysiąca do nawet pięciu tysięcy medilów, oczywiście w tej najbogatszej dzielnicy. Wynagrodzenie za godzinę pracy wynosiło jeden edil, czyli żeby zarobić na zapłatę wystawionego Kangurowi mandatu musiałby on pracować około dwieście tysięcy godzin, czyli mniej więcej osiem tysięcy trzysta trzydzieści cztery dni, co z kolei jest równe dwustu siedemdziesięciu ośmiumiesiącom (licząc miesiąc jako trzydzieścidni), czyli dwadzieścia trzy lata! Mówimy tu oczywiście o nieustannej pracy. Dzięki temu porównaniu można dostrzec, jak wysoką karą obłożony został Kangur. Jednak w tym przypadku Zielony nieco przesadził mówiąc, że nie stać go na to, żeby wydawać codziennie dwa tysiące medilów. Był na tyle majętny, że codziennie przez pięćdziesiąt lat mógłby wydawać nawet dziesięć tysięcy medilów i uszczupliłoby to jego majątek o połowę. Można z tego wywnioskować, że po takim stylu życiamiałby on sto osiemdziesiąt dwa miliony pięćset tysięcy medilów na swoim koncie, czyli aktualnie miał on trzysta sześćdziesiąt pięćmilionów medilów. Warto wspomnieć, że z całej tej sumyani fedila nie zarobił sam. Wszystko wygrał przecieżod Krokodyla. Patrząc z drugiej strony, czyli na ilość przegranych pieniędzy, trochę trudno jest dziwić mu się, że był on tak bardzo do nich przywiązany.

Wszystkich tych bogaczy charakteryzowała jedna podstawowa cecha: chciwość. Nie daliby nikomu, nawet wdowie wychowującej siedmioro dzieci nawet okrzucha czerstwego chleba. Poza tym słowa „imperializm”, „zachłanność”, „nieczułość na potrzeby innych” też dobrze mogły ich zdefiniować. Gdyby każdy z nich oddałby przynajmniej pół procenta swojego majątku na potrzeby innych, najbiedniejszy człowiek na świecie mógłby zamieszkiwać nadmorską willę ze służącymi, analfabetyzm spadłby do poziomu zerowego, a Wschodzące Słońce byłoby najbogatsze zarówno pieniężnie, jak i duchowo. Niestety, poprzez cechy tych ludzi taka wizja miasta była niemożliwa. Wielcy właściciele są przyzwyczajeni do posiadania i robieniawszystkiego na wielką skalę.

Ulica po której szedł była już ciemna. Słońce było do połowy zakryte, księżyc zaczynał dominować. Noc w tym mieście była bardzo niebezpieczna, szczególnie w okolicy „Czarnego Zegara”. Niestety, właśnie tam zmierzał. Podchodziło to już prawie pod uzależnienie. Nie wyobrażał sobie dnia bez pobytu w „Czarnym Zegarze”. Był to jego dzienny priorytet. Dzień spędzony w tym barze uważał za spełniony. Było bardzo duszno. Pył unosił się mniej więcej półtora metra nad ziemią. Lato było bardzo upalne. Sprzyjało to jednej roślinie, która tylkow taką pogodę może rosnąć. Wydziela wtedy z siebie pyłki, które na chwilę obecną potęgowały efekt duszności. Z pewnością nie sprzyjała alergikom. Pył był dość widoczny przez mało, lecz wciąż docierające jeszcze promienie słoneczne, co dodatkowo o nim przypominało. Kangur zdawałsię nie zwracaćna to nawet uwagi. Szedł przed siebie, tym razem jednak był bardziej roztropny, co oznaczało, że szedł chodnikiem, a nie środkiem ulicy. Co prawda o tej porze na jezdni znajdowały się śladowe ilości pojazdów, ale zagrożenie istniało. Szedł ulicą Mroczną, następnie zmienił kierunek na ulicę Lampionową. Nazwa tej ulicy wynikała z tego, że ujrzeć można było na niej duże ilości lampionów świecących różnymi kolorami, nawet na brązowo. Podnosiły oneznacząco stopień oświetlenia, z tego powodu można powiedzieć, że było to swego rodzaju przeciwieństwo ulicy Mrocznej, która słynęła z tego, że widoczność nocąbyła tam zerowa. Nagle potknął się, upadając na złamaną rękę, lecz nie zwrócił na to uwagi. Wrażenie było takie, że nie przejmuje się w ogóle złamaną kończyną. Był odrealniony. Jego jedynym celem było dotrzeć do „Czarnego Zegara”.

* * *

Stanął przed wejściem do baru. Nie wyglądał on specjalnie pięknie, nie pasował do reszty ulicy. Drzwi wykonane były jednak z hebanu, „ozdobione” głęboko w nich osadzonymi zardzewiałymi ćwiekami. Całość kończyła wystająca lekko klamka w formie trupiej czaszki. Drzwi wydawały się być nadgryzione zębem czasu i tak też było, gdyż bar był dosyć stary. Mechanizm zazgrzytał. Nie był wykonany zbyt precyzyjnie, więc elementy wyraźnie o siebie haczyły, co z kolei skutkowało wydobyciem donośnego odgłosu. Zawiasy były nienaoliwione, jęczały. Ujrzał charakterystyczny krwistoczerwony próg. Przestąpił go i jego oczom ukazało się wnętrze knajpy. Stały tam stoły, a na nich swobodnie odpoczywały obrusy, czekając na chętnych klientów. Wyglądały na bardzo drogie. Podobnie było z krzesłami, gdyż ich szkielety były podobnie do drzwi wejściowych hebanowe, a oparcia i inne miękkie elementy czerwone z barwionej skóry nieznanego pochodzenia. Bar był w połowie wypełniony klientami, a w szczególności przy stołach z czterema miejscami siedzącymi. Pijacy siadali tam grupami, nie robiąc niczego innego prócz picia, oczywiście. Co jakiś czas słychać było ryki mające przypominać śmiech. Nikt nie rozmawiał o niczym konkretnym. Ludzie przesiadywali tam… żeby tam być. Podobnie było w przypadku Kangura. On przychodził tam jednak sam, nie miał przyjaciół, a nawet kolegów. Ludzie, jeżeli można ich tak ponownienazwać, chcieli od niego pieniędzy. Wtedy jego wada, a mianowicie chciwość nabierała pozytywnych cech, gdyż pożyczek nie udzielał. Mimo, że swoich pieniędzy nie zarobił sam, to jednak uczciwie przecieżje wygrał. Wszedł dalej w głąb baru. Szukał pojedynczego stolika, przy którym nikt nie siedział (najlepiej z jednym miejscem siedzącym). Jednak jedynym stolikiem nie używanym przez nikogo był stolik z dwoma miejscami. Nie miał wyboru. Musiał zasiąść właśnieprzy nim.

Nikt nie zwrócił uwagi na wchodzącego poza barmanem, który bacznie obserwował wszystkich gości. Nazywał się Pomarańczowy Tygrys, jego wyglądu nie trzeba więc bardziej opisywać. Wyglądał jak każdy tygrys. Twarz miał dość dobrotliwą, po czym można było wywnioskować, że nie był to właściciel obiektu. Najbardziej wskazywały na to jego łukowate brwi i głupi uśmieszek, krótko mówiąc, wyglądał jak imbecyl. Tego samego nie można było powiedzieć o wykidajłach stojących przy drzwiach. Byli prawie niezauważalni, stali w cieniu, podobni do upiorów z dziecięcych koszmarów. Jednemu przez całą twarz przechodziła blizna zadana jakimś ostrym narzędziem, najpewniej sztyletem. Nie wyglądali przekonująco. Każdy w ręku trzymał kij i lekko poklepywał nim o rękę. Kij nie był zbyt wyprofilowany, co jeszcze bardziej przekonywało do tego, by sądzić, że bynajmniej nie służy on do podpierania się nim. Strażnicy ci rzadko jednak wyrzucali żywych ludzi poza teren obiektu. Jeżeli już to robili, to na pewno taki delikwentnie sprawował się nienagannie, jednak takie akcje zdarzały się bardzo rzadko, właścicielowi nie szło to w końcu na rękę. Najczęściej wypisywali kary pieniężne, jak już wcześniej wspomniałem dość wysokie. Byli tam bardziej „strachami na wróble”.

Kangur zasiadł wygodnie przy stoliku i czekał na kelnera. On jednak nie przychodził. Wstał więc i podszedł pewnym krokiem do barku, po czym usiadł na jednym z siedmiu wysokich krzeseł.

— Barman — zawołał uderzając pięścią w blat.

— W czym mogę służyć? — zapytał barman.

— Poproszę kufel „Bestii” — orzekł.

— Zwykle nie zamawia pan tego trunku. Czy coś się stało? — spytał zmartwionym głosem.

— Nie… Gdzie moja „Bestia”? ! — wrzasnął zdenerwowany Kangur.

— Już podaję, przepraszam — odpowiedział zdziwionym głosem Tygrys. Nalał „Bestii” do kufla. Naczynie zostało przepełnione po brzegi, był to specjał knajpy, o czym już wspominałem, wszystkim się on jednoznacznie z nią kojarzył, to była jej maskotka, jak dziwnie by to nie brzmiało.

— No — odburknął Kangur.

Zastanowił się poważnie nad tym, czy aby na pewno chce pić tą truciznę. Było to dziwne, patrząc na fakt, że był odrealniony. Widocznie śladowe ilości rozumu jeszcze w nim pozostały. Westchnął, po czym wmusił w siebie małego łyka. Trunek był wyjątkowo gorzki. Nikt nie wiedział, czego tam dodawano, ale pachniało to czarną magią. Z każdym kolejnym łykiem organizm Kangura coraz bardziej adaptował się z „Bestią”. Zauważył nagle, że coraz więcej rzeczy go denerwuje, trzęsłymu się ręce. Popatrzył z wściekłością na kufel, po czym cisnął nim o sąsiednią ścianę. Niektórzy obejrzeli się za siebie, chcąc dowiedzieć się, co się dzieje. Parę osób wyszło, patrząc na to, że Kangur jest pod wpływem „Bestii” i może być niebezpieczny. Strażnicy przy drzwiach popatrzyli w stronę całego incydentu. Gdzieś głębiej w sali ktoś cicho zachichotał.

— Ale słaby, nie wytrzymał po paru łykach! — ryknął jeden z tych większych klientów.

— Lepiej go nie denerwuj, wiesz, jak to się kończy… — szepnął mu na ucho towarzysz.

— Nie denerwuj? — zapytał, przedrzeźniając go. — Przecież jego nie da się zdenerwować, jest łagodny jak baranek!

Cała sala ryknęła śmiechem. Posypały się obraźliwe słowa, w powietrzu latały rzucane kufle. Duży wstał z krzesła i podszedł do stołu, przy którym siedział Zielony (który jużwcześniej odszedł wraz z kuflem do swojego stołu). Odsunął z hukiem krzesło i usiadł na nim. Mimo, iż było dość solidne, ugięło się lekko pod nowo przybyłym współbiesiadnikiem.

— Czego chcesz? — burknął Kangur.

— Chcę wiedzieć, kim jesteś… — odpowiedział Duży.

— Nie wiem, kim jestem — stwierdził krótko Kangur. Odpowiedź ta zaskoczyła rozmówcę. W przeciwieństwie do Kangura wiedział on dobrze kim jest i jaki jest.

— Coś kręcisz…

— A masz z tego powodu jakiś problem? — zapytał groźnie Kangur.

— Tak, bo nie chcę więcej widzieć twojego ryja w tym miejscu! — odpowiedział stanowczo Duży.

Obaj wstali, przewracając krzesła, po czym Duży przewrócił na bok stół i rzucił się na Zielonego Kangura. Ten zrobił niespodziewany unik i rywalrunął na ziemię uderzając głową o nogę przewróconego przez niego krzesła. Powalonyprzeciwnik jednym długim susem doskoczył do pochodni sterczącej w metalowej obręczy przykutej do ściany. Była ona jednak na tyletandetna, że została wyrwana wraz z pochodnią. Obręcz spadła z pochodni prosto na stopę Kangura, co wielce go zabolało, tym samym dając przewagę czasową napastnikowi. Ów napastnik już zdążył wstać, pozbierać myśli, po czym zamachnął się na Kangura. Jego zamierzenie powiodło się, w konsekwencji czego pięść Dużego zetknęła się z bokiem Zielonego Kangura. Pomysł ten jednak nie spodobał się Kangurowi i postanowił się odwdzięczyć. Zaczął szukać wzrokiem jakiejkolwiek broni, lecz Duży Niedźwiedź udanie mu w tym przeszkodził(tak brzmiało pełne imię napastnika). Ciosem w staw kolanowy skutecznie udało mu się zachwiać Kangura. Ten niedawał jednak za wygraną i postanowił wykorzystać element zaskoczenia na Niedźwiedziu. Skoczył mniej więcej na wysokość piersi napastnika i odepchnął się od niego swoimi wielkimi stopami, powalając go tym samym na ziemię tak, jak poprzednio. Kangur spróbował uciec, lecz w drzwiach stali strażnicy i z powodzeniem mu to uniemożliwili.

— Co, boisz się misia, kangurku? — spytał szyderczo jeden ze strażników.

— Misiu, wstawaj, przytul go! — zawrzeszczała cała sala. Wyraźnie dopingowaliNiedźwiedziowi, bo był groźniejszy od Kangura i moglimieć z tego powodu korzyści po skończeniu bijatyki.

— Chodź tu, mały! — ryknął Duży.

Kangur nie miał jednak ani możliwości, ani czasu bronić swojego honoru, więc nie zwrócił na to uwagi. Zwrócił ją za to na stojący na blacie kieliszek. Postanowił więc użyć go jako broni. Doskoczył do niego, jak to miał w zwyczaju, a następnie uderzył nim o wspomniany wcześniej blat, dzieląc go na dwie zębate części, nie licząc małych odłamków. Pierwsza część byłego kieliszka miała formę półkuli (z ostrymi zakończeniami, oczywiście), druga zaś przypominała bardziej sztylet. Kangur wziął oba te obiekty, okrągłą częśćw rękę, a tą drugąwzęby. Rzucił się z nią na Niedźwiedzia. Skutecznie wbił mu ją w lewe ramię, po czym odepchnął go potężnym kopnięciem w brzuch. Kiedy Niedźwiedź nie wiedział jeszcze, co się dzieje, Zielony trzymał już w ręce sztylet, którym zamierzał dodatkowo unieszkodliwić przeciwnika. Prawą nogę przesunął do tyłu, wyciągnął rękę bez sztyletu do przodu i energicznie przekierowując prawe ramię i… wystrzeliłpstrym obiektem nim w stronę rywala. Broń poleciała wprzódniczym strzała. Niedźwiedź ostatni raz w życiu odzyskał przytomność, by stracić ją na zawsze. Pocisk był już blisko niego, bliżej, po czym bezszelestnie wbił u się w czoło, odbierając mu tym samym życie. Z miejsca przebicia wypłynęło dwanaście strug krwi, tyle też było ząbków na prowizorycznej broni. Opadły mu ręce, zgiął kolana i padł na ziemię, uderzając okiem o wystający z podłogi gwóźdź, który zapewne musiał się stamtąd wydostać podczas walki. Wbił on się w miejsce, gdzie przed tym faktem było jeszcze oko. Z miejsca przekłucia wypłynęła dziwna, galaretowata breja, której szczegółów nie zamierzam bliżej precyzować. Na ten widok kilka osób z audytorium zemdlało, kilka zwymiotowało, a jeszcze innesię zaśmiały, co świadczyło o ich bezduszności, co z kolei nie było dziwne patrząc na fakt, że znajdowali się właśnie w tym barze. Zwycięzca, aby jeszcze dodatkowo zatryumfować, rzucił najbliższym krzesłem w stronę zabitego. Mebel trafił prosto w brzuch ofiary, po czym z jej ust wybuchnęła czarna krew, oblewając tym całe oparcie.

— Cóż za celny strzał! — krzyknął jeden z widzów.

— Brawo! — pogratulował Kangurowi, tym samym potwierdzając słowa poprzednika.

Podobne okrzyki powtarzały się przez kolejne pół minuty, po czym zaczęły stopniowo ucichać. Zielony Kangur czuł się teraz bardzo usatysfakcjonowany swoim czynem. Lubił, kiedy inni go podziwiali, szczególnie, gdy było to słuszne, a swój uczynek za taki właśnie uważał. Uwielbiał również tryumfować, wygrywać, co oczywiście zawsze wiązało się ze wcześniej wspomnianym podziwem, a właśnie nadarzała się ku temu okazja. Widzowie zaczęli śpiewać na jego cześć:

Mały pokonał Dużego!

Niski pokonał Wielkiego!

Słaby pokonał Mocnego!

Śpiewajmy na cześć jego!

Zieleń Czerń dziśpokonała,

Z Czerni nic już nie zostało,

Kangur pokonał Niedźwiedzia,

Kto pomyślał, kto wiedział?

Pijmy, zróbmy weselisko,

Dajmy dzisiaj z siebie wszystko,

Hej, Barmanie, lej „Dzikiego”,

Zaśpiewajmy na cześć Jego!

Niech nam żyje tryumfator,

Niech się każdy boi jego,

Odwdzięczymy mu się za to,

Zaśpiewamy na cześć Jego!

Celne rzuty, celne strzały,

Celne oko ma ten Mały,

Silne ramię, mocną rękę,

Dziś zgotował Czerni mękę.

Zieleń Czerń dziś pokonała,

Zieleń dziś zatryumfowała!

Niedźwiedź stracił wszystkie siły,

Już potrzebna mu mogiła!

Hej, Barmanie, lej „Dzikiego”!

Zaśpiewajmy na cześć Jego!

Już nie straszny nam jest Duży,

On potęgę jego zburzył!

Zniszczył, unicestwił, zabił,

OdWielkiego nas wybawił.

Pojąć tego wciąż nie można,

Jaka jego broń jest groźna.

Jak to zrobił, nikt go nie wie,

Wyrazimy to w swym śpiewie,

Jak my bardzo go kochamy,

Podziwiamy, uwielbiamy.

Nikt go nigdy nie za trzyma!

NaNiedźwiedziu smutna mina!